środa, 29 listopada 2023

Loft Kulinarny Czekolada Gorzka Koneserska 70 % Ekwador ciemna z Ekwadoru

Po Loft Kulinarny Kremie czekoladowym z orzechami laskowymi niespecjalnie chciałam myśleć o braniu się za czekolady tej marki. Uznałam, że przejem trochę innych kremów, by o tamtym wspomnienia nie były tak żywe i dopiero wezmę się za jedną z dwóch otrzymanych tabliczek. O dzisiaj opisywaną sama poprosiłam i nie widziałam powodów, by miało być z nią coś nie tak.

Loft Kulinarny Czekolada Gorzka Koneserska 70 % Ekwador to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach suchej, rozgrzanej czarnej ziemi, która być może skrywa wilgotniejszą gdzieś głębiej, a także prażone orzechy. Tak otoczone wędzonymi owocami i specyficzną, ciężką soczystością, że aż niejednoznaczne. Wśród owoców dominowały wędzone (lub marynowane?) wiśnie, którym towarzyszyło chili z cynamonem. Może też kropelka alkoholu? Do głowy przyszła mi specyficzna soczysta wytrawność czekolad z mięsem suszonym (swego czasu popularnych w USA, np. Vosges Mo's Dark 62 %) z nutką soli. Ta wprowadziła też sporo mocno palonego karmelu, właśnie też chyba z solą. Ogólnie kompozycja wydawała się soczyście-wytrawna, ale też niemało słodka. W trakcie degustacji doszukałam się jeszcze wątku ciężko-słodkich suszonych róż. Słodsze i wytrawniejsze nuty połączyło sporo dymu.

Tabliczka wyglądała na suchawą, lecz już w dotyku zdradzała kremowość. Łamała się z głośnym trzaskiem, nie zawsze po liniach podziału. Wydawała z siebie głuche dźwięki. Przy odgryzaniu kawałka sprawiała wrażenie twardo-chrupkiej.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Była zbita i mazista, tłusta w maślany sposób. Trwało to długo, a w czasie tego procesu tłustość rosła lekko. Pojawiała się też drobna soczystość. W niemal idealnie gładkiej czekoladzie sporadycznie trafiały się drobinki niedomielonego kakao. Na koniec zostawiała minimalnie sucho-ściągający efekt.

W smaku pierwsza rozbłysła słodycz z wchodzącym ledwie sekundę czy dwie później dymem. Był lekki, ale wyraźny i zdecydowany.

Słodycz mignęła mi szczyptą cukru pudru, po czym rozwinęła się ochoczo na banany i karmel. Myślę o owocach soczystych, średnio dojrzałych, a o karmelu jako o tworze mocno palonym. Palonym aż do goryczki. Było to więc bardzo słodkie, wyraziste, ale nieprzesłodzone, a z charakterem. Raz czy drugi przy karmelu mignęła mi nutka soli.

W tle zamajaczyły kwiaty. Słodkie, choć niezbyt jednoznaczne. Z czasem wyłoniło się z nich trochę konkretnie suszonych płatków róż. Nieopodal zaznaczyły swą obecność niemal lekko ostrawe zioła. Kwiato-zioła, chwasty? Obok zaraz przemknęły wędzone, słodkie owoce czerwone. Pomyślałam o wiśniach, ale nie tylko. Owoce wpisywały się w wytrawność dymu, ale i słodycz podniosły, wzbogacając ją o ciężką soczystość.

W tym czasie z dymu wyłoniła się ziemia. Było jej dużo i wiązała się z ciepłem. Wyobraziłam sobie rozgrzaną słońcem, czarną i suchą ziemię. Gorzkość rosła tak, że w połowie rozpływania się kęsa była odważna i dosadna, prawie dominująca. 

Za gorzkością weszły orzechy. Nie były zbyt jednoznaczne, ale wśród ich całej mieszanki chyba wyłapałam arachidy i pekany. Wszystkie na pewno mocno prażone. Orzechy pekan wprowadziły drobną maślaność, acz nie złagodziły kompozycji. Pomyślałam o orzeszkach w chili. Od niego rozchodziło się wędzenie.

Jakby słodka wędzona papryka podkradła się do owoców. W tej części w tym czasie pojawił się ananas i porzeczki czerwone. Za ich sprawą do wysokiej, soczystej słodyczy dołączyła kwaśność. Chyba lekko podkręcona cytryną (marynowaną? jakimś alkoholem cytrynowym?). Wędzenie i tu wtrąciło swój akcent. Pomyślałam o mieszance wiśni z chili. Może likierze czy czekoladkach w takim wariancie. Ananas z kolei zrobił się jakby marynowany. Lub lekko kandyzowany? I obtaczany cukrem pudrem. Ten z kolei pozwolił na wyeksponowanie się słodkim bananom. Na chwilę wyszły na pierwszy plan, po czym znów trochę odpuściły.

Do owoców dołączyło chili i cynamon, nadając im właśnie cięższego charakteru. Do głowy przyszły mi jakieś owocowe alkohole - nalewki? Za marynowanymi słodko-kwaskowatymi, wytrawnymi owocami plątały się już jakby nieśmiałe banany. Może banany suszone, dosłodzone chipsy bananowe? Czułam też cierpkość suszonej miechunki.

Gorzkość bliżej końca jeszcze rosła. Chili i cynamon ją wydobyły. Dym podbił z kolei ich ostrość i tchnął lekką goryczkę. Goryczka podkradła też trochę słodyczy, przypominając o palonym karmelu. Wyklarowały się orzechy pekan. Orzeszki arachidowe zostały nieco za nimi, w tyle. Jedne i drugie musiały być w wytrawnie-soczystych i słodkawych przyprawach, a więc mieszance chili i cynamonu.

Ostrość wmieszała się też w ziemię, nad którą zawisł dym dbający o mocno paloną nutę. Karmel na końcówce również wszedł wyraźnie. Mocno palony (aż do goryczki?), kontynuował myśl o cukrze pudrze, jakby to z niego został zrobiony.

Po zjedzeniu czułam posmak dymu i ziemi o wysokiej gorzkości, a także pikanterię chili i cynamonu. Do tego sporo wędzonych czerwonych owoców, marynowanych egzotycznych (ananasa z porzeczkami?) i palonego karmelu. Temu słodyczy dodały banany i echo suszonych kwiatów. Odnotowałam też lekką cierpkość miechunki i czerwonych owoców lub alkoholu z nich.

Czekolada była ciekawa i smaczna, a do tego zaskakująca. Mocno gorzka dzięki dymowi i ziemi, z wyczuwalnymi kwiatami jak to Ekwador, ale już soczysta w niecodzienny sposób. Tu bowiem czułam soczystość wędzonych owoców, słodkiej papryki i chili. Pojawiło się skojarzenie z czekoladami z mięsem czy karmelem z solą. Potem orzechy (pekan i fistaszki) w chili, jeszcze więcej ziemi i dymu... Zbudowały wytrawność, mimo sporej ilości słodyczy karmelu, bananów i owoców. Za wiśniami pojawił się ananas wsparty miechunką i czerwonymi porzeczkami. Słodycz wyszła wiec poskromiona, a kwaśność nie była za wysoka. Smakowało mi to, choć wolałabym nieco mniej prażono-wędzonych nut. Wytrawność chwilami gryzła mi się z wydźwiękiem słodyczy, ale ogół i tak wyszedł dobrze.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od Loft Kulinarny
cena: ja dostałam, ale ich cena to 24 zł
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, lecytyna sojowa

wtorek, 28 listopada 2023

Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito White biała

Interesuję się Japonią, bardzo mi się ten kraj i kultura podobają, mimo że nigdy tam nie byłam i mieszkać tam bym nie chciała. Parę rzeczy jednak wiem, takich z życia, jak np. to, że czekolady w całych tabliczkach się w tym kraju nie przyjęły. Występują raczej w formie minitabliczek albo czekoladek, które na Zachodzie nazywa się często neapolitankami. Nie rozumiem więc niezainteresowania Japończyków czekoladą, ale... jednocześnie zdaję sobie sprawę, że różni ludzie różnie mają. Niewiele więc jadłam japońskich czekolad - jedynie Meiji. Pewnego razu pomyślałam, że odezwę się do dalekiego znajomego, który do Japonii czasem jeździ, czy by mi w wolnej chwili jakiś czystych ciemnych czterech czekolad nie kupił na mój koszt. Zgodził się, aczkolwiek sprawy poszły jakoś dziwnie i... przywiózł mi zestaw czterech tabliczek, pięknie zapakowany, to prawda, ale czekał mnie zawód, bo nie były to cztery różne ciemne, a cztery różne obrazki, cztery tabliczki, ale tylko dwa rodzaje czekolad: tzw. czarna i biała (o tym podziale w Japonii w kolejnym poście). Białych nie lubię, więc na próbowanie tej nie miałam ochoty, ale koniec końców uznałam, że nie mogę nie spróbować, skoro trafiło do mnie coś w zasadzie niedostępnego poza Krajem Kwitnącej Wiśni. Wiem, że tam lubią białą czekoladę. Bo robią ją szczególnie dobrą? Wątpiłam, niemniej chciałam sprawdzić, cóż to. Nie była to też byle jaka biała, a biała w wersji tabliczek producenta Ishiya od bardzo cenionych ciastek oblewanych czekoladą, Shiroi Koibito. Ciastka w ogóle by mnie nie zainteresowały, ale ponoć ludziska się zachwycają (ja dowiedziałam się o nich dopiero robiąc research do tę recenzję)... Czy ta czekolada, mimo że biała, miała szansę zachwycić mnie czymś więcej niż opakowaniem? Te bowiem to cudowne obrazy znanego malarza Hokusai Katsushiki.

Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito White to biała czekolada wyprodukowana w Japonii przez koncern Ishiya, wydana w edycji z obrazami Hokusai.

Po otwarciu poczułam pełną, słodką śmietankę, zmieszaną z ciężkim mlekiem w proszku. Ono mieszało się też z jakby... ciężko-stęchławą słodyczą. Ta była wysoka, acz nie czysto cukrowa, a w sposób trochę kojarzący się z serkami homogenizowanymi waniliowymi. Słodzonymi bynajmniej nie naturalną wanilią. Nie był to kuszący zapach, acz tandetnie-tani też nie.

Tabliczka była jedynie twardawa, acz pyliście-tłusta w sposób sugerujący, że zaraz zacznie się topić. Łamała się łatwo bez jakiegokolwiek dźwięku. Blisko było jej do rwania.
W ustach rozpływała się w szybko-umiarkowanym tempie, tłusto i gęstawo. Wykazywała wysoką lepkość. Jako rozlazła masa dosłownie przyklejała się do podniebienia. Była śmietankowo kremowa, trochę maślana i nie za ciężka, a bardzo mleczna. Miękła z łatwością. Przypominała gładką, wręcz nieco śliskawą od tłustości masę mleczną - jakby mleko zagęszczone. Wydawało mi się, iż kryła w sobie lekką pylistość

W smaku od początku czułam ogrom mleka. Przedstawiło się jako mleko naturalne, acz mocno posłodzone. Pomyślałam o mleku skondensowanym, nieco szlachetniejszym mleku z tubki (z nutami samej puszki / tubki) w wariancie wyjściowym (po prostu mlecznym?) i wreszcie o zagęszczonej, słodzonej śmietance.

Słodyczy w kompozycji było całe mnóstwo. Nie była jednak czysto cukrowa, choć cukier czuć. Wydała mi się lekko aspirująca do waniliowej nuty, choć nie była waniliowa.

Słodycz i duet mleka ze śmietanką mknęły w wyścigu. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dopłynął do nich lekko maślany wątek, wprowadzający odległe skojarzenie z serkiem homogenizowanym czystym (nie waniliowym), duszną nutkę... jednak mimo to, na ciężkość się to nie przełożyło.

Słodycz z czasem rosła już nieznacznie, wydawała się leniwa. Cały czas dbała o myśl o mleku z tubki, jednak już i z jakąś nutą... czegoś niedookreślonego. W dodatku posłodzonym nieco przesadnie. Słodycz nie drapała jednak, ani nie męczyła jakoś szczególnie. Wydawała się uzasadniona, jednak to jakby za nią kryło się duszne echo... oleiście-margarynowe? Serkowe?

Po zjedzeniu został posmak cukrowego mleka, któremu kibicował serek homogenizowany. Czułam też dziwną, jakby już duszną, tłustą nutę, której nie umiałam nazwać. Nie była jednak na szczęście bardzo istotna.

Całość wydała mi się nawet dobra. Kompletnie nie w moim typie, bo biała, więc darowałam sobie po dwóch kostkach (ciekawostka: by się upewnić, że obie tabliczki to ta sama czekolada, wzięłam po jednej z każdej tabliczki), jednak w porządku, jak mam myśleć o kompletnie zwykłych, ogólnodostępnych słodyczach. Była dokładnie tym, czym miała być, a więc czystą białą czekoladą, która nie mordowała cukrem (posprawdzałam, ile "w tym cukry" mają inne białe - więcej, bo Ishiya miała 47g na 100g; nie znalazłam żadnej ogólnodostępnej, która miałaby tak mało). Smakowała przyjemnie mlecznie, zrozumiale, niemorderczo słodko. Choć dla mnie ta słodycz była za wysoka, wielbicielom białych, a nie cukru cukrem poganianego, powinna odpowiadać. Ciekawe i całkiem fajne było skojarzenie z mlekiem z tubki czy serkiem homogenizowanym (ten jednak wiązał się już z niedookreśloną, mniej przyjemną nutą). Nie odpowiadała mi jednak tak bardzo tłusto-lepka konsystencja (pewnie wynikająca z dodatku tego "rafinowanego i przetworzonego w Japonii oleju/tłuszczu jadalny", za co odjęłam punkt*). Nie odpychała ani nie budziła skrajnych emocji, ale nie podobała mi się.
Resztę, jako że mnie jak już pisałam znudziła, oddałam Mamie. Obie porównałyśmy ją ze zwykłą białą, którą na potrzebę opisu na szybko Mama kupiła.

Mama zjadła pozostałe obie tabliczki i opisała je: "To chyba niezła biała, której nie mam nic do zarzucenia. Mimo że białe to już nie moja bajka, w dwa dni zjadłam, co dostałam. Słodka jest, ale to biała, a biała ma być słodka. Nie była jednak przecukrzona. Dało się ją zjeść spokojnie i obyło się bez drapania w gardle. Nie podobała mi się taka dziwna, kleista konsystencja, ale nie obrzydzała czy coś. Konsystencja niby nie zła, ale mogłaby być lepsza. Nie czułam w niej żadnych ewidentnie nieprzyjemnych posmaków. Wydała mi się taka czysta, trochę nudna, bez charakteru, ale mleczna i nie zabijająca cukrem. I właśnie, tę japońską zjadłam, a kauflandowej ukrytej Schogetten nie dałam rady przez cukier. Mimo że na smak z charakterem i konsystencję bardziej mi pasowała ta z Kauflandu". 

*Olej w czekoladzie inny niż tłuszcz kakaowy normalnie uznałabym za coś bardzo karygodnego, jednak w tym przypadku rozumiem częściowo, ponieważ to czekolada z popularnych w Japonii ciastek z czekoladą. Zakładam więc, że taka bardziej lepko tłusta jako polewa do nich bardziej pasuje (wg producenta? konsumentów? tylko gdybam). 


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 588 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: pełne mleko w proszku, cukier, tłuszcz kakaowy, rafinowany i przetworzony olej/tłuszcz jadalny (wyprodukowany w Japonii), emulgator, aromat

poniedziałek, 27 listopada 2023

The Swedish Cacao Company Peru 72% Ucayali, 2021 Harvest ciemna z Peru

Przyszła pora na czekoladę marki, poszerzającej moje horyzonty, jeśli chodzi o to, z czym kojarzy mi się Skandynawia. Już nie tylko z kryminałami (które czytam) i Ikeą (której nie lubię), ale też właśnie z The Swedish Cacao Company, znanej też jako Svenska Kakao. Dopiero przy sprawdzaniu tego tekstu tknęło mnie, że przecież od właśnie peruwiańskiej tabliczki (The Swedish Cacao Company Peru 85 % Ucayali 2018 Harvest) w ogóle zaczęła się moja przygoda z tą marką. Firmę cenię sobie za to, że dokładnie opisuje, z czego powstała dana tabliczka. Dziś opisywana na ten przykład została opisana jako miks lokalnego peruwiańskiego wariantu trinitario, nazywanego Comun, z 4 innymi odmianami ziaren trinitario. Producent tego kakao, Ucayali River Cacao (URC), stacjonuje w okolicach miasta Pucallpa, we wschodnim Peru, na Nizinie Amazonki, na lewym brzegu rzeki Ukajali. Kakao fermentuje w skrzyniach przez 6 dni, po czym jest suszone na słońcu.

The Swedish Cacao Company Peru 72% Ucayali, 2021 Harvest to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao trinitario (m.in. Comun) z Peru, z regionu Amazonii Ucayali, znad rzeki Ucayali.

Po otwarciu poczułam kwaskawo-delikatny zapach twarożku zrobionego ze sporą ilością śmietankowo-cierpkawego jogurtu (greckiego?) z różami. Kwiatów czułam dużo, jak i słodyczy z nich wynikającej. Mieszała się z bardzo słodkimi, soczystymi czerwonymi owocami, których szybko przybywało coraz więcej i więcej. Na pewno pojawił się granat, a za nim odrobina... malin? Słodkiego sorbetu wiśniowego? Przewinął się tam arbuz, w pierwszej chwili nieoczywisty. On wniósł lekko orzeźwiająco-wodnisty motyw, co podłapały owoce wyraźnie egzotyczniejsze. Może orzeźwiające i zasładzające lychee? Przeplotła je pewna wytrawniejsza, acz niewysoka pikanteria. Też jakby trochę kwiatowa?

Twarda tabliczka trzaskała średnio głośno, gdy ją łamałam. W zasadzie było to zróżnicowane - zależy, czy był to akurat fragment cieńszy, czy grubszy. Ogólnie wydała mi się skaliście krucha, mimo że nie kruszyła się.
W ustach rozpływała się średnio szybko i lepko. Była maślanie tłusta i kremowa. Bardzo długo zachowywała zwarty kształt. Z czasem robiła się bardziej, choć wciąż nie mocno, soczysta. Soczystość mieszała się z mazistą, maślaną tłustością i razem pokrywały podniebienie, znikając jakby niechętnie.

W smaku od razu po ustach rozeszło się mnóstwo soczystego i słodkiego soku z granatu. Był rześki i... mieszający się z pewną świeżością żywych płatków róż. Podniosły słodycz i choć były nieco ciężkawo słodkie, nie brakowało im rześkości. Wyobraziłam sobie różowo-czerwoną różę stulistną. 

Słodycz z oddali wplotła im charakterniejszy, palony wątek. Odrobina karmelu podkreśliła ciężkość kwiatów, ale rześkości nie odebrała.

Popłynęło tsunami owoców egzotycznych, bardzo słodkich i jakby soczyście-wodnistych. Pomyślałam o słodkim, orzeźwiającym lychee i arbuzie. Słodkim i soczystym. Na moment wyrwał się na przód i splótł się tam z granatem, który zapowiedział trochę kwasku. W tle odnotowałam chyba jeszcze melony - słodkie i takie nieco bardziej zachowawcze, wytrawniejsze. Arbuz zaprezentował swoje różne części: od słodkiego, czerwonego miąższu, po części bliżej zielonych skór.

Swoją obecność zaznaczyła ziemia. Pobudziła gorzkość, która w ciągu kolejnych chwil wzrosła. Ziemistość zbudowała wytrawność. Zakręciła się bliżej pierwszego planu, ale nie pchała się tam.

W wytrawnym wątku poczułam też gorzki dym i ostrość. Jakby dymnego pieprzu? Pieprzu dość rześkiego, nieco kwiatowego? Zaplątała się drobna cierpkość.
Do dymu dopłynęło trochę karmelowej słodyczy, łagodząc kompozycję

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźnie przemknął lekki kwasek. Cytryna podkreśliła soczystość owoców, acz część z nich przycichła. Zmieszała się z granatem, a następnie - może to ze względu na myśl o zielonej części arbuza? - wprowadziła kwaskawe, zielone jabłka. Może też trochę winogron? Kwiaty wciąż otulały owoce. Słodkie, całe mnóstwo różnych, łagodziły kwaśność.

Gorzka strefa zaczęła łagodnieć. Poczułam odrobinę orzechów i pewną maślaność... Ta zetknąwszy się z kwaskiem, zaobfitowała w delikatny, śmietankowo-jogurtowy twarożek. Twarożek z orzechami i płatkami róż? W dodatku z niemal drapiącym, maślanym karmelem w tle.

Za słodkimi kwiatami wciąż epizodycznie pojawiała się ostrość. Jakby kwiatowo-ziołowy pieprz? Trochę cytrusowy, delikatniejszy od zwykłego i rześki. Po tym łagodniejszym momencie ziemia jednak uderzyła z nową siłą.

Ziemia nawzajem nakręciła się ze słodko-kwaskawym splotem jabłek, lychee i niedookreślonych, bardzo słodkich czerwonych owoców. Do głowy przyszedł mi też nieco przesłodzony wiśniowo-malinowy sorbet (bo było za słodko, by mówić o tych owocach osobno).

Po zjedzeniu został posmak właśnie ziemi doprawionej jakby kwiatowym pieprzem i samych kwiatów. Otulały owoce - na pewno arbuza i jakieś soczyście-rześkie, słodkie i z odrobineczką kwasku egzotyczne. Chyba z kropelką cytryny.

Całość była bardzo ciekawa, niespotykana i po prostu pyszna. Granat, lychee, arbuz i inne egzotyczne, słodko-soczyste owoce, podsycone kwaskiem cytryny i jabłek oraz otulone słodkimi różami, z domieszką karmelu zostały zestawione z wytrawniejszymi nutami. Gorzkości wprawdzie za wiele nie było, ale wyrazistości jej nie brak. Ziemia, trochę dymu i ostrość "kwiatowego" pieprzu pokazały, co trzeba. Mimo wszechobecnej słodyczy i subtelnej kwaśności, wcale nie wyszło za słodko.

Nie była tak gorzka ziemiście-skórzano, kadzidlana, kwaśna od cytryn i innych owoców czy pikantnie owocowa jak The Swedish Cacao Company Peru 85 % Ucayali 2018 Harvest. Ale miały podobne nuty granatu, cytryny, róż, słodko-wodnistych owoców, dymu i niejasnych orzechów. Ich pieprzność była podobnie rześka (podlinkowana jakby cytrusowa, w dzisiaj opisywanej kwiatowa). Podobne, jednak czuć, że różni je zawartość. Trochę kontrastowo w podlinkowanej wyraźnie wyszła karmelowo-bananowa słodycz, w dzisiaj opisywanej choć była wyższa, to jednak bardziej zgrana z resztą nut. Smakowały mi równie mocno, każda adekwatnie do zawartości kakao.


ocena: 9/10
cena: 41 zł (za 50 g; cena półkowa, ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś mogłabym wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

niedziela, 26 listopada 2023

Menakao Madagascar Chocolate 80 % Single Origin Dark / Noir ciemna z Madagaskaru

Miałam przeczucie, że zmiany czy nie zmiany, ale 80tka od Menakao dalej bez trudu zdobędzie 10. Nie mogę odżałować, że nie zdążyłam wrócić do dawnej, co sobie obiecałam. Po tym, jak marka przeszła w zasadzie gruntowne zmiany, a ich wyroby się zmieniły, ta właśnie tabliczka stała się moim głównym celem. Na niej najbardziej mi zależało. Trochę się tylko bałam, że nie sprosta bardzo wysokim oczekiwaniom. Choć "nie sprosta" nie równało się "nie posmakuje". Miałam dobre przeczucia, ale niestety doświadczenie mnie nauczyło, że im te lepsze, tym potem... no, różnie może być. Zamiast jednak rozmyślać, lepiej się wziąć za samą czekoladę. W końcu Menakao Madagascar Chocolate 72 % Single Origin Dark / Noir była bardzo dobra.

Menakao Madagascar Chocolate 80 % Single Origin Dark / Noir to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao z Madagaskaru, z regionu Ambanja, z doliny Sambirano.

Po otwarciu rozbrzmiał koncert kefiru i innego kwaskawego nabiału (jogurtu? twarogu?), cytrusów z cytryną i grejpfrutem na czele oraz rozmaitych ciemnych owoców. Ostatnich czułam niewiele i nie były jednoznaczne, acz do głowy przyszedł mi jogurt z jagodami. Może jakaś wiśnia pojedyncza się zaplątała. Obok zakręciło się trochę ziemi, łagodzonej orzechami (chyba włoskimi i migdałami). Mieszała się z kawą, niewątpliwie mocno paloną. Tę zaś mocno osłodził również palony karmel.

Czerwonawa, twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno i masywnie. Wyglądała na suchawą, a w przekroju na zbito-ziarnistą.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i gęsto. Była mazista i kremowa, gładkawa. Pokrywała podniebienie, wykazując lekką tłustość. Wydawała się bardzo pełna, esencjonalna, ale nie ciężka. Zmieniała się w lekko pylistą zawiesinę. Z czasem upuszczała sporo soczystości, która jednak nie zaburzyła gęstości. Mimo, że usta wypełniała rozlazła czekoladowa maź, kawałek zachowywał kształt niemal do końca. To z niego wszystko leniwie spływało.

W smaku pierwsza pojawiła się słodycz palonego karmelu, opływana soczystą kwaśnością cytryny.
Słodycz startowała ze średnio wysokiego poziomu i rosła delikatnie, trochę leniwie. Karmel zdawał się skrywać za lekką, kwiatową zasłoną.

Wyobraziłam sobie cytrynę wyciskaną z soku, który otworzył drogę innym cytrusom. Pojawił się grejpfrut wraz z lekką goryczką i cierpkością. Te zwróciły uwagę na skórkę cytryny i innych. Świeżo starta skórka mieszała się z gorzkością białych włókien, za sprawą których grejpfrut w cytrusowej strefie wyszedł na prowadzenie.

Gorzkość jakby bardziej czekoladowa pojawiła się szybko, a dzięki grejpfrutowej, odważyła się bardziej zaprezentować. Uszczknęła trochę paloności od karmelu i zaserwowała kawę... Kawę, którą przez moment spowił dym. Pomyślałam o kawie karmelowej, której charakter zaraz podkreśliła ziemia.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa kwasek częściowo odbiegł od owoców. Na kwaśnej fali wypłynął nabiał. Głównie kefir, ale w głowie miałam też jogurt, twarożek... Może kefirowy twarożek?

Po chwili kefir i/lub jogurt przemieszały się z jagodami. Nabiał wprowadził do kompozycji delikatną nutkę ciemnych owoców.

Za tym wszystkim ziemia wydała mi się lekko... goryczkowato-gnilna? Może to też te ciemne owoce...? Przemknął wytrawniejszy kwasek. Kapusta? Szybko jednak zatonęła w owocach. Jagody, może pojedyncza porzeczka czarna czy wiśnie... Pokazały się i zaraz opadły z sił. Ziemia z kolei została nieco ugłaskana orzechami. Włoskimi? Takimi, które mieszają się z kawą... może jako orzechowo-ciemnoczekoladowe czekoladki podane do niej?

To zaś wykorzystały cytrusy i znów wkroczyły odważniej. Cytryna wraz ze skórką i grejpfrut prowadziły. Za nimi snuła się słodsza, choć też kwaskawa, pomarańcza.

Cytrusy wyszły bliżej końca bardziej słodko ze względu na karmel. Wciąż jednak dominował soczysty, tylko że właśnie słodszy, czerwony grejpfrut. I karmel jednak z czasem częściowo odpadł. Drobna nutka kwiatów zmieniła wydźwięk słodyczy z karmelowej na właśnie bardziej kwiatową i owocową.

Ziemia wyraźnie przeszła w kawę. Bardzo dużo kawy z cierpko-cytrusowym, grejpfrutowym echem. W pewnym momencie poczułam się, jakbym pijąc kawę, nieopatrznie zjadła trochę jej fusów.

Po zjedzeniu został posmak kawy z echem ziemi oraz wysoką, ale nie przesadzoną słodyczą karmelu. W tle kręcił się kwasek nabiału i soczyste grejpfruty z cytrynami. Nie było jednak kwaśno ze względu na karmel i paloność. Doszukałam się jeszcze nutki czerwono-ciemnych owoców w tle.

Czekolada była pyszna, ale jak na Menakao i 80% kakao jakaś taka... za łagodna. W tej kompozycji spory udział miał palony karmel, a wątki orzechowo-kwiatowe łagodziły cytryny z grejpfrutami, ziemię. Ziemia zakręciła się tu i ówdzie, po czym prawie zmieniła w kawę. Kawy czułam sporo i to mi się podobało. Jej gorzkość i cytrusowa soczystość, podkręcona kwaśnym nabiałem to cudny splot. Gdybym nie znała dawnej, pewnie byłabym po prostu bardzo zadowolona ze zjedzenia jej, a tak żal mi dzikości dawnej.

Smakowała inaczej niż tabliczka z 2016. Nowa wersja wyszła o wiele łagodniej. Mimo że wciąż czułam w niej mnóstwo grejpfrutów, cytryn i trochę ciemnych owoców zestawionych z nutami kwaskawego nabiału, kawą i ziemią, to jednak wszystko to wydawało się... spokojniejsze. Poszczególne nuty łagodziły a to kwiaty, a to orzechy. A do tego słodycz jako karmel o wiele bardziej się wyeksponowała. To ją czuć od pierwszej sekundy (nie jak w dawnej soczystą kwaśność). Dzisiaj prezentowana okazała się mniej kwachowato-wytrawniejsza niestety, bo to właśnie w tym charakterku tkwił urok dawnej. Nowa wciąż zachwyca, ale już nie aż tak.
Blisko jej do właśnie łagodniejszej Madecasse 80 %.


ocena: 9/10
cena: 29 zł (za 75 g; cena półkowa, ja dostałam rabat)
kaloryczność: 604,41 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś mogłabym wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

sobota, 25 listopada 2023

(Słodki Przystanek) Beskid Chocolate Ecuador Limón Dark 70 % ciemna (miniaturka) ciemna z Ekwadoru

Tabliczki z Ekwadoru ma w ofercie w zasadzie większość marek, które tworzą czekolady plantacyjne. Beskid oczywiście też. Gdy dostałam jako dodatek do przesyłki z nowościami tę miniaturkę, pomyślałam, że to jakaś smakowa, stylizowana na coś czy... coś tego typu. Uznałam bowiem, że dopisek "limon" odnosi się do np. cytrusów ("lemon"?), jednak dopytałam i szybko oświecono mnie, że to region Ekwadoru (o czym może wiedziałam, ale zapomniałam). A miniaturka była zapowiedzią nowości. Stąd bardzo się ucieszyłam, bo oto znalazłam się w posiadaniu beskidowej nowości z Ekwadoru, z jakiegoś ciekawego regionu.

Beskid Chocolate Ecuador Limón Dark 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Ekwadoru, z kantonu Limón Indanza, z prowincji Morona-Santiago; wersja mini o wadze około 10g.

Po otwarciu poczułam sok z wiśni, oczami wyobraźni zobaczyłam miękkie i przejrzałe, drylowane owoce, wzmocnione czarnymi porzeczkami i aronią. Było kwaśno-cierpko, a jednocześnie bardzo słodko za sprawą karmelowej krówki. I jakby karmelowego kremu-smarowidła na sowicie przypieczonym chlebie. Te z owocami połączyły zawilgocone kwiaty, chyba róże. Zwieńczenie soczystości stanowiła cytryna z limonką, a ja w tle odnotowałam - jeszcze właśnie chyba z cytrusową nutką - herbatę i ziemię, która przypominała jej o goryczce.

Mała i raczej cienka tabliczka była jedynie twardawa (pewnie z racji gabarytów), co przy łamaniu przełożyło się na średnio głośne trzaski. Okazała się też dość krucha.
W ustach rozpływała się w tempie średnim. Odznaczała się kremową gęstością i niską tłustością. Wydała mi się mazista, a z czasem nieco lżejsza dzięki wypływającej z kremowej mazi soczystości. Takimi właśnie smugami pokrywała podniebienie.

W smaku od początku rozbrzmiał słodki, średnio mocno palony karmel, zapraszający jeszcze słodsze krówki. Wydawały się otulać orzechy laskowe.

Już po chwili orzechy zrobiły się smakiem wiodącym. Słodziutkie, niemal maślane laskowce dominowały. Łatwo o myśl o kremie orzechowo-karmelowym i kremie orzechowo-czekoladowym, z lekką gorzkością.

W tle odważyła się zaznaczyć soczystość... Jakby czarne porzeczki świeże i surowe, ale tonące w bezkresnej czekoladowości... Mieszane, rozciskane w jakimś czekoladowym kremie? Pomyślałam o porzeczkowym dżemie czekoladowym... Któremu nie brakowało szlachetnej gorzkości. A w końcu po prostu o dżemie z ciemnych owoców. Pojawiło się trochę wiśni jako sok i kompot.

Słodycz krówkowo-karmelową do owocowych nut gładko doprowadziły kwiaty. Ich nie brakowało. Pomyślałam o wilgotnych płatkach róż i ciemnej, zawilgoconej kwiaciarni... I kwiatowych herbatach? W dodatku lekko posłodzonych miodem.

A jednak też z goryczką płatków kwiatów? Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa subtelnie wkradła się i rozgościła na dobre herbata. Powiedziałabym, że ciemna i gorzkawa, ale z ogromnym udziałem kwiatów.

Orzechy laskowe z karmelowo-krówkowym zwieńczeniem wciąż były bardzo wyraźne, acz już nie dominowały. Z czasem zmieniły się w orzechowy, słodki krem i ogólnie nieco rozmyły.

Owoce przybrały na soczystości, podkreślone duetem cytryny i limonki. Kwiaty troszeczkę ozdobiły także je. Razem jeszcze umocniły czarne porzeczki. Surowe i świeże, dosłownie jeszcze rosnące na krzaku.

Orzechy nieco słabły... Choć wciąż utrzymywały się wyraźnie, blisko pierwszego planu. Pomyślałam o zarumienionych croissantach z czekoladowymi dżemami-nadzieniami bazującymi na ciemnych owocach... O rogalikach poprzekrajanych i wysmarowanych jakimiś kremami karmelowymi... Towarzyszyło im sporo krówek. Przemknęło mi też troszeczkę miodu, wsiąkającego w jeden z croissantów. Słodycz była wysoka, ale i goryczka kakao nie odleciała.

Z czasem orzechy zmieniły się prawie całkowicie w bardziej chlebowe nuty. Może też trochę słodu? Palonego, gorzkawego. Laskowce pobrzmiewały jedynie jako echo. A wymienionym wypiekom towarzyszyła herbata... poprzez którą wemknęła się wilgotna, czarna ziemia. Mieszała się z wilgocią kwiaciarni i jakby to na nią opadły płatki kwiatów oraz trochę czarnych porzeczek.

Po zjedzeniu został wyraźnie owocowy posmak głównie czarnych porzeczek i limonki oraz herbaty z wiśnią. Za nią stało trochę ziemi. Całość nie zapomniała też o krówkowo-laskowej słodyczy i łagodności. Orzechy jako orzechowy, słodki krem wróciły wyraźnie.

Całość była pyszna i ciekawa. Ogrom krówkowo-karmelowej słodyczy w harmonii zgrał się dzięki orzechom laskowym i kwiatom z nutami bardziej gorzkawymi, a więc herbaty czy potem ziemi. Croissanty i chleb także dzięki owocom i dżemowo-kremowym nutom wyszły bardzo spójnie. Czarne porzeczki i wiśnie, a raczej kompoty, soki i czekoladowy dżem z nich miały kwaśność podkreśloną cytrusami, acz choć ogólnie dużo było tu owoców, czekolada wcale tak mocno owocowo nie wyszła. To mi się bardzo podobało. Ryzykowna słodycz zatrzymała się w odpowiednim punkcie, że nie wydawała się za mocna, a uzasadniona.

Była zupełnie inna niż ostrzejsza i trochę lukrecjowa  Beskid Ekwador 70 % z 2019, ale też bardzo inna od różano-cytrynowo-herbacianej i ziemistej, z nutami truskawek i pierników Beskid Ekwador National Arriba Hazienda Zolita 70 % z 2020. Czuć specyfikę regionu, stąd nie mogłam się doczekać pełnowymiarowej. Co też w niej się rozwinie? Wersja mini wydała mi się właśnie łagodniejsza, ale z racji nut, charakteru, od podlinkowanych. Wydaje się świetną zapowiedzią i nie pozostawia niedosytu.


ocena: 10/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: -
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: koniecznie chcę pełnowymiarową

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy

piątek, 24 listopada 2023

(Surovital) CoCoa Keto Krem Kakaowy

Lubię czekolady Surovital, choć na lubieniu koniec, a reszta oferty mnie nie interesuje. To, jak rozwija się firma, wzbogaca ofertę o markę / linię OCTO nie pokrywa się z tym, czego szukam w świecie czekolad. Gdy zupełnie przypadkiem dowiedziałam się o paru nowościach, zdecydowałam się na kupno, jako że niewiele w Polsce jest surowych czekolad. Nie chciałam zamawiać tylko dwóch tabliczek, wiec rozejrzałam się, co jeszcze mają. Kolejny dział produktów nie dla mnie - keto. Jako że coraz częściej trafiam w internecie na czekolady keto, postanowiłam wreszcie spróbować, "z czym to się je". Po otwarciu paczki bardzo się zdziwiłam, bo dostałam w gratisie próbkę ich kremu. Właśnie też keto. Ucieszyłam się, bo to bardzo miłe z ich strony, jednak... trochę przykro mi się zrobiło, że to produkt, który raczej nie wkupi się w moje łaski.  Gdy tylko wyjęłam malutki słoiczek z paczki, w głowie zaświtała mi myśl o Pięć Przemian Krem Migdałowo-Czekoladowy Keto Friendly - na sam widok napisu "keto", jeszcze nie zagłębiając się w skład. Przyznaję, że nawet się nie zdziwiłam, że ten krem też był migdałowy. W tym jednak przypadku i tak mnie to nie pocieszyło. Całość bowiem wyglądała na nie dla mnie (co po wspomnianym już wiedziałam). Przerażał mnie trochę już sam opis producenta: "Bogaty, lejący się krem czekoladowy w wersji keto", bo uważam, że krem ma być kremem... Lać się to może sobie sos lub syrop. W nieco ironicznym uśmiechu usta wykrzywiły mi się na rozbieżność tytułu "krem kakaowy", a opisu "krem czekoladowy". Może więc czekoladowo-kakaowy, podkręcony na maksa? Nie nastawiałam się, bo w składzie widziałam elementy, mogące sprawić, że to zejdzie na dalszy plan. Erytrytolu bardzo nie lubię, mimo że powszechnie go chwalą jako jeden z najzdrowszych słodzików, a "olej MCT w proszku z kokosa" po prostu nie brzmiał mi dobrze. Nie pomógł fakt, że próbka miała zupełnie nie dla mnie gramaturę, bo jak robię jakieś desery z jakimkolwiek kremem, dodaję 30-40 gramów, a 30... to takie malutkie ciut-ciut. Tak malutkie, że łyżeczki nie mieściły mi się w tym, przez co musiałam sięgnąć po łyżeczki naprawdę mikroskopijne (które mam od lat, ale w zasadzie nie wiem, do czego są).

CoCoa Keto Krem Kakaowy to kakaowy / czekoladowy krem na bazie migdałów ze słodzikiem, bez dodatku cukrów, produkowany przez Surovital (CoCoa / OCTO).

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu zaskoczył mnie delikatny zapach migdałowo-orzechowy, sugerujący krem typu Nutella jakby już od razu rozsmarowany na pszennej bułce (!) wraz z nutką taniości i zaskakująco konwencjonalnie cukrową słodyczą. Nie była jednak jakoś szczególnie silna. Towarzyszył jej jakby słodki chłodek (słodziku i kokosa?). Całość wydała mi się niejednoznacznie orzechowa, trochę orzechowo-kokosowa i palono-gorzka od dodatku kakao.

Na wierzchu wydzieliło się sporo oleju, który zlałam (wyszło około łyżeczki - przypominam że na raptem 30g). Sam wierzch po pozbyciu się oleju wyglądał wciąż oleiście, ale kojarzył się też z rozpuszczaną, jedynie gęstawą czekoladą. Przy kontakcie z łyżeczką okazał się mazisty i miękki, mimo że masywny. Był nieco lejący, zwłaszcza w wyższej temperaturze z ochotą szedł w tym kierunku.
W trakcie jedzenia zaklejał na chwilę usta w kleiście-tlusty sposób. Chwilowo utrzymywał poczucie masywności, ale ta zaraz odchodziła w niepamięć. Był oleiście miękki i dziwnie... nie tyle zbity, co jakby "zgęstniały" jak jakiś nutellowaty kisiel. Rozpuszczał się dość szybko, wykazując pylistość i wodnistość. Oprócz tego cechowała go gładkość, acz trafiłam na jeden kawałeczek migdała. Kojarzył się ze słodkimi kremami tłuszczowymi typu Nutella. Jedzony osobno trochę obrzydzał miękką, przesądzoną tłustością, która na koniec aż jakby osadzała się na ustach.

W smaku najpierw zaprezentował się zgrany i stonowany duet słodyczy i gorzkości.

Słodycz rozwinęła się w chłodno-cukrowym kierunku. Szybko rosła i choć w pierwszej chwili była bliżej nieokreślona, zaraz wydała mi się słodzikowo napastliwa, a jednocześnie z pobrzmiewającą nutą jakby zwyczajnie cukrową. Wprowadzała skojarzenie z tłuszczowo-cukrowymi kremami typu Nutella i czekoladowy wątek.

W gorzkiej strefie pierwsze obecność zgłosiło zwykłe kakao w proszku, a tuż po nim migdały, zaraz mieszające się z olejem kokosowym.

Kokosowość w kolejnych sekundach bardzo przybrała na znaczeniu, aż się zdziwiłam. Mieszała się z nią dziwna wodnistość i goryczka, spłycające smak. Wydała mi się rześka... soczysta? 

A jednak mimo tego, że w kremie czuć głównie zwykłe kakao, to i mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach pojawił się wyraźny motyw czekolady. Ciemnej w syropowo-"deserówkowym" kontekście. Była jedynie trochę gorzkawa i palona. Odnotowałam w niej za to lekko grzybową nutę, która czasami trafia się w mousse'ach kakaowych. Czekoladowość była trochę cierpka i bardzo, bardzo przesłodzona. Skojarzenie właśnie z czekoladą pielęgnowała wyczuwalna w tle ciężka wanilia. W pewnym momencie ta słodycz zamulała.

A irytująca chłodno-rześka słodzikowość parła na przód, wraz z tłuszczowym smakiem goryczkowatego oleju kokosowego spłycając kompozycję. Wkradł się przez nie tani motyw i myśl o kremie typu Nutella. Wyłapałam też kwasek oleju kokosowego. Migdałowość niby była, ale traciła na znaczeniu, przechodząc bardziej w ogólną orzechowość. 

Pod koniec wydawało się, iż to ta przenikliwa słodycz słodziku dominuje, a pozostałe nuty opadły z sił. Migdały się prawie zagubiły, a cierpkawe kakao stanowiło nutkę jakby zmieszaną z olejem kokosowym i... Wodnistością.

Po zjedzeniu został niesmak oleju kokosowego i słodziku, przekładające się na niedookreśloną goryczkę i przesadzoną słodycz. Ona aż zmuliła bardzo szybko. Cierpkość kakao też czułam, ale słabo.

Całość zupełnie mi się nie podobała. Od za tłustej i miękko-lejącej, oleistej i po prostu osobliwej konsystencji, przez lichy i nieprzyjemny zapach po nachalny, a mdły w kakao i migdały smak. Napastliwa słodycz słodziku, muląco przesłodzony motyw czekolady i skojarzenie z Nutellą, wymieszane z goryczką i aż kwaskiem oleju kokosowego oraz niedomagającymi migdałami niczego przyjemnego mi nie zaoferowały. Przeszkadzała mi tam w dodatku wodnistość. Kakao było, bo było, ot. Zaskoczył mnie jednak tak dość wyraźnie czekoladowy wątek. Nie to, że był jakoś szczególnie dobry, ale po kremie kakaowym się go nie spodziewałam. 
Zmuliło mnie i zmęczyło to bardzo szybko, raptem po spróbowaniu paru miniłyżeczek i trochę ponad połowę 30gramowego słoiczka (!) oddałam Mamie.

Mamie też nie smakował. Spróbowała trochę łyżeczką, a resztę dokończyła na kruchych maślanych ciastkach z Kauflandu. Jadła dwa dni. Całość podsumowała: "Ten krem w ogóle nie smakuje tym, czym powinien. Ani czekolady, ani kakao, ani migdałów tu szczególnie nie czuć. Jest za to i gorzki, i słodki, ale tak nieprzyjemnie, bo i tak jest żaden. Bez wyrazu, bez charakteru. Konsystencja kiepska, rozsmarowany na ciastkach w ciepłym pomieszczeniu łatwo płynie. Sam niesmaczny, z ciastkami już nieco lepiej, ale i tak efekt taki, że nie chce się jeść".

Nie chcę jednak wystawić skrajnie niskiej oceny, bo to produkt po prostu nie dla mnie - nie kupiłabym go, a dostałam. Poczytałam, że dieta keto to dieta tłuszczowa z wykluczeniem węglowodanów, co poniekąd tłumaczy skład i nie mogę się czepiać obecności słodziku czy takiej tłustości, ale... to nie wygląda mi na dobry produkt keto, bo spełnianie jakiś kryteriów to jedno, ale jedzenie przede wszystkim ma smakować. Sprawdziwszy cenę, utwierdziłam się w przekonaniu, że nie skrzywdziłam kremu oceną.


ocena: 2/10
kupiłam: dostałam (jako gratis do zamówienia) od octochocolate.pl
cena: ja dostałam, ale cena to 41,90 zł za 200g
kaloryczność: 488 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: migdały, substancja słodząca: erytrytol; kakao odtłuszczone 10%, sproszkowany olej MCT z kokosa (olej MCT z kokosa 70%, błonnik z akacji 30%), wanilia Bourbon

czwartek, 23 listopada 2023

Orfeve L’Esterre 80% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island ciemna z Grenady

Po przecukrzonej Orfeve L’Esterre 70% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island, w której niewątpliwie krył się potencjał i ciekawe nuty, dzisiaj prezentowana tabliczka bardzo mnie zaciekawiła. Niecodzienne wątki mogły się bowiem lepiej rozwinąć, gdy miazgę obdarto z rządzącej się cukrowości. Chyba że... producent nie wie, jak obchodzić się z kakao? Liczyłam, że nie w tym problem, acz wielkich nadziei, że bardzo pozytywnie się zdziwię, nie żywiłam. Tę tabliczkę wykonano z kakao ze zbioru 2021, któe prażono 56 minut w 112 stopniach Celsjusza. Konszowanie trwało 68 godzin, a dojrzewanie 14 dni. Są to więc inne wartości niż w przypadku 70%. Dostosowywanie obróbki do zawartości sugerowało, że producent wie, co robi. Ma jakieś konkretne założenie. A jak ze smakiem?

Orfeve L’Esterre 80% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao trinitario z Grenady z parafii Saint Andrew, z plantacji L’Esterre; należąca do linii tradycyjnej (czyli gładkich tabliczek).

Po otwarciu poczułam wytrawny zapach gotującej się fasoli i grochu o podwyższonej, ale jakby naturalnej słodyczy i słodkiego miodu. Do głowy przyszedł mi miód fasolowy albo inny słodki, acz z pewną wytrawnością. Wszystko to mieszało się z roślinną rześkością. Czułam też świeże surowe orzechy, choć nie umiałam ich nazwać. Mimo miodowości, słodycz była niska. Wydawało się, że jedynie musnęła silny, owocowy splot opierający się na soczyście kwaśnej marakui i nektarynce. Towarzyszył im banan i słodko-kwaśne czerwone pestkowce (czereśnie?). Wszystko zwieńczyła subtelna palona gorzkość.

Tabliczka sprawiała wrażenie kremowej, acz bardzo masywnej i trochę suchawej. Przy łamaniu trzaskała bardzo głośno właśnie w masywnym i suchawym niczym wyschnięty krem, kontekście. Nie zważała na linie podziału.
W ustach rozpływała się powoli, długo zachowując kształt, ale łatwo mięknąc. Była tłusto-mazista i lepka. Zawarła w sobie lekką kremowość śmietanki, a z czasem zdradzała drobną chropowatość. Pokrywała podniebienie konkretnie i dość oleiście, a znikała właśnie mieszając oleistość z soczystością.

W smaku od początku czułam wyraźną słodycz miodowego ciasta zrobionego na bazie fasoli. Wytrawny motyw gotowanych strączków wydawał się na stałe scalony ze słodyczą, przez co pomyślałam o miodzie fasolowym. W ciągu kolejnych sekund pomyślałam o tej czekoladzie jako o bardzo roślinnej.

Świeżej, zielonej... Słodycz nieco wzrosła, choć i tak była stonowana. Do ciasta i fasoli (i grochu?) dołączyły banany. Częściowo były jednak jeszcze niedojrzałe i zielone. Trochę cierpkie. W słodko-roślinnym splocie pojawił się słodko-rześki syrop... może z agawy? Albo wyjątkowo roślinnie smakujący miód z odrobiną cierpkości.

Odnotowałam kwaśność. Zapowiedziała owoce, choć nie wyrywała się na przód. Marakuja mieszała się ze słodko-kwaskawą... nektarynką? I czymś czerwonym pestkowym? Owoce spokojnie rozwijały się w tle. Do głowy przyszedł mi kwaśny roślinny, wegański zamiennik jogurtu owocowego.

Zaraz pojawiła się też gorzkość. Reprezentowała palono-pieczoną nutę, przez co przełożyła się na wyobrażenie o nieco przypalonym cieście. I niewątpliwie kakaowym. Jakieś fasolowe, posłodzone miodem i bananami zdrowe brownie?

Po nim bardzo wyraźnie rozbrzmiała cierpkość ziemi. Czarna, wilgotna ziemia porastana przez zielone, pokryte rosą - albo nawet po porannym deszczu - rośliny mieszła się z orzechami włoskimi i pekan. Zaraz jednak to pekany wyrwały się na przód, łącząc goryczkę skórek orzechowych z tłustą orzechowością. Stanowiły przez długi czas bardzo istotny element kompozycji.

Ta właśnie orzechowa tłustość po zetknięciu z soczystą kwaśnością zaobfitowała w mnóstwo wegańskiej, zrobionej z orzechów (pekan?) kwaśnej śmietany. Po tym, jak rozeszła się jej spora fala, nieco osłabła. Wrócił natomiast wegański - pekanowy już teraz? - jogurt owocowy.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa z cierpkości wyłoniła się zielona herbata. Świeżość i rośliny doprawiły ją nieco anyżem, lukrecją. I wkroiły plaster cytryny?

Owocowa kwaśność rozwinęła się. Kwaśność marakui podkręciła cytryna. Nektarynka... umocniła się, łącząc kwaśność ze słodyczą. Tę z kolei podniosły banany. Już nie tylko niedojrzałe, ale i sporo dojrzałych; mieszanka. Owocowy wątek był bardzo egzotyczny.

Owoce z poważniejszymi nutami połączyła goryczkowato-cierpka skórka cytryny. Poprzez nią i do owoców dobiegła jakby roślinna słodycz miodu (fasolowego?) oraz agawy... wspartych lukrecją. Nie była to jednak nawet ostrość, a sugestia. Znowu pomyślałam o cieście słodzonym miodem i bananami. Niewątpliwie słodkimi. Bananowo-fasolowe brownie podkreśliło paloność.

W tle owoce nieco się zmieniły. Żółte trochę przycichły. Została marakuja, szukając innego towarzystwa. Natknęła się na słodko-kwaskawe w niemal winny, wiśniowy sposób czereśnie (odmianę kordia?), albo może też same cierpkawe wiśnie z pojedynczymi cytrynowymi przebłyskami i... cierpkie kiwi? Ono wpisywało się w zieloności...

A jednak na końcówce cierpka zieloność wyszła już bardzo delikatnie. Banany jakby dojrzały, a na przód wybiegło nieco przypalone zdrowe brownie, tym razem jeszcze na pewno ze sporą ilością pekanów, a także palony karmel, zrobiony z miodu i syropu z agawy. Chyba podane z kwaskowatą wege śmietanką, też z pekanów.

W posmaku został banan, ale znów jakby mniej dojrzały. Już słodki, ale też trochę cierpkawy... i cierpkość zielonej herbaty oraz skórek pekanów, zmieszana z cierpko-kwaśnymi i egzotycznymi żółtymi owocami, może echem "winno-wiśniowej" czereśni kordia i słodyczą fasolowo-kakaowego ciasta. Całość wydawała się roślinnie-chłodna.

Czekolada smakowała mi i wydała się ciekawa - to przeważyło, że nie 8, a 9. Gorzko-kwaśna kompozycja zawarła sporo orzechów pekan, trochę włoskich, fasolę, strączkowość - głównie jako zdrowe brownie - a także mnóstwo owoców: marakui, bananów (o różnym stopniu dojrzałości), czereśni (jakby charakterniejszych, winnych), nektarynek z cytrynowym podkręceniem. Myśli o fasolowym miodzie czy wege śmietanie z pekanów były bardzo zaskakujące. Chłodno-roślinna warstwa przełożyła się na nuty zielonej herbaty, jej cierpkość i chłodek lukrecji. Również ciekawe.

Przypominała Orfeve L’Esterre 70% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island pod względem nut, ale nie efektu - dzisiaj prezentowana okazała się znacznie smaczniejsza. Wyszła po prostu jak jej mniej słodka, a bardziej gorzko-kwaśna wersja. Wyraźna wytrawność fasoli, ciasto na bazie fasoli, ziemia i herbata zielona występujące w obu, w przypadku dzisiaj opisywanej wzbogaciły się o rozwiniętą nutę orzechów włoskich i pekan (słabszą w podlinkowanej). Banany w 80% wydawały się niedojrzałe i cierpkawe w momencie gdy w 70% zasładzały. Owoce, w tym marakuja występująca w obu, pozwoliły sobie na upuszczenie kwaśności. Owocowy wątek w dzisiejszej był o wiele istotniejszy.
Zaprezentowana dziś 80% smakowała mi bardziej, choć i tak w sobie nie rozkochała.


ocena: 9/10
cena: 59 zł (za 70g; cena półkowa; ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 602 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełny surowy cukier trzcinowy

wtorek, 21 listopada 2023

Orfeve L’Esterre 70% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island ciemna z Grenady

Pomyślałam, że z Grenady to nawet ja zjadłam mało czekolad. Ta więc ciekawiła podwójnie, bo nie dość, że miałam ją niedługo porównać z siostrą o zawartości kakao wyższej o 10%, to jeszcze sam region był niecodzienny (przy okazji tej czekolady po raz pierwszy zetknęłam się z oficjalnym podziałem administracyjnym na parafie, nie np. na prowincje).  Z Grenady jadłam naprawdę niewiele czekolad, a o samym regionie wiedziałam niewiele. Na stronie Orfeve przeczytałam, że położona blisko Wenezueli Grenada nazywana jest "wyspą przypraw", a kakao na tamtejszych wulkanicznych hodowane od 1714 roku. A konkretnie posiadłość L’Esterre, na której jest plantacja kakao, należy do  rodziny Ramdhanny od 70 lat. Nie wiem jednak, od kiedy zajmują się oni hodowlą kakao. Wiem, że oprócz niego uprawiają gałkę muszkatołową. Jedno i drugie organicznie. O kakao wiadomo, że jest zbierane podczas pory suchej, czyli od listopada do kwietnia. Następnie suszy się na słońcu od 6 do 7 dni, a potem fermentuje od 7 do 8 dni (ta informacja jest ze strony producenta). Prażenie trwa 42 minuty w 102 stopniach Celsjusza, a konszowanie 72 godziny. Na opakowaniu znalazłam informację, że dojrzewanie kakao trwało dni 14 (nie wiem, czy chodzi o to samo, co fermentacja?). To o zbiorze z 2022.

Orfeve L’Esterre 70% Noir de Noir / Extra Fine Grenada Island to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Grenady z parafii Saint Andrew, z plantacji L’Esterre; należąca do linii tradycyjnej (czyli gładkich tabliczek).

Po otwarciu uderzył mnie wytrawny zapach fasoli, ogólnie strączków z lekką cierpkością zielonej herbaty, wpisany w złożoną roślinność, świeżość. Pomyślałam o zielonych, masywnych liściach pokrytych rosą. Wyraźnie czułam też owoce i nienachalną słodycz, zapewnioną przez zielonkawego banana. Istotny był kwasek marakujowo-porzeczkowy. Wydawało mi się, że chwilami wyprzedzał strączkowość. Bardziej jednak niż soczysta, kompozycja była świeżo-wilgotna.

Tabliczka wyglądała na kremową i tłustą, przy czym jej struktura w dotyku też o tym świadczyła. Łamała się z głośnym trzaskiem, świadczącym o masywności.  Nie przejmowała się zbytnio liniami podziału.
W ustach szybko okazała się ochoczo mięknąca, mimo że zachowywała kształt. Rozpływała się w tempie średnim, coraz bardziej kojarząc się z tłusto mleczną czekoladą. Odznaczała się jakby powierzchowną gładkością i kremowością. Wydała mi się lekko maziście-lepkawa, a z czasem jakby... z ukrytą chropowatością? Znikała rzadkawo mlecznie.

W smaku w pierwszej sekundzie poczułam w miarę stonowaną słodycz, kojarzącą się z bardzo roślinnym, niemal "zielonym smakowo" miodem czy syropem z agawy, rosą z echem fasolowej wytrawności.

Po chwili jednak słodycz dosłownie uderzyła. Usta wypełniła mi niemal słodziuteńkość, łącząca miękkie, bardzo dojrzałe banany i jasny miód, które prędko aż zadrapały w gardle. Słodycz rosła, ocierając się o przesadę. Pojawił się w niej jednak lekko palony akcent, przekładający się na myśl o karmelizowanym miodzie.

W tym czasie wytrawniejsza, strączkowa nuta zyskała jeszcze pewną cierpkość. Może... to była odrobinka zielonej herbaty? Oczami wyobraźni zobaczyłam liście... świeże i zielone, masywne, pokryte jakąś "miodową rosą" (coś nieistniejącego, wyobrażenie... coś jak spadź?) i suszone, a naciągające wodę... Parzące się herbaciane liście umocniły się. Do głowy przyszła mi lekko algowa zielona herbata.

Wilgotne i roślinne nuty z czasem przywołały soczystość. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do zasładzająco słodkich miodowych bananów dołączył banan zielonkawy, średnio dojrzały. Słodycz opanowała się trochę, zrobiła się bardziej rześka. I tak jednak trochę męczyła. Znowu pomyślałam o jakimś rześkim, roślinnym słodkim syropie.

Pojawił się kwasek... leciuteńki, ale jednak. Przedstawił się jako marakuja i... coś czerwonego, najpierw trudno było nazwać. Niczym posypane cukrem trzcinowym porzeczki...? Mieszanka czerwonych i białych, ale... za nimi było jeszcze coś kwaskawo-słodkiego. Czereśnie kordia. Gigantyczne, ciemnoczerwone i o lekko winnym podszyciu? Z pewną egzotyką, narzuconą przez marakuję. W pewnym momencie przyszła mi do głowy posłodzona zielona herbata na zimno z sokiem z owoców.

Gdy słodycz nieco się pohamowała, w wytrawniejszym wątku pojawiła się delikatna gorzkość. W zasadzie prawie jej namiastka. Pomyślałam o zdrowym cieście np. z czerwonej fasoli. Zrobionym na bazie fasoli i bananów? Kakaowym lub kakaowo-kawowym... Na pewno w mnóstwem orzechów. Mowa raczej o orzechach włoskich, choć chwilami kompozycja łagodniała, że zmieniały się w pekany.

Na myśl o wypieku przełożyła się palona nutka, jaka pobrzmiewała w słodyczy. Karmelizowany miód i jakby... karmelizowane banany (?) sprawiły, że ogólny kwasek był niski. Mimo że przemknęła też myśl o tym, iż ciasto mogło być zwieńczone odrobinką miąższu marakui. Słodycz pod koniec z kolei mimo wszystko znów jakoś wyległa i aż drapała w gardle.

Po zjedzeniu został posmak słodkiego banana i konkretnie miodowo-bananowego ciasta. Czułam też trochę niejednoznacznych orzechów i kwasek marakui i jakby egzotycznych porzeczek oraz czereśni. Owoce były tak słodkie, że wydawały się aż nieco cukierkowe. Do tego lekki akcent zielonej liściastej herbaty i już nie takie lekkie cierpkie ściągnięcie jak po niej. Doskwierało mi przesłodzenie, przekładające się na drapanie w gardle.

Całość wyszła zasładzająco w nieprzyjemnym sensie, bo aż przytłaczająco. Te słodkie nuty byłyby cudowne, gdyby tylko tak bardzo nie dominowały. Miód, banan, karmelizowanie i ciasto wyszły ciężko mimo całej roślinności. Poskromiły kwaśność, która w ogóle wyszła bardzo delikatnie. Trochę marakui i porzeczek oraz czereśnie pobrzmiewały za słodyczą, a gorzkość prawie się nie pojawiła. Na szczęście była wytrawność, rośliny, ale i one w kontraście do słodyczy nie chwyciły. Intrygująca strączkowa nuta była jednak wyraźna. W czekoladzie czułam więc sporo zacnych nut, ale miałam wrażenie, że nadto narzucała się słodycz i tyle. Gdyby nie ona, nie miałabym się do czego przyczepić. A tak... im więcej jadłam, tym coraz silniejsze miałam wrażenie, że słodycz aż przygłusza poszczególne nuty i np. nawet same banany czy miód gubią się w "po prostu słodyczy".

Czekolada skojarzyła mi się z A.Morin Grenade Arawaks Noir 70%, która też miała nuty fasoli, była w tym sensie wytrawna i roślinna, kojarzyła mi się z rosą, acz podlinkowana była słodka chałwowo i bogatsza w owoce: czereśnie, grejpfruty. Smakowała mi o wiele bardziej, bo tak nie zasładzała.


ocena: 7/10
cena: 59 zł (za 70g; cena półkowa; ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 589 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełny surowy cukier trzcinowy