niedziela, 31 maja 2020

lody Gelatelli Premium Cookies & Cream

Niektóre smaki lidlowych lodów zmieniły się na gorsze, pewne produkty zmieniły producentów, opakowania, składy. Ogólnie zauważyłam w Lidlu spore zmiany. Wiele z nich mi się nie podobała, acz większość - nie ukrywam - nie dotyczyła mnie, a Mamy. W każdym razie, zmianę opakowań lodów i podwyższone ceny zarejestrowałam i ja. Na plus na pewno warto zaliczyć odejście od bezsensownej i irytującej nazwy "Kruche Ciasteczko Cookie", ale... bałam się, że zepsuli jedne z moich ulubionych lodów. Jako że zmieniła się kaloryczność, uznałam, że i w składzie gmerali. Minimalnie, bo minimalnie (składniki się nie poprzesuwały), ale zrobiłam się podejrzliwa. I tak obiecałam sobie kiedyś do nich wrócić, ale wolałabym mieć pewność, że wracam do czegoś znanego i lubianego. Co gorsza, rzuciło mi się w oczy, że "śmietankę" zmieniono na "bitą śmietankę". Nie wiedziałam, czy to tylko kwestia tłumaczenia, czy składnika, ale... po lodach Bailey's (zaginam czasoprzestrzeń: zdecydowałam dodać recenzję Gelatelli znacznie wcześniej ze względu na sezon lodowy i to, że do starych odnosiłam się m.in. w recenzji HD Cookies & Cream) i właśnie bitej jako bazie, autentycznie się bałam.
Co więcej, do samego końca nie byłam pewna, czy dodać to jako kompletnie nowy post, czy aktualizację.

Gelatelli Premium Cookies & Cream to "lody waniliowe z kawałkami kruchych ciastek kakaowych (6%)".
Zawartość pudła to 416g / 500 ml.

Zaraz po otwarciu poczułam waniliowo słodki zapach z wyraźnie zaznaczonymi gorzko-kakaowymi ciastkami i śmietankową bazą.

Masa lodowa była dość twarda i gęsta. Topiła się powoli i kremowo, tłusto w mocno śmietankowy sposób. Pod względem konsystencji wydała mi się nieco zbyt ciężka, ale tragedii nie było. Chwilami kojarzyła mi się z gęstą, "oklapłą" bitą śmietanką, która utraciła swój puszysty efekt, a została z tłustością. Dodatek (ciastka) ratował sytuację. Odciągał uwagę od masy.
Wypełniało ją mnóstwo ciastek różnej wielkości: od średnich i małych kawałków po drobinki-kruszynki tworzących jakby miazgę z ciastek. Ta ostatnia przemieszała się przez całą masę lodową.
Wszystkie cechowała skłonność do nasiąkania, mięknięcia i rozpływania się, co mi się podobało. Przypominały wilgotne, mięciutkie ciasto (czemu na pewno dopomógł fakt, że jem lody długo i takie już topiące się). Mimo to wydaje mi się, że chwilami pojawiał się rzężący efekt cukru.

W smaku od początku czułam wyrazistą waniliową słodycz oraz śmietankową bazę, która... chwilami szła w kierunku bardziej śmietankowo-mlecznym, smakowo lżejszym, co bardzo mi odpowiadało. Myślę, że to dzięki mocnemu zabarwieniu wanilią oraz temu, że całość trochę przesiąkła kakaowymi ciasto-ciastkami (sama śmietanka została przełamana).

Te nuty właśnie świetnie pokierowały słodyczą. Ta bowiem była wysoka, że chwilami aż przeszkadzająca. Mimo to, lody nie wyszły cukrowo, a nawet dość ambitnie.

Ciastka przełamywały ją. Były gorzkie za sprawą przypalonego wątku i cierpko kakaowe. Pokazały, jak każdy szanujące się kakaowe ciastko / ciasto - czy może dokładniej ciastowa wersja herbatnika typu Oreo - powinno smakować. Niestety jednak i w nich znalazł się cukier, co byłoby bardziej problematyczne, gdyby nie leciutki sodowy efekt (osłabiający słodycz).

Po zjedzeniu było za słodko, czułam się zatłuszczona i ewidentnie na ustach została warstewka tłuszczu, ale jednocześnie waniliowo-śmietankowa toń i kakaowa gorzkawość ciastek.

Nowa wersja jest zdecydowanie tłustsza od dawnej, za co odjęłam jej punkt. Ogólnie zarejestrowałam zmiany właśnie w strukturze - ciastka były inne: mniejsze i bardziej wmieszane w masę, choć wciąż ciastowe. Słodycz wydaje mi się nieco wyższa, ale już wtedy nie należała do najniższych.
Najgorsza zmiana to z tą tłustością... Skonsultowałam z Mamą, bo nie znam się na śmietanach, a ona stwierdziła, że pewnie chcieli zrobić lżejsze lody. Jeśli tak, to na pewno nie wyszło. Mimo wszystko zmiana była na tyle nieduża, że lody nadal mi smakowały.


ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 10,99 zł (za 500ml)
kaloryczność: 273 kcal / 100 g
czy kupię znów: może kiedyś w promocji

Skład: 39% bita śmietanka, mleko odtłuszczone, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, żółtko jaja, mąka pszenna, olej słonecznikowy, ekstrakt wanilii Bourbon, 0,5% kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, substancje spulchniające: węglany amonu, węglany sodu, węglany potasu, sól

sobota, 30 maja 2020

Goodio 80 % Pure Nacional from Peru Raw ciemna surowa z Peru

Jak marka o takiej nazwie mogłaby się źle kojarzyć? Tym bardziej, że jedyną jej posiadaną tabliczką była z kakao Pure Nacional, czyli z takiego o dużej zawartości białych ziaren. Wprawdzie aż tak się nimi nie zachwycam, jak większość znawców tematu (czasami te ziarna wychodzą według mnie zbyt delikatnie), ale oczywiście kocham możliwość próbowania czekolad tak dobrych. Dobrych i ciekawych, bo ta w dodatku nie była konszowana. Miałam już do czynienia z tabliczkami, przy których wyrobie ten etap pominięto, ale były to Georgia Ramon, a one są tak specyficzne w każdym calu, że kwestia konszowania dalej nie jest dla mnie w 100%ach jasna. Nawet po Labooko Time Travel Zottera, różniącymi się tylko czasem koszowania (16h i 20h). Co więcej, posłodzono ją cukrem kokosowym (dowiedziałam się tego już w trakcie degustacji), który w czekoladach przeważnie daje świetny efekt.
W przypadku tej tabliczki obawiałam się tylko słów "stone ground" - miałam nadzieję, że nie chodzi o jakieś mielenie na kamieniu, co przekłada się na ziarnisty efekt miazgi wymieszanej z nierozpuszczonym cukrem (jak np. Taza 85%, których to z tego względu nie lubię).

Goodio Craft Chocolate 80 % Pure Nacional from Peru Raw-Organic-Vegan to ciemna czekolada surowa o zawartości 80 % kakao (nieprażonego, które nie konszowało) Pure Naciolnal z Peru z kanionu rzeki Maranon, słodzona cukrem kokosowym.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, z pełną mocą rozbrzmiał kefir, otwierając drogę śmietance i kwaskowi. Do niego pchały się niecierpliwe owoce - cała fala! Zwróciłam uwagę na cytrusy...owy sok właściwie, którym nasączono... Masę makową. Jej neutralnie gorzkawy motyw ustanowił się jako baza, tło. Kryło się w niej mnóstwo bakalii: suszonych owoców takich jak morele czy figi i ogrom orzechów, zwłaszcza gorzkawych włoskich. Masa ta wydawała się wręcz lekko winna, bardzo charakterna.

Przy łamaniu tabliczka okazała się bardzo twarda, przy czym wydawała się tłusto-zbita. Chyba z tego wynikało, że nie łamała się zbyt regularnie. Trzaskała za to głośno, też sugerując gęstość.
Przez jej grubość, gdy próbowałam odgryźć kawałek, też zdawała się łamać.
W ustach rozpływała się tłusto i idealnie gładko. Dość kremowo, ale niespecjalnie zalepiając. Robiła to tylko częściowo, bardziej od połowy rozpływania się kęsa.
Przez większość czasu kojarzyła mi się z bardzo dojrzałym awokado, co akurat w odniesieniu do czekolady niezbyt mi odpowiada. Co więcej, jakby na drodze do pełnej kremowości stał jej lekki soczyście-wodnisty efekt.

W smaku zaszarżował dość kwaśno-goryczkowaty duet ziemi i kefiru. Kefir budował podwaliny / fundamenty, ziemia zaś rozeszła się na różne strony, igrając z kolejno pojawiającymi się nutami. Najpierw zasugerowała ziarna kawy, ale porzuciła je.

Ziemia wpisała się w soczystość, jakby zalewał ją cytrynowy sok... Szybko okazało się, że sok z cytryny wymieszano z odrobiną miodu, takiego jakby opalano-karmelizowanego. Pojawiła się bowiem lekka słodycz. Nuty te wciągnęły ziemistość w masę makową. W pierwszej połowie zrównała się z kefirem swoim pozytywnie dusznym, gorzkawym smakiem. Do miodu dołączyły słodkie bakalie: figi, morele, ale także kwaśno-słodkie skórki cytrusów (cytrynowe i kandyzowane pomarańczowe), może też bardziej kwaskowate suszone żurawiny i wiśnie.

Mniej więcej w połowie kefir wyszedł przed ziemię. Zaraz za nim popłynął mocny smak tłustej i kwaśnej śmietany... Bardzo tłustej, a więc po kwaśności, niosącej także złagodzenie? Był to nabiał za tłusty na kefir, a jednak niezupełnie śmietana. Mniej więcej w połowie zrobiło się trochę maślanie. Nabiał przybrał na znaczeniu, acz cierpkości nie odrzucił. Wtedy stało się jasne: jogurt grecki! Dołączył raczej do słodyczy.

Słodycz była więc niska, obudowana neutralizującymi czynnikami. W pewnym momencie wydała mi się wręcz ulotna (tak mglisto-rześka), stłumiona. Przez ten wydźwięk i kwasowość skojarzyło mi się to z zimnym, jasnym piwem... cytrynowym? W którym czuć słód? Ogólna tłustość z czasem poprzez masę makową zwróciła się jednak w kierunku orzechów. Przy dosłownie paru kęsach chyba wyłapałam tu echo "orzechowego" awokado hass. Wzrosła gorzkość, a ja pomyślałam o orzechach włoskich. Ogrom orzechów i mak przykryły większość kwasków, ale jogurt wciąż pobrzmiewał w tle.

Większość, ale nie wszystkie. Poczułam lekko kwaskawą kawę, podkreśloną ziemią i o cytrusowo-słodowych zapędach. Może były to jedynie jej ziarna?

A ziemistość po chwili ponownie wypłynęła. Tym razem poprzez te maślano-orzechowe, neutralniejsze smaki. Na myśl przyszedł mi kakaowy mousse... z winem. Podkwaszone wiśnie i mniej jednoznaczne owoce wpisane w duszność z lekką cierpkością wydały się tu nieco alkoholowo-bombonierkowe. Znów zrobiło się owocowo-soczyściej. Doszukałam się jakiegoś leśnego bukietu, na pewno z jeżynami.

Końcówka należała więc do cytru...sowego jogurtu. Nabiałowość neutralizująca wiele rzeczy właśnie z tym się mieszała, słodycz zaś niemal odpłynęła. Gorzkawe orzechy włoskie i mak utemperowane zostały maślanością.

Maślany i delikatny częściowo był też posmak. Wprawdzie lekka kwasowość kefiro-jogurtu i cytrusów, a także cierpkość jogurtu greckiego i właśnie może bardziej wina, zalewającego masę makową, rozmiękczającego orzechy też pozostały na koniec na dość długo, lecz... to ziarnista kawa i cytrynowa ziemia okazały się najwytrwalsze. Jakby przeczekały wszystko, by zakończyć występ.

Czekolada... i smakowała mi, i chwilami odrobinkę coś mi w niej nie grało. Niezbyt podobała mi się jej struktura - ani jeśli chodzi o taką grubość, ani o tłustość.
Mocne kefirowo-jogurtowe nuty, ziemistość, ogrom orzechów włoskich i masa makowa były boskie, ale chwilami miałam wrażenie, że hamowała je "tłustość nabiału".
Do pełnego zachwytu brakowało niewiele i w sumie... jedząc ją, bardzo się cieszyłam, ale mam ogromny żal do producenta za ilość tłuszczu - czuję, że gdyby nie on, byłby to po prostu obłęd.

Pekany i alkoholowy klimat miała też NOE, jednak tamta w kwestii kwaśności i słodyczy zdecydowanie postawiła na owoce (nie zaś na nabiał jak Goodio).
Dość podobna była np. Zotter Labooko Time Travel Peru 70 % Conching time 16 hrs.  - też mocno nabiałowa (bardziej śmietankowa), kawowa i zajeżdżająca winem, a także cytrusowo-kwaśna.
Wino i kefir / jogurt grecki przypomniały mi winnie-maślankową GR Fahrenheit 132 Peru 82 % R.A.W., która też była mocno "podkwaszona". GR smakowała kwaśno-cierpką, lekko słodką miechunką, a tutaj... tutaj podobny wydźwięk miała cytryna i bakalie. Czekoladowe bratnie dusze? O tak, ale właśnie tutaj jeszcze bardziej widać, że lepiej nie zapychać tłuszczem (GR niezapchana nim wyszła pyszniej).


 ocena: 9,5/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 22,09 zł (za 48g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 601 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier z palmy kokosowej, tłuszcz kakaowy

piątek, 29 maja 2020

Zotter Whisky & Bacon ciemna 70 % z czekoladowo-karmelowym kremem z whisky i nugatem z orzechów laskowych z karmelizowanym bekonem i cynamonem

O mojej miłości do czekolady chyba nawet pisać nie muszę; łatwo zauważyć, że Zottera darzę ogromną sympatią, a że whisky lubię pewnie też parę razy wspominałam. O bekonie jednak chyba nigdy nie miałam okazji się rozpisać, więc pozwolę sobie to zrobić. Otóż tak, lubię, ale... chyba inaczej niż większość ludzi. Otóż uwielbiam taki chudy (bez białych pasów tłuszczu!), wędzony w plasterkach (np. taki) - tak na kanapki. Chrupiący wydaje mi się spoko tylko teoretycznie, bo... smażonych rzeczy nie lubię - i właśnie fanką bekonu na styl amerykański nie jestem. Dopuszczam jednak, że dobrze / ciekawie zrobiony może mi smakować, toteż czasem jestem gotowa spróbować czegoś dziwnego (np. babeczka z syropem klonowym i bekonem w dawno zamkniętej cukierni Sweet Life). Dzisiaj przedstawiana czekolada była na pograniczu: mogła być albo w porządku, albo obrzydliwa. Dobrze pamiętałam paskudne skwarki z Mitzi Blue Baconbits with Grapes, więc miałam duże wątpliwości. W ogóle nie widziała mi się czekolada z mięsnym nadzieniem - z mięsem czysta (np. Vosges Mo Dark / Milk) to jakoś co innego. Ciemna czekolada i whisky jednak utworzyły na tyle wytrawne tło, że postanowiłam kupić, choć np. mlecznego Zottera Bacon Bits wiem, że za nic nie zamówię.
To jednak z czym jest dzisiaj opisywana czekolada... nawet mnie trochę zszokowało. Otóż zalano wędzony bekon whisky, ażeby przeszła jego smakiem... dopiero taką dodano do jednej z warstw.


Zotter Whisky & Bacon to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana (30%) kremem na bazie ciemnej mlecznej czekolady (o zawart. 60% kakao) i karmelu z whisky (aromatyzowaną bekonem) oraz (26%) nugatem z orzechów laskowych i mlecznej czekolady z (4%) karmelizowanymi skwarkami wieprzowymi (bekonem) i cynamonem.

Po otwarciu poczułam zapach mocnej whisky, podkreślonej dymem i otoczonej orzechami laskowymi. Wszystko to podkreślała słono-wędzona nutka. Kiedy wąchałam wierzch tabliczki, zdecydowanie przewodziła słodsza fuzja laskowców i cynamonu. Po przełamaniu zaś wiodące orzechy i cynamon na dobre przemieszały się z whisky i dymem, tworząc korzenną kompozycję. Coś mięsnego zarejestrowałam, ale na tym etapie mogłabym stwierdzić, że jedynie mi się wydaje.

Przy łamaniu tabliczka była konkretna, zwarta, ale lekko trzaskała tylko czekolada na wierzchu. Oba nadzienia cechowała tłusta plastyczność, przez co zapowiadały się miękkawo.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, roztaczając swe gładko-kremowe smugi i odsłaniając nadzienia, w zasadzie spójne z nią.
Oba były tłustsze, ale też bardzo gęste. Ciemny krem chyba minimalnie rzadszy, był zarazem bardziej do czekolady podobny - miał jej kremowość i gładkość. Poprzez mazistość kojarzył się z bardzo wilgotnym, brownie'owatym zakalcem.
Jasny z kolei, mimo tłustości charakterystycznej dla nugatów, sprawiał wrażenie suchawego. A daleko mu było do tego! W rzeczywistości rozpływał się wręcz trochę śliskawo, śmietankowo-oleiście.
Odsłaniał drobinki i nieco większe kawałki bekonu: jasne miękkie i ciemne twarde. Niektóre były otulone cukrem, który aż rzęził - tak zostały "skarmelizowane", że w zasadzie: pocukrzone. Gdy cukier się rozpuścił albo gdy trafiłam na kawałki bez niego, te przedstawiały się jako w większości żujno-jędrne, tłustawe kawałki wędliny. Niewiele było takich typowo bekonowych "do pochrupania" (bo dodatkiem zajmowałam się bliżej końca; gryziony "obok czekolady w trakcie jej rozpływania się też to nie bekon, a cukier chrupał). Zdarzyło się parę farfoclowatych i dosłownie jedna taka definicyjna skwarka (ostatnie zdjęcie).
Najlepiej mi się to jadło, pozwalając kawałkowi leżącemu na języku spodem do góry się rozpuszczać, a dodatki wysysając i gryząc bliżej końca ("obok czekolady") i na koniec.

W smaku czekolada przywitała się paloną gorzkością o dymnych, kawowo-chlebowych nutach oraz niską słodyczą palonego karmelu. Wydaje mi się, że przesiąkła nadzieniami.

Szybko bowiem wzrosła w niej "esencjonalna" karmelowość i wędzone odymienie. Bez wątpienia zarejestrowałam również "korzenne orzechy laskowe".

Za sprawą dymu i dość ciężkiej w wydźwięku gorzkości przebijał się ciemny krem. Po chwili pomógł  sobie intensywną whisky i gorzkawymi przyprawami. Alkohol nieco rozgrzał gardło, czemu wtórowała rosnąca słodycz. Jak nic był to palony karmel, podkręcony dymem i solą, która prędko subtelnie dała o sobie znać. Wyłapałam mięsny motyw, wpisujący się w wytrawniejsze nuty tej warstwy. Krem odebrałam jako odrobinę maślany, a także szlachetnie i poważnie słodki.

A właśnie poprzez tę maślaność i słodycz mieszał się z nugatem. Za jego sprawą wzrosła słodycz karmelowo-... niekarmelowa, a ogólna. Rozlała się śmietanka i błoga nugatowość, która pod ogólną wytrawność podpięła się cynamonem. Jego rozgrzewający efekt dołączył do słodyczy i whisky. Razem leciutko zadrapały w język. Wędzono-słonawy akcent podkreślił orzechy. Mimo że sól pojawiała się epizodycznie, zrobiło się wręcz cukrowo-słodko (chyba na zasadzie kontrastu... przez który podczas całej degustacji strasznie chciało mi się pić).
Do rozgrzewania i drapania języka dołączyła odrobinka anyżu.
Chwilami przy dodatku trafiałam na... cukier. Poczułam łagodnie mięsny smak i przy niektórych bardziej karmelizowany mięsny. Nasilał się raz po raz, gdy kawałki wylegały na język.

skwarka
Te najpierw podbijały prażono-karmelowy smaczek, który wspierał cynamon i sól, a potem, jak się wczuć... Smakowały po prostu delikatnym mięsem. Powiedziałabym, że to jakaś słodkawa wędlina (są przecież te jakieś "szybki miodowe" albo nawet wędliny z indyka / kurczaka są same z siebie słodkawe itp.).. Bekon ten nie był tłusto-mięsny, a wędzony i słonawy... w zasadzie konsekwentny z innymi smakami. Gdyby usilnie mi ktoś wmawiał, że to jakieś kiepsko obrobione orzechy (np. w karmelu, smażone, rozmiękłe itd.) uwierzyłabym.

Bliżej końca rosła maślaność, a whisky, przyprawy, dym i sól budowały wytrawność. Z kolei karmel, cynamon i orzechy nadawały temu korzennego wydźwięku. To było jak... zapowiedź deseru po whisky i konkretnym, dość słonym daniu? A może... właśnie nie było tak nieczekoladowo... Niby tak, ale nie? Słowo, które najlepiej opisuje tę tabliczkę to chyba: nieokreślona.

Posmak jednoznacznie należał do soli i bekonu, rozgrzania whisky i cynamonu, ale i słodycz wyraźnie czułam.

To jedna z czekolad, które brzmią kontrowersyjnie, a ich smak jest po prostu w porządku i nawet... dość zwyczajny. Ciemna, gorzkawo-odymiona czekolada i orzechy laskowe doprawione cynamonem, charakterną whisky i konkretniejszymi przyprawami, karmelem... no i do tego wmieszane kawałki w nieprzełomowej ilości. Ot, dodatek w cukrze ("karmelizowany" - wg mnie przykład złego skarmelizowania). W ogóle to te wszystkie dobra tak się przemieszały, że chwilami ich wyrazista smakowitość uciekała. Mięso? Nienachalne smakowo, ot, wtapiające się trochę w resztę. Idealny przykład czekolady, która ani ziębi, ani grzeje, a człowiek zje, bo kupił i w zasadzie jest w porządku. Jakoś nie przemówił do mnie dodatek bekonu ani sól. Nie miałabym nic przeciwko podzieleniu tego na dwie czekolady: ciemnej z ciemnym (pysznym!) kremem i ciemnej z cynamonowym nugatem z laskowców i tyle.


 ocena: 7/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł (za 70g)
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, orzechy laskowe, whisky (w tym "alkoholowy ekstrakt z bekonu"), skwarki wieprzowe, syrop ryżowy, pełne mleko w proszku, masło, odtłuszczone mleko w proszku, mleko, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), sól, pełny cukier trzcinowy, cynamon, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia, kardamon, anyż

czwartek, 28 maja 2020

Biedronka Belgijska Czekolada Gorzka 72 % ciemna

Kiedy to na dobre zdążyłam polubić biedronkowe czekolady w czarnych opakowaniach, które tak naprawdę są ukrytymi Cachetami, a także po tym, jak zakochałam się w Pingo Doce Momentos Unicos Belgijska Gorzka ciemna 72 %, wypatrzyłam duże czekoladziska. Wprawdzie smaki były trzy, ale np. mleczna nie kusiła, a i nie spodziewałam się, że zaraz znikną. Dzisiaj opisywaną jednak kupiłam natychmiast, bo wyglądała bardzo podobnie do (Cachet) Biedronka Czekolada gorzka 70 %, a gramatura i zawartość 72 % natychmiast przypomniały mi tamtą Pingo Doce. Czekolada trafiła do szuflady, trochę poleżała... i właściwie dopiero w przeddzień degustacji mnie przeraziła. Otóż wtedy to już producent Baronie Blegium NV coś mi mówił... To on stał za jednymi z najpotworniejszymi nadziewańcami, jakie jadłam: Ambiente Panache i Pistache. Mogło być tak pięknie, a to nie... tabliczkę wzięłam aż trzęsącymi się ze strachu rękami.
Swoją drogą gdy jeszcze raz przejrzałam stronę producenta... ot, gama ekskluzywności szeroka! I czekolada belgijska, i szwajcarska... no każda najlepsza, jeszcze pewnie jakaś niebiańska, nirwańska, wallhalska i jaka tam jeszcze. Oj, paskudny, złośliwy uśmiech zagościł na mej twarzy (i z politowaniem do samej siebie... że tak się wrąbałam).

Biedronka Belgijska Czekolada Gorzka 72 % to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao produkowana dla Biedronki przez Baronie Belgium NV.

Po otwarciu rozniósł się intensywny gorzki zapach spalenizny... na kakaowym cieście. Murzynku? Takim, o którym jeszcze nie można powiedzieć, czy spalił się całościowo, czy tylko na wierzchu, a w środku jest ok. Obok płynęła palona kawa. Delikatna słodycz sugerowała coś mdlącego - wanilinę? A może to po prostu zmieszanie słodyczy i spalenizny? Wąchając dłużej i uważniej wyłapałam też orzechy laskowe. W trakcie jedzenia tak wyraźne, że nie mogłam się nadziwić, iż początkowo nie zwróciłam na nie uwagi.

Przy łamaniu... ekhem. Okazała się niemożliwa do normalnego połamania. Myślałam, że powyginają czy połamią mi się na niej palce, nóż trzeszczał i oskrobywał z niej wiórki. Gdy w końcu udało mi się ją jakoś poprzełamywać, jej kant tak zahaczył mi o dłoń, że zranił mnie do krwi. To wstrętny kamień, nie czekolada. Przy robieniu kęsa zęby aż mnie bolały. O tak, trzaskała donośnie....
W ustach jednak kamieniem nie była. Rozpływała się bardzo powoli, ale ze zdumiewającą łatwością. Okazała się bowiem kremowa i gładka, tłusta niczym gęsty krem ze śmietanki albo śmietankowe lody, może trochę nazbyt ciężkie. Gęstość, zwartość czy nawet zbitość jaką reprezentowała nie kojarzyła się źle, choć były momenty, że skłaniała się ku lekkiej plastikowości - mogło mi się jednak wydawać, bo z racji tego, jak gruba to tabliczka, rozpływała się długo, co pod koniec już trochę męczyło / nudziło (acz i tak pożarłam 100g).

W smaku od pierwszej chwili czułam mocno palone orzechy laskowe. Paloność nieco odbiła na tył, po czym orzechy zaczęły eksponować swe walory. Raczej średnie, może trochę zwietrzałe, ale wciąż smakowite i nie stare. Gorzkie w specyficzny dla siebie, ale również nieco przypalony sposób. Doszła do nich lekka tłuszczowość - nie do końca maślaność i nie związana z konsystencją. Pomyślałam o nieprzesłodzonym orzechowym kremie czekoladowym. Albo raczej kakaowym.

Paloność trafiła bowiem na goryczkę i lekką cierpkość. Smak zrobił się bardziej gorzki. Po paru chwilach w ustach rozlała się gorzka, czarna kawa. Nie siekiera, ale przyjemnie intensywna. Mniej więcej w połowie, wyłoniła się spod niej nuta przypalonego murzynka. Ciacho to było niewątpliwie poprzypalane na gorzko po bokach w środku zaś... bułkowo-maślane. Pomyślałam też o chlebie z poprzypalaną skórką.

Ten mankament ktoś niewątpliwie próbował ukryć, ładując na niego mnóstwo orzechowo-kakaowego smarowidła. Słodycz tego była prosta, ale nie za silna. Doszukałam się w niej czegoś taniego, jakiś aromat troszeczkę, chwilami mi tam przeszkadzał. Był, ale niemal nieuchwytny, zwłaszcza gdy poczułam się, jakbym zapijała to kawą.

Przy kawie stało się jasne, iż wyczuwalna tłuszczowość, maślaność (?) to... śmietanka. Przejęła te bardziej bułkowo-chlebowe nuty, złagodziła kompozycję. Dzięki niej odważyła się słodycz. Zrobiła się lekko karmelowa, palona. To znów podkręciło kawę, stawiając ją na pierwszym miejscu. Była to kawa z jakimś syropem... kakaowym? Orzechowym? Orzechy laskowe bowiem na znaczeniu nie traciły.

Pod koniec gorzkawość wydała mi się już należeć nie tyle do przypalenia, a dymu i kawy. Obok niej trwały orzechy i śmietanka, a także mocniejsza słodycz.

Po zjedzeniu został posmak gorzkiej kawy i dymu, jak również prosta, ale wcale nie mocna słodycz. Kojarzyła się trochę z syropem kakaowym lub orzechowym.

Całość zaskoczyła mnie tym, jak smaczna się okazała i że przypominała Pingo Doce. Nuty orzechów laskowych, kawy i paloność były bardzo podobne. Wprawdzie dzisiaj przedstawiana smakowała bardziej laskowcami i spalenizną, a tamta kawą i dymem, ale to szczegół. Tamta była też bardziej śmietankowo-karmelowa, ta zaś "tłuszczowa" i z delikatnym aromatem w smaku. Mimo wszystko... była naprawdę smaczna - do tego stopnia, że zaciskałam zęby (dosłownie, robiąc kęsa), męczyłam się z jej twardością, ale jednak zjadłam z przyjemnością.
To jakby... jakby tamtą zrobili od niechcenia? Takie miałam wrażenie. Co więcej ta twardość przy łamaniu - przeżyłam szok. Za nią odjęłam cały punkt. Rany, jak czekolada wychodzi tak twardo, to może niech by robili ją o połowę cieńszą (standardową)...?!


ocena: 8/10
kupiłam: Biedronka
cena: 7,99 zł (za 200g)
kaloryczność: 569 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (tylko ze względu na twardość)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, aromat

środa, 27 maja 2020

J.D. Gross Mousse au Chocolat Orange ciemna 56 % z mousse'em czekoladowym i nadzieniem pomarańczowym

Gdy zaopatrzyłam się w całą linię nadziewanych Grossów z (jak myślałam) dżemami i mousse'ami, zaczęłam od słodszych limitowanych letnich smaków. Bałam się bowiem, czy zniosą upały. Ciemnym pozwoliłam czekać do jesieni, bo to właśnie wtedy ciekawość wzięła górę i mimo długich jeszcze dat, sięgnęłam po jedną. Na żurawinę jakoś nie miałam ochoty, bo czekolady z nią (choć w zupełnie innej formie) mnie nie zachwyciły (Moser Roth Dark Chocolate Cranberry i Terravita), a jakoś pamiętałam je nieźle ("jakiegoś Grossa" mi się zachciało niedługo po publikacji podlinkowanych recenzji). Pomarańczowe czekolady z kolei... też rzadko kiedy mnie satysfakcjonują. Pomarańcze jednak darzę o wiele większą sympatią niż żurawinę (która jest mi w sumie obojętna), a jem rzadko przez formę (męczące to do obierania) i zawsze się łudzę, że wreszcie trafię na dobrą czekoladę o tym smaku. I właśnie jakoś mnie wzięło na taką. Co więcej, miałam dziwne przeczucie, że ta tabliczka wyjdzie lepiej niż Lindt Creation 70% Orange.

J.D.Gross Mousse au Chocolat Orange to ciemna czekolada o zawartości 56 %kakao nadziewana (20%) musem czekoladowym i (17%) wsadem o smaku pomarańczowym.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam zapach soczystej pomarańczy, której podstawą był smakowity aromat oraz wręcz ziemistego "kakałko". Już na tym etapie łatwo zgadnąć, z czym ma się do czynienia: ze słodkim, ale intensywnie kakaowym, maślanym mousse'em i bardzo słodką czekoladą.

Przy łamaniu i w ogóle przy jakimkolwiek kontakcie tabliczka sprawiała wrażenie bardzo konkretnej, wręcz twardej. Przyjemnie trzaskała, acz przy podziale kostki nieco się rozpadała.
Gruba warstwa trzaskająco-chrupiącej czekolady skrywała bowiem dość delikatne nadzienia.
Mousse wyglądał na dość zbity, a dżemor... Okazał się gęstym, lepiącym żelem. Wydał mi się rzadko-zagęszczony. 
W ustach jednak czekolada rozpływała się w umiarkowanym tempie i raczej chętnie. Kremowo, dość tłusto zalepiała w przyjemny sposób.
Mousse okazał się tłustszy od niej, acz też kremowy. Przypominał bardzo gęstą bitą śmietankę. Wydał mi się tłusto-śliski jak takowa, ale z pozostającym na koniec pylistym efektem - jakby to była śmietanka z kakao. Nie wyszedł jednak lekko, bo i maślaności mu nie brak.

Żel szybko wyciskał się spod czekolady i rozpuszczał się w nieco wodnisty sposób, oblepiając jednak inne warstwy, a nie znikając w sekundę. Wydał mi się bardzo soczysty i całkiem, jak na tego typu nadzienie, przyjemny. Dobrze spajał czekoladę i mousse. 

W smaku już sama czekolada okazała się bardzo słodka. Za słodka, mimo że w przyjemnie palono-karmelowy sposób. Od paloności odchodził smak palonej kawy, kojarzący się z taką z syropem... czekoladowym lub... owocowym? Niewątpliwie przesiąkła wnętrzem.

Z niego wyraźniej do głosu dobijało się nadzienie pomarańczowe. Prezentowało intensywny owoc w wydaniu słodko-goryczkowatym, typowym dla soku pomarańczowego. Czułam pomarańczę soczystą i naturalną, choć na drugim planie znalazła się też ta z aromatu (całkiem wyraźna). Lekka, smakowita kwasowość przebiła słodycz, po czym dopasowała się do niej. Smak widział mi się jako soko-galaretka.

Za nią delikatnie swoje dokładał mus. Podbijał łagodną słodycz całości i wprowadzał maślany, lekko śmietankowy motyw, mimo że także cierpkość kontynuował. Ta jednak była delikatna, idealnie mieszająca się z pomarańczą. Początkowo uwypuklał właśnie palono-cierpki smak, potem robił się coraz bardziej maślano-... grzybowy? Ziemisty?

Na końcówce - na zasadzie kontrastu? - czekolada wydała mi się charakterniejsza. Właśnie palono-kawowa i lekko ziemista... Wciąż karmelowo-pomarańczowo słodka, ale po tym wszystkim, cytrusowe nadzienie wydobyło z niej także ziemistość, a samo zasugerowało wręcz likier pomarańczowy.

Po zjedzeniu czułam lekkie zasłodzenie mousseo-galaretkowe. Bardzo słodki, wręcz mdląco, maślano-kakałkowy mus i sztucznawa pomarańcza (w posmaku wyszła już nieco cukierkowo) trochę tu przeszkadzały, ale na szczęście nie brak soczystości i palono-cierpkawego, "podsuszającego" efektu kakao. A to się przydało, bo czułam się nieco zatłuszczona i zalepiona (usta - od żelu).

Może nie brzmi, bo... było za słodko, lepiąco i maślano, ale... ta czekolada wyszła jak dzika fuzja wyidealizowanych delicji, kakaowej bitej śmietanki i kawy z syropem pomarańczowym. Większych wad nie odnotowałam, a jedynie takie, jakich można się spodziewać, bo wynikają w zasadzie z tego, jaki to twór. Podobało mi się, że to czekolada z nutą pomarańczy, nie zaś że pomarańcza zabiła resztę, a jednak czuć ją wyraźnie.


 ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 8,99 zł (za 182,5g)
kaloryczność: 529 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś tam w promocji może i bym mogła

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, syrop glukozowy, olej palmowy, substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; syrop cukru inwertowanego, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, mleko pełne w proszku, tłuszcz shea, orzechy laskowe, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, zagęszczony sok cytrynowy, zagęszczony sok pomarańczowy (0,3%), substancja zagęszczająca: pektyny; regulator kwasowości: cytryniany sodu; ekstrakt z laski wanilii, naturalny aromat

wtorek, 26 maja 2020

Dolfin Noir Poivre rose ciemna 60 % z różowym pieprzem

Jednym z moich pierwszych Dolfinów był ciemny z różowym pieprzem w wersji mini. Jako że zmienia się gust, zmieniają się oczekiwania, ale i zmieniane są czekolady przez producentów, postanowiłam zrobić po latach drugie podejście. Tak mógłby brzmieć ten wstęp i nie minęłabym się z prawdą, acz całej bym nie ujawniła. Otóż zmyliły mnie opakowania i w ramach współpracy kupiłam ją, myśląc, że tej nie jadłam (coś mi się ubzdurało, że jedzony Dolfin był ze zwykłym pieprzem). Dopiero jakoś bliżej degustacji olśniło mnie, że przecież jadłam. Myślałam też, że może mają w ofercie ze zwykłym, różowym itd.... Jak się jednak okazuje, to ta sama tylko wersja pełnowymiarowa. I tu w sumie taki plus, bo wiadomo, czasem to ma znaczenie: proporcje, grubość tabliczki itd. Nie zawsze różnice są ogromne, ale co tam.

Dolfin Noir Poivre rose to ciemna czekolada o zawartości z 60 % kakao z różowym pieprzem.

Po otwarciu poczułam przede wszystkim wyrazisty pieprz. Szybko załapałam, że miał niemal rześki, roślinnie-kwiatowy wydźwięk, mimo charakterystycznej, pikantnej ciężkości. Za nim dopiero znalazła się palona czekolada, na którą składała się bardzo wysoka słodycz karmelu i goryczka ziołowo-orzechowa.

Tabliczka okazała się bardzo twarda i głośno trzaskająca. Wewnątrz znalazłam parę większych kawałków, ale głównie zmielonego dodatku, który... przyjemnie strzelał / chrupał (jak pesteczki np. fig, truskawek, nie zaś pieprz). Nie wiem, czy to wprowadzona zmiana, czy kwestia proporcji, ale w miniaturce pieprz wystąpił pod postacią paru większych kawałków. Tu wydawał mi się bardziej wszechobecny, bo zmielony bardziej. Ku mojemu zdziwieniu, trafiłam też na parę miękkawych łodyżko-patyczków.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, w maślany sposób, acz nie za tłusto. Oblepiała usta i podniebienie smugami... łączącymi i tłustawą kremowość, i minimalną wodnistość. Nie miękła, a dość długo zachowywała formę. Wydawała się przy tym bardzo, bardzo gęsta. Strukturę uważam za w porządku.

W smaku od pierwszej chwili wystrzelił duet nieco przesadzonej słodyczy o cukrowo-palonym, a więc karmelowym wydźwięku oraz goryczka. Ta druga wydawała się należeć do palonego bukietu ziół, orzechów lub orzechowo-kakaowego sosu / syropu. Sosu, który wlano do gorzko-palonej kawy. Nadało to kompozycji wykwintności, pewnej wytrawności. Ogółem była bowiem gorzkawa, ale przede wszystkim słodka.

Po chwili wydała się wręcz kwiatowo-roślinnie rześka. Po paru chwilach odniosłam wrażenie, że to  "cisza przed burzą", bo nad tym motywem jakby zawisła ciężkość pieprzu. Mniej więcej w połowie uderzył... smakiem pieprzu, owszem, ale nie taką ostrą gorzkością a... ostro-rześką goryczką ziołową... Ziołową i może wręcz kwiatową? Zaraz pojawił się typowo pieprzny motyw, podkręciła się ogólna goryczka i paloność. Chwilowo pieprz leciutko rozgrzewał język, po czym rozszedł się w czekoladzie, sam w sobie przybierając na słodyczy. Przy niektórych kęsach nie ujawniał się prawie w ogóle. Jego smak nie był mocny, a jedynie podkreślający czekoladę.

Słodycz po debiucie dodatku wydała mi się... jeszcze bardziej czekoladowa, lekka i kwiatowo-waniliowa. Szlachetna? Przesłodzono-szlachetna, o tak... na pewno nie męcząca.

W posmaku pozostała palona, cierpkawo-szlachetna czekolada oraz sporo pieprznej lekkości i ostrości. Kontrastowo-harmonijne, dziwne wrażenie. Niestety i tak czułam się lekko przesłodzona.

Wspominając miniaturkę... moje wrażenie było niemal takie samo. Wprawdzie nie jestem pewna, co z tą wielkością pieprzu, ale taak... Dolfiny to wyraziste dodatki przy jednoczesnym wyeksponowaniu walorów samej czekolady.

Ten ziołowo-kwiatowy, rozgrzewający szlachetną ostrością i w gruncie rzeczy słodkawy smak pieprzu znam z Akesson's 75% Madagascar Trinitario Cocoa & Pink Pepper. Dolfin również świetnie sobie z nim poradził, choć był o wiele mniej pieprzny (pomijam już, że półka zupełnie inna). To nie krytyka; stwierdzam tylko fakt.


ocena: 8/10
kupiłam: Smacza Jama
cena: 6,95 (dostałam rabat -50%) za 70g
kaloryczność: 534 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, pieprz różowy 1%, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

poniedziałek, 25 maja 2020

Lindt Edelbitter Mousse Pflaume-Rum ciemna 70 % z nadzieniem śliwkowo-rumowym i czekoladowym mousse'em

Jakiś czas po alkoholowo-śliwkowych nadziewanych czekoladach Zotter (Plum Brandy i Plum Jam) uznałam, że fajnie będzie porównać z nimi Lindta. Wprawdzie miałam już trochę przesyt rumu w słodyczach (właśnie przez nowe Zottery, w których jakoś go dużo), ale że lubię serię Lindtów z mousse'em / kremem i dżemem, postanowiłam spróbować, gdy nadarzyła się okazja.

Lindt Edelbitter Mousse Pflaume-Rum to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z ciemnoczekoladowym musem / kremem (26%) i nadzieniem śliwkowo-rumowym (18%).

Już w trakcie rozrywania sreberka poczułam zapach rumu i soczystą śliwkę o dość znaczącej kwasowości, podkreśloną cytryną. Alkoholowość nie była tak silna-silna, ale zarysowała poważny charakter, świetnie pasujący do cierpko-gorzkiej toni kakao, kojarzącego się z mocno paloną kawą.

Tabliczka przy łamaniu trzaskała, a przy podziale poszczególnych kostek zachowywała zwartość, nie pękała bez ładu, ani się nie wgniatała.
Pod grubą i chrupką warstwą czekolady były bowiem całkiem konkretne nadzienia.
Mousse okazał się dość tłusto-zbitym kremem, napowietrzonym minimalnie.
Krem śliwkowo-rumowy zaskoczył mnie kolorem i strukturą. Lepił się trochę, ale zachował zwartość - nie był to dżem. Raczej dżemo...-masa, jakby trochę śmietankowo-dżemowy krem.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i kremowo, dość tłustawo. Miękła, zalepiając usta, co konsekwentnie robił także mousse. W maślano-kremowy sposób wydał mi się podobny do czekolady, tylko odrobinę mousse'owaty; raczej dość ciężki, ale w sposób akceptowalny. Mimo że gładki, pozostawiał leciutki, pylisty efekt.
Krem wyciskał się dość szybko, ale nie znikał w sekundę, a oblepiał resztę. Rozpuszczał się, pozostając lekko przecierowo gęstym. Wydał mi się trochę śliskawy i tłustawy w śmietankowy sposób.

W smaku czekolada przywitała się paloną gorzkością, kojarzącą się z kawą... albo raczej kawowo-czekoladowym piernikiem. Jej słodycz wydała mi się wręcz lekko karmelowa, palonocukrowa. Nasiąkła nieco owocowo-rumowym nadzieniem.

Przebiło się szybko za sprawą soczystego kwasku suszonych śliwek. Śliwki zostały mocno podrasowane cytryną, która wydawała się torować im drogę. Mimo to, połączenie śliwko-cytrynowe wyszło bardzo przyjemnie, bo naturalnie. Jednoznacznie skojarzyły mi się z powidłami. Zaraz pojawiła się także słodycz podkreślona rumem, cudownie wplatając go w powidła. Suszone węgierki o kwaśnoo-słodkim smaku w pewnym momencie zaleciały nutką suszono-rzygowinową i śmietankowym echem.

To przerwał jednak charakterny rum. Pobrzmiewał od początku, ale mniej więcej w połowie uderzył silniej, podkreślając słodycz palonego cukru. Alkohol wydobył również cierpkość, zarówno śliwek, jak i kakao.

Mousse odważył się zagrać w drugiej połowie... właściwie kontynuując, co zaczęła czekolada. Gorzkawy, palony... a jednak po tej fali owoców podkreślonych alkoholem wydał mi się bardziej rozmyty, maślany.  Jak taki delikatniejszy piernik czekoladowy. Może nawet trochę śmietankowy? Jego delikatna kakałkowość wymieszała się z dość silną, acz nieprzesadzoną słodyczą.

Po wszystkim pozostał posmak rumu i soczystych powideł śliwkowo-cytrynowych. Przy nich niestety wyszła lekka sztuczność, może nawet cukierkowość, ale z kolei goryczka kakao z rumem i tak to uprzyjemniły.

Całość zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Może i krem śliwkowo-rumowy nie był tak śliwkowy, jak bym chciała, ale czuć powidlany posmak. Podkręcenie go cytryną nie wyszło źle, ale już bez sztuczności mogłoby się obyć. Mousse może nie był mousse'em, ale jako czekoladowy krem wypadł dobrze. Wszystko było tu spójne, nic nie odebrałam jako nachalne. Podobała mi się wyrazista, ale nieprzesadzona alkoholowość i mimo że silna, to nienapastliwa, a wpisana w konwencję, słodycz.
Polubiłam ją bardziej niż Zottera Plum Jam i nawet zdecydowałam się kupić drugą tabliczkę.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 15 zł
kaloryczność: 515 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym, gdybym w przystępnej cenie znalazła stacjonarnie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, syrop glukozowy, przecier śliwkowy 4%, masło klarowane, rum 4%, sok śliwkowy z koncentratu 1%, syrop cukru inwertowanego, naturalne aromaty, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, wanilia, aromat: wanilina

niedziela, 24 maja 2020

Zotter BitterClassic Mousse 2019 ciemna 70 % z kremem czekoladowym

Do jesiennych (2019) zmian asortymentu Zottera mam mieszane uczucia. Weszło parę genialnych, ileś tam świetnych zniknęło, część się zmieniła, pozmieniały się nazwy i opakowania... Zwłaszcza to ostatnie mnie denerwowało, bo łatwiej się pogubić i nigdy nie wiadomo, czy nie zmienił się skład i smak wraz z szatą. BitterClassic Mousse smakowała mi, ale nie tak, bym czuła potrzebę powrotu do niej. Zmieniło się jednak opakowanie. I tu może Was zaskoczę - nie ruszyło mnie to. Trafiła jednak do mnie przez pomyłkę, bo wysłano mi ją zamiast tej, którą chciałam - Boozy Chocolate Mousse. Oczywiście zaraz i właściwa dotarła (i na jednej sztuce się nie skończyło), ale siłą rzeczy przyszło mi wrócić także do tej. I właśnie: wrócić? A jak się zmieniła...? Ilość kalorii na pewno, więc jakieś małe zmiany na pewno musiały być. Jako że spadła, liczyłam, że nowa wersja będzie chociaż trochę mniej maślana.


Zotter BitterClassic Mousse (2019) to ciemna czekolada o zawartości 70 % nadziewana mousse'em ciemnoczekoladowym (na bazie m.in. masła), który stanowi 60 % całości.

Po rozchyleniu papierka poczułam intensywny zapach ziemi i palonej kawy, której gorzkość wydała mi się podkradać pod odymione klimaty. Obie nuty podrasowane były lekko cytrusowym kwaskiem. Nie zabrakło też palonej słodyczy karmelu, jakby wspartego przez wanilię. Ziemistość miała odrobinę truflowy wydźwięk, podrasowany maślano-grzybową nutką, która mocno nasiliła się po przełamaniu. Całość sugerowała charakterek chili już w zapachu.

Tabliczka przy łamaniu ładnie trzasnęła, mimo że naprawdę twarda była tylko gruba warstwa czekolady. Wnętrze to twardawy, tłusto-zbity krem. Mimo że trochę "spulchiony", nie kojarzył się z mousse'em - wyszedł za ciężko.
W ustach czekolada rozpływała się gładko i tłusto-kremowo, powoli oblepiając usta swymi smugami i odsłaniając nadzienie.
Przejście było spójne, bowiem nadzienie kontynuowało czekoladowo-gęste rozpływanie się. Okazało się zwarte, gładkie, ale ewidentnie od czekolady tłustsze. Cechowała je maślaność, która nie osłabła nawet gdy w końcu mousse rozszedł się na wodę. Obie, maślaność i wodnistość, uważam za zbyt silne, toteż z aprobatą powitałam lekki kakaowo-pylisty efekt, jaki po nich został, trochę ściągając.

W smaku czekolada roztoczyła szlachetną gorzkość dymu i kawy. Palony motyw odegrał ogromną rolę, także w kwestii słodyczy. Ta była stonowana i karmelowa. Cudownie mieszała się z kawą, w której trafiłam na leciutką cierpkość - może nawet kwasek? Po chwili nasilił się, wchodząc w cytrynową strefę.

Tu jednak szybko odezwał się środek, podkręcając karmelową słodycz. Był ewidentnie palono-słodki, acz z czasem coraz bardziej maślany. Krem odbił w kierunku grzybowo-maślano-ziemistym (jak czasem potrafią smakować kremy kakaowe na bazie masła). Skojarzył mi się z karmelo-toffi dla dorosłych, bo jakby podkradał się pod rozgrzewająco-alkoholowy wydźwięk. Jednak... Ziemistość i odymienie miały tu swoją rolę. Nie trzeba było długo czekać aż podkręciła się lekka kwaskawość i pojawiły się cierpko-kakaowe nuty.

Zaraz pomyślałam o winie i cierpkich wiśniach. Goryczka mousse'u zaskakująco gładko przepływała po maślano-ziemistych płaszczyznach, wydobywając z nich orzechy i przywodząc też na myśl rozpuszczalną kawę z pianką. Na to na pewnie przełożyła się lekka, jak najbardziej przyjemna, pyłkowość kakao. Pomyślałam o odymionej kawie i odymionym karmelu.

Bliżej końca zrobiło się przyjemnie kakaowo cierpkawo, acz jednocześnie mdławo. Po intensywnej czekoladzie, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mousse wyszedł zbyt uładzony masłem, gdy zaczęło wzrastać poczucie ciepła. Spowodowane zostało podkreśleniem chili, stanowiącym lekko pikantne, odrobinę soczyście-czerwonawe zwieńczenie wszystkiego (niczym wisienka - dosłownie - na czekoladowym torcie).

Po zjedzeniu pozostała lekka cierpkość kakao, palono-kawowy posmak w towarzystwie znacząco maślanego i jednak słodkiego karmelowego motywu. Czułam się trochę jak po słodkawym czerwonym winie, rozgrzana. Ostrość chili, jaka się ostała, wydała mi się zaskakująco wysoka. Czułam też lekkie ściągnięcie.

Całość wydała mi się o wiele bardziej zgrana, zarówno w smaku jak i strukturze, niż dawna wersja. Mousse wyszedł jak ciężkawy, ale nie jakiś drastycznie za maślany, krem, który w zasadzie do czekolady pasował. Smakowo całość cechowała intensywność. Ziemista nuta genialnie wyszła, łącząc paloność kawy, lekki kwasek nie za wielu owoców (cytryn i wiśni) oraz specyficzną nutę kakaowo-maślanego kremu. Słodycz przyjemnie niska, karmelowa, pozwoliła działać kakao - także "pyłkowemu", ale w pozytywnym sensie. Podkreślenie smaku chili, przekładającego się na skojarzenie z alkoholem i poczuciem powagi, wyszło genialnie (jak w każdej czekoladzie z mousse'em czekoladowym Zottera). Wszystko to osnute cierpkawym dymem.

Wyszła niczym połączenie dawnego BitterClassic (o zawart. 70 % kakao) prostszego i bardzo maślano-grzybowego, odymiono-kawowego i karmelowego (jedynie z nutkami owoców: żółtych i wiśni) z Mousse au Chocolat "Piura" 82 %, bardzo ziemiście-cytrusową (też lekko odymiona, ale obłędnie cytrynowo-grejpfrutowo-pomarańczowa). Dodatkowo o tyle zyskała moją przychylność, że to jedynie 70 %, a czuć, co trzeba. Wolę ją od "Piura", ponieważ jednak od czekolady z mousse'em czekoladowym... właśnie czekoladowości oczekuję, a nie aż tylu owocowych nut. Wciąż wolałabym coś mniej tłustego i nie dorównała boskiej Boozy Chocolate Mousse, którą mogłabym zamawiać tonami, ale naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła.


ocena: 9,5/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł (za 70g)
kaloryczność: 555 kcal / 100 g
czy znów kupię: mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, masło, tłuszcz kakaowy, syrop ryżowy, chili "Bird's eye"

sobota, 23 maja 2020

TaiTau Exclusive Selection 82 % Dark Chocolate ciemna z Ghany i Grenady

Przy TaiTau Exclusive Selection 72 % cieszyłam się, że do porównania miałam też 82 %. W miarę jedzenia jednak, zadowolenie malało. Nie mogę powiedzieć, by wspomniana była zła, ale... na tyle słodka i z nutami taniości, a także dość ryzykowną strukturą, że aż naszły mnie złe przeczucia, iż wraz z zawartością kakao, urosną wady. Wciąż jednak miałam powód do radości! Otóż 82 % kupiłam miniaturkę... albo raczej dziwnie długą połówkę (bo nawet na batona to nie wygląda - ale akurat mnie to cieszy).


TaiTau Exclusive Selection 82 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 82 % kakao z Ghany i Grenady.

Gdy tylko otworzyłam folię, uderzył mnie zapach waniliny (i to w dziwny sposób, bo wydawało mi się, że to ona sama, nie tyle słodycz, zajmuje pierwsze miejsce) i cukru z domieszką wanilii (też jakby rzeczy waniliowych, np. babek, ciastek). Była to zgłuszono-okurzona słodycz, szybko kojarząca się z cukrem pudrem. Obok niej odnalazłam całkiem sporo orzechów laskowych i migdałów, budujących neutralny, łagodnie gorzkawy motyw. Pomyślałam też o kawie z pianką, a w cukrowo-pudrowej części chyba nawet coś owocowego mi mignęło - jednak jako owoce kandyzowane.
Nie podobał mi się ten wydźwięk... był taki "babciny".

Tabliczka okazała się bardzo twarda, że kęsy starałam się robić zębami kątnymi i tak się nieco o nie bojąc.
W ustach rozpływała się powoli, ale bez większego oporu. Cechowała ją zbita tłustość, a zarazem pewna suchawość; kojarzyła się z suchym kremem, który zaraz miał okazać się pyliście-trzeszczący. Odebrałam ją jako pylistą, niemal piaszczyście-pylistą ale... sęk w tym, że nie była taka w pełni, to bardziej wrażenie. To poniekąd dobrze, choć ogólnie jej struktura zupełnie mnie nie przekonała.

Już wgryzając się poczułam mocno pudrową słodycz. Stała na pierwszym planie, mimo że nie była silna. Od razu w głowie rozwinął mi się wanilinowo-cukrowopudrowy wachlarz takich właśnie skojarzeń.

Jako że wcale tak słodko nie było, nazwałam to sobie okurzono-odymioną słodyczą. Spowijała ją pewna mocno palona ciężkość. Od cukru pudru odchodziła pewna pylistość, po której bez problemu wchodził dym. Był to gorzkawy, acz łagodny smak. Pojawiły się w nim orzechy już nie takie młode. Zleżałe laskowce i jeszcze jakieś gorzkie... Może też nieprażone, delikatne migdały i drzewa? Bardzo dużo drzew i drewna - takiego ogniskowego, odymionego. Żeby nie było za sucho, szybko zaplątała się leciutka soczysta cierpkość, zaraz jednak gdzieś umykająca.

Gorzkość z czasem zaczęła rosnąć w goryczkowatym, wręcz odrobinę cierpkim kierunku. Poczułam lekką spaleniznę, a oczami wyobraźni zobaczyłam ciemne herbatniki a'la Oreo. To skojarzenie podwójnie pasowało, bo wanilinowa słodycz nie odpuszczała (był więc i "waniliowaty" krem - acz nie tak paskudny jak w przytoczonych ciastkach).

W drugiej połowie do głowy przyszła mi delikatna kawa, może nie najlepsza i trochę kwaskawa. Oczami wyobraźni widziałam na niej piankę - jakieś to bez wyrazu, choć z cierpko-kakaową nutą syropu...? Może cierpko-owocowego syropu?

Na pewno była to kawa czarna rozpuszczalna, ale... dosłodzona. Towarzystwem kandyzowanych owoców? Owoców żółtych i wręcz mało owocowych? A jednak bliżej końca pojawiła się też kwaskawa soczystość cytrusów. Czyżby pomarańczy? W wydaniu wręcz lekko korzennym, czyli jako jakiś syrop lub suszona... może i kandyzowana pomarańcza? Razem z innymi (żółtymi!) owocami.

Także ich trzymała się wanilina i cukier puder. Nie wiem dlaczego (przez konsystencję?) do głowy przyszła mi kiepsko rozpuszczająca się, jakby lepiąca pylista kawa rozpuszczalna i coś równie lepiącego pomarańczowego. Za sprawą tychże końcówka była bardziej cierpka, acz wciąż złagodzona niemal neutralną gorzkawością drzew i orzechów.

Właśnie wanilina, nieprzyjemnie sztucznawa słodycz i całkiem wyraźne orzechy laskowe z delikatniusią (zwietrzało-pylistą?) kawą zostały w posmaku. Nie był to niesmak, ale miłego wrażenia też nie robił.

Czekolada wyszła...by prawie przystępnie. Odebrałam ją jako nieco męczącą, ale w zasadzie w porządku. Ani to strasznie gorzkie, ani wyjątkowo tanie, ani za słodkie... a jednocześnie i trochę gorzkie, i "taniawe", i denerwująco słodkie. Wydźwięk słodyczy (wanilinowość) uważam za beznadziejną, acz nuty samej czekolady (lekka spalenizna, drzewa, orzechy i nawet lekkie owoce - cytrusy) podobały mi się. Gdyby jednak były głębsze, ambitniejsze... A to nie, niestety.
Wydała mi się bardziej cierpkawa i cytrusowa, a także zapchana tłuszczem niż 72 %. Ten ostatni... wyszedł tak zbito, przeszkadzał głównie pod względem struktury. Smak pewnie łagodził, aczkolwiek wanilina i tak wszystko sobie podporządkowała. 72% uważam za bardziej udaną.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 3,49 zł (za 50g)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna rzepakowa, aromat: wanilina