poniedziałek, 30 czerwca 2025

Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Gorzką Czekoladą

Myśląc o dziś przedstawianym kremie i o Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Mleczną Czekoladą z całą pewnością mogę stwierdzić, że to ten już na logikę był bardziej mój. Obstawiałam, że posmakuje mi bardziej - kupując miałam wielkie oczekiwania, jednak po spróbowaniu paru kremów tej firmy czułam, że i z tym może coś "nie pyknąć". Na stronie widziałam też wersję z miodem - ponoć bestseller. Ta jednak mnie nie interesowała, bo miód sugerował wyższą słodycz i... jest problematyczny. Łatwo z nim przesadzić w obie strony (jak się doda za mało to dodaje dziwną nutę, a nie czuć, że to miód). A czy z ciemną czekoladą mogli przesadzić? Tego nie obstawiałam.

Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Gorzką Czekoladą to czekoladowo-orzechowy krem z prażonych orzechów laskowych z ciemną czekoladą.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu poczułam intensywny zapach prażonych i naturalnie słodkich orzechów laskowych. Dominowały zdecydowanie. Podkradła się do nich lekka goryczka, przywodząca na myśl orzechy w skórkach, a w tle rozgościł się spokojny, kakaowo-czekoladowy wątek. Miał nieco słodko-wytrawnie truflowe zapędy, jednak i tak wydał mi się nazbyt wycofany. Do głowy przyszła mi jakaś kakaowo-orzechowa trufla-nadzienie.

Na wierzchu wydzieliło się dużo oleju, z czego zlałam większość, bo jakieś 4 łyżeczki, a wymieszałam niecałe pół łyżeczki. 
Zrobiłam to, nauczona doświadczeniem po poprzednich kremach tej marki, ale w trakcie mieszania zdziwiłam się, trafiając na masę bardzo gęstą. Wciąż jednak dość wilgotną i tłustą, podeschniętą tylko na dole. Mieszanie poszło bardzo sprawnie. Nawet jednak porządnie wymieszany, nie wyglądał zbyt kremowo. Wyglądał, i zachowywał się trochę ciastowo, plaskająco. Był wilgotny, ale nie tłusty. Minimalnie się ciągnął, acz wydał mi się bardzo zwięzły (nie jednak zbity). W masie widać sporo drobinek orzechów i czarnych kropeczek.
Podczas jedzenia krem jawił się jako gęsty dokładnie na takim poziomie, jak wyglądał. Na chwilę robił się bardzo masywny, zalepiał usta zupełnie i rozpływał się w wolno-średnim tempie. Wtedy już odpuszczał łatwo, zmieniając się w zawiesinę. Tracił konkret, acz pewną gęstawość utrzymywał. Skojarzył mi się z rozchodzącym się na papkę, maślano-tłustym ciastem czekoladowym - może brownie - o mazistych zapędach. Niby czuć w nim lekką czekoladowość, ale nie mogę nazwać go kremowym. Serwował za to  proszkowość i miazgowy efekt. Chwilami, gdy podgryzałam masę, trzeszczała i skrzypiała. Wyczuwalne drobinki nie wymagały gryzienia, acz parę z uwagą wyłapałam i pogryzłam. Były i twardsze, i miękkie. Czasem na języku zaznaczyła się też jakaś ciut większa drobinka-skórka, a ze dwa razy mikroskopijna kuleczka tłuszczu (może tłuszcz kakaowy się wydzielił trochę tak dziwnie i przez to kremowość była nikła?).

W smaku przywitała mnie lekka słodycz. Najzwyklejsza, najprostsza. Dopiero po sekundzie czy dwóch zaczęła nachodzić na nią naturalna słodycz orzechów laskowych.

Nie trwało długo, a orzechy laskowe uderzyły z pełną mocą, serwując mi 200% swego smaku. Przedstawiły się jako bardzo słodkie w naturalny sposób i wyraźnie prażone. Ich słodycz zaczęła zmieniać się powoli w łagodnie czekoladową mgiełkę. Początkowo zarysowała się jako cukrowa, choć niewątpliwie ciemna, czekolada.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach odnotowałam gorzkość. Najpierw wyszła trochę niejednoznacznie - tak, że można by ją przypisać orzechom, ale po chwili zdradziła swój nieco czekoladowy charakter. I tak jednak nie była to czekoladowość wyrazista, jakiej można by oczekiwać, ale wyraźna.

Czekolada jednocześnie słodka i wytrawna nieco się nasiliła, idąc w wytrawnie truflowym kierunku. Jako że prażone orzechy laskowe wciąż dominowały, do głowy przyszły mi kakaowo-orzechowe trufle z echem ciemnej czekolady. Albo raczej... truflowe nadzienie np. jakiś czekoladek.
Myśl o orzechowych skórkach plątała się przy tym raz po raz. Gdy zdarzyło mi się ugryźć jakąś drobinkę czy nawet potraktować zębami całą masę, wychodził na jaw orzechowy charakter goryczki - więc w kremie łączyła się ta orzechowa z kakaową.

Pod koniec słodycz wróciła. Połączyła naturalnie orzechową z czekoladową. Czekolada miała ciemny, ale coraz łagodniejszy wydźwięk. Końcowo pokazała się jako wręcz maślana, co podkręciła rządząca orzechowość.

Po zjedzeniu został posmak prażono-gorzkawych orzechów laskowych, jakby czekoladowość próbowała się ukryć. A jednak także truflowo-czekoladowa cierpkość się ostała. Z tym, że daleko w tle za orzechami. Ich splot wyszedł jednak harmonijnie za sprawą znaczącej maślaności.

Krem wyszedł dobrze, ale nie idealnie, a także ciekawie. Jego ciekawość jednak już trzeba bardzo subiektywnie rozpatrywać, czy to ciekawość na plus, czy na minus. Kremy czekoladowo-orzechowe zazwyczaj są o wiele bardziej czekoladowe. Krem Dobrego Orzecha wyszedł zupełnie inaczej, bo był przede wszystkim orzechowy i jeszcze raz orzechowy. Czekolada dopiero za laskowcami się delikatnie zaprezentowała. Miała niewątpliwie bardziej kakaowy, chwilami trochę truflowy charakter, ale nie była to charakterna, ciemna siekiera. Z czasem doszła jeszcze maślaność... Przez to, że była tak delikatna, gorzkość czasami udawała gorzkie orzechy, nie była zbyt jednoznaczna. Mimo to, krem był na pewno słodki - i znów, czuć, że dosłodzony, a czekoladowość znalazła się dopiero za tym wrażeniem. A jednak, "słodki" w żadnym razie nie oznacza "za słodki", o nie! Słodycz stała na pasującym do wariantu, niskim poziomie.
Wady nie były kolosalne - ja bym jednak trochę tej ciemnoczekoladowości dodała, ale i tak było smacznie. W dodatku podobała mi się gęsta konsystencja tego kremu.

Wyszedł lepiej niż Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Mleczną Czekoladą - przy 15% czekolady ciemna o wiele lepiej się mimo wszystko zaprezentowała, bo mleczna jakoś uciekała. No, i lepsza (gęstsza), choć też nieidealna (za mało kremowa, za bardzo "ciastowa") konsystencja.


ocena: 8/10
kupiłam: dobry-orzech.pl
cena: 28 zł za 180g
kaloryczność: 620,2 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy laskowe 85%, ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat wanilii)

sobota, 28 czerwca 2025

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Indonesia 75 % Java Criollo Single Origin ciemna z Jawy

O tym, jak to uwielbiam czekolady z jawajskiego kakao, mogę pisać bez końca. Hiszpańską markę Puchero dopiero zaczęłam poznawać, ale już miałam o nich dobre zdanie. Stąd gdy nadarzyła się okazja kupić coś z amerykańskiej strony, na której poznajdowałam czekolady niedostępne na stronach europejskich, zerknęłam także na Puchero. Zauważyłam, że różnicują nie tylko pochodzenie, ale też zawartości kakao - czyżby wybierali najodpowiedniejszą dla danego regionu? Bardzo się cieszyłam, że tabliczka z Criollo z Jawy dostała właśnie 75%, bo pamiętałam, że jawajska A. Morin Java Arjuna noir 70% była mi nieco za słodka. Chociaż też... co marka, to inne podejście do słodzenia.

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Indonesia 75% Java Criollo Single Origin to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Criollo z Jawy (jednej z wysp Indonezji).

Po otwarciu poczułam delikatny, złożony i niedookreślony zapach. Wydał mi się nieco wilgotnie-rześki niczym mgła, ale też mgliście rozmywający jednoznaczność nut. Na pewno czułam jakieś lekkie, w porywach wodniste owoce - melony? Gruszki...? Do nich dołączyła słodycz miodu i kwiatów. Kwiaty przyszły mi do głowy wodne. Choć całość wydawała się słodka i łagodna, kwasek też się tam znalazł. Pomyślałam o occie balsamicznym, skapującym na truskawki. W tle przewinęła się jakby pomarańcza-ale-niepomarańcza... czerwona odmiana? W dodatku zmieszana z czymś owocowym, trudnym do uchwycenia. A do tego szczypta goryczkowato-korzennych przypraw, natychmiast mieszających się z łagodzącą śmietanką.

Tabliczka w odcieniu mlecznej czekolady wydawała się masywna, co zgrało się z jej twardością. W dotyku za to obiecywała kremowość i tłustość, a przy łamaniu wydawała się krucha, krucho-skalista. Trzaskała krucho-masywnie.
W ustach rozpływała się raczej wolno, racząc mnie masywnością i gęstością. Była mazista i niby maślano-tłusta, ale też... trochę jak sopel lodu? Zdobyła się na odrobinkę soczystości na późniejszym etapie rozpływania się. Przez większość czasu jawiła się jako gładka, a tylko pod koniec nieco bardziej proszkowa, kiedy to szła w nieco zawiesinowym kierunku.

W smaku przywitały mnie słodkie truskawki. Zaraz zasnuła je odrobinę egzotyczniejsza mgiełka, zrobiły się... dziksze? Pomyślałam o poziomkach, ale to też nie były wyraźnie w 100% one. 

Polała się słodycz. Wysoka i dosadna, bardzo odważna. Oddawała słodki lukier. Nasilała się, acz pod wpływem owocowości przeszła po chwili na o wiele lżejszy, kwiatowy tor. Czułam bez wątpienia kwiaty białe, ale chyba też dokładnie białe wodne. Plątała się w nich rześkość i wilgoć.

W tle zaznaczyła się subtelna gorzkość, układająca się w motyw starych książek, pergaminu. Znalazł sobie miejsce gdzieś z boku i pobrzmiewał długo, inne nuty puszczając przodem.

Do truskawek, tracących na jednoznaczności, doleciało echo kwasku octu balsamicznego. Na moment znów podkreślił truskawkowość, ale nie utrzymał jej na długo. Pomyślałam o mieszance jakby bardziej egzotycznych truskawek i poziomek polanych miodem. Kwasek... zaraz w ogóle zmienił je częściowo w... liofilizowane? Potem jednak owoce zaczęły mieszać się z łagodzącą... śmietanką? I coraz większą ilością miodu bardzo kwiatowego. Przez pewien czas trochę się rządził, znacząco podwyższając słodycz i wszystkie powyższe nuty splątał w jedno. W całej tej mieszaninie doszukałam się jeszcze czerwonego kiwi o zasładzająco-egzotycznym smaku (więcej napisałam o nim na instagramie) oraz bardzo słodkich, ale w rześki sposób gruszek - jakiś czerwonych? Gruszek w miodzie? Owoce zaczęły rozmywać się w wodnisty sposób, a ja pomyślałam o mało wyrazistych melonach.

W tym czasie, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, stare książki, motyw starej biblioteki wydał mi się nieco zakurzony, po czym prawie zupełnie przeszedł w odrobinę goryczkowato-ciepłych przypraw. Wyróżniłabym chyba gałkę muszkatołową, kardamon... Ale i coś jeszcze? 

Miód zaczął robić się cierpkawy, jakby też przyprawiony, acz nienachalnie. Wciąż w głowie siedział mi miód jasny i kwiatowy, tylko że właśnie doprawiony. I może podkreślony karmelem, motywem karmelizowania? Gorzkość zaś niby lekko rosła, ale też nie wydawała się jakoś szczególnie imperatywna. Może dlatego, że pojawiła się przy niej łagodząca śmietanka? W oddali raz czy drugi przypomniały o sobie jeszcze książki i zakręciła się odrobinka dymu, ale sprawiała wrażenie wręcz leniwej i wycofanej. Wraz z karmelem otarła się o rozgrzewającą alkoholem i słodyczą whisky.

Przyprawy podkręciły kwasek w owocach. Czerwony, złożony motyw zmienił się w soczyste pomarańcze czerwone, które w pewnym stopniu trochę udają grejpfruty. Mieszały się z jakimiś egzotyczniejszymi... Jakąś mieszanką z marakują i mango. Śmietanka zmieniła się w śmietankę kokosową i nagle wymieszała się z tymi owocami, tworząc jakieś bardziej złożone owocowe lassi, opierające się na mocno śmietankowym jogurcie (indyjski napój z pulpy z mango, jogurtu i mleka lub wody). Odrobinkę przyprawione, ale też trochę... rozwodnione? 

Po zjedzeniu został posmak właśnie złożonego lassi, w którym plątały się czerwone owoce, czerwona pomarańcza, mango i inne egzotyczne żółte w towarzystwie śmietanki kokosowej, jogurtu mocno śmietankowego. Było znacząco, ale nijako słodko, a także kwaskawo-charakternie kwaskawo jednocześnie. Pomyślałam o cierpkim, mimo że odmiany czerwonej, kiwi. Do głowy przyszły mi też kwiatowo-wodniste melony i dosłownie odrobinka niedookreślonych przypraw.

Czekolada była ciekawa, tajemnicza, acz ta jej niedookreśloność nie chwyciła mnie. Wolałabym wyrazistsze, bardziej jednoznaczne nuty, a nie takie zamglone i wkomponowane w łagodność. Truskawko-poziomki, podobne owoce ale egzotyczniejsze zmieniały się z czasem w wodnisty splot gruszek i melonów, na chwilę rozbrzmiała wyrazistsza czerwona pomarańczy, by końcowo wszystko zatonęło w egzotycznym, mieszanym nie-tylko-mango lassi. Ogół jednak nie był aż tak do potęgi owocowy, bo co chwila pojawiały się a to kwiaty, a to miód, a to śmietanka. Nuta starych książek i szczypta przypraw, odrobinka dymu rozczochrały mnie - wolałabym, by o wiele odważniej się rozwinęły. Trochę charakteru tchnęła nutka octu balsamicznego, ale to był krótki epizod. Gorzkość była ogólnie za niska, kwasku czułam tylko odrobinkę, rządziła słodycz i śmietanka. A jednak... ta nuta książek i biblioteki była tak jednoznaczna, że jednak przesądziła o ocenie 8, a nie 7.

Kwiaty (ale cięższe), charakterniejszą niż zwykła pomarańczę (deserową), miks owoców żółtych i jogurt czułam w Beskid Chocolate Czekolada Rzemieślnicza Gorzka Indonezja Java Criollo 100 % (2023 czy 2025) - o dziwo podobniejszym do dziś przedstawianej czekolady niż Beskid Indonesia Java Criollo 80 %.
Morinowi Java Arjuna noir 70% zaś w ogóle dalej do dziś przedstawianej, acz nutka truskawek z miodem, przypraw były wspólne.


ocena: 8/10
kupiłam: barandcocoa.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $12 (za 70g; około 49 zł; wyszło, że nie ja płaciłam)
kaloryczność: 593 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

piątek, 27 czerwca 2025

Venchi 85 % Extra Fondente / Extra Dark ciemna

Nie da się ukryć, że po Venchi 75 % Extra Fondente / Extra Dark na myśl o dzisiaj przedstawianej aż się trochę skrzywiłam. Jak już jednak była... Wolałam chyba mieć ją z głowy szybciej niż tak ciągle odkładać. Bo że zadowoli mnie chociaż trochę to już nawet nie umiałam się oszukiwać. Kiedy jednak sprawdziłam skład - zdziwiłam się. Pamiętam sprawdzanie składów... acz jak przez mgłę. Może więc sprawdziłam tylko dziś opisywanej? Acz to i tak dziwne, bo zazwyczaj jak już producenci coś kręcą, to częściej odstawiają jakiś cyrk przy wyższych zawartościach kakao, próbując się podbić pod wyższy procent np. odtłuszczonym kakao w proszku.

Venchi 85 % Extra Fondente / Extra Dark to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao.

Po otwarciu poczułam zapach dosłownie czekolady z wiśniami. Nie, że wiśni po prostu, a dokładnie czekolady z suszono-liofilizowanymi wiśniami i czekoladek wiśniowych z wiśniami w likierze. Poprzez nie wkroczył mocno palony motyw. Otaczały je drzewa  i iglaste, świeżo cięte drewno z zachowaną jeszcze iglastą, kwaskawą świeżością. Kryła się za nią jeszcze cytrusowa nuta. Kwasek ten łączył się z wiśniami, wchodząc na dość wysoki poziom, ale ogólna soczystość przeplotła się też ze sporą ilością masła, więc kompozycja chyliła się ku ciężkawej. Bardzo odlegle doszukałam się też migdałów - jakby w polewie kakaowej?

Dość matowa, a zarazem tłusta w dotyku tabliczka była twarda jak kamień. Jej chrupkie trzaski wydały mi się trochę polewowe. Gdy kawałek czekolady stukał o inny, odebrałam ją jako bardzo akustyczną, bo głośno stukała.
W ustach rozpływała się powoli i maziście. Choć w zasadzie bez problemu, chwilami wydawała się nieco oporna. Najpierw dała się poznać jako nieco proszkowa i na pewno nie gładka, ale potem jakby jednak na trochę gładkości się zdobyła. Zrobiła się bardziej kremowa. Miękła i trochę... sprawiała wrażenie zgęstniałej. Kremowość mieszała się z maślaną tłustością, zahaczała o pewną lepkość, po czym końcowo robiła się suchawo pylista.

W smaku pierwsza przemknęła goryczka. Była wyrazista i zaraz poczułam wręcz gorzkość, ale... opływaną przez owocową kwaśność.

Pokazała się kwaśno-słodka wiśnia prosto z czekoladek. Wyobraziłam sobie likierowe, ale nie mocno alkoholowe czekoladki z wiśnią wewnątrz i tabliczki czekolad wiśniowych. Z wiśniami...? Raczej z nadzieniem wiśniowym. Do głowy przyszły mi też wafelki w polewie kakaowej, wypełnione jasnym, wiśniowym kremem. Kwaśność rosła... acz dziwnie nie jednolicie. Pojawiały się kwaśne ukłucia, jak szpileczki wbijane w wymienione wyżej nuty.

Gorzkość utraciła trochę pewności siebie. Zaczęło łagodzić ją masło. Raz po raz zahaczyła o kakao w proszku, co błyskawicznie wykorzystała słodycz.

Słodycz wkroczyła poprzez słodkości, jednak nie zatrzymała się na nich. Zaserwowała sporo wanilii, acz i cukru się nie wyrzekła. Rosła do pary z kwaśnością, mocno osładzając wiśniowy krem. Pomyślałam o kremie już bez tej bardziej kakaowej otoczki, o... lodach wiśniowych?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa maślaności przy gorzkim wątku zebrało się sporo, ale ta zebrała się w sobie i wzrosła. Zdecydowała się na mocno, aż za mocno palony wydźwięk. 

Ze względu na paloną nutę, kwaśność z tła utraciła trochę jednoznaczność. Próbowała się przebić raz po raz, ale jej wtrącenia były delikatniejsze. Zaczęła lżej pobrzmiewać, acz wciąż dość wyraźnie i niewątpliwie wnosiła soczystość - ale przez pewien czas była trudna do określenia.

Gorzkość - ta silna, palona - nie utrzymała jednak za długo dominującej pozycji. Trafiła na drzewa, za którymi kryło się tańsze kakao w proszku. Może też migdały? Migdały w polewie kakaowej nie najwyższych lotów?

Drzewa przypomniały o kwasku, jako że okazały się świeżo ciętymi drzewami iglastymi. Wpisany był w nie lekki, rześki kwasek. Wróciły wiśnie, ale wyraźnie podkręcony kwaśnymi cytrusami... Limonką? Zaraz w owocowej strefie wyszła na przód, znów znacząco podnosząc kwaśność . Uderzyła, po czym... limonki osiadły na laurach w maślanym, słodkim kremie.

Goryczka wydała mi się bardzo prosta, a kwasek splótł się z maślanością - znów jako krem, ale jakiś bardziej limonkowy. Słodycz cukru i aromatu waniliowego, mimo że nie była zbyt wysoka, podszepnęła wafelek ze średniej półki.

Po zjedzeniu został posmak kwaśnych limonek i wiśni - znów z wiśniowych czekoladek / czekolad z mocno zaznaczoną paloną nutą. Czułam też drewno i masło, które gorzkość paloności łagodziły. Słodycz ostała się tylko jako łagodne waniliowe echo.

Czekolada bardzo mnie zaskoczyła. Nie to, by była szczególnie pyszna, ale po Venchi 75 % Extra Fondente / Extra Dark okazała się naprawdę miłym zaskoczeniem - czekolady nie do poznania, że to ten sam twórca. To w końcu zwykła ciemna czekolada z miazgi, a nie jak tamta z kakao odtłuszczonego. Przełożyło się na nuty wiśni czy raczej wiśniowych kremów i czekoladek, do których potem dołączyły cytrusy, głównie limonka. Drzewa i drewno iglaste, palona gorzkość, masło - gorzkość miała epizody rośnięcia, by potem dać się łagodzić. Była jednak wyraźna. Kwaśność też, acz nie wysoka cały czas. W zasadzie w czekoladzie były soczyste punkciki - dosłownie jakby było tam coś kwaśnego sproszkowanego, co raz po raz się rozpuszcza (intrygujące to i dziwne). Słodycz połączyła cukier i aromat waniliowy, przełożyła się na lekką taniość (i skojarzenia z wafelkami wraz z palonością?), ale nie była wysoka. Czekolada mocno poprawna, tylko znów - Venchi się ceni, stąd jednak 6,5, a nie smakowe 7 (to mogłabym wystawić, gdyby kosztowała jakieś 10-15 zł, a nie dwa razy więcej).


ocena: 6,5/10
kupiłam: Piccantino
cena: 29,99 zł
kaloryczność: 603 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy

środa, 25 czerwca 2025

Mestiço Chocolates Trinitario 75 % Dark Varietal Fazenda Bonança | Itacare | Bahia Brasileira ciemna z Brazylii

Oto kolejna marka, której nie znam. Miło jest wiedzieć, że istnieje ich tyle, że cały czas jest co odkrywać! Twórcy marki Mestiço piszą, że jest ona swego rodzaju lustrem Brazylii. Otóż tworzą ją producenci kakao z południowej Bahii, których rodzina od 3 pokoleń zajmuje się kakao. Dbają przy tym o tradycję oraz strukturę społecznościową pracowników. Spodobało mi się stwierdzenie, że poprzez czekoladę "oferują prawdę o kakao". Nazwa "Mestiço" (wymawiana "Mæsteesso") oznacza "mieszana rasa". To nawiązanie zarówno do rosnącego na farmie kakao (Trinitario), jak i "mieszanego dziedzictwa twórców marki: japońskiego i brazylijskiego". Na stronie producenta można przeczytać, że ich zaangażowanie w czekoladę ma wręcz osobisty charakter, że to miłość, którą wyrażają w procesie jej tworzenia. Miałam nadzieję to poczuć. Na spróbowanie zamówiłam jedną czekoladę, z kakao odmiany Bonança 14, która pochodzi z gospodarstwa Mestico. W opisie podkreślili też, że nawet tłuszcz kakaowy mają własny, z tej właśnie odmiany.

Mestiço Chocolates Trinitario 75 % Dark Varietal Fazenda Bonança | Itacare | Bahia Brasileira to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao trinitario Bonanca z Brazylii, ze stanu Bahia.

Po otwarciu poczułam intensywnie słodkie, ale rześkie kwiaty i świeże figi, mieszające się z chłodno-słodką ostrością anyżu. W tle pojawiło się łagodzące ich imperatywne zapędy, acz samo w sobie wycofane, mleko. Wytrawność, jaka przewinęła się przez kompozycję, oddawała suszone pomidory o niemal cierpko-taninowym akcencie - z kwaskawą nutą? - i rodzynki w wytrawnym (pomidorowym?) daniu. Daniu sowicie przyprawionym i z jakimiś prażonymi orzechami. Ta wytrawność kwiatom dopowiedziała też inne rośliny, ze wskazaniem na zielone łodygi. I korzenie? W oddali doszukałam się jeszcze słodko-soczystych, kwaskawych owoców egzotycznych... jakiś czerwonych i... nektarynek?

Lśniąca tabliczka była twarda, toteż przy łamaniu głośno trzaskała. Robiła to, zapowiadając zbitość i z nieco chrupkim pogłosem.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo kremowo. Była niby gładka, acz jakby z echem proszkowej pylistości, i tłusta w maślany, ale jeszcze nie przytłaczający sposób. Z czasem wyłoniła się z niej lekka soczystość, przechodząca w soczystą cierpkość i wręcz sucho-taninowe ściąganie.

W smaku pierwsza polała się wysoka słodycz jasnego miodu. Pomyślałam o miodzie wielokwiatowym, a zaraz i o samych kwiatach. Tchnęły w słodycz rześkość, bo one właśnie takie były - rześkie, świeżo-zwiewne. Kwiaty i miód trwały prawie cały czas, acz intensywniej na początku, potem trochę słabły.

W tle zaznaczyły się niejednoznaczne owoce. Z soczystością... jakby nieco hamowaną... mlekiem?

Gorzkość nie czekała. Najpierw jakby tliła się w miodzie, a potem wymknęła z niego jako jakiś pyłek, pierzga... Goryczka rozwijała się, dając się poznać jako odważna, o władczych zapędach, ale nie dominująca. Zaserwowała mi popiół i węgiel, ale jakby pozbawione palonego aspektu.

Owocowo-mleczny splot ułożył się w bardzo jednoznaczny budyń malinowy. Jawił się jako wręcz słodziutki i pudrowy. Może też mleko malinowe koloru różowego? Mleka zbierało się coraz więcej, a gdy zetknęło się z gorzkością, chwilami przywodziło to na myśl ciemną mleczną czekoladę. Słodycz nawet nie walczyła o pierwszy plan, ale obecna i silna była cały czas.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyłoniła się lekka cierpkość... suszonych pomidorów? Wyobraziłam sobie wytrawne, acz niedookreślone danie gulaszowe z rodzynkami i chyba suszoną żurawiną. Danie, w którym pojawiła się maślaność...? By po chwili na zasadzie kontrastu obudziła się lekka pikanteria. Trochę wzrosła i zmieszała się ze słodką papryką.

Za gorzkością ukryło się trochę orzechów. Przypalonych i przez to też gorzkawych? Trochę łagodziły zapędy gorzkości, a mleko... jakby uciekło, maślaność się schowała, bo ich łagodzącą funkcję przejęła niejasna - trochę fistaszkowa? - łagodność. 

Nagle w chłodnej gorzkości węgla pojawiła się jakby wręcz trochę ziemista lukrecja. Ogólna ostrość jej pomogła, a ona sprawnie połączyła pikanterię ze słodyczą i rześkością, teraz już bardziej chłodem. Do fistaszków dorzucił orzeszki piniowe - te już tak nie łagodziły, a wieńczyły powracające raz po raz wytrawne, a zarazem słodkie,  danie.

Kwiaty nabrały trochę powagi, pojawiło się obok nich więcej roślin zielonych, z zaznaczonymi łodygami i liśćmi. Ich rześkość oddawała... ukwiecony ogród deszczowego dnia? Za ich sprawą nie brakowało słodyczy - znów przybrała na znaczeniu.

Zza malinowego budyniu wyłoniły się soczyste, świeże surowe figi. Dołożyły się do słodyczy, ale na moment rozkręciły też soczystość właśnie w słodkim kierunku. Były bardzo wyraźnie wyczuwalne, a wzmocnił je jasny miód.

Miód jednak zaczął zaprzyjaźniać się z lukrecją i może też anyżem. Pomieszały się, a do ich splotu zakradło się chili. Porządnie to rozgrzewało, wielokwiatowo miodową słodyczą i ostrością. Orzechowy motyw przeszedł w tym czasie we wręcz orzechową maślaność - wyobraziłam sobie trochę mleczny, słodki krem fistaszkowy.

Soczystość jednak jak już się rozwinęła, ani myślała się zatrzymać. To wytrawniejsze danie z pomidorami i rodzynkami zatraciło sporą część wytrawności, wzrosła w nim słodka soczystość... nektarynki? Podkreślonej chili? Nektarynka na końcówce na chwilę przywołała jeszcze malinowy budyń, nagle to w jego wręcz uroczą słodycz się wtapiając.

Po zjedzeniu został posmak mleczno-maślany z wyraźną ostrością chili, lukrecji i anyżu, ale bez odrętwienia języka (pieczenie, owszem, czułam, ale odrętwienie nie). Otuliło je sporo kwiatów, związanych ze słodyczą. Czułam też jakby miodowo słodki, malinowy budyń.

Czekolada była dobra, jednak nie do końca przekonały mnie pewne aż słodziutkie motywy malinowego budyniu, miodu i kwiatów w zestawieniu z wytrawnością suszonych pomidorów, jakiegoś niedookreślonego dania i gorzkością popiołu z węglem. Te kontrasty, przeplecione ostrością chili i anyżu, niemal taninową soczystością i silną mlecznością, w połączeniu z nutami świeżych fig, rodzynek i chyba nektarynki były... jakby nawrzucać tu losowe elementy. Było gorzko, kwaskawo w porywach i ogólnie słodko, a przy tym wytrawnie, ale... jakby nic z tego nie mogło się zdecydować na przewodzenie - a każda nuta niby grała na siebie, ale łatwo odpuszczała? Jakby słodycz nie umiała się dopasować? Czuję, że z cukrem trzcinowym lepiej by to zagrało. Tak była - mimo całej gorzkości, wytrawności - tak słodka, że nie dałabym jej 75%, a 70%. Coś nie grało mi w jej słodyczy - gdyby nie to, byłoby naprawdę ciekawie i pysznie.

Słodko-wytrawne połączeniu miodu, owoców z curry; anyż, pikanterię i ziemię, banany i niedookreślone owoce kandyzowane w melasie, a więc też cały bukiet najróżniejszych nut serwowała też Chapon (chyba nieco bardziej z 2022, ale i 2024) o wiele, wiele lepiej związała w głęboką kompozycję.

Miód, figi, ale suszone, i rodzynki oraz przyprawy, coś wytrawniejszego, ale nie do końca (rozmaryn w miodzie), kandyzowane melony i wiśnie nie tak mocno owocowe, z Nicolas Chocolate do Belga 72 % Terrua Teure Joao Rios dawały nieco podobny - ale słodszy - klimat co dzisiaj przedstawiana. Tylko że wspomniana wyszła bardziej słodko i maślano-wodniście, czym się pogrążyła.


ocena: 8/10
cena: €7,90 (za 60g; około 34 zł)
kaloryczność: 549 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

wtorek, 24 czerwca 2025

Chateau Orzechowa / Nussbeisser Czekolada Deserowa z Całymi Orzechami Laskowymi ciemna 50 %

(Terravita) Choceur Czekolada Mleczna naprawdę mnie wystraszyła. Czyżby zmieniono producenta czekolad w Aldim?! Natychmiast ruszyłam sprawdzić i kupić Chateau Biała z Kokosem (Weisse Kokos), może jeszcze z niezmienionym, bo za Mamą chodziła od dawna i także dla mnie narobiła na nią ochoty. Niestety, tej nie było (jak się później okazało: Aldi zaprzestało ich produkowania). Były inne duże Chateau - wciąż niemieckie, nie Terravity. I... natknęłam się na tę. Uznałam, że wezmę w góry, bo wyglądała na coś bezpiecznego i zwyczajnie smacznego. Liczyłam się z tym, że będzie słodko, ale czułam, że wciąż dobrze jakościowo. Pamiętałam bowiem Chateau Nussbeisser Edel-Vollmilchschokolade mitt Ganzen Haselnussen, którą spróbowałam od Mamy.
Z Kiczory, na której otworzyłam Wedla, poszłam do schroniska Turbacz, a z niego prosto na szczyt czerwonym szlakiem. O dziwo trafiła mi się luka bezludności - jakaś większa grupa akurat schodziła, a kolejni ludzie przyszli po długim czasie. Potem zrobiłam sobie jeszcze małą pętelkę w stronę Hali Turbacz i tak zakręciłam do schroniska, z którego do Łopusznej zeszłam niebieskim szlakiem przez Tomusiową.


Chateau Orzechowa (Nussbeisser) Czekolada Deserowa z Całymi Orzechami Laskowymi to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z całymi orzechami laskowymi, które stanowią 27 % tabliczki; marki własnej marketu Aldi.

Po otwarciu poczułam średnio intensywny zapach lekko prażonych orzechów laskowych, mieszających się ze słodko-cierpką czekoladą. Otulało ją całkiem sporo śmietanki, mimo że całość jawiła się raczej wytrawnie, mimo silnej słodyczy. Ani cukier, ani wanilia się nie oszczędzały. A jednak... śmietanka mieszała się z nieco paloną nutą, aspirującą do kawy. Odlegle przemknęły też czekoladowe pierniki w polewie kakaowo-czekoladowej.

Po otwarciu uderzyło mnie, że czekolada w zasadzie nie była zapakowana - niby siedziała w folii, ale nawet nie zawiniętej - może mi się taka trafiła?
Tabliczka była bardzo twarda, co nie dziwi, biorąc pod uwagę jej grubość. Przy łamaniu trzaskała średnio głośno. Trzaski czekolady czasami wzbogacały głośne chrupnięcia orzechów. Czekolada wydawała się masywna i konkretna. Orzechy wtopiono w nią porządnie - nieliczne łamały się wraz z nią, większość zostawała w którejś z części. Dodano ich bardzo dużo. Prawie wszystkie to były całe, wielkie sztuki, tylko kilka połówek.
W ustach czekolada rozpływała się umiarkowanie, średnio-wolno. Dała się poznać jako gęsta i maślano tłusta. Potwierdziła się jej masywność i zbity konkret. Acz po chwili stawała się coraz bardziej raczej gęstawa i rzednąca. Do końca jednak nie rzadka. Uraczyła mnie mazistą kremowością i idealną gładkością. Orzechy powoli się z niej wyłaniały.
Tylko raz czy dwa na próbę pogryzłam jednego, dwa obok. Wolałam zostawiać je na koniec.
Orzechy gryzione już gdy czekolada zniknęła, były odpowiednio twardo-chrupiące. Bardzo świeże - musiano naprawdę delikatnie, ostrożnie je podprażyć. Trafiłam na dosłownie parę drobinek skórek.

W smaku od razu poczułam wysoką słodycz. Zdradził się jej cukrowy charakter, acz niewątpliwie swoją obecność zaznaczyła też wanilia. Zakradł się do niej trochę lukrowy akcent, ale też palony. Ten z kolei przywiódł na myśl cukier palony, który przygłuszył lukrowość. Za sprawą tych małych przepychanek, słodycz rosła powoli.

Po chwili przemykało echo orzechów laskowych. Raz mocniej, raz słabiej - w zależności od proporcji czekolady do orzecha w kęsie. Ze względu na lekko prażony charakter, zgrały się z palonością bazy. Pojawiła się tam też maślaność, dodatkowo wiążąca je w jedno.
Kiedy spróbowałam trochę czekolady osobno, wciąż czułam w niej echo laskowców, którymi niewątpliwie trochę przesiąkła. Było jednak znikome.

Wysoka, rosnąca słodycz trafiła na maślaność. Razem przywiodły na myśl delikatne, czekoladowe miękkie ciasto-ciastka, jakieś... Pierniki? Pierniki łagodne i przesłodzone, w cukrowej glazurze. 

Subtelna gorzkość miała wyraźniej palony charakter. Przemknęła znikoma cierpkość. Pierniki zmieniły cukrową, glazurowatą polewę na kakaową, a do nich podano chyba kawę.  Czekoladową kawę. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cierpkość prawie zniknęła. Gorzkawość dopuściła do siebie maślaność oraz jeszcze trochę orzechów. Czuć je całkiem wyraźnie nawet bez gryzienia.

I nagle jednak orzechowość zaczęła łagodzić tę gorzkość? W zasadzie i tak jedynie gorzkawość. Maślaność przeszła w... Śmietankę. Całkiem sporo śmietanki.

Wyobraziłam sobie kawę ze śmietanką i orzechową gorącą czekoladę też ze śmietanką.

Piernikowa nuta uciekła na rzecz miękkich, maślano-przesłodzonych ciastek. Koniecznie wypełnionych nadzieniem czekoladowo-orzechowym i waniliowo-słodkich, raczej jasnych? (wyobraziłam sobie ciastka a'la Chipita 7days Cake Bar czy Kinder delice, ale jasne i orzechowe).

Gorzkawość próbowała jeszcze coś ugrać. Jej starania spowodowały jednak jeszcze silniejszy wzrost słodyczy. Tym razem wyraźniej szlachetniejszej, trochę waniliowej. Ten zacny charakter umacniały też orzechy laskowe, których smak nasilał się wraz z tym, jak się wyłaniały. Niestety jednak i tak słodycz jawiła się jako ryzykownie wysoka.

Gdy spróbowałam pogryźć orzecha obok czekolady, bardziej raził mnie cukier (orzech nie przełamał słodyczy, a ta wręcz... nakręciła się?), a sam też nie rozwijał skrzydeł w pełni. Dlatego wolałam gryźć orzechy dopiero, gdy czekolada już zniknęła.
Acz i tak na koniec słodycz już nieco nadto dawała się we znaki. Wanilia, cukier i śmietanka połączyły się.

Wtedy jednak przyszła pora na zajęcie się pozostałymi orzechami laskowymi. Były pozbawione skórek. No, na pojedynczych może jakiś drobiażdżek się zaplątał.
Wyszły niezwykle świeżo dzięki znikomemu prażeniu. Były naturalnie słodkawe i zachwycająco wyraziste. Świetnie sobie radziły z tonowaniem nieco zbyt wysokiej słodyczy.

Po zjedzeniu został posmak lekko prażonych orzechów laskowych naturalnie słodkich, lecz czasem też takich, w których zaplatała się goryczka. Do tego czułam cierpkość o palonym charakterze. Ona właśnie chyba podszepnęła goryczkę orzechom. Trwała też silna słodycz - kumulacja cukru i wanilii, acz z przewagą tej drugiej - w formie aromatu?

Mimo lekkiego przesłodzenia i za niskiej gorzkości, trudno jej coś zarzucić. Bardzo słodka (w zasadzie spodziewanie, biorąc pod uwagę typ i półkę), ciemna czekolada z orzechami idealnymi. Baza mogłaby być nieco lepsza.
Ja jeszcze żałuję (ale przy ocenie tego oczywiście nie brałam pod uwagę), że zmienili opakowanie i odeszli od okienka, a także nie podoba mi się (nie)zapakowanie w folię.


ocena: 8/10
kupiłam: Aldi
cena: 6,49 zł
kaloryczność: 590 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, orzechy laskowe (27%), tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii

niedziela, 22 czerwca 2025

E. Wedel Gorzka z Orzechami ciemna 50 % z kawałkami orzechów laskowych i orzeszków arachidowych

Kiedy już zakończyłam swój sezon chodzenia w Tatry, w środku listopada postanowiłam ruszyć jeszcze w Gorce. Wzięłam tę czekoladę z nadzieją, że okaże się równie dobra co E. Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami. Wybrałam pętlę na Turbacz z Łopusznej. Ruszyłam czarnym szlakiem na Kiczorę, na której to właśnie otworzyłam tę czekoladę. Po zdjęciach poszłam przez Halę Długą.


E.Wedel Gorzka z Orzechami to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z kawałkami orzechów laskowych i orzeszków arachidowych.

Otworzywszy poczułam intensywny zapach cukierków czekoladowo-orzechowych, głównie typu Michałki. Wszystkie na pewno w ciemno czekoladowym wydaniu. Do głowy przyszły mi jednak też słodkości z orzechami laskowymi - to była jednak o wiele wątlejsza nutka. Słodycz o wyraźnie sztucznie wanilinowym wydźwięku wyszła za silna, ale jeszcze nie irytowała. Prażone orzechy ją przeplotły i to trochę pomogło.

Czekolada była twarda, a przy łamaniu średnio głośno trzaskała. Przekrój odsłonił sporo różnej wielkości kawałków orzechów koloru jaśniejszego i ciemniejszego. Trudno o kęs, by na jakiegoś nie trafić, ale da się taki zrobić.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie. Cechowała ją mazista zawiesinowość i dość znacząca tłustość. Chwilami zahaczała o margarynową miękkość, ale potem znów zaskakiwała na kremowy tor. Nie była zbyt gęsta, ale i rzadką jej nie nazwę. Raczej przeciętnie gęstawą. Orzechy długo siedziały w niej zatopione. Dodano ich dobrą ilość: satysfakcjonująco dużo, ale nie na tyle by zrobić z niej zlepek-ulepek.
Tylko raz czy dwa na próbę pogryzłam orzechy obok czekolady - wolałam zostawiać je na koniec, kiedy czekolada już się rozpłynęła.
Trudno stwierdzić, jak wyglądały proporcje - miałam wrażenie, że dominowały fistaszki (mimo że w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie). Wyszły niby podobnie do siebie, bo ogólnie twardo-chrupiąco. Ale... Fistaszki jawiły się jako bardziej miękkie i drobniejsze (jaśniejsze), a laskowe twarde i trochę większe (ciemniejsze). Ogółem jednak kawałki były to średnie i małe. Wszystkie bez skórek.

W smaku przywitał mnie słodko-orzechowy motyw przesłodzonych cukierków typu Michałki. Po chwili czasem wydawały się jednak wypełnione nie tylko fistaszkami, a też laskowcami. Wysoka słodycz mieszała się z cierpkością, przez co musiała to być wersja ciemnoczekoladowa.

Czekolada spróbowana osobno też miała nutę cukierków czekoladowo-orzechowych, więc obstawiam, że nie dość, że przesiąkła dodatkami, to jeszcze dodali odrobinę aromatu, bo bez kawałków pobrzmiewało mi sztucznawo-metaliczne echo. 
Co więcej, nawet gdy na koniec okazało się, że kęs był tylko z orzechem laskowym, wcześniej smak i tak oddawał cukierki czekoladowo-arachidowe.

Słodycz rosła szybko. Cukier wzmocniony waniliną, wyłaniał się z cukierków czekoladowo-orzechowych, wyprzedzał je i trochę denerwował. Pomyślałam też o polewie cukrowo-kakaowej i gdy już myślałam, że zacznie robić się okrutnie za słodko...

Prażoność orzechów starała się trochę przełamywać tę słodycz. Prażone fistaszki w asyście laskowców skupiały na sobie więcej uwagi po pewnym czasie nawet niegryzione. Wystarczyło, że zaczynały się coraz bardziej wyłaniać. Dominowała arachidowość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrosła cierpkość i gorzkość. Ogólnie była niska, ale miała bezsprzecznie ciemno czekoladowy charakter. Wizja cukierków typu Michałki wciąż wyraźnie trwała, ale już nie dominowała. Dołączył do nich delikatny motyw... cukierków z orzechami laskowymi i coś a'la ciemno czekoladowa Nutella? Ta już zaznaczyła się jako lekkie drapanie w gardle. Sztucznawość dobrze się kryła, ale chwilami dawała o sobie znać jako lekki metaliczny aromat.

Końcowo jednak słodkości te trochę słabły, a zostawała orzechowość bardziej naturalna. Prażone  arachidy i też prażone, naturalnie słodkawe orzechy laskowe nieźle się wówczas pokazywały.

Gryzione obok czekolady były wyczuwalne nieźle, ale większe wrażenie robiły zostawione na koniec.

Orzeszki ziemne były bardzo wyraziste. mocno prażony element w nich pełnił funkcję podkreślającą. Nie zabiło jednak ich smaku samego w sobie.
Średnio łączyły się z prażonymi, naturalnie słodkawymi laskowymi. W tych częściej plątała się goryczka. Czasem trochę jakby próbowały upodobnić się do arachidów.
Przeważnie dominowały fistaszki, ale raz po raz laskowym udało się wybić na wierzch. Zwłaszcza, gdy gryzłam na raz wszystkie razem. Wtedy też czasem zlewały się ze sobą i można by się nabrać, że są tam głównie arachidy.
Ja czasem wolałam rozdzielać językiem kawałki i gryźć je pojedynczo, by lepiej czuć, które gryzę (acz też nie zawsze to robiłam).

Po zjedzeniu został posmak prażonych orzechów ziemnych, do których czasem, nie po wszystkich kęsach, dołączały laskowe. Echo cukierków typu Michałki, acz w cierpko-ciemno czekoladowej wersji, też przewijało się, ale wraz ze sztucznawo wanilinową słodyczą. Na jaw wyszło też podkręcenie orzechów aromatem, acz to było marginalne. Za silna słodycz czułam na poziomie gardła, ale nie było to straszne drapanie.

Czekolada trochę mnie rozczarowała. Orzechy laskowe nie wyszły tu najlepiej, bo nikły w arachidowości, a jak już się wybijały, to przeważnie goryczką. O ile arachidy ograły nieźle prażenie i takie pasowały do tej bazy, to ten stopień prażenia nie współgrał z laskowymi. Nie czuło się, że dodano ich więcej. Całość nie była też tak cudnie michałkowa jak E. Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami (co zrozumiałe), a i bardziej dawała się we znaki metaliczność aromatów. No i ta słodycz bez tak jednoznacznej michałkowości wyszła gorzej, jawniej wanilinowo. Wciąż jednak nie była taka zła, zwłaszcza w górach. W domu skończyłam i utwierdziłam się w swoim przekonaniu.


ocena: 7/10
kupiłam: Kaufland
cena: 5,49 (za 90g;)
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, kawałki orzechów laskowych 4%, kawałki orzeszków arachidowych 3%, tłuszcz mleczny, emulgatory (lecytyny sojowe, E 476), sól, aromat

sobota, 21 czerwca 2025

Carrefour Classic Bułeczki Mleczne

Mama raz po raz wraca w rozmowach do dobrych mlecznych i maślanych bułeczek, o które kiedyś było łatwo. Ja zawsze wolałam mocno mleczne, ona maślane, ale obie zgadzamy się, że to, co obecnie króluje w sklepach ni jak się ma do tamtych. Kiedyś miałyśmy jedną piekarnię, w której takie często kupowałyśmy, ale i tam bułeczki pogorszyli, a my się przeprowadziłyśmy i nie wiem, jak sytuacja wygląda obecnie. Pogodziłam się jednak, że do bułeczek sprzed lat pewnie nie wrócę i nawet jakoś mi ich szczególnie szkoda nie było, bo to już nie moja bajka. Gdy jednak Mama znowu zaczęła temat, posprawdzałam w internecie i dałam jej cynk, że w Carrefourze też jakieś są, których jeszcze nie próbowała, a skład wygląda ok jak na taki produkt. A kiedy już je kupiła, nie mogłam się oprzeć, by nie sprawdzić, co ja też jej "poleciłam". 

Carrefour Classic Bułeczki Mleczne to "pieczywo pszenne drożdżowe z mlekiem odtłuszczonym o 20% zawartości mleka" marki własnej Carrefour'a, których producentem jest DENIS FOODS; opakowanie zawiera 10 sztuk.

Po otwarciu poczułam niby lekko, ale ewidentnie słodki zapach mlecznej bułki o trochę drożdżowym podłożu i całkiem wyraźnym motywie masła. Acz była to taka... niejednoznaczna maślaność z aromatu. Z racji względnie niskiego poziomu słodyczy do głowy przyszedł mi też zwykły, ale wilgotny biały pszenny chleb. Chemii nie czuć, ale dało się rozpoznać, że to bułeczka z foliowego worka, a nie świeża, zwyczajna. Tylko że pozbawiona specyficznego dusznego wątku. Ogół jawił się bezpiecznie.

Bułeczki były miękkie, ale dość konkretne, masywne. Może nie ciężkie, ale ciężkawe. Przy dotyku trochę się uginały, a dłonie pokrywały warstwą tłuszczu. Wydały mi się kapciowate i wilgotne.
Wierch to miejscami swego rodzaju "skórka", którą można zrywać tylko miejscami - po bokach, na wierzchu to trudniejsze. Środek okazał się minimalnie napowietrzony, ale bardzo puszysty.
Podczas jedzenia ciasto jakby nieco gęstniało i zalepiało. Wlepiało się w zęby dość mocno. Potwierdziła się tłustość i wilgotność. Gdy pozwoliłam ciastu rozpływać się w ustach, zmieniało się w twardawą papkę. Mimo że ogólnie niby takie delikatne, były w pewien sposób... syto-ciężkawe. Nawet trochę przytykające.

W smaku przywitał mnie bardzo delikatnie słodkawy motyw. Przechodził wręcz w bułeczkowo-chałkowatą prawie neutralność. Przemknęła maślaność. Też taka typowo bułeczkowa.

Dopiero za nią pojawił się delikatny akcent mleka. Dopasował się do łagodnie wypieczonej, pszennej bułeczki o marginalnie dusznawym zabarwieniu.

Słodycz odrobinę się nasiliła. Pobrzmiewała łagodnie, acz niepodważalnie. Wzrosła tak, by być trochę za maślano-mlecznym wątkiem, ale nie pchała się na niego. 

Ten zaś mniej więcej od połowy przeżuwania utrzymywał się na jednym poziomie. Przewodził. W harmonii mieszał się z elementem drożdżowym, który znów wywołał skojarzenie z chałką, ale w wersji bardziej mlecznej i słodkiej.

Nagle z oddali wychynęło słonawe echo. Pokazało się i osiadło w mleczno-maślanym wypieku. Na jaw wyszła też jedynie sugestywny akcent masła - może nie czuć sztuczności, ale da się domyślić, że to raczej aromat masła czy coś.

Pojawiła się pewna duszność, ale jeszcze nie ciężkość i na pewno nie była straszliwa. Po prostu czuć, że to gotowiec.

Mleczno-maślany splot cały czas pilnował, by słodycz za mocno nie wzrosła.

Po zjedzeniu został mleczno-maślany motyw słodkiej bułeczki, trochę podkręconej aromatami. Ogólna słodycz była przystępnie niska, wycofana.

Bułeczka nie pasowała mi do mleka czy herbaty, ale to może dlatego, że ogólnie w większości przypadków nie lubię popijania.

Bułeczka zaskoczyła mnie pozytywnie. Wciąż to nie moja bajka, ale niczym mi nie podpadła. Może znudziła pod koniec i trochę przytkała, że swojej jednej nie skończyłam, ale wydała mi się bardzo przystępna. Czuć w niej trochę mleka, maślaność (mimo że prawdziwego masła w niej brak), a także po prostu łagodną bułeczkowość. Słodycz trzymała się niskiego poziomu, mimo że była wyraźna. Pewne echa gotowca, soli, dusznawość wystąpiły, ale były znikome. Dzięki temu wszystkiemu wyszedł produkt uniwersalny. Jak ktoś lubi takie rzeczy, spokojnie można zjeść osobno, ale też widzi mi się położenie czegoś na przekrojoną bułeczkę, np. twarogu i dżemu.*

*Nim opublikowałam recenzję, Mama znów kupiła bułeczki i plan zrealizowałam.
Gdy na przekrojoną bułeczkę nałożyłam sowitą porcję twarogu (Pilos półtłusty) i dżemu 100% z wiśni (Łowicz dla Kauflandu), wyraźnie było czuć zapach tego wierzchu, ale i bułeczka apetycznie mlecznie zza tego wyglądała i wcale nie wydawała się stłumiona.
Bułeczka nie kruszyła się ani nie rozwalała przy przekrajaniu.
Kiedyś zawsze lubiłam położyć na bułeczki mleczne mnóstwo twarogu i ogrom dżemu wiśniowego, ale z zaskoczeniem odkryłam, że w przypadku tych za dużo dżemu zagłuszało mleczność i w zasadzie zostawał efekt po prostu niedookreślonej, lekko słodkawej bułeczki. Lepiej sprawdziło się położenie trochę mniej dżemu. W zestawieniu z twarogiem mleczność czuć dobrze, niezależnie, czy położyłam go dużo, czy mało.
Potem tknęło mnie jeszcze, by spróbować wariantu z serem żółtym (Serenada Babuni) i dżemem wiśniowym - to wyszło dziwnie. Nie niesmacznie, ale i nie chwyciło mnie, mimo że w zasadzie całkiem... normalnie. Ser sprawił, że sama bułeczka wydawała się słodsza, a jednocześnie kompozycja jako całość wyszła nieco wytrawniej. Kontrast zadziałał na niekorzyść samej bułeczki. Taka i słodka, i wytrawna, w momencie gdy wersja twaróg&dżem była po prostu łagodna i słodkawa, bardziej zgrana - taki wydźwięk bardziej pasował do produktu, jakim są bułeczki mleczne.
Efekt z serami i dżemem ogółem spoko, ale tak by zjeść jednorazowo dla przypomnienia, a nie by wracać czy szczególnie się zachwycać. Bułeczka w takiej kompozycji robiła tylko za bazę, nie wyszła jakoś szczególnie charakternie i wyraziście, a kiedyś właśnie bułeczki mleczne z takimi dodatkami były... wyraźnie, mocniej mleczna (dlatego dopuszczałam jedzenie ich, bo np. od zwykłych pszennych bułek mnie odrzucało, przytykało zawsze i nie jadałam).

Gdy krem Turlaj Klopsa Czekolada Rozumie okazał się kompletnie nie tym, czym myślałam, że będzie zamawiając, przed wciśnięciem go Mamie chciałam jeszcze dać szansę i coś z nim pokombinować. Tknęło mnie, że wszelkie takie nutellowate smarowidła ludzie najczęściej jedzą chyba z pszennymi bułkami / chlebem, więc może... może niezła bułeczka mleczna miała pomóc kremowi? A że wiedziałam, że nie chcę na pewno aż dwóch połówek, drugą zrobiłam z kremem (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 %  i dżemem 100% czarna porzeczka.

Bułeczka posmarowana kremem w zapachu w ogóle się za nim ukryła. W smaku... w zasadzie też. Krem wyszedł równie kiepsko co sam, równie arachidowo-nutellowo, ale w dodatku spłycił mleczny smak bułeczki. Pod nim wydawała się bardziej zwyczajnie pszenna i aż jak zwykłe pszenne przyprawiła mnie o ciarki na plecach (robi mi się tak od zwykłego pszennego pieczywa), ale z zachowaną słodyczą. Słodycz kremu i bułeczki trzymały się razem. To było okrutnie bułkowo-nutellowe, że całej nie dałam rady tak zjeść.
Niestety jednak, z kremem fistaszkowym 100% bułeczka też najlepiej nie wyszła. Jej mleczny charakter się schował i sprawiała wrażenie zwykłej, słodkawej - ale nie bardzo słodkiej - bułki. To połączenie przytykało, więc soczyście-cierpki dżem okazał się niezbędny. Tyle tego nakładłam, że zagłuszyło bułeczkę, bo w tak intensywnej kompozycji ona sama jakoś traci na znaczeniu. Robi się po prostu słodkawo-bułeczkowa, nie taka wyraźnie mleczna.


Resztę bułeczek zjadła oczywiście Mama. Opisała je: "Jak samą jadłam, to trochę taka bezpłciowa, bez charakteru mi się wydała. I taka trochę mleczna, i maślana, i żadna. Pachniała całkiem ładnie, ale bardziej chyba maślano niż mlecznie. Za to na śniadania one są dla mnie idealne. Takie doskonałe jako słodkawa baza pod ser, masło orzechowe i dżem". Mama od razu zapowiedziała, że z chęcią będzie do nich co jakiś czas - by urozmaicić tosty - wracać. Po powrocie z wiśniowym dżemem 100% po którymś dniu z kolei jednak stwierdziła, że łatwo się przesycić tymi bułeczkami, że jednak są jej za słodkie jako ta baza, przyznając mi rację, że chyba niespecjalnie do sera żółtego pasują. "Może nie do każdego dżemu pasują?" - też się zastanawiałyśmy.

Ocenę wystawiłam po konsultacjach z Mamą, by nie krzywdzić produktu tylko dlatego, że to za bardzo nie moje klimaty (ja zapisałam sobie pierwotnie "7-8?", ale potem spróbowałam jeszcze Carrefour Classic Bułeczki Mleczne z Kawałkami Czekolady). Ocena jest jako po prostu dla bułeczek, bo jako baza na kanapki, mamy mieszane uczucia.


ocena: 8/10
kupiłam: Carrefour (Mama kupiła)
cena: 9,49 zł (za opakowanie 400g, czyli 10 szt.; jak wyżej)
kaloryczność: 343 kcal / 100 g; sztuka (40g) - 137 kcal
czy kupię znów: tak (w zasadzie Mama, nie ja)

Skład: mąka pszenna, odtworzone mleko z odtłuszczonego mleka w proszku 20 %, cukier, jaja, olej rzepakowy, emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stearoilomleczan sodu; sól, drożdże, naturalne aromaty (zawierają alkohol), gluten pszenny, substancja zagęszczająca: guma tara, przeciwutleniacz: kwas askorbinowy

czwartek, 19 czerwca 2025

Zoto El Castillero Nicaragua El Castillo, Rio San Juan 70 % Trinitario Blend Chocolate ciemna z Nikaragui

Belgijska, rodzinna firma Zoto z każdą kolejną tabliczką coraz bardziej urządzała się w moim sercu do tego stopnia, że jedno z moich zamówień z Chocoladeverkopers zawierało czekolady prawie tylko tego producenta. Wybrane wydawały się bardzo, bardzo obiecujące, że gdy już je miałam, nie wiedziałam, od której zacząć i w końcu pomogłam sobie datami. Padło na tę z kakao z Nikaragui. Przy niej sobie pomyślałam, że to moja pierwsza ciemna Zoto o tak niskiej - zarazem typowej - zawartości kakao. Ach, marka przyzwyczaiła mnie już do moich ulubionych, wyższych zawartości! Z opisu producenta dowiedziałam się, że to blend różnych ziaren trinitario z Nikaragui. Wszystkie one fermentowały w skrzyniach typu kaskadowego po 650kg przez 6 dni, w ciągu których obracano je 3 razy. Pierwsze suszenie trwało 48 godzin w 10 centymetrowym "tunelu słonecznym" ("solar tunnel" - zgooglałam, ciekawie to wygląda), a właściwe 7 dni też w tunelu, ale... na drewnie? Drewnianym?  Przy tej czekoladzie aż mnie tknęło, że to aż dziwne, że w zasadzie podają tak sporą część receptury. Ale co tam - ja i tak nie mam zamiaru powtórzyć tego, a zjeść, rozkoszując się.

Zoto El Castillero Nicaragua El Castillo, Rio San Juan 70 % Trinitario Blend Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao trinitario (68% miazga + 2% tłuszcz) z Nikaragui, z departamentu Rio San Juan, z wioski El Castillo.

Po otwarciu poczułam nie za mocno paloną melasę i bardzo słodkie gruszki. Do głowy przyszły mi charakterniejsze odmiany: rześka nashi i soczyście-kwaskowata deserowa. Mieszały się z suszono-soczystymi daktylami, które zapewniły soczystszym owocom spójność z melasą. W niej ukryło się coś chłodnego (anyżo-lukrecja?). Jakby jeszcze słodyczy było mało, przemknęła mi chałwa z orzechami i białe kwiaty. Soczystość gruszek wiązała się w dodatku z echem bananów i czegoś niejasnego, czerwonego... Poziomek? Ogół był bardzo słodki i soczysty, ale jednocześnie trochę ciężkawy.

Tabliczka w dotyku wydawała mi się wręcz lepko-tłusta. Obiecywała kremowość i właśnie tłustość, a mimo to była przepotężnie twarda. Trzaskała głośno.
Jak każda Zoto, dziwnie się rozwarstwiała - na spodzie była cieniutka warstwa, którą spokojnie da się oddzielić. W tej szczególnie dawało się to we znaki - odpryskiwała przy łamaniu.
W ustach rozpływała się powoli, bardzo gęsto. Miękła, gięła się, luźno zachowując kształt i roztaczała wszędzie lepko-kremowe smugi. Była maślano tłusta i leciutko soczysta.

W smaku najpierw poczułam wysoką, ale łagodną na wydźwięk, słodycz miodu. Trwał tak ze dwie-trzy sekundy, po czym nie było to już takie oczywiste, czy to aby na pewno miód. Już raczej płynny karmel...? Zdawał się gęstnieć i palić coraz mocniej... stając się melasą. Dość ciężko-słodką.

Kontrastowo w oddali przemknęła soczystość. Konkretów jednak nie mogłam uchwycić, ale od razu czuć, że miała tendencję wzrostową. Zawisła nawet pewna obietnica kwasku.

Wkroczyła subtelna, szlachetna gorzkość. Zarysowała wizję mocno orzechowej - z orzechami włoskimi? - chałwy. Miód, nie chcąc odpuścić, nakierował ją na chałwę miodową. Zaznaczyła się też goryczka prażonego sezamu, oleju sezamowego, po czym zaczęła ją łagodzić mleczność. Chałwa została wkomponowana w mocno mleczne lody; jakiś lodowy chałwowy deser.

Słodycz rosła, mając w sobie coś piekącego. Przemknęło mi przez myśl, że może to jakiś ostrzejszy miód, ale po chwili soczystość się nasiliła i przedstawiły się daktyle. Suszone, ale bardzo wilgotne i soczyste, którym blisko do świeżych.

Do mlecznego łagodzenia mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dołożyły się też białe, delikatne kwiaty. W soczystości zawalczyły owoce niemal kwiatowo-słodkie... Poziomki? I jasnofioletowo-czerwone winogrona? Zdobyły się na odrobinkę kwasku, po czym zaczęły zmieniać się w bardziej słodko-egzotyczne... Brzoskwinie UFO / ciasteczkowe? O lekko rześkim, choć jakby kwiatowo-rozwodnionym charakterze. Mleczność zasugerowała jakiś mleczno-owocowy koktajl z nimi, ale na bazie... bananów?

Daktyle podszepnęły melasie winogronowe pochodzenie. Przypomniała mi się pasta pekmez (np. Koska Findik Pureli Tahin Pekmez Tahini & Grape Molasses with Hazelnut Puree), a więc winogronowa melasa z pastą z sezamu i miazgą z orzechów. Zasładzająca, ale w porywach możliwe, że i skrycie soczysta.

Kiedy słodycz podłapała bardziej soczystość, niemal kwiatowe owoce przedstawiły się jako gruszki. Słodkie, ale z leciuteńkim kwaskiem, np. nashi, deserowe. Obok zjawiły się soczyste, choć też bardzo słodkie dojrzałe banany (już jako owoce, nie składnik koktajlu). Ich słodycz mknęła przed siebie. Acz nagle... poczułam się, jakbym jedząc brzoskwinię UFO zahaczyła zębami o pestkę.

Gorzkość przypomniała o sobie. Melasa zaczęła się przypalać i... nagle gorzkość aż uderzyła. Dym poganiał się nawzajem ze spalenizną. 

Soczystość nie wystraszyła się, a ukazała mi... pieczone winogrona czerwone? Przyprawione czymś ciężkim (pieprzem?) i tak, że z odrobiną ostrości obok? To zaś wydobyło kwaśność owoców. Niską, bo niską, ale jednak.

Nagle tę paloność i gorycz osłodziła, ochłodziła lukrecja. Przejęła wszelkie pieczenia, drapania i dopuściła do siebie ziemisty akord. 

Po zjedzeniu został posmak przypalono-melasowy, mieszający się zarówno z wysoką słodyczą, jak i goryczką. Czułam więc karmel, banany, brzoskwinie UFO i lody mleczne, może i chałwowe, ale też sezam, orzechy włoskie z lekką goryczką. Niby wpisane w słodycz, ale wzbogacające ją o głębię. Słodka soczystość nieokreślonych już owoców czerwonych mieszała się z soczystością ciężką, trochę daktylową. Było w tym coś pikantnie-drapiącego, nawet lekko cierpkiego - jakby... miód z lukrecją?

Czekolada smakowała mi, mimo że trochę przytłaczała mnie jej złożona słodycz. Na szczęście gorzkości przypalenia, dymu też nie brakowało. Przeplatała się też goryczka sezamu, charakterniejsze orzechy włoskie, a na końcu ziemia. Słodycz w dużej mierze była melasowa, potem bardziej winogronowo-melasowa, ale choć było mi jej trochę za dużo, nie wyszła tak strasznie ciężko. Dobrą robotę zrobiły owocowe akcenty gruszek, bananów oraz odrobina poziomek i pieczonych winogron. Nie było bardzo owocowo czy kwaśno, ale rześkawo. Chałwowe lody i kwiaty mnie zachwyciły i trochę żałuję, że to one, a nie melasa nie grały pierwszych skrzypiec.

Winogrona (ale inne) i daktyle, coś czerwonego (bardziej wiśnie), karmel, lody i chałwę czułam też w Kaitxo Speciality Chocolate Nicaragua El Castillero, Rio San Juan 75%, jednak ona przekonała mnie bardziej ze względu na porządną nutę czarnej herbaty, idealnie pasującą do tej słodyczy.
Kwiaty wodne, lukrecja, syrop daktylowy Puchero Chocolate Nicaragua 70 % El Castillero Single Origin w połączeniu z jej ziemistością w ogóle były obłędne.
Zoto niestety jakby zrezygnowała z części charakterności na rzecz mieszaniny słodyczy. Tyle cukru białego na 70% kakao jednak sprawiło, że uznałam ją po prostu za bardzo dobrą, nie zachwycającą etc.


ocena: 8/10
cena: €6,95 (za 45g; około 30 zł)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier