poniedziałek, 31 stycznia 2022

Halloren Cookie Dough Half-Baked Brownie mleczna i ciemna 60 % nadziewana ciastem brownie

Prawie nie kupuję wątpliwego jedzenia; stawiam na takie, które ma szanse mi posmakować. A jednak zdarza mi się kupować czekolady, które w zasadzie nie są w pełni w moim typie. Zawsze znajduję jakieś uzasadnienie, wytłumaczenie. Bo łudzę się, że wciąż potrafię cieszyć się z "mniej czekoladowych tabliczek" (no przecież - chyba? - nie!)? Bo mi samej przed sobą głupio, że... czy to możliwe, że nie lubię słodyczy jako takich? Gdyby nie ciekawość, chęć opisywania i "zdobywania czekoladowego doświadczenia" w sumie nie wiem, po które "dziwniejsze" bym sięgała, a po które nie. W każdym razie przez to niespecjalnie ogarniam obecnie, co jest na rynku słodyczy. Marka Halloren z niczym mi się nie kojarzyła - wygooglałam więc: czekoladko-pianki (?) wyjątkowo nie w moim typie. Ja jednak kupiłam ich dwie tabliczki. Pomyślałby kto, że zupełnie nie dla mnie, a ja... sama nie wiedziałam. Słodycze stylizowane na brownie w moim odczuciu mogą wyjść smacznie, ale brownie to nigdy nie będzie. Wyobraziłam sobie jednak kiedyś tabliczkę dosłownie nadzianą brownie... I jak widać, nie tylko mnie taka wizja naszła, a tego producenta też. Pytanie, jak wyszło. Tu ciekawa sprawa co do nazwy, bo "half-baked" zazwyczaj odnosi się do wariantów, gdzie są i surowe cookie dough, i kawałki brownie (które zostało upieczone), a tu w opisie jest, że nadziano ją "brownie dough". Jeszcze ciekawiej.


Halloren Original Cookie Dough Half-Baked Brownie to mleczna czekolada (jako wierzch) i ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao (jako spód) nadziewana zakalcowym ciastem brownie (40 %).

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mocno czekoladowego ciasta. Był słodki i na wydźwięk specyficznie mazisty. Wierzch odznaczał się przepotężną, naturalną mlecznością i kojarzył się z kanapką posmarowaną kremem-smarowidłem tak, że chleba prawie nie widać; jedzoną w towarzystwie mleka. Spód zaś pachniał bardziej nasączonym alkoholem ciastem o sporej ilości kakao. Po przełamaniu zaś, zagrzmiało nadzienie. Rozszedł się zapach murzynkowatego brownie, trochę maślano-słodkiego, kakaowego, wilgotnego, minimalnie dusznego. Graniczył między ciastem domowym, a ciastem-babeczką z folii (tylko że idealizowaną). 

Tabliczka wydała mi się dość konkretna, ale niezupełnie... Masywna, a jednak czekolady sprawiały wrażenie nieco lepkawych (choć takie nie były). 
Łamanie było problematyczne, bo bardzo grube warstwy twardych czekolad nie pasowały do miękkiego nadzienia, przez co mleczna wgniatała się (ale sama nie miękła - łamała się po liniach prostych), całość nie zachowywała linii podziału. Rozwalała się.
Dolna (ciemna) początkowo chrupała-trzaskała, ale z czasem wilgotniała od wnętrza. Już podczas jedzenia nawet przy łamaniu poszczególnym częściom spieszyło się trochę do mięknięcia. Okazało się, że zostały nadziane... ciastem po prostu. Znalazłam we wnętrzu mięciutkie, wilgotne do tego stopnia, że aż plaskające ciasto. Puszyste, biszkoptowe jak... jak mokra babeczka? A jednocześnie lekko maziste i lepko-tłustawe. Trzymało się czekolad, troszeczkę się wyciskało (na szczęście nie całościowo).
W ustach obie czekolady rozpływały się gęsto i kremowo w średnim tempie. 
Ciemna nieco wolniej, dłużej zachowując kształt, ale prędko mięknąc. Wydała mi się gładka i tłusta maślano, w momencie gdy mleczna to oczywiście tłustość mleczno-śmietankowa. Mleczna była nieco proszkowa. Również gęsta, mocniej zalepiała usta.
Ciasto ze środka... było ciastem. Mokrym, wilgotnym i tłustym. Połączyło puszystą biszkoptowość z bardziej zbito-mazistą, maślaną formułą brownie. Nie było to jednak brownie-brownie w 100%ach, a jakby "babeczka brownie" czy coś takiego. Zwłaszcza początkowo niemal obłoczkowo-puszyste. Czuć nieco mączno-biszkoptową - murzynkowatą? - fakturę (ale nie było czuć mąki jako takiej). Rozpływało się w średnim tempie, zalepiało do pary z czekoladami. Robiło to... jak ciasto , które przybiera formę trochę gibkiego, plastycznego papko-kremu. Trochę jak... kapciowate ciasto z elementami mazistego brownie. Im dłużej pozostawało w ustach, tym bardziej się zbijało: z "biszkoptu uchodziło powietrze", a ono jakby nabierało esencjonalności, zbijało się w maziste brownie. Czułam pylistość kakao. Wydawało się skrzypiąco-trzeszczące, mimo że nie gryzłam. Znikało nieco szybciej od czekolad.
Byłam w szoku, że to żadna stylizacja, a czekolada nadziana dobrym ciastem.  

W smaku przy każdym kawałku jako pierwsza zgłaszała się czekolada ciemna swoim subtelnie gorzkawym, cierpkawo-cukrowym smakiem, prędko łagodzonym maślaną nutką.

Szybko swoim smakiem pochwaliła się też druga czekolada - była mleczna do granic możliwości. Intensywne, naturalne mleko wydawało się wręcz śmietankowe, przejawiało leciutko orzechowy wątek i maślaność, przez co wróciła myśl o słodkim czekoladowo-orzechowym smarowidle, pod którym krył się chleb (z nutą pieczonej skórki?) w towarzystwie ogromu mleka. Słodycz rosła dość szybko, jednak wydała mi się dobrze ugłaskana przez resztę. Z dwóch czekolad to mleczna zajmowała nadrzędną rolę, acz w udany sposób przystroiła się kakao z ciemnej.

Ciemna czekolada bardzo szybko również okazała się słodka aż cukrowo, ale dzięki jej mocnemu, likierowo-alkoholowemu wydźwiękowi, uszło. Słodycz schodziła się z cierpkością kakao, które przejawiało lekko palone echo. I cały czas podpływało to mleko.

Czekolady rozpływały się mniej więcej równocześnie, były dziwnie wyczuwalne początkowo jakby obok siebie, nie zaburzając siebie nawzajem, a potem... jakby splatając się w warkocz. Układały się w motyw czekoladowego jak tylko się da ciasta, co idealnie zgrało się ze smakiem nadzienia.

Środek rzeczywiście wypełniono ciastem. Za jego sprawą podskakiwała słodycz i kakaowo-truflowy, czekoladowy smak... zakalcowo-kakaowej babeczki, biszkoptu, nasączonego likierem kakaowym murzynka. Alkohol wydał mi się leciutko sztuczny (w granicach przyzwoitości). Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa bez trudu wychodziło przed czekolady, cały czas umacniając słodycz i aż drapiąc w gardle. Wydała mi się nie tylko cukrowa, ale właśnie też sztucznawa. Zaraz jednak otoczył to dominujący smak kapciowatego, mokrego czekoladowego murzynkowatego ciasta-gotowca. Pojawił się leciutki kwasek i cierpkość kakao. Przez pewien czas nadzienie smakowało kapciowatym, gotowym brownie - niemniej dobrym. Może tylko z nieśmiałym echem duszno-kwaskawym biszkoptu-gotowca?Zdarzyło mi się nawet odnotować słonawość ciasta (?). Kolejny przybył maślano-ciastowy motyw i jeszcze więcej (kwaskawego?) kakao, że... z mokrego biszkoptu myśli zaczęły przechodzić na wilgotne i maziste, tłuste brownie. Wraz ze zmianą struktury na podobniejszą do brownie, smak za tym podążał. Może nie domowym, ale jednak. I choć nadzienie w pewnym momencie zrobiło się bardzo cukrowe, w odwecie przyszły czekolady. W ogóle to opływały je jakby... czekolada płynęła z ciasta lub ono było nią polane (czekoladowym sosem?).

Choć również słodkie, ugłaskały ciasto mlekiem (mleczna) oraz przypomniało o gorzkawości i procentach (ciemna). Gorzkawo-cierpkie kakao na koniec przybrało na znaczeniu, lekko palona nutka wyeksponowała się i... utonęła w mleku. Jako ostatnia znikała mleczna czekolada, dając taki popis, jakby przecukrzone ciasto zapić porządnym haustem mleka.

W posmaku zostało... brownie i biszkopto-babeczka na brownie stylizowana z kwaskawą nutą. Wpisane w to było lekkie poczucie procentów (z drobną sztucznością?). Czułam jednak też jakbym... takie ciasto popiła mlekiem. Czułam przesłodzenie, ale bardziej drażnił posmak "ciasta z paczki". Czułam, że było blisko nieprzyjemnego posmaku. Odnotowałam natomiast cierpkawość zwykłego kakao, co tu wyszło pozytywnie.

Całość zaskoczyła mnie. Zupełnie nie spodziewałam się czegoś takiego - liczyłam się, że będzie to kolejna stylizacja, a tu... ciasto w środku! I to takie ukremawiające się, idealnie do czekolad pasujące. I właśnie - czekolady... To, że były dwie dowiedziałam się w dniu degustacji, ale to już moje niedopatrzenie. Jak nie lubię łączenia czekolad, tak te świetnie do siebie pasowały. Głęboko mleczna i cierpkawo-likierowa podkręciły czekoladowość środka. I bardzo mnie cieszy, że choć wysoka, słodycz tak się porozchodziła, że nie wydała się bardzo przesadzona. Trochę przeszkadzało mi, że tak to się rozwalało, ale w sumie... nie dało by się tak wilgotnego, ciastowego środka zrobić inaczej. Musiało go coś trzymać dobrze, a z kolei jego inna struktura by aż tak nie zachwycała (i nie powiedziane, że "inna" byłaby lepsza).

Zastanawiam się tylko, czy palone nutki (smarowidło na chlebie w przypadku mlecznej, palona ciemna) i likierowość po prostu wyszły, czy były zaplanowane. Jeśli tak, to czy tabliczka w całości udaje brownie? Wierzchy jako "przypieczony" konkretny i chrupki wierzch-brzegi, a wnętrze to właśnie ta zakalcowa, mokra część? Bo tak to... czekoladę nadziali pół-brownie (nie pół-niedopieczonym), bo jednak... był to jakby biszkopt zmieniający się w brownie lub biszkoptowa babeczka na nie stylizowana. I wystylizowana bardzo dobrze! Całość była bardzo dobra. Kojarzyła się z procentowo podkręconymi lidlowymi gotowcami McEnnedy Mini Brownies (recenzja 2015-17) sprzed zmian, popijanymi mlekiem. A sama mleczna mocno kojarzyła mi się z Lindtem Excellence Creamy.
Może i przesłodzona, może i przeszkadzało mi zbytnie rozwalanie się (chwilami miękkość), ale tak ciekawa, niespotykana, że wciągająca i intrygująca. Oprócz tego zwyczajnie smaczna. I choć bardzo subiektywnie skłaniałabym się raczej do 8, to jednak za pomysłowość dałam 9 (przy czym utwierdził mnie drugi wariant). Tylko że niezbyt rozumiem tytuł "Cookie Dough", skoro to nie było cookie dough (drugi wariant je oddaje; recenzja za kilka dni).


ocena: 9/10
kupiłam: RuDePol.pl
cena: 9,79 zł (za 88 g)
kaloryczność: 517 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (gdybym stacjonarnie taniej znalazła to może bym rozważała)

Skład: cukier, miazga kakaowa, 15% masło, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone kakao w proszku, 3% mąka pszenna, syrop glukozowy, melasa, lecytyna słonecznikowa, syrop cukru inwertowanego, naturalne aromaty, sól

niedziela, 30 stycznia 2022

wafelki Loacker Matcha Green Tea

W swoim życiu miałam epizody długookresowego niejedzenia słodyczy, bo po prostu nie miałam na nie ochoty. Obecnie inne niż czekolady mogłyby dla mnie nie istnieć. I utwierdziłam się w tym trochę ze smutkiem, gdy wróciłam do wafelków chałwowych Familijnych - taak, dalej uważam, że to wafelki doskonałe, ale właśnie - że wafelki to jakoś nie sprawiają mi już takiej przyjemności. Dobrze jednak, że słodycze ogółem są, jak i wiele innych nie moich rzeczy, które czasem z bliżej nieznanych nawet mi powodów, próbuję. Ot, czasem fajnie coś nowego spróbować. Wspomniałam wafelki chałwowe nie bez powodu. Otóż pospolite warianty to dla mnie nuda do kwadratu. Jedyne, co może mnie zaciekawić obecnie to "prawdziwe dziwa". I tak wafelki z kremem o smaku zielonej herbaty wydały mi się bardzo dziwne. A że w jakość Loacker nie wątpiłam (bo choć czekoladowe mnie nudziły, jej właśnie odmówić im nie mogę), zaryzykowałam - w końcu są takie małe... Co do samej herbaty zielonej - kocham ją, ale za słodyczami z nią nie latam - nawet nie wiem, czy dlatego, że ogólnie za słodyczami nie latam czy co (bo czekolady robią z nią przeważnie białe, a to połączenie wyjątkowo mi nie leży).
Ciekawe, że choć wafelki wyglądają jak wszystkie inne z serii Sandwich, to słowo na opakowaniu nigdzie nie pada.


Loacker Matcha Green Tea to chrupiące wafle z (71%) mlecznym kremem z zieloną herbatą Matcha; paczka zawiera 12 wafelków; wyprodukowane we Włoszech.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach zielonej herbaty. Oczami wyobraźni zobaczyłam zarówno suszone liście, jak i suchy proszek matchy. Dopiero za nią znalazły się dobrze wypieczone, świeże wafelki (podkreślające suchość). Nie było to zbyt słodkie, co przywitałam z entuzjazmem.

Na pewno nie podoba mi się to, jak do paczki upchano te drobne, delikatne wafelki. Bardzo się kruszyły, więc już przy wyjmowaniu, wszędzie było pełno okruchów, a w dodatku... już w tym momencie krem z nich zaczął się dosłownie wyciskać. Na oko osądziłam, że go nie pożałowano.
Wafelki były lekkie. Mimo że w sumie nierozwalające się, to... trochę rozjeżdżały się, łatwo je rozwarstwić. Wypełniał je bowiem miękki i rzadkawy krem. Same warstwy zaś okropnie się kruszyły. Były suche, ale na szczęście świeże i krucho-chrupiące. Bardzo chrupkie, a jednocześnie delikatne, lekko napowietrzone. Ta ich suchość, kruchość trochę kontrastowała z kremem, przez co wafle wydawały się swoją suchością chwilami nieprzyjemnie dominować - krem spychając na dalszy plan.
Wydawało się, że dodano go mało, które to poczucie nasilała mazista, rzadka struktura. Bardzo tłusty i miękki, a do tego plastycznie-zwarty. Odebrałam go jako wręcz gumiasty. Łatwo i szybko się rozpuszczał, wykazując przy tym proszkowość. Gdy pozwalałam temu rozpuszczać się nieco w ustach, wydał mi się rzadko-gibki jak rozpuszczone drożdże (?). Wtedy trochę zawilgacał wafle (które i tak potrafiły przyjemnie chrupnąć-pyknąć!) i jakoś to pracowało... Jednak było i miękko-tłusto, i sucho jednocześnie. Po każdym kęsie - mimo suchości - całość aż otłuszczała usta. Dosłownie pokrywały się oleistą warstwą. Coś mi w tym bardzo nie grało (jednak nie mogę, by było po prostu beznadziejnie zrobione - uwierzę, że komuś innemu będzie to odpowiadało).

Same warstwy waflowe cechował mocno pieczony, ale delikatny, ewidentnie "jasny" smak. Były delikatnie słodkie; wręcz neutralne, wyraźnie pszeniczne. Skojarzyły mi się z wyobrażeniem o waflach tortowych, może z andrutową nutką. W sumie pasowało to do kremu, trochę go neutralizując. Stanowiły bowiem istotny filar smakowy.

Krem zrównywał się z waflami z łatwością, ale nie wyprzedzał ich. 
Ten okazał się... bardzo intensywny. Uderzał jednocześnie przesadzoną słodyczą jak i "rybią herbatą zieloną". Ryba błysnęła, a po chwili przechodziła w smak bardziej algowy, zachowawczy i wreszcie zielonoherbaciany po prostu. Rybia nutka w trakcie jedzenia jednak przepływała raz po raz.
Słodycz rozchodziła się szybko, przyjmując irytująco sztucznawy charakter. Taki dręcząco-słodziaśny, dziwnie wgryzający się w język i niepasujący do reszty. Z czasem nieco słabła, pozostawiając poczucie wgryzienia się w język "sztucznej słodyczy".

Wtedy natomiast odnotowałam margarynę i mleko, jakby nieco łagodzące słodycz. Gdy krem prawie znikał z ust,  margarynowo-oleista nutka i mleczność dopowiedziały algowości i słodyczy obraz matcha latte (ze spienionym mlekiem). Cierpkawy motyw zielonej herbaty (bardziej liściastej?), trochę to tonował i sprawiał, że wbrew pozorom nie było źle. 

Wafle jakie otaczały za słodki krem, ten aspekt sprowadzały do znośnego poziomu, więc ogółem nie było to bardzo przesłodzone. Podkreślały herbacianość; pewną... herbacianą suchość tak, że myśli krążyły wokół proszku herbaty matcha i suszonych liści.

Niestety jednak jak na początku krem rąbnął rybą i margaryną, tak te i tak przebiły się w posmaku, mimo że należał w dużej części też do samych pszenicznie-tortowych wafli. Co więcej czułam silną słodycz. Może nie strasznie, ale jednak. Najgorszy był jej sztuczny, gryzący wydźwięk.

Herbata, którą jedną sztukę przepiłam trochę poprawiła ogólny odbiór - wyważyła, spychając na dalszy plan sztuczność i margarynowo-mleczny wątek, ale ogółem niezbyt mi do tych wafli pasowała (mogłam zrobić zieloną, nie czarną - może byłoby lepiej?).

Całość była zarówno interesująca, jak i "niegrająca". Algowy smak wyraźnie zielonej herbaty (nawet zalatującej rybą - zdarzają się zielone, które same w sobie tak mają) był w porządku, choć problem mam z jego słodyczą. Nawet nie to, że jej poziom uważam za karygodny... Może nieco za silna, ale nie w tym rzecz. Większe problemy sprawiała wydźwiękiem. Ten był odpychający. Podobnie odpychająca była tłustość i rzadkość kremu sparowana z waflami z kompletnie innego świata (suchymi, krucho-chrupkimi jak mało które). Myślę, że ten krem lepiej by wyszedł z delikatniejszymi, napowietrzonymi waflami, a tym dobrym waflom przydałby się krem zupełnie inny (bardziej jak jakiś nugat?).

Dopiero jedząc wczytałam się w skład (wstęp przygotowałam o wiele wcześniej, skład wklejając ze strony, więc nie kojarzyłam go). Kupując zerknęłam na cudowną nalepkę na opakowaniu o tym, że bez oleju, chemii i nie mogłam zrozumieć, dlaczego to tak sztucznie i tłusto wyszło. Czekała mnie niespodzianka. Skład wyjaśnia więc wszystkie wady smaku i konsystencji, ale z kolei sprawia, że za nic nie rozumiem, skąd cena tego (widuję po 5 zł nawet). To karygodne.
Z jednej strony ciekawsze od czekoladowych Sandwich, ale to subiektywne. Na pewno bardziej przy Matcha czuć kiepską jakość; krem wydawał się rzadszy, a wafle miały delikatniejszy, "jaśniejszy" smak.

Zjadłam raptem 5 i przeszkadzał mi za bardzo profil słodyczy i tłustość na ustach. Reszta powędrowała do Mamy, której przyszło je skończyć w dniu, "w którym i tak miała zbieraninę różności". Zjadła je, jak powiedziała: "bo zjadłam, bo i mało ich było. Niefajna drobnica. Dużo solidnego wafla, tego kremu jakoś mało, ale wyraźnie czuć w nim posmak zielonej herbaty. Zadziwiająco niezłe, nie za słodkie, ale tylko tak aby dojeść, sama bym nie kupiła, bo zdecydowanie za mało ten krem się przebijał, za mały miał udział". Fakt, że Mama nie przepada za gołymi wafelkami (czasami robi wyjątek dla np. wspominanych chałwowych) i za zieloną herbatą, a właśnie już jak jakieś je, to musi w nich być bardzo dużo kremu, ale... obie uznałyśmy, że jak na taki skład, jak na takie coś to wyszły zaskakująco nieźle (mogło być duuużo gorzej).


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan (ojciec płacił)
cena: 2,15 zł (jakaś promocja; za 37,5g)
kaloryczność: 503 kcal / 100 g; paczka 189 kcal; 1 sztuka - ok 16 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, olej kokosowy, syrop glukozowy, cukier, serwatka z mleka w proszku, mąka sojowa, odtłuszczone mleko w proszku, zielona herbata w proszku (Matcha) 1,4%, ekstrakt ze słodu jęczmiennego, dekstroza, substancje spulchniające (wodorowęglan spodu, difosforan disodowy), lecytyna sojowa, sól, mleko pełne w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, orzechy laskowe, przyprawy, sproszkowane ziarna wanilii Bourbon

sobota, 29 stycznia 2022

Domori Nacional 70 % Ecuador Arriba Dark Chocolate ciemna z Ekwadoru (nowa 2021); + neapolitanka

Czasem miewam tak, że mam ochotę na jasno określoną, konkretną czekoladę. Od jakiegoś czasu po powrocie do Domori jako do neapolitanek, zaczęła za mną chodzić pełnowymiarowa propozycja marki z Ekwadoru. Arriba Hacienda Victoria Ecuador 70 % (2016) zachwyciła mnie, jednak nie udało mi się do niej wrócić, bo tabliczkę zmieniono. Na pewno opakowanie, a czy sposób robienia? Kto wie. Ja uznałam, że i tak z chęcią ją zjem. Nie obstawiałam kolosalnych zmian, ale wiadomo, że na takiej klasy kakao i jego nuty ma wpływ nawet to, z jakiego jest zbioru. Czułam natomiast, że kwestia smaczności zmianie nie uległa.
Przy jej okazji poczytałam, przypomniałam sobie co nieco. Domori tę wyprodukowało z czystego Nacional Arriba niemieszanego z CCN51, co jest typem kakao niemal wymarłym. Plantacja Victoria jest bardzo nowoczesna, choć mieści się w obszarze, gdzie kult kakao trwa od ponad dwóch tysięcy lat. Łączą rozwój i poszanowanie do naturalnego środowiska.

Domori Nacional 70 % Ecuador Arriba Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Nacional Arriba z Ekwadoru, z okolic miasta Guayaquil, z plantacji Victoria; wersja 2021.

Już przy otwieraniu zapach kawy uderzył jak grom w trakcie burzy. Grzmot, błysk... kawa była wszędzie, prezentując kakaowo-nibsowe i ziemiste zapędy. Było w niej coś niemal soczystego... Odszedł od tego wątek cierpko-kwaskawy niczym cytrusy (skórki i sok) oraz wyraziste, soczyste jeżyny o charakterze czerwonego wina. Tutaj pojawiała się też słodycz niczym... różanego nadzienia do jakiś wyidealizowanych pączków. Z impetem uderzała także ogólna słodycz, w której dominowały banany. Zarówno twarde, średnio dojrzałe, zapraszające do kompozycji pewną roślinność, dużo kwiatów - właśnie róże, ale nie tylko. Jaśmin, jakieś jasne kwiaty nocy, wilgotne... jak z chłodnej kwiaciarni? Czułam jednak też miękkie i słodkie banany... Za sprawą ich słodyczy pomyślałam o miodzie i znów właśnie nadzieniach... Wszystko to słodzone miodem? Wielopłaszczyznowość kompozycji cały czas odsłaniała coś nowego. Te, gdy zetknęły się z winem / ziemią wyszły aż truflowo-alkoholowo... Trochę likierowo? Pomyślałam o alkoholowym syropie orzechowym, karmelowym... Palony motyw łączył wszystko.

Przy łamaniu tabliczka ładnie trzaskała jak masywne gałęzie. Cechowała ją twarda chrupkość.
W ustach roztaczała po podniebieniu i paszczy gładkie i gęste, maziste smugi, na które nakładała się też pewna soczystość (jakby nektarów, sosów). Odznaczała się niesamowitą, aksamitną kremowością. Tłusta w punkt, wydawała się masywna i pełna. 
Na sam koniec leciutko ściągała.

W smaku uderzała wiśniami i jeżynami. Były dojrzałe, miękkie, a więc słodkie, choć oczywiście wciąż kwaśno-cierpkie. W cierpkości tej szybko rozgościło się czerwone wytrawne wino. Motyw czerwonych owoców był wszechobecny i wyczuwalny w zasadzie cały czas (tylko że raz oddalał się, raz pojawiał na przodzie).

Niemal równocześnie po ustach rozszedł się smak "mulistej, ciemnej gęstwiny" jakby... truflowo-nasączonego ciasta, lekko podkreślonego kawą. Czekoladowość wspięła się na swe wyżyny, przejawiając alkoholowe i drzewne sugestie.

Poprzez cierpkość weszła słodycz niezbyt dojrzałych bananów. Najpierw pomyślałam o alkoholu bananowym, likierowo-syropowym motywie, jednak te jeszcze dość twarde banany otworzyły drogę roślinnym nutom, same zaś błyskawicznie dojrzały. Drzewa dopomogły.

Na pierwszym planie rozbrzmiała słodycz dojrzałych, niemal czarnych bananów. Były miękką papką; gęstą, soczystą w specyficzny sposób. Zaraz ich słodycz rosła, przyciągając do siebie minimalnie paloną nutkę (karmelu?) i aż lekko cierpko-drapiącą miodu (miodu leśnego? malinowego?). Wyobraziłam sobie naturalny, zdrowy, soczysty jak się tylko da, bananowo-miodowy karmel. Miód... mieszał się z alkoholowymi nutami. On również wydawał się dosładzać jakieś... nadzienia? 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na tyłach, za słodyczą zagubił się jakiś jeden twardszy banan. Zagubił się w roślinności... wśród kwiatów. Były to kwiaty białe, kwiaty nocy. Jaśmin, hortensje, róże... raczej jasne i wonne, wilgotne, żywe, świeże. Niczym przez ogród różany... "wpadłam" do kwiaciarni. Ta również była taka, że aż można się w niej zgubić: ciemna, pełna kwiatów w wazonach, w czym było sporo...zawilgocenia, chłodu wręcz. Kwiatów pojawiało się coraz więcej.

Palone motywy oraz słodycz sugerujące nadzienia zapożyczyły trochę kwiatów. Wyobraziłam sobie gęste, powidlane nadzienia różane, ale też z owocami. Mało słodkie, zrobione na ich bazie, a z płatkami róż. Jak z idealizowanych pączków (myślę bardziej o wnętrzu, a więc nadzieniu i zawilgoconym od niego miękkim cieście)? Je sugerowała paloność i wysoka słodycz. Były w nich maliny, wiśnie, chyba jeżyny i śliwki. Ich soczystość podkreślała kwaśna nuta cytryn, kumulująca się z kwaskiem wymienionych już. Zakrawało to o alkoholowo-syropowe, rozgrzewające i pikantniejsze nuty. Pomyślałam o powidłach, nieco doprawionych korzennie? Korzennych śliwkowych nasączonych alkoholem? Przejawiających lekką ostrawość? 

Owoce zaczęły wydawać mi się aż podfermentowane. Dosłownie aż prawie mięknące na owocowe papki. Słodko-cierpkie jeżyny i wiśnie wyłoniły się na przód. Nadzienia i alkohole wydały mi się stawać gęsto-gumkowymi, czekoladowymi truflami. Z miodem? Ciemne motywy wróciły, zapewniając powagę. Wróciła kawa w pełni sił. Podkreśliła ziemistość. Ta podkradła od kwiaciarni trochę wilgoci. Pomyślałam o ciemnej roślinności, nieprzystępnym lesie, w którym jest mnóstwo drzew o grubych korzeniach wystających z czarnej, mulistej ziemi. Ta ziemistość miała w sobie coś z nibsów, jeżyn... znów aż gnilne owoce zaprosiły ostrość, korzenność wręcz. Wyraźnie poczułam mocniejsze przyprawy korzenne. Kardamon? Cynamon? Gałka muszkatołowa? Rozgrzewały razem z alkoholem.

Ten na koniec wyszedł jak nieco melasowy likier albo wino korzenne i z nutą jeżyn, wiśni... Bananów? Bananowy krem? Bananowy ajerkoniak? Coś cierpkawego. Poszczególne nuty jeszcze próbowały zaserwować mi jak najwięcej, ale nagle wszystko jak ruchome piaski wciągnęło muliste, ziemiście-kawowe bagno. Trochę przypominające wyidealizowany mulisty krem z cukierków typu "śliwka w czekoladzie".

W posmaku zostały jeżyny i wiśnie na wyrazistym, kawowym tle. Było to takie... definicyjnie czekoladowe, trochę winne. Czułam kwiaciarnię, mnóstwo kwiatów, roślin i banany. A jednocześnie miód, syropowa słodycz osładzały to, ale... w pozytywny, poważny sposób. 

Całość ponownie mnie zachwyciła. Była podobna do dawnej (kwiaty, czerwone owoce, ziemia, kawa i korzenna ostrość), ale jednak odebrałam ją jako jeszcze bardziej kremową, słodszo-owocową i kwiatową w żywszy sposób. Agresywniejsze kwaski jakby wygłaskano. Na szczęście nie zrezygnowano z gorzkości i cudownej roślinności. Wydawała się żywsza, wilgotniejsza. A przy tym jakby jeszcze "ciemniejsza" i wielowymiarowa. Kwiaty i morwa dawnej tu zmieniły się w kwiaty i banany, cytrusowo-smoliste elementy jednoznacznie weszły w motyw wina.
Gdyby nowa była winem, byłaby pewnie starszym rocznikiem dla prawdziwych smakoszy. Obstawiam, że mogła np. dłużej konszować. Chyba kocham je obie na tym samym poziomie (żadnej nie uważam za lepszą).
Korzenność i kawę czułam też w 100% Czekolady Ekwador 72 %, jednak inne nuty i poziom głębi, konsystencja to ziemia a nawet nie nie niebo, a daleka galaktyka!


ocena: 10/10
cena: 39 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 551,5 kcal / 100 g
czy znów kupię: możliwe

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

-----------

Domori Cacao Trinitario 70 % Morogoro Napolitain to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Tanzanii, z regionu Morogoro w formie neapolitanki (miniaturki ważącej 4,7g).
Jak i przy Trinitario 70 % Tanzania pozwolę sobie dodać mały bonus, dosłownie mały.

Neapolitanka uderzyła mnie intensywnym zapachem róż, kwiatów ciężkich i jakby zawilgoconych. Były słodkie, przywiodły na myśl pączki z różanym nadzieniem, ale też coś miodowo-syropowego... jak kakaowo-orzechowy syrop? Zdecydowanie czułam też orzechy i przyprawy: ciepłe i goryczkowate.

W smaku podobnie jak i pełnowymiarowa (bardziej dawna niż nowa) była głęboko gorzka i kojarząca się z syropem. Kakaowym? Orzechowym? Orzechy wyszły trochę jak jakiś krem, na którego płaszczyźnie nagle rozbłysły przyprawy korzenne. Nie mogłam ich połapać, tak intensywne były. Chyba odnotowałam melasę, a za chwilę już czułam słodkie jagody, maliny... może w wydaniu powidlanym? Albo jako syrop? Jego słodycz wydała mi się aż lekko drapiąca. Zwaliły się na nią kwiaty (mniej więcej od połowy rozpływania się kęsa, m.in. dzięki kwiatom bardziej przypominała nową niż starą). Ciężkie, wonne i przytłaczające, ale w pozytywnym sensie. W tle nieśmiało zaznaczył się miód, a kwiaty już i do goryczki doszły.
Zmieszały się z kawą i rozgrzewającymi przyprawami, co zostało w posmaku razem z różami.

Przyspieszona wersja pełnowymiarowych, z naciskiem położonym na ogrom konkretnie róż (bo są najłatwiejsze do określenia?). 
Neapolitanka wyszła jak streszczenie i nowej, i starej o mniejszej głębi i charakterku, nie zaś charakterze. Preludium do obłędu.

ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady (dostałam)
cena: -
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: mogłabym dostać

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

piątek, 28 stycznia 2022

Manoa Flavours of Hawaii Mai'a Banana 70 % ciemna z Hawajów z bananami

Uwielbiam banany i o ile kiedyś marzyło mi się sporo słodyczy / czekolad bananowych, o tyle teraz zrobiłam się ostrożna i zniechęciłam. Parę uświadomiło mi, że banany w czymś nie wychodzą tak autentycznie i smakowicie, jak bym chciała. A gdy dodać do tego nielubienie twardych (o potencjalnie ostrych krawędziach) dodatków-chrupaczy, uważam z kupowaniem czekolad z bananem. W końcu trafiłam jednak na Raaka 66% Bananas Foster, a więc ciemną ze sproszkowanym, wtopionym / zmielonym na gładko bananem i przepadłam! Zakochałam się. Zamawiając z Sekretów, tabliczki marki Manoa pomijałam, bo dwie jedzone niezbyt mi podeszły, więc najpierw ominęłam i bananową. Gdy jednak zorientowałam się, że banan na pewno sproszkowali, uznałam, że jednak dam szansę. Może banany wyratowały (potencjalnie) średnią czekoladę? I śmiesznie się złożyło, bo zaplanowałam ją sobie w okolicach Carrefour BIO Saveur Orange, a więc też "z owocem", który w kawałkach przeważnie wychodzi źle (powiedzmy, że z owocem - Carrefour jest z ekstraktem). Śmieszny zbieg okoliczności.
Ciekawostką związaną z tą tabliczką jest, że na Hawaje banany przybyły dzięki polinezyjskim osadnikom. Kolejną, że grafikę z kartonika stworzył lokalny hawajski artysta Shar Tuiasoa ze studia Punky Aloha, którzy zajęli się opakowaniami całej linii Flavors of Hawaii tej marki (swoją drogą, opakowanie bananowej uważam za najbrzydsze). Wchodzą w nią czekolady z dodatkami mające zapewnić jak najlepsze poznanie smaków tych wysp.

Manoa Flavours of Hawaii Mai'a Banana 70 % Dark Chocolate ciemna o zawartości 70% z Hawajów, z okolic miasta Kailua (hrabstwo Honolulu) z wyspy Oʻahu, z bananem.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach świeżych, surowych bananów i czarnej kawy, wilgotnej, czarnej ziemi... lub raczej nibsy kakaowe o mocno ziemistym charakterze. Te zadbały o charakterne podłoże m.in. z gorzkawych ziaren kawy i... wina? Jakby tak ono nasączało ziemię i dodawało soczystej, lekko kwaskawo wiśniowej nuty. Banany były słodkie, soczyste i mieszające się z... pewną roślinnoścą? Wyobraziłam sobie kiście bananów i drzewa... bananowce, ale nie tylko. Czyżby ogrzewało je słońce? Zaprosiło cieplejszy, i znacznie słodszy motyw bananów "na ciepło"? Pudrowych? Odnotowałam też jakby nieoczywiste sploty "warianty czegoś": kawa-kardamon, cynamon-wanilia. A to "coś" - to jakieś puddingi, desery, ewentualnie płatki (np. owsiane)? "Roślinne cosie".
Aromat wydał mi się dwupłaszczyznowy: świeżo-surowy i charakterny (ten przewodził), a jednocześnie ciepły i utulający, słodki.

Łamana czekolada wydawała głośne trzaski. Była twarda, konkretna i jakby nieco krusząca się. Na to zwracał uwagę piaszczysty przekrój.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i gęsto. Od początku szczyciła się niemal idealną gładkością. Prędko miękła i zalepiała, przybierając formę dość tłustawego, aksamitnego... kleistego kremo-puddingu? Z elementami śmietankowo-bananowego smoothie o niecodziennej gęstości, ale jednak właśnie wprowadzającego soczystość? To było trochę jak ugotowana gęstwina, a rozrzedzona sokiem czy czymś.

W smaku jako pierwsze wystrzeliły soczyste, surowe banany niosąc ogrom rześkości. W tę wpisały się też delikatne, orzeźwiająco słodkie lychee i melony galia, które wtórowały bananom. Ogrom egzotyki szybko zaczął rozkręcać i umacniać słodycz.

Nie było jednak tak łatwo, bo tuż-tuż za słodyczą pędziła czarna kawa i palone ziarna kawy niosące gorzkość, goryczkę. Wydawały się aż z nią zrównywać, by wówczas... odświeżyć się? Jak świeże ziarna kawy i kakao?

W dodatku po paru chwilach odnotowałam w tej słodycz również rosnący aspekt "roślinny". Najpierw pomyślałam o kiściach bananów i bananach w skórach, ale to szybko zaczęło stawać się... liśćmi i roślinami zielonymi, płatkami zbożowymi. Było to delikatne, niemal neutralne, rozbijające słodycz od środka, a jednak powiązane z nią. Słodycz wydawała mi się niby rozproszona, ale punktowo cały czas, konsekwentnie rosnąc. Może zbierała siły?

Dość prędko na tyłach pojawił się kwasek. Też jakby płynął z bananów, zawierał w sobie słodycz, jednak... po paru chwilach wystawił do wyścigu wino i wiśnie. Słodko-miękkie, nieco podfermentowane...? Jednak nie tylko. Także zestawione z bananem jako duet banan-wiśnia (jakiegoś smoothie?). Skojarzył mi się z nektarem bananowym (z nutą wiśni?). Soczysty, słodko-kwaśny i uzupełniający się. Do głowy przyszło mi lekkie, ale wytrawne czerwone wino. 

Pomogło przebić się goryczce i cierpkości. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa "neutralność" uderzyła ziemią, To była gorzkawa siekiera, niosąca lekką ostrość i jeszcze więcej goryczki. Wydawało się, że kawa wylała się na nią i nasączyła ją. Ich gorzkości połączyły się na pierwszym planie (obok bananów). Pomyślałam o orzechach włoskich w skórkach... może nie pierwszej świeżości? Roślinność też do cierpkości się dołożyła, ale po orzechach wróciły bardziej zbożowe motywy. Pomyślałam o gryce, owsie... owsianych płatkach? Takich, które leciutko przypalono i do których dodano i orzechy włoskie, i wręcz zasłądzające banany. I do których podano kawę zrobioną na mocno palonych ziarnach. Od ziemi odwróciły uwagę konary drzew ją porastające, a w końcu same drzewa. Drzewa... na które padało słońce?

Po winie, gdy już nabrałam pewności co do tego, że to raczej jakieś o lekkim charakterze, pojawiły się słodkie, dojrzałe gruszki. Pomachały do owoców z początku, a więc bananów i innych egzotycznych. Banany wyszły niemal na przód. To było jak... bardzo, bardzo słodki bananowy nektar lub przecier. Wydawały się przy tym aż przerysowane. 

Z  czasem kompozycja ociepliła się. Rozgrzane drzewa zasugerowały trochę przypraw: wanilia, chłodząco-ciepły anyż (ze względu na rześkość?), może bardzo słodki cynamon... Kardamon? Goryczka pobrzmiewała, ale wpisywała się w coraz silniejsze ciepło i słodycz. Roślinne nuty również... "zagotowały się", serwując mi jakieś słodkie od bananów roślinne puddingi na ciepło, płatki owsiane i/lub gryczane. Roślinność... chwilowo wydała mi się aż kwiatowa, po czym...

Bliżej końca usta zalała słodycz. Wyczuwalna wyraźnie cały czas, huknęła, dominując. Banany można by przy tym odmieniać przez wszystkie przypadki. Puddingi bananowe, bananowe owsianki i smoothie (roślinne?), banany świeże surowe i zacnie dojrzałe, ale... Po nektarowych, bardzo słodkich bananach przyszła pora na tak słodkie, że aż pudrowe i jakby nierealistyczne. "Przyprawy" jeszcze umocniły ich słodki charakter. Bananowo-waniliowy splot nie odciął się od innych owoców... czułam też jakby duet banan-gruszka i... gruszkę (z bananem?) z cynamonem?
Aż trochę w gardle zadrapało.

A jednak banan nagle się zreflektował i tchnął w to wszystko bananowy kwasek (takie dziwa się zdarzają!)... A ten przywrócił duet banan-wiśnia. Wyraźny i soczysty, acz chwilowy. Znów mignął melon (galia). I... jakby tak skropić to kropelką cytryny? Orzeźwiający kwasek wydał mi się też nieco ziemisty, nibsowy. Błyskawicznie podłapało to wino i... palone ziarna kawy.

W posmaku zostały właśnie banany - znów dwupłaszczyznowo - słodkie i dojrzałe, doprawione, ale też banany aż dziwnie kwaskawe. Towarzyszyło im lekkie wino, nibsowo-kawowy motyw cierpkości i delikatna goryczka. Było bardzo słodko, ale nie muląco, a egzotycznie-owocowo. Choć niestety z drapaniem w gardle.

Całość bardzo mi smakowała, lecz wydała mi się chwilami zbyt kontrastowo słodka. Znaczy... po siekierowych nutach ten jeden dłuższy moment słodyczy niezbyt mi się podobał, ale całościowo to interesująca kompozycja. Ta jej dwupłaszczyznowość była obłędna. Charakterność i świeżo-surowe klimaty, a potem ciepło, słodycz, urok... Tylko, że ja tam bym widziała nieco lepsze przejścia czy coś.
Rewelacyjnie czuć banany, a i otoczenie przyjemnie z nimi wyszło (to, co było na pierwszym planie, dominujące zmieniało się epizodycznie jakby segmentami: słodycz/neutralność, siekierowość, słodycz, siekierowość oraz obie na raz w posmaku). Nic się nie zagłuszało. Tak jak obstawiałam jedząc, czuć sporo nut Haiti (potem, by się upewnić, wróciłam do recenzji Georgii Ramon Haiti 80%): wino-wiśnie, zboża (w GR gryka), orzechy (też włoskie!), roślinność. Tylko że... właśnie Manoa wydawała mi się bardziej roślinna i - o dziwo - ziemista. To pewnie dzięki bananom. I w sumie nawet nie była aż tak drastycznie słodsza - to pewnie dzięki całej jej rześkości, soczystości.
Nie zachwyciła mnie jednak jak Raaka, bo tamta mimo charakterności, zachowała ogólną słodycz i harmonię (owoce "inne" łączyły dodatek bananów z wiśniową nutą czekolady; w Manoa "inne" owoce też były bardzo, bardzo słodkie), co bardziej pasuje do bananów. I wcale nie wydawała się słodsza - pewnie z racji kakao surowego.
A jednak ten dualizm też mi się podobał. I połączenia banan-wiśnia (nieoczywiste, ale jakże pyszne), banan z orzechami włoskimi, "coś bananowego" (np. nigdy nie chciałabym zjeść bananowej owsianki, bo nie lubię owsianek z owocami, ale taka nuta w tabliczce wychodzi zacnie nawet wg mnie)... A do tego kawa i ziemia! Tylko ta aż karykaturalna chwilami słodziuteńkość... Wydaje mi się, że stopień palenia ją tak uwypuklił. W zasadzie... sam smak mógłby i 9 zgarnąć, jednak jak pomyślę o cenie i pewnych jej aspektach (które wynikają ze sposobu zrobienia? obstawiam, że gdyby dali cukier trzcinowy, wyszłaby lepiej), nie... 


ocena: 8/10
cena: 59 zł (za 60g; cena półkowa)
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, liofilizowane banany w proszku

czwartek, 27 stycznia 2022

100% Czekolady Ekwador 72 % ciemna z Ekwadoru

Po niezbyt udanym blendzie 100 % Czekolady D67 uznałam, że warto ruszyć z innymi propozycjami marki. Od czego zacząć? O dziwo od razu wiedziałam - od Ekwadoru. Dlaczego? Z bardzo prozaicznego powodu. Dawno czekolady stamtąd nie jadłam i miałam ochotę na ekwadorską Domori po zmianach. Uznałam, że miło będzie tak porównać, jak polska marka sobie z tym krajem poradziła. Jako że miałam ich dwie propozycje na Ekwador, zaczęłam od niższej zawartości, bo wydała mi się klasyczniejsza (i lepsza na "ogląd, jak im idzie"?).

100 % Czekolady Ekwador 72 % to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao arriba z Ekwadoru, której producentem jest 100 Procent Czekolady Pawła Górnego.

Po otwarciu poczułam zapach, który w wyobraźni przełożył się na niezwykle wyraźny obraz nieco zawilgoconych, białych płóciennych worków, w których z pewnością było mnóstwo orzechów. To też motyw słodkich orzechów w cynamonie, aż pewna pylistość. Tu jednak zaraz zjawiła się także soczystość słodkiej pomarańczy. Korzenność słodka i ciepła wiązała się ze słodko-cierpkawymi kwiatami. Te jeszcze mocniej zacieśniały więzi z płótnem i pewną roślinnością. Słodycz miała nieco prażono-karmelowy (właśnie ciepły) charakter, z tym że... to jakby jakiś delikatniejszy, wegańsko-ryżowy karmel... karmelo-toffi? Dopiero za tym wszystkim kryły się szarlotkowe jabłka... i chyba sama szarlotka jako twór słodko-maślany, zawilgocony od jabłek i pełen ich. W trakcie degustacji jakby jeszcze podkreśliły soczystość kwaskawo-słodkiej pomarańczy.

Przy łamaniu bardzo cienka tabliczka okazała się twarda i głośno trzaskająca. Miała w sobie porcelanowy element i pewną kruchość.
W ustach rozpływała się średnio chętnie i średnio szybko. Wydawało się, że chce zniknąć szybko, ale stopowała ją szorstkość (jakby cukru), wręcz ziarnistość i pylistość. Oprócz tego odznaczała się niską tłustością i znikomą kremowością. Miękła, gięła się i pod koniec rozchodziła się na rzadkawą zawiesinę, znikając dość szybko. W większości struktura nie podobała mi się, jednak akurat ta pylistość akurat genialnie zgrała się ze smakiem.

W smaku jako pierwsza pojawiła się lekka goryczka słodkiego cynamonu, który szybko zaczął rozchodzić się właśnie w słodkim kontekście. Cynamon dominował. Cechowała go słodycz i ciepło, pewna smakowa pylistość, że zaraz pomyślałam o orzechach w cynamonie.... I ewidentnie o migdałach w czekoladzie mlecznej i cynamonie. Mnóstwie słodko-goryczkowatego cynamonu, że aż zaraz same migdały umknęły zupełnie.

Słodycz wzrosła szybko i mocno, zasuwając lekko palony karmel. Wydawał się bardziej prażono-ciepły... było w nim coś roślinnie-ryżowego. Jakby to był jakiś baton / nadzienie karmelowe wegańskie. Bardzo słodkie, chwilami ocierało się o cukrowość.

Ostrawość i goryczka cynamonu również nasiąkały się poprzez ciepło, aż w końcu stała się ostrością całkiem wyraźną. Wsparła ją cierpkość kwiatów, które nagle pojawiły się znikąd. Zdecydowanie i one kontynuowały pewną roślinność oraz słodycz. W wyobraźni zaciągałam się jaśminem i... łypałam na jakieś białe, płócienne worki. Znów - musiały kryć przede mną mało wyraźne orzechy!

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyłapałam za to owoce. Najpierw kompozycję przecięły chrupkie jabłka, potem... jabłka kwaskawo-podkwaszone jakby... szarlotkowe! Szarlotkę podkreślił cynamon przede wszystkim słodki, a potem kolejno gorzkawy i ostrawy. Dosłownie widziałam nieco rozlazłą, acz wciąż gęstawą masę z wielkimi kawałami owoców doprawionych cynamonem i zawilgocone od nich ciasto... ciasto krucho-konkretniejsze na wierzchu i po bokach. Szarlotka... z czasem zrobiła się mniej jabłkowa. Poczułam bardziej egzotyczne wątki, wciąż jednak doprawione cynamonem. Słodkie brzoskwinie, może w duecie brzoskwinia&morela, roztoczyły aż słodziutki klimat. Kwiaty optowały za tym.

Z czasem zaczął rosnąć delikatny kwasek, zapewniając słodyczy soczystość. Pomyślałam o soku pomarańczowym (taak, naturalnym 100 % owoców, ale nie świeżo wyciskanym), który wylał się ze słodyczy, ciasta i...

Mieszając się z goryczkowatą pikanterią cynamonu nasączył... ziemię? Ziemię, na której stały płócienne, białe worki z ziarnami kawy i orzechami. Czyżby je porozwiązywano? Pod koniec orzechy zagrały wyraźniej - toż to laskowe na pewno! - wprowadzając goryczkę. Gorzkawe orzechy miały w sobie coś zawilgoconego, co podłapała też kawa. Robiła uniki, ale w końcu wyłoniła się na wierzch. Ziarna kawy przejawiały lekko ziemiste akcenty, same nie wydawały się zbyt mocno palone, a też... świeższe? Ale że czułam też ciepło, wyobraziłam sobie picie kawy z cynamonem na plantacji kawy / orzechów. To rozgrzewanie gardła również karmelowawą słodycz podłapała z ochotą.

W posmaku została goryczko-cierpkość - może trochę kawowa, ale i skórki pomarańczy oraz cynamonu. Ten ostatni mocno zmieszał się z pomarańczą tworząc duet jednocześnie gorzki, jak i bardzo, bardzo słodki. Bez mocnego przesłodzenia jednak.

Całość w zasadzie wyszła przyjemnie, bo mimo że słodko, to nie zasładzająco i z nieźle wyczuwalną gorzkością, soczystością. Nie była kwaśna ani mocno gorzka, a taka... łagodniejsza, bardziej neutralna. Również w tym udana. Cynamon z orzechami (szkoda, że takimi chowającymi się), roślinność i kwiaty oraz szarlotka z jabłkami, brzoskwiniami i w końcu kawa to interesujący splot, ale obrazowe skojarzenia z płótnem, orzechami w cynamonie, sokiem pomarańczowym - były bardzo, bardzo intrygujące, niespotykane. A jednocześnie smaczne, tylko że... na tyle tylko głębokawe, nie zaś głębokie, że miałam wrażenie, że nie mogę w pełni z nich czerpać. Bardzo nie podobała mi się za to cienkość i struktura. Miałam wrażenie, że to przez nie smak nie ma szans na rozwinięcie się i wyeksponowanie w pełni. Szkoda. Wiele potencjału w niej drzemie (smakowo, gdyby to wszystko miało czas, może i do 10 by doszło? sam smak obecnej to prawie 9). 


ocena: 7/10
cena: 14 zł (za 50 g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy nierafinowany, tłuszcz kakaowy

środa, 26 stycznia 2022

krem Zotter Crema Choco / Schoko / Nuss + Schoko Extradark Vegan

Czasem czuję, że zbyt często piszę "nie lubię, ale". ALE i jednak po coś sięgam. Faktycznie, czasem tak robię, a to żeby sprawdzić, jak odbieram dany typ produktu, a to bo coś jest tak dziwne, że aż pociągające, bo np. nie umiem sobie tego wyobrazić albo chcę sprawdzić, co inni w czymś widzą. Blog trochę motywuje / inspiruje do takich testów. Prawdą jest, że większość słodyczy mogłaby dla mnie nie istnieć. Po niby dobrych, a nie moich Basiach od Alpi, po tym, jak już i lody trochę mi przeszły, do deserów lodówkowych zaczęłam odczuwać wstręt, ochota na "łyżeczkowanie czegoś" została (nie często, ale jednak). Zotterowe twory w słoikach (ma w ofercie i kremy, i ciasta, zarówno do jedzenia na zimno, jak i na ciepło) nigdy mnie nie interesowały. Po Laskoladzie jednak zastanowiłam się, czy bardziej kremowo-orzechowy niż ciastowy krem czekoladowy miałby u mnie szanse. Podlinkowana była zbyt ciastowa, ale krem? Dobry krem z orzechów, a nie smarowidła a'la Nuttela (której to swoją drogą od dziecka nie lubię; jak i jej zamienników - choćby z Kauflandu)? Mimo że to produkt średnio mój, jak mi się wydawało przed nim, w sumie zaciekawił mnie: gdzie to on się znajdzie w mojej hierarchii? W zdecydowaniu się pomógł też fakt, że miałam możliwość dostania go. Na pewno jednak nie wyobrażałam sobie zjedzenia go tak, jak producent zasugerował w opisie "na poranne tosty" - o nie, ani śniadań na słodko nie uznaję, ani takiego kremu na ciepło-chrupki chleb (pszenny! - nie lubię) bym nie dała (sugerowana przez % kakao wytrawność i orzechy nie pasują mi do tostów).

Zotter Crema Choco / Schoko / (od 2021) Nuss + Schoko Extradark Vegan to czekoladowy krem zrobiony z orzechów laskowych ("domowej - home-made praliny / nugatu") i ciemnej czekolady o zawartości 70 % kakao ("smarowidło do pieczywa"?). 

Odkręcając słoik poczułam pełną moc orzechów laskowych niewiarygodnie intensywnych i w pełni naturalnych. Zdecydowanie je podprażono, co wydobyło i nakręciło jeszcze bardziej ich naturalną słodycz. Wyszły aż... słodziuteńko. Oprócz tej słodyczy, inna prawie się nie pojawiła; ja za to trafiłam na złudną laskowoorzechową korzenność. Odrobinka czekoladowości zawinęła się w tle, przy czym wydała mi się lekko truflowa.

Smarowidło okazało się bardzo gęste, wręcz twardawo-zbite jak niejedno masło orzechowe (np. lidlowe McEnnedy Creamy; było takie zwłaszcza na początku, od wierzchu przez większość słoika). Oprócz tego tłuste - również w sposób przypominający gładkie masło orzechowe. Jakby dodatkowo z efektem rozpuszczanej albo już gęstniejącej czekolady. Dosłownie krem.
W ustach rozpływał się w średnim tempie, gęsto i w dodatku jakby przybierając na gęstości. Zalepiał je zupełnie. Udawał gianduję. To jakby forma pośrednia między a masłem orzechowym, a kremową czekoladą. Do tego istotny był element maślany, rozumiany jako gładka tłustość masła. Trochę jakby... masło utworzyło pomost między masłem orzechowym a topioną czekoladą. W całości (oprócz bazowej gładkości) był efekt wręcz ziarnistego proszku (drobinki orzechów, kakao tak malusieńkie, że nawet nie do zahaczania zębami). W miarę jak jadłam i próbowałam np. masę "gryźć", ssać... zdarzało jej się trzeszczeć orzechowo, wykazywała pewną sprężystość. Na koniec zaś znikająca masa wydała mi się lekko ściągająca. Całościowo była tłusta, że nawet na wierzchu czy nakrętce warstwa nie miała w sobie nic z suchości. W miarę jak jadłam gęstość była znakomita (a jej tłustość przystępna i zrozumiała); acz przy samym dnie trafił się z kolei fragment bardziej miękko-oleisty, chylący się ku leciutkiej prawiepółpłynności (jadłam w cieple, wiec może to po prostu od temperatury?). Natomiast o wydzieleniu się oleju też nie ma najmniejszej mowy.
Konsystencja ciekawa, jednak nie wydaje mi się funkcjonalna - skończyło się, że jadłam to łyżeczką, bo myśląc po wstępnym spróbowaniu, do czego by pasowało, nie znalazłam zastosowania (ale to pewnie dlatego, że nie jadam posiłków na słodko, a np. pszennego pieczywa - z którym ludzie chyba przeważnie takie kremy jadają - nie lubię).

W smaku jako pierwsze uderzyły orzechy laskowe. Utworzyły stabilną bazę, jednak zanim zaczęły w pełni eksponować swe walony, zaznaczyła się cierpkość.

Poczułam paloną gorzkość kakao, które w orzechach również lekką goryczkę pobudziło. Zdarzyło się, że przy niektórych zagarnięciach masy, wyłapałam oleistą nutkę tychże. Sama ciemnoczekoladowość chwilami uciekała, acz na jej brak nie mogę narzekać. Z czasem zaskakiwała na właściwy tor, ale cały czas była daleko za orzechami i gorzkością - jakby tę gorzkość jedynie goniąc. W trakcie jedzenia zdarzyło jej się uraczyć mnie a to bardziej palono-dymną nutą (wpasowującą się w prażone laskowce), a to niemal ziemistą. Tej raz czy dwa zdarzyło się nawet o lekki (cytrusowy?) kwasek się otrzeć.

Orzechy laskowe raz czy dwa po przemieszaniu się z gorzkością mignęły jakoś tak osobliwie, aż nieprzyjemnie ale w połowie rozpływania się porcji w ustach, odzyskiwały siły i pewność siebie. Dominowały. Były podprażone, a więc ciepłe w wydźwięku, aż chwilami złudnie, leciutko korzenne. Przede wszystkim zaś naturalnie słodziutkie. Orzechy laskowe poganiane orzechami laskowymi były wszechobecne. Ich prażoną nutkę podkreśliła nienachalna czekoladowość - o zaskakująco niskiej słodyczy. Dopiero w późniejszej drugiej połowie rozpływania się porcji słodycz osiągnęła swoje maksimum, jednak i wtedy była zachwycająco niska. Wydała mi się trochę karmelowa, czym wzmocniła udział maślanego wątku. Ten zaś zagarnął oleisty aspekt orzechów.

W tle zakręciła się truflowo-ciastowa nuta, do którego dołączyła maślaność. Wciąż jednak podporządkowana laskowcom. Z czasem zaczęły się nieco uspakajać. To było jak maślano-orzechowe ciasto - brownie? Gorzkie, trochę przypalone na brzegach, a w środku tłuste i muliście-śliskawo wilgotne? Cierpkawe od kakao. Goryczka na koniec i tak jednak ustępowała orzechom laskowym.

Po zjedzeniu parę sekund czułam cierpkość, ściągnięcie od kakao, ale zaraz orzechy wygrały. Naprawdę bardzo długo towarzyszyło mi wrażenie, jakbym właśnie orzechy laskowe jadła. Prażone, słodkie. Jedynie z drobną goryczką dymnej czekolady w tle. 

Krem smakował mi, nie mam do niego większych zarzutów, jednak wydał mi się... niekonsekwentny. Orzechy wyszły dosłownie słodziuteńko i uroczo, czekolada zaś kontrastowo gorzko. Wydaje mi się, że mniej podprażone orzechy sprawdziły by się lepiej.
Łyżeczkowałam ten krem, bo miał dziwną konsystencję masła orzechowego, topionej czekolady i masła, która w pewien sposób mnie intrygowała. Nie cierpię masła, ale... ta tutaj sprawdziła się dobrze, o wiele bardziej pasowała do kompozycji niż byłoby w przypadku miękko-oleistych smarowideł. A i za tłusto mimo wszystko nie było! Myślę, że sprawdzi się po prostu na pieczywie pszennym u kogoś, kto nie lubi zbyt słodkich rzeczy (a nie ma nic przeciw kremom-smarowidłom a'la Nuttela jako typowi produktu)... Sprawdzi się, co nie znaczy, że uważam, że bardzo do tego pasuje (chociaż trudno mi gdybać, bo po prostu nie lubię białego pieczywa). Za nic nie widzę go w żadnych płatkach (np. owsianych), kaszach itp. na mleku (i zamiennikach), bo... mogłoby umknąć, jak interesująco niemleczny był to krem (pomijam, że subiektywnie nie uznaję dodawania niczego do swojej owsianki).
Na pewno lepszy od chaotycznych kremów Basia Basia (i to, co odróżnia Zottera to zupełny brak soli, struktura nieporównywalnie bardziej kremowa), których struktura wychodzi różnie i dziwnie oraz od na pewno o wiele, wiele (w sumie wręcz nieporównywalnie) lepsze od kremu Freihofer Gourmet Zartbitter Creme (który był gorzko kakaowy, ale tani i strasznie oleisty).
Nie ukrywam, że mimo iż myślałam, że niezbyt to moja bajka, postanowiłam do niego wrócić (przed publikacją recenzji).


ocena: 9/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 25 zł (za 130g; cena półkowa)
kaloryczność: 612 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak (acz nie ukrywam, że w dużej mierze wracam do niego, bo nie płacę)

Skład: orzechy laskowe 67%, miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

Aktualizacja z czerwca 2021: Choć zmieniła się nazwa, krem nie. Trochę jednak zmieniło się moje podejście. Przypomniał mi odlegle uwielbiane lody Syrenka Podwójna Czekolada, wymyśliłam sobie takie podejście do niego jako do niezimnego deseru do łyżeczkowania i... uznałam, że coś w tym kremie jest, że ten akurat jest jednak mój. Mój, bo właśnie nie taki "smarowidłowaty", a jak krem-deser o cudnie niskiej słodyczy (tylko 15 g "w tym cukry", co wygrywa ze wszelkimi lodami, które to czasem lubię właśnie połyżeczkować), gorzkości ciemnej czekolady. Bardzo specyficzny produkt. Uznałam, że warty powrotów... choć bardzo rozłożonych w czasie. Odkryłam, że wkręciłam się w takie rzeczy, kiedy to z mojego menu w zasadzie wypadły lody (jeszcze kilka recenzji będzie, ale straciłam do tego typu produktów serce). Pokochałam ten krem.

ocena: 10/10

Wrzesień 2021: To trzeci powrót do kremu i pomyślałam, że raz się żyje. I tak miałam otwarte wafle gryczane, a więc produkt bardzo, bardzo nie w moim typie (kupione do czegoś innego + chciałam sprawdzić, czy nadal tak bardzo takich rzeczy nie lubię), więc... uznałam, że mogę z nimi spróbować tego kremu. Potwierdziło się to, co mi wcześniej po głowie chodziło. Krem wyszedł z nimi beznadziejnie. Choć te wafle same w sobie są wg mnie niewarte uwagi, nudno-neutralne i bardzo twarde (ot, nie mój typ, a nie, że złe), tak z kremem... wyszły fatalnie, zabijając jego walory. Przy jego ujmującej konsystencji wyszły drażniąco twardo, topornie. Spłyciły szlachetny wydźwięk, zagłuszając cudną ciemnoczekoladowość. Gryczano-waflowo-kartonowy smak wpuścił do tego jakąś toporność. To było jak słoń w składzie porcelany. Laskowce i gorzkość osłabły. Czułam się, jakby wafle posmarowała przeciętnym czekoladowym kremem, tyle tylko że mało słodkim. O nie, ten głęboko ciemnoczekoladowy, laskowy krem za nic nie pasuje do takich rzeczy. Zjadłam tak tylko trochę, bo to było istne barbarzyństwo i byłam w szoku, więc ostrzegam. Utwierdziłam się natomiast, że jedzenie tego łyżeczką, choć może nierozsądne z perspektywy zasad żywienia, to jest to!

wtorek, 25 stycznia 2022

Antica Farmacia dei Monaci Camaldolesi Cioccolato Extra Fondente 70 % Cacao Camaldoli ciemna

Jakiś czas temu podjęłam dziwną współpracę ze stroną Holy Art. Dziwną, bo jestem ateistką, w dodatku siedzącą w czarostwie, a strona jest ściśle związana z katolickimi produktami. A jednak na pewną część asortymentu aż oczy mi się zaświeciły. Chodzi dokładniej o różnego rodzaju kadzidła. Ogólnie uwielbiam zapachy w postaci kadzideł, wosków i świec, więc gdy pojawiła się możliwość otrzymania całkiem dużej ich ilości, by je opisać, byłam przeszczęśliwa. Na stronie trafiłam także na czekolady, więc biorąc pod uwagę Chwile Zasłodzenia, nie mogłam choć jednej nie wybrać. Niestety, zaaferowana kadzidłami, zobaczyłam "70%" i mi to wystarczyło. Nie przyjrzałam się zdjęciom, na których był tył opakowania i skład. Dopiero gdy tabliczkę miałam już w rękach dotarło do mnie, iż na pierwszym miejscu składu stoi... cukier.


Antica Farmacia dei Monaci Camaldolesi Cioccolato Extra Fondente 70 % Cacao Camaldoli Cacao Puro to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao (miazga + tłuszcz), robiona według tradycyjnej receptury Kamedułów we włoskiej fabryce Frattoccie Abbey (w miejscowości Marino).

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mocno palonej kawy i kakao, kojarzącego się z pieczonym murzynkiem w polewie kakaowej. Nie był jednak tani, mimo że przesłodzony w nieco cukrowym sensie. Całkiem istotna okazała się wanilia, za którą niestety podążała "duszna słodycz" (cukru z czymś - ale nie wiem, czym dokładnie). Wyobraziłam sobie bardzo słodką, waniliową bułkę maślaną.

Tablica w dotyku wydała mi się gładko-tłusta, polewowa.
Przy łamaniu wykazała się męczącą twardością - by rozłamać dwie kostki musiałam naprzeć na nie o stół całym ciałem. Odgryzanie kawałka skutkowało bólem szczęki. Wynikało to z jej grubości. W dodatku nie łamała się po liniach podziału. Była masywna i konkretna.
W ustach potrzebowała chwili, by zacząć się rozpływać. Potem już szło jej lepiej, acz ciągle ją coś hamowało. Robiła to maziście i dość tłusto, w tempie umiarkowanym. Nie była gęsta, a jedynie gęstawa. To taka... tłustość ogrzewającego się, lecz jeszcze zbitego masła, acz właśnie powstrzymująca się. Wydała mi się kremowo-aksamitna, a zarazem proszkowa. Jakby w jednym i drugim kryła też śliskawo-polewowy wątek. Realnie była dość gładkawa... niezupełnie, ale jednak. Podobnie niby miękła, ale nie była miękka. Na koniec za to na pewno zostawiała proszkowy efekt, a znikała dość rzadko-tłusto jak rozpuszczone masło. Choć nie za tragiczną, konsystencję uważam za męczącą.

W smaku pierwsza odezwała się gorzkawość, dopiero stająca się gorzkością. Przybrała palony wydźwięk i ostrożnie rosła. Nie była mocna, ale zadowalająco wyrazista, gdy tak spokojnie się rozchodziła.

Zaraz pojawiła się wanilia, a więc słodycz. Ta rosła znacznie szybciej i odważniej. Towarzyszyła jej maślaność, przez co zaraz pomyślałam o słodkiej, waniliowo-maślanej bułce. Oprócz wanilii oczywiście szybko zjawił się cukier, a potem jeszcze więcej cukru. Robiło się niebezpiecznie słodko i dość ciężko.

Po paru chwilach gorzkość wyhamowała i została daleko w tyle za słodyczą. Zmieszała się z delikatnym, orzechowym wątkiem. Splot orzechów laskowych i delikatnej czekolady zrobił się polewowy, a ja pomyślałam o masywnych cukierkach czekoladowo-orzechowych, właśnie w kakaowej / nibyciemnoczekoladowej polewie. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość znów nieco nasiliła się jako palona kawa. Może właśnie podana do tych cukierków i bułeczek dla przełamania? Kawie udało się już nawet nieco dogonić słodycz... ale nie przełamać.

Wśród słodkich elementów władzę w tym czasie objął biały cukier. Wyszedł mocno i już prawie chamsko. Odnotowałam lukrowość. Waniliowo-maślana bułeczka musiała być pokryta lukrem. Myśli krążyły wokół wariantowi z posypką orzechową. Kawałki orzechów były zatopione w lukrze. Jako że kawa nie dawała za wygraną, wyobraziłam sobie kawowy lukier, a potem bardziej czekoladowo-cukrową, kakaową polewę. Może na mocno przypieczonym murzynku? Palony motyw odgrywał coraz istotniejszą rolę w palonej kwestii (robiło się przez to dziwnie coraz mniej ciemnoczekoladowo).

Od słodkiej bułeczki, murzynka i polewowości rozeszła się maślaność. Z czasem to ona i cukier dominowały. Trochę jak z jakiś ciastek maślanych? Takich, co to teoretycznie powinny być delikatne i "neutralnawe", a aż cukrem drapią w gardle. Ostało się przy nich waniliowe echo, też niestety dokładające się do ogólnej ciężkości.

Gorzkość pod koniec mieszała się z cierpkością kakao w proszku, palonymi nutami. Była płytka, prosta, ale jeszcze nie najgorsza. Pomyślałam przez jej związek z cukrem o zasładzających, alkoholowych cukierkach typu trufle w polewie kakaowej, a dosłownie na sam koniec o truflach obtoczonych w kakao.

Właśnie różnego rodzaju trufle, i alkoholowo-polewowe, i maślano-pyłkowe belgijskie, zostały w posmaku razem z ciężkim klimatem cukro-wanilii, aż duszącym przesłodzeniem i maślano-polewowością, a więc kakaowo-tłuszczowym wątkiem czekolado-polew z niższej półki. Mimo to, nie mogę tego nazwać zupełną tandetą. Tu taniość to jedynie nutka.

Całość zupełnie mi nie pasowała. Nieprzystępna i nieprzyjemna, tłusto-polewowa konsystencja niemożliwie twardej tablicy czy duszny zapach to jedynie początek wad. Niesatysfakcjonujący, gorzki w porywach smak obracający się wokół cukrowo-waniliowo-maślanych bułek i tłuszczowych słodkości nibykakaowych wyszedł średnio - nie pomogły mu orzechy czy kawa. To było przesłodzone i zdecydowanie za mało ciemnoczekoladowe za sprawą wartościowej miazgi (obstawiam, że zrobiono ją głównie z cukru i tłuszczu kakaowego). Choć nie była napastliwie cukrowa, to... wyszła tak ciężko słodko, że po drugiej kostce o reszcie nie chciałam nawet myśleć. Większość powędrowała do ojca.
Jednocześnie to na pewno nie była czekolada bardzo zła. Obstawiam, że wśród zwykłych 50% mogłaby jawić się jako coś spoko i dostać 6. A jednak... ona mi tu próbuje za 70%kę robić! I to w takiej cenie (acz obstawiam też kwestię "sprowadzania z Włoch")... Za to udawanie obniżam punkt (obstawiam, patrząc na tabelę wartości, że skoro 41g / 100g to "w tym cukry", miazga kakaowa i tłuszcz wystąpiły mniej więcej w równych proporcjach po 30g).
A mnichom zalecam mniej modłów, a więcej matematyki i ćwiczeń w kuchni.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam od holyart.pl
cena: jak wyżej, ale cena to 43,37 zł (za 150g)
kaloryczność: 518 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wanilia