czwartek, 31 lipca 2025

Grizly Krem z orzechów laskowych 100 % Crunchy / Chrupiący

Grizly Krem z orzechów laskowych gładki 100% 500g tak mi smakował, że jeszcze nie skończyłam opakowania, a już wiedziałam, że za jakiś czas zamówię kolejny. Parę miesięcy później dostałam maila z informacją, że na stronie jest sporo promocji na produkty z orzechów laskowych, więc weszłam natychmiast. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu, akurat na uwielbianą pastę nie. Moją uwagę przyciągnęła jednak niemal identyczna: wersja chrupiąca. Zdziwiłam się, że była prawie o połowę tańsza. Zaciekawiło mnie, dlaczego. Mimo że zawsze kupuję gładkie pasty, tym razem postanowiłam dać szansę wersji chrupiącej. Wszak jak jem te kremy same, może dla odmiany miło byłoby raz po raz zawiesić na czymś ząb?

Grizly Krem z orzechów laskowych 100% Crunchy / Chrupiący to krem 100 % z orzechów laskowych; chrupiący; w wersji w opakowaniu 500g.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam lekko prażone, słodkie orzechy laskowe, kryjące w sobie świeżo-surowe zapędy. Słodycz przeszyła subtelna goryczka orzechowych skórek. Czułam się, jakbym miała do czynienia z młodymi, świeżymi orzechami, do których ktoś podrzucił kilka prażonych. 

Na wierzchu wydzieliło się bardzo dużo oleju: zlałam jakieś 16 łyżeczek, a wymieszałam 3-4. Krem dość długo stał u mnie otwarty, jednak mimo że na samym dnie, pod koniec już trochę podsechł, nie potrzebował dolewania oleju (ani w moim, ani w Mamy odczuciu - ta dosłownie końcówka przypadła jej, ja na jej miejscu może bym trochę, góra łyżeczkę dolała).

Resztę z trudem jako tako wymieszałam do prawie jednolitości. Masa bowiem trochę podeschła, co w połączeniu z ogromem kawałków orzechów było naprawdę trudne do przysposobienia sobie. Najpierw miałam wrażenie, że większość orzechów wybiło na wierzch, jednak potem już nie byłam taka pewna. Zawartość opakowania to w zasadzie ogrom średniej wielkości kawałków orzechów - tak w 85% pozbawionych skórek - jedynie zlepionych gładkawym kremem. Sama baza ochoczo, grzecznie chłonęła olej, jednak kawałki przeszkadzały w mieszaniu.
Krem był bardzo gęsty i konkretny, ale nie twardy czy ciężki. Może trochę ciężkawy. Tłustość stała na średnim poziomie. Oleistość zniknęła po wymieszaniu. 
Masa była nie tylko pełna kawałków orzechów, ale też miazgowa od drobinek orzechów i odrobinki konkretnie skórek. Kawałki dodano w takiej ilości, że kremowość chwilami uciekała - jakby była to masa do chrupania, nie krem.
W ustach krem najpierw jakby lekko gęstniał i zalepiał, a potem rozpływał się w tempie średnim, wykazując jakby stłumioną, miazgową kremowość. Kawałki orzechów odciągały uwagę od samej bazy i w dodatku wydawały się ją poganiać z rozpuszczaniem się.  
Końcowo na języku zostawały drobinki, malusieńkie skórki i sporo kawałków orzechów. 
O ile drobinek nie trzeba było gryźć, a tylko wnosiły niewymagającą, subtelną chrupkawość, tak na kawałkach już trzeba było zawiesić zęby. I w zasadzie... jedzenie tego kremu to ciągłe gryzienie, gryzienie, gryzienie. Średnich i małych kawałków dodano tam ogrom.
Kawałki orzechów gryzione były nie za bardzo chrupiące, ale konkretno-twardawe w świeży sposób. Niby przyjemne, ale przy tej ilości w proporcjach to gładkawej miazgi, trochę męczące.

W smaku podobnie jak w przypadku wersji gładkiej, najpierw poczułam wręcz słodziutkie orzechy laskowe pierwszej świeżości. Zupełnie, jakby tak rozłupywać młode sztuki tylko co zerwane z krzaka.

Słodycz weszła na wysoki poziom i bez trudu zawładnęła całą kompozycją. Łaskawie dopuszczała do siebie subtelną gorzkawość świeżych skórek orzechów.

Skórkowy motyw leciutko tonował słodycz, a także nakręcał myśl o orzechach surowych.

Słodycz jednak i tak rosła, choć mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wyłonił się motyw lekkiego prażenia. Chyba jeszcze podkręcił słodycz, a do tego... Dodał jej uroku, że w głowie pojawiło mi się słowo "słodziuteńkość".

Dokładnie tak, jak zapamiętałam z wersji gładkiej (Grizly Krem z orzechów laskowych 100% 500g lub Grizly Krem z orzechów laskowych 100% w tubce). A jednak była mała różnica. Gdy zagarnęłam więcej kawałków (co zdarzało się bardzo często), zdawały się trochę rozbijać smak kremu. Nie był tak wszechmocnie, skondensowanie orzechowy jak w wersji gładkiej.

Gryzione kawałki orzechów trochę rozganiały "słodziuteńkość", lecz podtrzymały motyw niemal surowych orzechów. Gdy je gryzłam, raz ro raz wyraźniej wyłaniała się nutka prażona czy lekka goryczka, acz i one wpisały się w łagodność i nie żałowały słodyczy. Wydaje mi się, że goryczka pojawiała się częściej w ciemniejszych, mocno uprażonych kawałkach, nie zaś np. w tych ze skórkami.

Po zjedzeniu został słodki posmak świeżych, młodych orzechów laskowych, przeplecionych subtelnie prażoną, też słodką nutką oraz orzechową goryczką.

Krem był dobry, ale nie tak boski jak wersja gładka - czy to w wersji dużej 500g czy w tubce. Zarzutem wobec dziś przedstawianej wersji jest jej forma - kawałków orzechów dodano tyle, że aż przytłaczały samą zmieloną bazę. Wyszedł z tego zlepek kawałków, nie krem z kawałkami orzechów. Nie podobają mi się te proporcje, bo kawałki orzechów do gryzienia odciągały uwagę od cudnej bazy. Kawałki były po prostu dobre (nie boskie) - lekko prażone, trochę goryczkowate orzechy. One też utrudniały obcowanie z kremem, a więc mieszanie etc. Wyobrażam też sobie, że trudno byłoby ten krem np. na czymś rozsmarować. Nie podobają mi się takie zbyt "zlepkowate" niby kremy.

Kremem podzieliłam się z Mamą, realizując naszą umowę, że kupi mi inny, a przejmie ten, bo chciała "spróbować jakiś inny 100% z orzechów niż (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 %". Jej opinia o dziś przedstawianym: "Bardzo dobry, w sumie nie mam mu nic do zarzucenia i mi aż tak nie przeszkadzają te kawałki, ale wolę fistaszkowe kremy. Samego, choć dobry, bym nie mogła jeść, na kanapki pasuje, ale wydaje się na nich trochę za słodki. Wyobrażam sobie, że wersja gładka jest boska". Powiedziała więc, że ona może krem przejąć, ale jednak nie musi, więc postanowiłam z nim jeszcze pokombinować. Jadła ten krem nie tylko z tostami, ale też bułeczkami mlecznymi Carrefour oraz Vitanella Ciastkami Wielozbożowymi bez cukru. Podsumowała: "Z tymi ciastkami chyba najlepiej. Ten krem jest bardzo słodki tak do kanapek, a z ciastkami tak pasuje".

Zrobiłam sobie twarożek, dodałam około 50g kremu i 30g konfitury z płatków róży (płatków ucieranych z cukrem trzcinowym) - już coś podobnego kiedyś robiłam (pisałam o tym przy Grizly Krem z orzechów laskowych gładki 100% 500g); tym razem nie musiałam sama dodawać orzechów, bo kawałki były już w kremie. Jak wyszło? Słodycz pasty i róży poszła w bardzo nugatowym kierunku, jednak sama róża i twarożek podkreśliły goryczkę w kawałkach orzechów. Było smacznie, porównywalnie do wersji zrobionej z gładkim kremem, orzechami i konfiturą z róży, o której pisałam, ale jednak trochę gorzej przez goryczkowate kawałki.

Raz postanowiłam zastąpić (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 % w jednej ze swoich ulubionych jogurtowych kompozycji (pisałam o niej kiedyś na Instagramie) właśnie dziś przedstawianym kremem. Dodałam około łychy (ok. 40g) do jogurtu wymieszanego z cynamonem i rodzynkami (50g). Krem jako tako się sprawdził, ale nie było efektu "wow". O wiele bardziej wolałabym w tym deserze wersję gładką; taka bardziej pasuje. Kawałeczki odciągały uwagę od jego słodyczy i kremowości, które tam idealnie pasują. W orzechach nasiliła się goryczka przez kontrast z kwaśnością rodzynek i jogurtu. Jak już zrobiłam, można zjeść, ale od laskowców oczekiwałabym więcej, zwłaszcza, że teoretycznie z cynamonem powinny stanowić świetne połączenie.

Przypadkiem znalazłam pewien przepis, w którym wszystko i tak trzeba było zmiksować, więc uznałam, że to jakoś poskromi kawałki z tej pasty. O deserze tym (mleczno-budyniowy z kremem 100% z orzechów laskowych, daktylami, jogurtem, czekoladą karmelową i kakao, inspirowany Kinder Bueno White) pisałam na Instagramie. Efekt wyszedł przyjemnie, bo jak gęsty pudding smakujący wyidealizowaną wersją Kinder Bueno White. Dobrą robotę zrobiły w nim 2 sowite łyżki kremu. Smakowo był dobrze wyczuwalny, wpisał się w słodką konwencję. Podmiksowanie wyszło mu na dobre - mniej i drobniejsze kawałki orzechów stanowiły urozmaicenie, nic więcej. Do takich kompozycji krem Grizly nadaje się doskonale.

Krem jest więc niby dobry, ale przez ogrom kawałków w zasadzie niezbyt uniwersalny.


ocena: 8/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 29 zł (za 500g)
kaloryczność: 646 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 100% orzechy laskowe prażone na sucho

środa, 30 lipca 2025

Witor's Wizarding World Harry Potter Cappello Parlante mleczna z nadzieniem mlecznym i strzelającymi cukierkami

Kolejny produkt, z którego z jednej strony się ucieszyłam (zawsze miło jest dostać coś z Harry'ego Pottera!), a który z drugiej mnie smuci. Zawsze mam żal do producentów, że firmują Potterem tak przeważnie kiepskie słodycze. Po białej z cukierkami Witor's Wizarding World Harry Potter Corvonero La Magia dei Cristalli Frizzanti i mlecznej z popcornem Witor's Wizarding World Harry Potter Grifondoro L'Incantesimo dei Pop Corn Caramellati obstawiałam, że i ta najlepsza nie będzie. Widziała mi się jako ich połączenie, wzbogacone o wątpliwy krem. W dodatku gramaturą przewyższało to wspomniane tabliczki i to razem wzięte!
Tak swoją drogą... gdyby to było dobre, to publikacja recenzji byłaby miłym przedurodzinowym prezentem dla Harry'ego - aż szkoda, że nie pomyślałam wcześniej i dzień się nie wstrzymałam. Acz jak dobre by to nie było, Hagridowego tortu raczej nie przebiłoby.


Witor's Wizarding World Harry Potter Cappello Parlante to mleczna czekolada nadziewana (60%) mlecznym kremem ze strzelającymi cukierkami w formie małych batoników / czekoladek; na licencji Warner Bros.
Opakowanie zawiera 16 sztuk po 12,5g.

Po otwarciu poczułam przesłodzony w cukrowy sposób zapach mocno mlecznych czekoladek o plastikowych zapędach. Z zamkniętymi oczami dało się powiedzieć, że to nadziewane mlecznym kremem czekoladki dla dzieci. Miały echo podobne do czekoladek Kinder, a więc też uroczy ton, ale bez tak wyraźnej waniliny. Tej odnotowałam jedynie sugestię. Wszystko to jednak przełożyło się na ciężkawe drapanie.

Czekoladki nie zachęcały bladym, wręcz wypłowiało-szarawym kolorem.
W dotyku wydały mi się tłuste i plastikowe, a także delikatne. Wydawało się, że bardzo spieszy im się, by zacząć rozpuszczać się już w dłoniach (ale na szczęście nie robiły tego) i trochę dłonie otłuszczały.
Przy łamaniu wyszła na jaw pewna kruchość, mimo że były miękkie. Raz trzy dwa usłyszałam coś a'la trzask, ale przypisałabym to cukierkom ze środka. 
Miękka czekolada skrywała sporo miękko-plastycznego, tłustego kremu, który wydawał się dość zbity i średnio wypełniony strzelającymi cukierkami. Czekoladę dało się spiłować nożem - zwijała się wtedy w rulonik.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo w szybko-średnim tempie. Była tłusto-kremowa i gładka. Po chwili miękła i ujawniła wnętrze. 
Krem rozpływał się zgranie z czekoladą, jawiąc się jako bardzo tłusty i mazisty. Miękł coraz bardziej, wykazując oleistość. Od tego jednak odciągały uwagę kawałki cukierków o różnych kształtach i wielkości.
Kiedy czekolada i krem stawały się miękką, oleistą zawiesiną, cukierki nie ujawniały się z musowaniem. Dopiero gdy czekolada i krem prawie zniknęły, efekt ten zaczynał być do odnotowania. Gdy został sam cukierek / cukierki, z każdą chwilą musowanie nasilało się i przechodziło w strzelanie, a następnie wręcz napastliwie bombardowanie. Cukierki zostawały na koniec, nie rozpuszczały się wraz z resztą. Wykazywały też lepką miękkość.
Z ciekawości pogryzłam ze dwa czy trzy cukierki. Czy to wcześniej, obok wszystkiego, czy na koniec, były trzeszcząco-miękkie i kleiły się do zębów.

W smaku czekolada rozpoczęła od roztoczenia cukrowej słodyczy, która nierozerwalnie wiązała się z plastikiem. Zaraz dołożyła też wyraziste mleko, które nie dawało się zagłuszyć, ale nie ukryło też ogólnej plastikowości.
Czekolada spróbowana osobno jawiła się jako plastikowa do bólu - połączenie z wnętrzem pomogło jej w uzyskaniu bardziej mlecznego wydźwięku.

Za silną mleczność odpowiadało nadzienie. Miało w sobie coś nawet ze śmietanki, ale niestety wydawało się stworzone głównie z cukru. Podwyższyło słodycz całości, kierując jej wydźwięk na uroczy - właśnie adekwatny do czekoladek z mlecznym kremem dla dzieci, ale okrutnie cukrowych.
Spróbowane osobno, drapało i zasładzało w sekundę!

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa krem szedł w tanim kierunku, ale tragedii nie było. Bliżej końca trochę podkręcała to pobrzmiewająca nutka sztucznych, landrynkowych wieloowocowych cukierków. Wtedy też  także czekolada zaczęła wydawać się bardziej plastikowa.

Słodycz rosła bez zahamowań, a mleko próbowało dotrzymać jej kroku, ale zza tony cukru dotarły do mnie też drobne aluzje do waniliny i margaryny, a drapanie słodyczy w gardle męczyło.

Kiedy w ustach zostawały cukierki (w przypadku większości kęsów), na przód wychodził właśnie ich smak: delikatny i bardzo słodki, niezacukrzający jednak. Były cukrowe, z landrynkową naleciałością.

Po zjedzeniu został posmak cukru, mleczność z plastikowym echem i sztuczny, landrynkowy, niedookreślony motyw. Słodycz aż drapała w gardle.

Czekoladki wyszły spodziewanie za słodko, cukrowo do potęgi, ale całkiem przykładnie mocno mlecznie. To jednak im nie pomogło, bo miały nieprzyjemnie plastikowy charakter. Gdy mam oceniać samą czekoladę i nadzienie, wyszły poniżej przeciętnie, trochę gorzej czekoladek Kinder, które obecnie też nie jawią się jako coś wartego uwagi. Gdy dodać do tego te landrynkowe strzelające cukierki... ot, może to i frajda dla dzieciaków, ale w moim odczuciu to dodatek niepasujący; zostawało to-to na koniec kompletnie bez sensu, z wrażeniem, że coś dorzucili bez zastanowienia się (gdyby jeszcze rozpływały się wraz z resztą, może lepiej by wyszło). A jednocześnie to nie tylko one zawiniły, że całość nie zachęca. Sama czekolada mleczna wydawała mi się gorsza niż w Witor's Wizarding World Harry Potter Grifondoro L'Incantesimo dei Pop Corn Caramellati. O dziwo, jak na potterowe gadżety, cena nie powala, więc jest i plus.

Zjadłam trochę więcej niż pół jednej i miałam kompletnie dość. Resztę oddałam Mamie. Jadła parę dni, dojadając do swoich słodyczy, gdy ją nachodziło na coś bardziej słodkiego. Opisała je: "Nie są niesmaczne, dobre też nie, ale takie do zjedzenia jak się czegoś słodkiego chce. Takie no takie typu Kinder, ot, mleczne... Zwykłe, tylko mi w nich te cukierki przeszkadzały, bo zostawały bez sensu na koniec i niespecjalnie strzelały, a tylko okropnie zęby poobklejały".


ocena: 3/10
kupiłam: ojciec kupił w Dealz
cena: 9 zł (za 200g; jak wyżej, ale sprawdziłam)
kaloryczność: 566 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 40% czekolada zmleczna (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, emulgator: lecytyna sojowa; aromat), cukier, tłuszcze roślinne (kokosowy, z ziaren palmowych), mleko odtłuszczone w proszku 10,9%, strzelające cukierki 4% (cukier, syrop glukozowy, tłuszcz kakaowy, laktoza, regulator kwasowości: kwas jabłkowy; barwniki: E141, E160c, E120; dwutlenek węgla), masło bezwodne w proszku, serwatka z mleka w proszku, emulgator: lecytyna sojowa; aromaty

poniedziałek, 28 lipca 2025

Feletti Le Tavolette Cioccolato Extra Fondente / Extra Dark Chocolate 73 %ciemna

Choć jadłam tylko jedną czekoladę włoskiej marki Feletti (Feletti Le Tavolette Monorigine Uganda 80 % Cacao Cioccolato Extra Fondente), zapisała się w mojej pamięci jako dobra i kiedy zobaczyłam jakieś stacjonarnie, od razu sięgnęłam. I tak jednak w komodzie trochę poleżała, bez żadnego większego powodu. Przeczucie mówiło, że będzie dobrze, choć słodko. Szkoda, że w Polsce Feletti pojawiają się tylko tak pojedynczo i rzadko, bo chciałabym poznać różne, z różnych krajów tej marki. 

Feletti Le Tavolette Cioccolato Extra Fondente / Extra Dark Chocolate 73 % to ciemna czekolada o zawartości 73% kakao.

Po otwarciu poczułam dominujący aromat waniliowy, który wybijał się przed owoce z miętą i jakby starał się od nich odciągnąć uwagę. A jednak i tak mieszanka słodko-kwaskawych truskawek i wiśni pokazała się wyraźnie - jako jakiś dość słodki napój z miętą? Przewinęła się też myśl o słodkich, czerwonych jabłkach i soku jabłkowym. Do tego pojawiła się subtelna goryczka i jeszcze żywe, świeżo ścięte drewno. Przy nim zaznaczyła się żywica, łącząca je w harmonii ze słodyczą.

Twarda tabliczka trzaskała głośno i głucho niczym cienkie, suche gałązki. W dotyku wydawała się gładko kremowa i jednocześnie trochę skalista. 
W ustach rozpływała się powoli, zmieniając się w gęsty, tłusto maślany krem. Niby zachowywała kształt, ale w sposób plastyczny, a do tego trochę kojarzyła się z maślanym budyniem. Ogólnie była gładka, a z czasem skąpo soczysta. Końcowo trochę ni ściągała, ni wysuszała.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz wanilii czy raczej, jak się już po chwili okazało, aromatu waniliowego, który maskował cukier. Ten zdawał się czaić w tle, daleko za nią. Słodycz nie rosła, ale też nie słabła. Trwała niestrudzenie na tym prawie nadrzędnym poziomie.

Gorzkość, która wyłoniła się obok, była z kolei niska, bardzo delikatna i jakby trochę onieśmielona. Wspierała ją odrobinka... drzew?

Słodycz poszła w kierunku lekko owocowym, zmieniając trochę jedynie wydźwięk, nie siłę. Pomyślałam o słodzonym napoju - wiśniowym z wanilią? Aromat waniliowy zaczął się trochę gubić, wiśnia zaś kręcić z... truskawką?

Lekka goryczka wytoczyła nieco ziołowy akcent. Świeże zioła przechodziły w ziołowy napar. Nie był silny, ale wreszcie jakby trochę zruszył siłę słodyczy. Może był to początek do jej słabnięcia? Trochę złagodzić spróbowało ją też maślane echo - niestety stopowało też gorzkość.

Nagle poczułam się, jakbym napiła się słodkiego, lekko kwaskawego napoju wiśniowo-truskawkowego z miętą. Konkretniej pieprzową, której nie pożałowano. Napój ten niósł ogrom rześkości i dopiero soczystość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mięta pobudziła drzewny motyw. Gorzkość i cierpkość wzrosły, a ja odnotowałam nutę kakao w proszku, acz zaraz ukryła się właśnie w drzewach. Myśli krążyły wokół drzew ścinanych, drewna jeszcze żywego, zwieńczonego słodko-ciężkawą, cierpkawą żywicą.

Za duetem wiśni i truskawek przemknęła obietnica intensywniejszego, soczystego kwasku - coś wręcz musująco cytrynowego, jakaś podgazowana lemoniada, ale... zniknęła. Na obietnicy silniejszej kwaśności się skończyło. Pojawiło się za to jabłko - jakby tak robiło za bazę napoju wiśniowo-truskawkowego? Ewidentnie poczułam sok jabłkowy.

Słodycz przez moment zawahała się, po czym nagle zrobiła się bardzo ciężka. Nie, że jeszcze się nasiliła, ale po prostu aromat waniliowy po tych wszystkich żywszych ziołowo-drzewnych i owocowych partiach wydał mi się bardziej toporny. I stał się wręcz nachalny.

Słodko-drzewna żywica starała się to jakoś przełamać, acz średnio jej szło. Znów też zdradził swoją obecność przyczajony cukier, ale w sumie nie miał szans mocniej zagrać.

Po zjedzeniu został posmak drzew i aromatu waniliowego z ziołowo-miętowym echem. Bardzo w oddali majaczyła soczystość i świeżość napoju czerwono owocowego z miętą.

Czekolada była smaczna, ale sporo w niej zepsuło za dużo aromatu waniliowego, który wyszedł zdecydowanie za ciężko. Niby maskował cukier, ale też najlepiej nie wyszedł. Motyw napoju truskawkowo-wiśniowego z miętą, trochę ziołowe tony i mnóstwo świeżo ciętego drewna to przyjemnie nuty i wolałabym, by ich aż tak nie "przyozdabiał". Nie było bardzo gorzko ani też bardzo kwaśno, ale czuć to wszystko na całkiem niezłym, zadowalającym poziomie. Nie została przesłodzona. Problemem była tylko ciężkość aromatu waniliowego - gdyby nie to, spokojnie miałaby 9.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 14,79 zł
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

niedziela, 27 lipca 2025

Nestle Gold Knackige Mousse Vanille

Mama lata temu zakodowała sobie, że lubię mousse'y i jej tak zostało. W istocie miałam na nie etap, ale dawno mi przeszły. Chodziło nie tylko o samą formę, ale też fakt, że zwyczajnie nie widziałam takich, które by mnie jakościowo usatysfakcjonowały. Mama zawsze wolała jakieś puddingi, budynie etc. Stąd gdy pewnego ranka natrafiłam w lodówce na dzisiaj przedstawiany produkt, bardzo się zdziwiłam. Mama wyjaśniła, że zwyczajnie zachciało jej się czegoś innego dla urozmaicenia od jogurtów, które je. Na moje stwierdzenie, że całkiem ciekawie to wygląda, od razu zaproponowała, byśmy się podzieliły. Przypomniała, że w tym domu to ja mam większą słabość do mousse'ów i jakoś tak pomyślałam, że dlaczego nie? Produkt bowiem kojarzyłam: kiedyś w internecie, w jakiejś gazetce, widziałam wariant miętowy After Eight i ten mnie zaciekawił. Taak, dziś przedstawiany podobny był tylko gdy o formę chodzi, ale kto powiedział, że zawsze działam logicznie? Może nielubiane przeze mnie Nestle miało zaskoczyć? 

Nestle Gold Knackige Mousse Vanille to mleczny mus waniliowy (91,2%) z chrupkimi warstwami kakaowymi (8,8%); opakowanie zawiera 228g, czyli 4x57g.

Opakowanie zawiera 4 sztuki po 57g.

Mousse wyjęłam z lodówki na jakieś 1,5 godziny przed jedzeniem, by doszedł do temp. pokojowej.

Po otwarciu poczułam słodki zapach śmietankowego lodówkowego, budyniowo-puddingowego deseru w wariancie waniliowo-czekoladowym, przy czym wanilia wcale nie była szlachetną, naturalną wanilią, a typowym "o smaku waniliowym" motywem aromatu (na szczęście nie waniliny). Czekolada z kolei dała się poznać jako mało słodka, kakaowa i też budyniowa. Słodycz stała na średnim poziomie, a chemia na szczęście się nie ujawniła. Wanilia i czekolada stały mniej więcej na równi.

Zaskoczyły mnie widoczne w mousse'ie czarne kropeczki - postarali się, nie ma co! Wszak wanilii w nim nie ma... Ale co komu zawadzi trochę poudawać? Bez komentarza.
Na wierzchu deseru znalazł się tylko kawałek cienkiej warstwy polewy czekoladowej, która niżej w kilku miejscach przedzielała tłusty, napowietrzony mousse. To chrupko-twardawe warstwy, które trzaskały przy kontakcie z łyżeczką. Niektóre były cienkie, inne zaskakująco grube (jak moneta). W zestawieniu z delikatnym mousse'm wydały się twarde. Sam mousse właśnie był napowietrzony i delikatny, ale też tłusty. Plaskał przy kontakcie z łyżeczką. Dziwnie było się przez to łyżeczką przekopywać i raz po raz trafiać na opór. Aby części czekoladowe przełamać i zagarnąć część, musiałam je wgniatać w biedny mousse. Przełamywanie ich w chmurkowym otoczeniu do łatwych nie należało.
W trakcie jedzenia mousse okazał się bardzo tłusty w śmietankowy sposób i mazisty. Otłuszczał usta w sekundę. W pierwszej chwili wyraźnie czuć jego napowietrzenie i trochę kojarzył się z tłustą bitą śmietanką. Z ust wcale tak szybko nie znikał! Nie był lekki, ale ciężki też nie, choć w ustach powietrze uchodziło i trochę gęstniał.
W ustach czekolada rozpływała się gładko, w tempie średnim, dając się poznać jako bardzo tłusta i jednocześnie bardzo wodnista. Wyszła jak mazista, typowa polewa.
Całość męczyła tłustością.

W smaku mousse przywitał mnie wysoką słodyczą i smakiem typowego, waniliowego budyniu-gotowca z lodówki. To ewidentnie aromat waniliowy wiódł prym, nie zaś wanilia. Mieszał się z dość wysoką, ale nie męczącą słodyczą. Śmietankowa baza także się zaznaczyła.

W smaku czekolada zaskoczyła mnie swoją gorzkością i brakiem słodyczy. Mimo to, nie była siekierą - wkradła się do niej bowiem wysoka smakowa wodnistość. Oprócz tego miała mocno palony smak, kierujący myśli w stronę tandetnej polewy kakaowej z dużym udziałem tłuszczu.

Po czekoladzie, warstwy mousse'u wydawały się słodsze i bardziej mdłe gdy chodzi o smak waniliowy. Na jaw wyszła za to lekka chemiczność. Z kolei po mousse'ie sama czekolada jawiła się jako bardziej gorzko-cierpka w prosty, tani sposób.

Kiedy zagarniałam razem i czekoladę, i mousse, przez krótką chwilę nawet nieźle to wychodziło, bo gorzkość przełamywała słodycz mousse'u i... nagle uciekała wyrazistość obu warstw i było po prostu goryczowato i słodko-tłusto. Jedno drugiemu przeszkadzało i spłycało.

Po zjedzeniu został posmak słodkiego, ale nie przesłodzonego budyniu waniliowego zestawionego z paloną goryczką polewy kakaowej. Wyszło to dość tanio i trochę sztucznie.

Jedno do drugiego niezbyt pasowało - kontrast nut działał tu na niekorzyść; nie uzupełniały się, ani nie przełamywały w pozytywnym sensie, a jedno działało na niekorzyść drugiego. O ile obie części oddzielnie były po prostu średnie, połączenie wyszło kiepsko.
Połączenie nawet pod względem struktury jakoś do mnie nie przemówiło - do tego mousse'u widziałabym raczej delikatniejszy kremo-sos czy coś niż takie chrupko trzaskające warstwy.
Odpadłam po zjedzeniu trochę ponad połowy - to wszystko bardzo mi nie leżało.

Opinia Mamy po pierwszych 2 sztukach: "Mi sam ten mousse bardzo smakował. Taki dobry, całkiem porządnie waniliowy jak te moje puddingi i budynie. Za to czekolada okropna. Gorzka i kiepska po prostu, tylko przeszkadzała. W zasadzie psuła wszystko. A struktura kompletnie niezgrana i bez sensu. Twarda, ciężka czekolada do takiego lekkiego musu? No nie. Ale całość ma potencjał! Tylko po co taka czekolada...?". Skończyła moją połowę i zjadła ostatni, po czym - sama trochę zdziwiona - wypowiedziała się: "Tym razem jakoś trochę bardziej mi to smakowało. Nie, że czekolada wydała mi się dobra, ale po prostu mniej okropna. Część próbowałam powypluwać, ale tym razem szybciej mi się rozpuszczała i sporo jakoś poszło. No sam mousse był dobry, mimo że ja mousse'ów nie lubię. On jednak nie był taki mocno... mousse'owaty. Ja bym 4 wystawiła". 
Ja wahałam się, czy 3, czy 4, ale też już sama się raczej ku 4 skłaniałam. Bo że nie lubię tego typu produktów to jedno, ale tak obiektywnie aż tak zły to nie był chyba... Po prostu... dziwnie-durny.


ocena: 4/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: 6,99 zł (za opakowanie 228g; jak wyżej)
kaloryczność: 204 kcal / 100 g; sztuka (57g) - 116 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mus waniliowy 91,2 % (mleko pełne, cukier, śmietanka, naturalny aromat waniliowy, żelatyna, emulgator: E472b, czyli mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mlekowym; zagęszczająca: alginian sodu; barwnik: zagęszczony sok z marchwi; regulator kwasowości: wodorotlenek sodu E524), warstwy kakaowe  8,8% (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy)

piątek, 25 lipca 2025

Beskid Chocolate Peru Piura Blanco Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 97 % Kakao ciemna

Beskid jest obecnie chyba jedyną marką, której ciekawią mnie wciąż także setki. Nie kuszą mnie co prawda tak jak inne czyste ciemne, ale jednak zawsze i je kupuję. Gdy zobaczyłam dzisiaj przedstawianą nowość, bardzo się ucieszyłam. Idealnie oddaje mój pogląd, że kakao, by stać się pyszną czekoladą, jednak odrobiny cukru mimo wszystko potrzebuje, ale ewidentnie nie jest to propozycja bardzo słodka. Co do kakao Piura Blanco często mam małe zastrzeżenie: czekolady z niego wychodzą w moim odczuciu za łagodne. Pomyślałam więc, że dobór zawartości, by jednak kakao miało szansę pokazać, co potrafi, było tu przez Beskid bardzo przemyślane. Dla przypomnienia: kakao to jest uprawiane w dolinie Alto Piura w północnym Peru przez około 5000 rolników zrzeszonych w spółdzielni Norandino. Kooperatywa ta od 2008 roku realizuje program rekultywacji odmiany Piura. Ten szczególny szczep, należący do grupy genetycznej kakao "Nacional" (uważanej za jedną z najstarszych odmian kakao na świecie), był bowiem do niedawna bardzo zagrożony wyginięciem. 


Beskid Chocolate Peru Piura Blanco Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 97 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 97 % kakao Piura Blanco z Peru.

Po otwarciu poczułam zapach słodkich owoców, w których przewodziły ciemne, bardzo słodkie jagody leśne i snuły się nieco mniej wyraziste maliny. W tle przewijały się kwaskowate, choć bardzo nieoczywiste czerwone i chyba banany... dżem bananowo-brzoskwiniowy? Ostatnie odpowiadały za wyższą słodycz. Z tych czerwonych... może była to suszona żurawina lub sok żurawinowy? A do tego wędzone śliwki. W słodkiej strefie pojawiła się wanilia i lekko solony, nie za mocno palony karmel. Za nimi rozchodziły się kwiaty, przekładające się na łagodząco-kojący wydźwięk łagodności tam obecnej. Mieszała się z nią lekko kwaskawa maślanka. Pod wędzoność śliwek podchodził też motyw gorzkiego dymu, przekładającego się na obraz kamiennego, ziemistego paleniska.

Tabliczka była bardzo twarda, w konsekwencji czego głośno trzaskała. Wydawała się przy tych krucho-skalista.
W ustach rozpływała się powoli i kremowo. Była bardzo tłusta w maślano-oleisty sposób. Długo zachowywała zbitość i zwartość, ale jednocześnie roztaczała wszędzie budyniowo-soczyste fale. Mimo soczystości, wydawała się ciężka i konkretna. Pod koniec lekko ściągała.

W smaku pierwszą poczułam słodycz chyba kwiatów. Tak, po chwili kwiaty zrobiły się wyraźne - odpowiadały za wręcz kojący, łagodzący charakter tego czekoladowego wstępu. 

Zaraz za nimi zaznaczyła się delikatna, ni maślana, ni już maślankowa nuta. Z czasem, ze względu na drobny kwasek, przeważyło to drugie.

Odnotowałam jakby przygaszone czerwone owoce. Trudno było je od razu nazwać, ale postawiłabym na coś żurawinowego. Suszoną żurawinę i sok żurawinowy? Wystąpiły w towarzystwie soku malinowego i malin, chwilowo przechodzących w puder. Słodycz wzrosła za sprawą owoców, choć nie żałowały też kwasku. Maliny robiły się coraz kwaśniejsze.

Słodycz kwiatów z kolei wzbogaciła się jeszcze o odrobinę wanilii, a w oddali zaczęła czaić się gorzkość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa maślanka zostawiła masło w oddali i sama przełożyła się na wzrost kwaśności. Mieszała się z trochę jogurtowym tonem. Owoce z ochotą to podchwyciły.

Obok kwaśności szybko wzrosła gorzkość, oddająca szary dym z także wpisaną odrobinką kwasku oraz kamienne palenisko. Palenisko z okopconymi kamieniami, zrobionego na charakternej, czarnej ziemi.

Ziemia i palenisko wydobyły z owoców charakterniejsze, wędzone śliwki. Kwasek owoców rósł, acz nie miał imperatywnych zapędów. Śliwki pozmieniały trochę w owocowej strefie - osłabiły znaczenie czerwonych owoców, a dodały im jagody. Te połączyły w sobie słodycz z kwaśnością i... cierpkością?

Do głowy przyszły mi cierpkie, niedojrzałe banany. Wpisane częściowo w... dżem bananowo-brzoskwiniowy? Jagody jednak odciągały od tego uwagę.

Słodycz nie odpuszczała, ale i dym miał wiele do powiedzenia, co zaobfitowało w motyw palonego, solonego karmelu. Karmel ten zmieszał się w końcu z owocami na zasadzie kontrastu, a ziemia robiła im za tło.

Wróciły kwiaty z wanilią, ale wydawały się przygaszone, onieśmielone.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawych, ciemnych owoców, kwaśnych malin i żurawiny.. suszonej i soku? A do tego maślanka i lekko maślany, solony karmel. Trochę wszystko łagodziły. Do tego czułam dym i ziemiste, kamienne palenisko.

Czekolada była bardzo głęboka, ale nie złożona. Nuty trzymały się pewnych konkretnych motywów. Kwaskowato-słodkawe owoce czerwone i potem ciemne miały w zasadzie jeden klimat. Żurawina, maliny, wędzone śliwki i odrobina bananów wystąpiły obok dymu i ziemi, kamiennego paleniska. Kwiaty, wanilia i solony karmel lekko to dosłodziły, a maślanka zharmonizowała w łagodności, mimo że wcale tak łagodnie nie było. Kwaskawo, gorzko, ale jednocześnie nie siekierowo. Ciekawa, wyrazista, ale przystępna kompozycja.

Kwiaty, pewna mleczność, jogurt czułam w Beskid Chocolate Peru Piura Blanco light roast 70 %, ale owocami bardzo się różniły. W obu czułam maliny, ale reszta owoców kompletnie rożna. Banany w 70% były słodziuteńkie, a tu cierpkie. W niej więcej było żółtych owoców.
Maliny, banany, kwiaty i mleczno-maślane nuty z Beskid Chocolate x Sekrety Czekolady Peru Piura Blanco 75% Secret Roast też nie przypominały dziś przedstawianej. W tej za dużo było kompletnie innych nut np. kaki, sandałowiec.


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate
cena: 20,30 zł (za 70 g; dostałam rabat)
kaloryczność: 464 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

czwartek, 24 lipca 2025

Carrefour Classic Bułeczki Mleczne z Kawałkami Czekolady

Przy Carrefour Classic Bułeczki Mleczne napisałam, że Mama na pewno od razu założyła powrót do nich. Ja stwierdziłam, że w sumie jak kiedyś znowu kupi, też mogę jeszcze spróbować ich "z czymś", czyli twarogiem, dżemem. Niestety, jak następnym razem Mama odwiedziła Carrefour, nie było wersji czystej. A że była w potrzebie, bo chciała na następny dzień kupić coś na śniadanie, bo nie miała już chleba tostowego, nastawiła się właśnie na bułeczki, wzięła inny - jedyny dostępny tego dnia - wariant. Zaskoczyła mnie tym, bo ona zawsze omija warianty "z czekoladą". A ja nigdy też nie sięgałam po bułeczki mleczne z czekoladą - jakoś uważałam, że same w sobie są na tyle ciekawe, że nie potrzebują napychania ich czymś. Teraz jednak postanowiłam zweryfikować odczucia, bo jednak same Carrefour Classic Bułeczki Mleczne były dobre, acz może trochę nudne. A te zaczęłam postrzegać jako alternatywę dla babeczek z czekoladą, które w dzieciństwie uwielbiałam, a obecnie dostępne to jakaś kpina. 

Carrefour Classic Bułeczki Mleczne z Kawałkami Czekolady to "pieczywo pszenne drożdżowe z mlekiem odtłuszczonym i kawałkami czekolady 11,5 %"; o zawartości 11,4% mleka marki własnej Carrefour'a, których producentem jest DENIS FOODS; opakowanie zawiera 10 sztuk.

Po otwarciu duszny zapach słodkich bułeczek o drożdżowo-maślanym charakterze, które chyliły się w  kwaskawo-sztucznym kierunku i które lekko wzbogaciła czekolada. W tej czuć paloną gorzkość i cierpkość kakao - raczej proszku i marginalny kwasek, który wzmagał duszność "bułeczek z paczki". Zapach był inny niż Carrefour Classic Bułeczek Mlecznych.

Kolor bułeczek był ciemniejszy niż Carrefour Classic Bułeczek Mlecznych. Wyglądały na mocniej wypieczone.
Średnio miękkie bułeczki były konkretne i masywne, ale nie ciężkie. Trochę uginały się i trochę otłuszczały dłonie, mimo że bardziej przypieczony wierzch miejscami był wręcz twardawy.
Widać, że dodano do nich sporo średniej wielkości kawałków czekolady. Skórka schodziła z nich łatwo, zarówno z wierzchu, jak i boków, a czekoladowe kawałki łatwo dało się wydłubać. Część znalazło się też wewnątrz - te jakby się trochę porozpadały. Niektóre w dotyku okazały się maziste, szybko zaczynały się rozpuszczać. 
Środek bułeczek był puszysty, choć na to nie wyglądało.
W trakcie jedzenia ciało wydawało się gęstnieć i zalepiało zęby, acz nie przeraźliwie. Było tłustawe i wilgotnawe, z echem suchości. Gdy pozwoliłam mu się rozpływać, zmieniało się w twardawą papkę.
Kawałki czekoladowe rozpływały się ochoczo. Były tłuste i maziste, a także trochę wodniste. Lepiej sprawdzały się trochę podgryzane, ale nie zupełnie gryzione. Podczas gryzienia na jaw wyszła ich lekka pylistość, a one zaś - nim się rozpuściły - rozchodziły się trochę grudkowo. To nie zwykła czekolada jak w tabliczkach, a typowe kawałki czekoladowe.
Pod względem konsystencji jedno do drugiego całkiem dobrze pasowało.
Kawałków nie było przesadnie dużo, ale nie pożałowano ich. Trafiały się dość często, małe też nie były, więc w pełni usatysfakcjonowały, ale nie odwracały uwagi od samej bułeczki.

W smaku od początku czuć bułeczkową słodycz, wchodzącą w nieco słodkawo-neutralniejsze, chałkowate klimaty. Czuć lekką maślaność, a także jakby duszny i trochę chemiczny kwasek. Za nim nieśmiało pokazała się namiastka mleka. Jakoś dziwacznie wmieszało się we wspomnianą już duszność. Sama baza zaskoczyła mnie tym, że była gorsza, wyraźnie mniej mleczna niż Carrefour Classic Bułeczki Mleczne.

Mleczność dodatkowo osłabiała czekolada. Trochę podkręciła za to sztuczność i sprowadziła słodkawą bułeczkę do roli po prostu nośnika. Kawałki czekolady poprzez ciastową bazę z łatwością przebijały się lekką gorzkością.
Kawałki były średnio słodkie i jednocześnie gorzko-palone, trochę kwaskawe. Wszystkie te elementy stały mniej więcej na równi, acz gdy spróbowałam kawałków osobno, słodycz bardziej się wybijała. W ciastowym otoczeniu natomiast, kawałki jawiły się jako bardziej wyważone. Słodycz kawałków czekoladowych w ogóle przychodziła z czasem. Drobna cierpkość dodatków należała do kakao, nie ciemnej czekolady.

Mniej więcej w połowie jedzenia kęsa, słodycz bułeczki  jawiła się jako przystępnie niska - niższa niż w pierwszej chwili. Czekolada chwilami pozwalała sobie dosłodzić, ale że i cierpkość się w niej pojawiła, do przesłodzenia nawet się nie zbliżyła.

Słodkawy, trochę nijaki, a trochę drożdżowo-maślany wypiek z czasem, po debiucie czekolady, zupełnie zatracał mleczność. W zrobionych później kęsach bez czekolady, mleczność też niedomagała. Średnio mocno wypieczona, słodkawa bułeczka pobrzmiewała za to specyficzną dusznością gotowców. Chemia bardziej dawała się we znaki.

Po zjedzeniu został słodkiej, dusznawej bułeczki-gotowca, przemieszanej z cierpkawo kakaową nutą czekolady.

Jedząc, nie mogłam się nadziwić, że bułeczka z czekoladą smakuje tak mało mlecznie i zwyczajnie gorzej niż Carrefour Classic Bułeczki Mleczne i natychmiast sprawdziłam skład. Byłam w szoku, że tak zmniejszono ilość mleka - o połowę! - i wciąż nazywają je dumnie "bułeczkami mlecznymi". Te wyszły po prostu słodko bułeczkowo i w dodatku bardziej sztucznie-duszno, w dziś przedstawianych wyraźnie czuć, że to bułeczki z paczki, gotowce. Kawałki czekolady jak na takie produkty były do bólu przeciętne, ale myślę, że z dobrą bazą, czyli mocniej mlecznymi Carrefour Classic Bułeczki Mleczne zagrałyby. Tu... to były przeciętno-kiepskawe kawałki czekoladowe, nie czekolada w kiepskawo-nudnej bazie. Te zamiast nosić miano bułeczek mlecznych, powinny się raczej nazywać jak wszelkie udające takie "znakomite", "śniadaniowe" etc. 
Jak ktoś ma ochotę na "coś ciastowego z czekoladą", na pewno jest to wybór bezpieczniejszy niż np. Oskroba Muffin Śmietankowy.

Mama opisała je: "No ja nienawidzę wariantów z czekoladą, tych wszystkich takich stracciatella i nie wiem, czemu to w sumie kupiłam. Okropne te kawałki, nie pasują, a się wybijają niesamowicie. Sama bułka też jakaś... no po prostu niesmaczna, zupełnie inna niż Carrefour Classic Bułeczki Mleczne i jakby w ogóle mleczna nie była, a taka zwykła bułka słodka. Próbowałam jeść je na śniadanie z masłem orzechowym (Sante dla Auchan Peanut Paste Smooth 100 %), serem żółtym i dżemem, ale mimo że dużo tego wszystkiego dałam, czekolada i tak się wybijała i psuła efekt".
Mama 3 bułki wcisnęła ojcu, ale jeszcze jej zostały 2 i nie chciała psuć sobie kolejnego śniadania, toteż przypomniałam jej, że kiedyś próbowałyśmy podpiec Pano Bułeczki śniadaniowe. Włożyła więc 2 przekrojone bułeczki do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na jakieś 3 minuty. Opisała efekt: "Tak też okropne, chyba jeszcze gorsze. Wcale nie mleczne, a ta czekolada okropna popłynęła i jeszcze się wymazałam nią cała".


ocena: 5/10
kupiłam: Carrefour (Mama kupiła)
cena: 8,59 zł (za opakowanie 350g, czyli 10 szt.; jak wyżej)
kaloryczność: 356 kcal / 100 g; sztuka (35g) - 125 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, jaja, wiórki czekoladowe 11,5 % (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyny; naturalny aromat waniliowy), mleko odtłuszczone odtworzone z mleka odtłuszczonego w proszku 10,5 %, cukier, olej rzepakowy, białko jaja, zakwas (woda, mąka pszenna, mąka żytnia, drożdże), drożdże, mleko odtłuszczone w proszku 0,9 %, sól, emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stearoilomleczan sodu; naturalne aromaty (zawierają alkohol), gluten pszenny, przeciwutleniacz: kwas askorbinowy; barwnik: karoteny

wtorek, 22 lipca 2025

Czarna Czekolada Tanzania 92 % ciemna z Tanzanii

Jakoś dawno nie jadłam żadnej czekolady tej domowej marki Pani Anny i zorientowałam się, że przyzwyczaiłam się, że zawsze jakaś w zanadrzu czeka. Do tych najukochańszych co prawda sporo jej brakowało, ale ją lubię i jestem ciekawa kierunku, w którym Czarna Czekolada zmierza. Chociaż... co do tego miałam mieszane uczucia. Coraz więcej trafiało mi się nieprzyjemności, np. tabliczka roztemperowana (zgłoszenie problemu nie przełożyło się na zwrot pieniędzy) czy jak w przypadku dziś przedstawianej - zawyżona gramatura (na opakowaniu napisano, że waży 50g, a czekolada ważyła raptem 42g - taaak, z kartonikiem może i 50g), co w moim odczuciu jest nie fair w stosunku do kupujących.
Co do dziś przedstawianej miałam dobre przeczucia, acz może po prostu dlatego, że lubię tanzańskie kakao? A dawno stamtąd czekolad nie jadłam. Ostatnio, gdy przegadałam posty, przyszło mi do głowy, że większość z Tanzanii ma u mnie oceny 8 i 9. Ładny wynik. Dlatego też cieszyło mnie, że z kakao z Tanzanii zrobiono dwie tabliczki: dzisiaj przedstawianą i 80%. Najpierw sięgnęłam jakoś przewrotnie po tę o wyższej zawartości - chyba dlatego, że miałam ją jeść w czasie, w którym miałam przesyt słodyczy i chciałam jak najmniej słodką czekoladę. 

Czarna Czekolada Tanzania 92 % to ciemna czekolada o zawartości 92% kakao z Tanzanii.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach świeżych moreli z domieszką dżemu morelowo-brzoskwiniowego, mieszających się z karmelem. Ten mógł być nieco solony, na pewno lejący. Paloność karmelu podkreśliła odrobinka drewna - ciepłego sandałowca? Pod jego paloną nutę podczepiło się subtelnie gorzkawe cappuccino. Soczystość moreli podkreślił słodko-kwaśny sorbet limonkowy oraz dżem wiśniowy. Wiśniowy motyw wchodził we wręcz winną strefę, acz bez dosadnej alkoholowości. Może to coś wręcz... gnilnego? W oddali doszukałam się jeszcze gruszek - słodkich w cięższy sposób... wędzonych?

Względnie jasna, kolorem przypominająca ciemne mleczne, tabliczka była twarda, ale nie bardzo masywna. Kiedy ją łamałam, głośno trzaskała w chrupki sposób, kojarząc się jednocześnie z cienkimi, suchymi gałązkami.
W ustach rozpływała się średnio wolno i bardzo maślano. Była idealnie gładka, kremowo-mazista i tłusta, acz nie ciężka. Chwilami kryła się w niej wodnistość. Łatwo rzedła w soczysty sposób. Na koniec wyłoniła się tanina.

W smaku najpierw zaznaczyła się śmietana i masło... już po chwili z przewagą tego drugiego, bardzo zdecydowanego.

Niemal w tej samej chwili odnotowałam zwiewną słodycz kwiatów i... sandałowca?

Gdy masło nasilało się, przemknął kwasek niedojrzałych wiśni, surowej świeżej żurawiny, derenia - mieszanki kwasowatych czerwonych owoców. Zabłysnęły, zaprezentowały się i bardzo się uspokoiły; zelżały.

Tło zaczęło robić się drzewne. I w tym kontekście pomyślałam o sandałowcu o ciepłym w wydźwięku. Palonym jako naturalne kadzidło? Delikatna gorzkość odnalazła się właśnie tam - w tle; na tyłach. Maślaność nie dopuszczała jej na pierwszy plan. Sama rosła, wzbogacając się o trochę słodyczy. Przełożyła się po pewnych czasie na wizję lejącego, trochę maślano-śmietankowego karmelu.

Karmel przybrał na paleniu, w czym pomogła mu łagodna goryczka, by pokazać się jako po prostu karmel; karmel palony.

Kwaśne owoce podchwyciły słodycz i w owocowej strefie tuż obok kwasku, nie obniżając go, zrobiły miejsce też owocom słodkim. Przodowały gruszki i chyba melon. Potem jednak, pod wpływem goryczki, gruszki wydały mi się lekko wędzone i mniej jednoznaczne.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wykorzystały to słodko-kwaśne morele. Świeże i surowe, acz wsparte morelowo-brzoskwiniowym dżemem. Ten połączył słodycz z kwaśnością, a już po chwili uwagę od nich starały się odciągnąć wiśnie. Też soczyście kwaśne, ale z dżemowym echem. Te wchodziły we wręcz winne klimaty.

W oddali pojawiło się nieco więcej gorzkości, acz nie miała zbyt wielkich ambicji. Przytoczyła lekko gorzkawo-palone cappuccino.

Owoce opadły ze słodkich sił i znów wzrosła kwaśność. Tym razem za sprawą cytrusów. Oczami wyobraźni widziałam sorbet limonkowo-cytrynowy. Niby wciąż więc trochę słodki, ale i bardzo kwaśny. A jednak nie była to kwachowatość czysta i odosobniona. Do głowy przyszedł mi sorbet z... karmelowym sosem?

Na zasadzie kontrastu maślaność też wydała mi się intensywniejsza. Podkreślała mleczność kawy (karmelowego cappuccino?), ale ze względu na kwasek, mleko końcowo poszło w kierunku mleka zsiadłego.

Po zjedzeniu został posmak maślano-śmietankowego, trochę karmelkowego karmelu i słodko kwaśnych owoców: głównie moreli i czerwonych z dominacją wiśni, wymieszanych z sorbetem cytrusowym, które splatały się z cappuccino i słodkawo-ciepłym drewnem. Wszystko trochę łagodziła maślaność.

Czekolada smakowała mi, ale szczególnie nie zachwyciła. Przeszkadzała mi jej wszędobylska maślaność i nazbyt maślano-wodnista struktura. Kwachowate czerwone owoce, mieszające się z owocami słodszymi, a więc gruszkami, morelami, które zmieniały się w dżem morelowo-brzoskwiniowy i w końcu dżem wiśniowy, końcowo zagłuszane kwaśnym sorbetem limonkowo-cytrynowym odpowiadały mi, ale nie miały dobrego towarzystwa. Trochę karmelowej słodyczy, niska gorzkawość cappuccino i drzewne echo sandałowca były zbyt nieśmiałe. Maślaność i śmietano-mleko za to nie próżnowały. A właśnie one nie pasowały do kwaśności.


ocena: 7/10
cena: 29 zł (za podawane 50g, realne 42g)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

poniedziałek, 21 lipca 2025

Zotter Cherry & Nut Waffle / Kirsch auf Nusswaffel mleczna 50 % z kremem wiśniowym i nugatem z orzechów laskowych z kawałkami wafelków oraz cienką warstwą białej czekolady

Ta czekolada w zasadzie nie budziła we mnie żadnych emocji. Dostałam, to się za nią po jakimś czasie wzięłam. Już z tego, czym była, jakoś niezbyt mi się widziała. Nie obstawiałam, by krem nugatowy pasował do wiśniowego. A w dodatku wafelki? W dodatku niedługo przed nią miałam do czynienia z wafelkowym nugatem w J.D. Gross Czekolada Mleczna Chrupiący Nugat i nie podszedł mi. 


Zotter Cherry & Nut Waffle / Kirsch auf Nusswaffel to ciemna mleczna czekolada o zawartości 50% kakao nadziewana kremem wiśniowym oraz nugatem / kremem / praliną z orzechów laskowych z kawałkami wafelków, przedzielonych cienką warstwą białej czekolady.

Po otwarciu średnio intensywny, acz wyraźny zapach lekko orzechowej, gorzkawej czekolady, mieszającej się z wyraźną nutą orzechów wkomponowanych w słodkie, karmelowo-nugatowe realia. Słodycz samej czekolady wydawała się niska i onieśmielona jej palono-chlebowym akcentem. Wyraźnie czuć też mleko i śmietankę, a bardzo w oddali subtelną soczystość wiśni - głównie, gdy zaciągałam się zapachem spodu. Po przełamaniu wiśnie nie nasiliły się jakoś szczególnie. Wzrosła za to mleczność i nugatowo-pudrowa słodycz. Orzechy w słodkim wydaniu grały wiodącą rolę.

Tabliczka nie wydawała się bardzo masywna, leczo okazała się zaskakująco twarda. Podczas łamania nawet zdrowo trzaskała niczym suche gałązki. Z kolei gdy przegryzałam się przez całość, słychać chrzęst, wydobywający się z nugatu.
Średnio gruba czekolada skrywała dwie warstwy kremów: bardziej miękkawy wiśniowy i wyglądający na sucho-kruchy nugatowy. Już jednak w dotyku czuć tłustość. Gdy przyjrzeć mu się uważnie, widać w nim jaśniejsze drobinki wafelków. Między kremami znalazła się bardzo gruba warstwa białej czekolady.
W ustach czekolada rozpływała się kremowo i średnio wolno. Pokrywała podniebienie tłustymi smugami i trochę miękła, spójnie łącząc się z wnętrzem.
Krem orzechowy bardziej podpinał się pod czekoladę, początkowo idąc w zbito-maślanym, mazistym kierunku. Trochę miękł, wykazując wysoką, oleistą tłustość. Z czasem robił się coraz bardziej i bardziej oleisty, a także marginalnie pyłkowy. W nim zatopiono różnej wielkości wafelki, powoli wyłaniające się z dość szybko rozpływającej się warstwy. Minimalnie odciągały uwagę od tłustości.
Krem wiśniowy z kolei był rzadszy i o wiele bardziej plastycznie miękki. Choć soczysty, w nim też znalazła się tłustość - ale z kolei bardziej mleczna. W nim zaplątało się trochę mikroskopijnych skórek wiśni.
Warstwa białej czekolady wpisała się w tłustą miękkość ogółu. Była kremowo-gładka i jak wszystko inne mazista. Kremowością zbliżyła się do czekolady z wierzchu.
Kawałki wafelków wolałam zostawiać na koniec, a tylko na próbę raz czy dwa pogryzłam obok czekolady.
Na koniec czasem zostawało całkiem sporo mikroskopijnych i średnich kawałków wafelków. To one przełożyły się na kruszenie się nugatu - było ich bowiem mnóstwo. Powiedziałabym, że w większości je porządnie zmielono.
Mniejsze w większości były twarde i trzeszcząco-rzężące. Większe przejawiały dziwnie miękkawo-gumiaste, jakby zawilgocone na twardo (?) skłonności.

W smaku czekolada przywitała mnie lekką, paloną gorzkością, mieszającą się z łagodną, karmelową słodyczą i naturalnym mlekiem. Sama w sobie zdradzała orzechowy charakter i miała chlebowe echo.

Krem orzechowy z łatwością podczepił się pod orzechowe nuty i spójnie mieszał się z czekoladą, brzmiąc coraz odważniej. Krem wiśniowy początkowo też starał się dopasować - on jednak bardziej podkradał się pod mleczność. Dopiero potem przełamywał czekoladowo-orzechowy splot soczystym kwaskiem.

Krem nugatowy podniósł słodycz. Jawił się jako mocno maślano-mleczny, ale również wyraźnie orzechowy. Słodkie orzechy laskowe wydawały się mieszać z cukrem pudrem, niczym jakiś laskowy lukier, choć jego słodycz stała na średnim poziomie. Krem zdradzał też lekką karmelowość, rozchodzącą się od kawałków wafelków.
Z czasem jednak jego orzechowość jakby trochę się rozmywała, a on robił się bardziej oleisty. 
Spróbowany osobno faktycznie okazał się średnio słodki - jak na nugat powiedziałabym, że nawet mało słodki, jednak miał dosadnie słodki wydźwięk. Poza słodyczą jego smak wydawał się bowiem trochę rozmyty motywem oleju orzechowego.

Krem wiśniowy najpierw jakby też chciał przychylić się do mleczności i przejawiał pudrową słodycz, jednak po pewnym czasie ujawnił swoją soczyście kwaśną, wiśniową naturę. Kwaśność wzrosła za sprawą cytryny, a wiśnie pokazały się jako połączenie świeżych z takimi jakby z jogurtu. To skojarzenie umacniało śmietankowe otoczenie. Ta część była słodka, ale daleko za kwaśnością w sposób pudrowy - to ewidentnie narzucało słodkie, orzechowo-mleczne otoczenie.
Gdy spróbowałam go trochę osobno, wydawał się bardzo kwaśny wyraźnie za sprawą cytryny, ale choć słodki leciutko, to wciąż lekko - ale właśnie: lekko! - pudrowy.

Warstwa biała też dołożyła mleczności. Głównie jednak zdawała się odpowiadać za wzrost słodyczy. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa podkręciła lukrową nugatowość, nieco rozmywając laskowość oraz kwaśność wiśni i cytryny, a dyktując im pudrowy wydźwięk.

Z czasem wiśnie wsparte cytryną zdobyły się na ostatnie, kwaśniejsze przebłyski, po czym przycichły zupełnie, a orzechy ustąpiły trochę miejsca karmelowo-waflowemu motywowi.
Wyłaniające się kawałki najpierw podkręcały słodycz w trochę cukrowo-karmelowym kierunku, potem zaś coraz więcej wplatały po prostu pieczono-pszenne nuty.

Końcowo czekolada zrobiła się bardziej gorzka, nawet trochę palona ze względu na kontrast do kwasku, acz wciąż też mleczna. Jej słodycz jakby się trochę ukryła za nugatowo-śmietankową ze środka.

Gryzione na koniec wafelki wciąż zachowały sporo karmelowego tonu i wręcz cukrowej słodyczy, jednak o wiele więcej zaserwowały smaku średnio wypieczonego, pszennego. Większe okazały się nawet wyraźnie maślane. Tylko nieliczne, te naprawdę malusieńkie, kryły w sobie aluzję do kartonowości.

Po zjedzeniu został posmak średnio mocno wypieczonych, karmelowo-maślanych wafelków i kwaśno cytrynowy z echem wiśni oraz jakby lukru orzechowego. Czułam wyraźnie laskowce, ale w słodkich, nugatowych realiach z domieszką oleistości. Czekolada zaznaczyła się delikatną goryczką, a biała ze środka tylko jako znacząca słodycz.

Czekolada mnie nie przekonała w żadnym aspekcie. Nie podobało mi się, że nugat jawił się jako zrobiony z dużą ilością cukru pudru (tylko wrażenie) i oleju orzechowego, przez co był słodko-mdławy a przez kontrast do kwaśnych owoców nieprzyjemnie tłusty. Warstwa wiśniowa wyszła bardzo kwaśno od cytryn - to podkręcenie wiśni też mi się nie podobało. Kwasek niezbyt pasował do reszty. Przełamywał, ale nieszczególnie pasował. Biała warstwa ze środka starała się to harmonizować - jako tako jej szło, ale jednocześnie odbierała wszystkiemu przejrzystość. Wyszło to zbyt namieszane, że aż nijakie. Wafelki smakowo były ok, a choć trochę urozmaicały tłustą strukturę, to nie porwały... po prostu były.
To jakby kiepskie połączenie Zotter Amarena Cherry i Zotter Hazelnut. Mam wrażenie, jakby Zotterowi kończyły się pomysły i za bardzo kombinował. Wolałabym, by z dzisiejszej były dalej dwie czekolady, bo tak nie była ani mocno orzechowa, ani mocno wiśniowa, a i trochę nugatowa, i kwaśna, ale wciąż z pewnym niedookreśleniem.

Po jakiś 13 gramach miałam w głowie pytanie: "po co ja w ogóle to jem?". Bo właśnie... nie to, bym doszukała się w tabliczce czegoś bardzo złego, po prostu nie było w niej też elementu, dla którego chciałabym ją jeść. Reszta powędrowała do Mamy. Jej opinia: "No od razu pierwsze, co się rzuca, to że te warstwy w ogóle nie pasują do siebie. Oddzielnie byłyby z tego dwie dobre czekolady, a tak jakaś dziwna, namieszana... nie wiadomo jaka czekolada. Lubię kwaśność w słodyczach, ale kiedy jest uzasadniona. Ta tutaj nie pasowała. Po co tam ta cytryna... w nadzieniu wiśniowym to ja bym wiśnie chciała poczuć. A ten Zotter mam wrażenie, że wszystkie te nadzienia owocowe na jedną nutę robi: cytrynowo kwaśne. Do słodkiego nugatowego kremu nie pasowało. W ogóle nie wiem, czy owoce do nugatów pasują. Orzechowość jego trochę uciekała. Namieszane, wiele pracy włożone i mocno taka sobie czekolada wyszła. Tylko że z potencjałem. Smacznie było, gdy rozdzielałam te warstwy i jadłam osobno albo kiedy gryzłam, bo wafelki jakby narzucały gryzienie. A nie wiem, czy to o to chodzi w takich bardziej degustacyjnych czekoladach...".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 22,49 zł (cena półkowa za 70 g - moja ważyła 75g; ja dostałam)
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, wafelkowe "brittle" / kawałki karmelizowanych wafelków 11% (mąka pszenna, cukier, masło, odtłuszczone mleko w proszku, ekstrakt słodu jęczmiennego w proszku, sól), orzechy laskowe 7%, pełne mleko w proszku, wiśnie 5%, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat wiśniowy 3%, syrop cukru inwertowanego, liofilizowane wiśnie 2%, syrop skrobiowy, olej z orzechów laskowych 1%, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, lecytyna słonecznikowa, sól, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), sproszkowana wanilia, olejek z gorzkich migdałów, kardamon, anyż gwiazdkowy, cynamon