czwartek, 31 sierpnia 2023

Original Beans Piura 75 % Bright Piura Valley, Peru ciemna

Po zjedzeniu Original Beans Piura Porcelana 75 % w 2016 myślałam, że nie wrócę do niej. Ogólnie jednak na czekoladowym rynku Original Beans jakoś tak się uplasowało, takie ich czekolady przejadłam od tamtego momentu, że odkąd zmienili szatę graficzną podlinkowanej, uznałam, że sprawdzę, czy także wnętrze. Cru Virunga 70 % z 2016 a Full-bodied Virunga Park Congo 70 % z 2022 różniły się. Obstawiałam, że i ta mogła się zmienić. W końcu wszyscy się w tym, co robimy zazwyczaj stajemy coraz lepsi. Czekoladnicy OB pewnie też... Tak czy inaczej, zacierałam na nią ręce odkąd trafiła się możliwość jej zakupienia.
Po tym już dowiedziałam się jeszcze ciekawostki odnośnie tej tabliczki. Ma na opakowaniu motyle, ponieważ niemal białe ziarna Piura, które rosną w dolinie o tejże nazwie są według hodujących kakao "tak delikatne jak motyle, które przez dolinę przelatują".

Original Beans Piura 75 % Bright / Hell / Lumineus Piura Valley, Peru to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Peru, doliny Piura.

Po otwarciu poczułam wyraziste wiśnie i słodko-kwaśne suszone śliwki, podkreślone bardziej powidlano-konfiturowo-dżemowymi śliwkami oraz czarną, wilgotną ziemią. Wyobraziłam sobie wiśnie i śliwki zatopione w miodzie... Bo właśnie jego słodyczy nie brakowało. Była szlachetna i jakby nieco drapiąco-ciepła. Poprzez nią weszła całkiem wysoka korzenność, oddająca piernik z miodem. I orzechami? Ogólna orzechowość była wyraźna, ale niespecjalnie jednoznaczna. Na pewno odnotowałam całkiem sporo czarnej, wilgotnej ziemi z kwaskiem. Cytryny? I... akcent kwaśnych moreli z... dżemu np. morelowo-jabłkowego? Kompozycja była też w ogromnej mierze dosadnie palona; gorzka dzięki temu.

Tabliczka była twarda, wydawała się lekko krucha, a przy łamaniu trzaskała niczym suche, cienkie gałązki.
Rozpływała się bardzo powoli i maziście. Wydała mi się minimalnie tłusta, a i tak wysoce kremowa. Masywna i konkretna także, mimo że wyciskało się z niej sporo soku. Była lepkawo-gęsta i aksamitna, z czasem jakby śmietankowa czy raczej śmietankowo-budyniowa, z wpisaną w to miękkością. Bliżej końca usta zalewał lekko cierpkawy sok.

W smaku pierwsza zaznaczyła się mleczna łagodność, a tuż za nią nieśmiała sugestia ziemi nasączonej kwaskiem.

Uwagę jednak odciągnął od nich dość szybko delikatny piernik z cynamonem. To w nim odnalazł się soczysty kwasek. Na myśl przyszła mi odrobinka cytryny.

Ziemistość jednak nie odpuściła, bo cały czas pobrzmiewała w tle, kręcąc z bardziej paloną nutą. Pomyślałam o drzewach, orzechach... i znów palonym pierniku.

Piernik był to słodki i łagodny. Raczej ciepły niż ostry, ale niewątpliwie korzenny. Trochę maślany? Nuta mleka zmieniła się w maślaność i zadbała, by tło było subtelne. Pojawiła się wysoka słodycz miodu, a wyobraźnia podsunęła mi jeszcze pierniczki jakby w glazurze z miodu.. Pomyślałam o drapiącym miodzie leśnym, który idealnie zgrał się z ciepło-podrapującą korzennością. Piernik na pewno posłodzono miodem właśnie.

I przełożono owocową warstwą? Odnotowałam kwaskawe wiśnie oraz śliwki... Śliwki zaraz przygłuszyły te pierwsze, pokazując się jako różne, bo i suszone, i bardziej kwaśno-powidlane. Pomyślałam o konfiturowo-dżemowatej masie... gęstej od owoców i też posłodzonej miodem.

Pod wpływem owoców miód przedstawił się jako malinowy lub nawet przytoczył obraz owoców zatopionych w nim.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa łagodne, maślane tony zmieniły się w orzechy pekan. Były bardzo jednoznaczne, lekko pieczone...? W większości surowe, acz część z nich na pewno musiała przyozdabiać wierzch piernika... czy tak jakiegoś ciasta? Palona gorzkość jakby odcięła się od nich - rozchodziła się na własną rękę, trochę w tle.

Gorzkość odważyła się pokazać dodatkowo jako gorzkawe skórki. Orzechów wokół pekanów zebrało się więcej, z racji czego ogólna orzechowość wzrosła, acz żadne jakoś nie spieszyły się, aby dominować. Podsyciła je za to pewna siebie ziemia, sugerując... coś kwaskawego, niby owocowego ale nie, np. ocet malinowo-jabłkowy (wyobrażenie).

Kwasek owoców i odrobina cytryny wzmocniły się i przeistoczyły w limonkę. W miodzie podkręciła owocowość. To już nie był miód malinowy, a raczej maliny-owoce, w które zmieniły się wiśnie. Czyżbym czuła jeszcze jakieś leśne? Kwaskawo-cierpkawe jeżyny! Z echem wiśni? Malino-wiśni?

Znów pomyślałam o suszonych śliwkach węgierkach i powidłach, dżemach śliwkowych. I... morelowych? Morelowo-jabłkowych, a podkręconych limonką? Słodzonych miodem, to pewne. Soczystość była wysoka i jakby ciasno związana z również wysoką słodyczą, dzięki czemu nie było za słodko ani nazbyt kontrastowo.

Pod koniec orzechy pekan zdawały się przyozdabiać już nawet nie ciasto, a delikatny deser-krem śmietankowy. Śmietanki wypłynęło całkiem sporo, a z racji kwasku chwilami chyliła się raczej ku kwaśnej śmietanie. Tu jednak orzechy... orzechy dokładały jej słodyczy, jakby np. były lekko karmelizowane w miodzie.

Po zjedzeniu został posmak limonek jakby nasączających ziemię, coś jakby miód karmelizowany i duet śmietanki z pekanami. Czułam zarówno goryczkę skórek orzechowych, jak i wpisaną w pekany łagodną maślaność. Tę jednak przeplotły drzewa. Nie obyło się bez przyjemnej i bardzo znaczącej cierpkości ziemi i ciemnych owoców.

Całość bardzo mi smakowała. Nie była to czekolada zbyt nudno-łagodna, bo mimo łagodności, potrafiła i kwasek, i ziemistość przytoczyć. Pierwszy był złożony, bardzo owocowy i nie odstawał o dziwo od bardziej piernikowych nut. Śmietanko-śmietana i maślaność nie przeszkadzały mi, bo były wpisane w inne, charakterniejsze nuty, związane z nimi na stałe.

Dzisiaj prezentowana wydała mi się kwaśniejsza od tej z 2016. Wciąż była to czekolada łagodna, ale... z charakterem; wyklarowały się orzechy - pekany oraz związana z nimi maślnaość. Owoce wciąż czułam podobne, bo wiśnie, śliwki, jabłka ale... już mniej malin i jabłek, a więcej cytryny i limonki, doszły jeżyny. Miód i piernik, korzenność wyszły ciekawie w zestawieniu z nimi. Dzisiaj prezentowana wydała mi się bardziej peruwiańska. I jakby trochę zaczerpnęła z Domori Apurimac Peru 70 % z 2017 (owoce leśne, a dokładniej jeżyny, ocet). Zdecydowanie smakowała mi bardziej, aż otarła się o maksymalną ocenę.
Odnośnie dzisiaj opublikowanej w końcu straciłam pewność, czy też jest z ziaren Porcelana. W opisie na pewno jest białe kakao "Blanco", dokładnie z Piura, ale słowo "Porcelana" nie pojawia się.


ocena: 9/10
cena: 28,50 zł (za 70g; dostałam zniżkę, cena półkowa to 32 zł)
kaloryczność: 583 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 30 sierpnia 2023

Grizly Krem migdałowy z białą czekoladą i kokosem

Niedługo po wersji 100%, którą jadłam w formie tubki postanowiłam przetestować inny, bardziej kombinowany krem migdałowy Grizly. Ufam temu producentowi, więc biorąc pod uwagę ciekawy wariant i to, że nie występuje w formie mniejszej, zdecydowałam się na to duże opakowanie. Wyszłam z założenia, że skoro białoczekoladowość Grizly Gold Kremu pistacjowego z białą czekoladą, migdałami i kokosem nie przeszkadzała mi jak np. w Sticky Blenders Matcha Nerkowiec czy Sticky Blenders Migdał Ciasteczka Korzenne, nie powinna i w tym. Migdał i kokos kusiły tak bardzo! Ciekawe, że producent sam zachwala krem jako jeden z ich najbardziej udanych. Jak skromnie! Nie no, uważam, że gdy ma się powód do dumy, warto o tym mówić. Chciałam też móc go zachwalać.

Grizly Krem migdałowy z białą czekoladą i kokosem (Mandlovy krem s bilou cokoladou a kokosem) to gładki "krem z prażonych migdałów z białą czekoladą i kokosem".

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach prażono-pieczonych migdałów i słodkiego, prażonego kokosa na wyraźnym, ale nienachalnym białoczekoladowym tle. Czekoladę cechowała waniliowa słodycz i śmietankowość. Była intensywna i całości podyktowała pewną mleczność. Ogół, choć z migdałową goryczką i wytrawnością, odebrałam jako zdecydowanie słodki. Białoczekoladowość przybrała nieco na znaczeniu w trakcie degustacji.

Na wierzchu wydzieliła się ogromna ilość oleju - chyba pierwszy raz w życiu na taką trafiłam. Zlałam około 7,5 łyżek (do słoiczka, by w razie czego potem dodawać w zależności od potrzeby - potem z tego, wraz jak jadłam, do pasty wróciła 1 łyżka).
Resztę, czyli 2,5 łyżki, a także jakby warstewkę tłuszczo-czekolady, na którą trafiłam pod olejem, przemieszałam od razu. Było to strasznie problematyczne... chwilami wydawało się wręcz niemożliwe. Jednolitej konsystencji za nic nie mogłam uzyskać i w końcu się zmęczyłam i uznałam, że nie musi być idealnie. Masa pozbijała się w grudki, była twarda i sucha. Nie chciało to się połączyć grzecznie z jakby nieco wodnistym olejem. W konsekwencji uzyskałam w miarę kremową, ale wciąż znacząco grudkowatą mieszaninę kremu i oleju. Po długim mieszaniu nie było to nieprzyjemnie suche czy tłuste, ale i suchawe, i tłustawe. Znośne jednak.
Krem cechowała przeogromna gęstość. Był ruchomy i zwięzły, dość tłusty, ale w pełny, zbito-zwarty sposób. Już gołym okiem widać w nim drobinki migdałów (głównie skórek) oraz pojedyncze wiórko-kawałki przemielonego kokosa.
Jedzony krem wykazywał lepkość, zalepiając gęsto i rozpływając się w umiarkowanym tempie. Chwilami, gdy trafiłam na gęstszą czy suchszą grudkę, zwalniał. Czuć w nim pełną, maślano-śmietankową tłustość, kojarzącą się z topioną czekoladą, ale też suchawość pasty migdałowej. Wydawał się miękki. Kremowość również się pojawiła, mieszając się z subtelnym, miazgowym efektem oraz oleistością. Ta na szczęście nie była ciężka. Sporadycznie nawet zdarzyło mi się odnieść wrażenie, że była leciutko wodnista.
Z czasem wyłaniało się sporo drobinek. Były to głównie skórki migdałów, ale też po prostu twardsze drobineczki oraz trochę przemielonych wiórków kokosowych. Gryzłam i ciamkałam je już na sam koniec. Okazały się trzeszczące trochę marcepanowo-kokosowo. Zarówno migdały, jak i kokos. Nadały subtelnej chrupkości. Nie wymagały dokładnego gryzienia, ale stanowiły przyjemne urozmaicenie konsystencji. 

W smaku pierwsza przywitała się bardzo wysoka słodycz, oddająca jakby "słodziusie mleczko". Pomyślałam o mleku o smaku białej czekolady, bo i ona błyskawicznie dała o sobie znać. Tuż za nimi pojawił się wyważony duet migdałów i kokosa, także dokładających się do słodyczy - swoją szlachetną, naturalną.

Wszystko to roztoczyło bezkresną śmietankowość. Była wyraźnie mleczna, o czym przesądziła biała czekolada. Wydała mi się wręcz slodziuteńka i w dużej mierze waniliowa. Wanilia i biała czekolada mieszały się z kokosem tak, że szybko zaczęły wydawać się jednością. Kokos sam w sobie jawił się jako słodziutko mleczny.

Migdały także wyszły słodziutko, lekko maślanie. Z czasem jednak odnotowałam też subtelną, prażono-pieczoną nutkę, która pilnowała, by nie doszło do przesłodzenia. Zdarzyło im się wpleść lekką gorzkawość skórek. Chwilami delikatne migdały wymykały się na prowadzenie wyraźnie. Ogólnie zaś zgrywały się z resztą w harmonii, ale zaznaczając, że to one stanowią bazę.

Nie było to takie oczywiste, bo mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach kokos walczył o dominację. Cechowała go słodycz, wzmocniona tym, że otulała go śmietankowa biała czekolada. Na sekundę ten duet zaskarbił sobie większość uwagi. Po gorzkawo-skórkowych epizodach ta czekoladowo-kokosowa spółka wydawała się jeszcze słodsza, aż nieco przesadnie.

Po chwili jednak z czasem migdały wybroniły się. Prażono-pieczony motyw pokusił się o szlachetną gorzkość. Odważniej odezwały się skórki migdałów. Wśród nich odnotowałam też jakby świeższą migdałowo-kokosową soczystość.

Pod koniec jednak i słodycz bardziej dała mi się we znaki. Wydawała mi się nieco nazbyt wysoka, bo biała czekolada zaszalała, starając się zawładnąć sobie podsumowanie. Zasugerowała odlegle duet wyidealizowanego Raffaello (recenzja prawdziwego z 2020, meh) i Princessy (od tej prawdziwej lepiej trzymać się z daleka), które aż nieco zadrapała w gardle.

Na szczęście jednak, gdy masa już zniknęła, zostały drobinki migdałów, głównie skórek, a także trochę kokosa do pogryzienia. Wówczas dominowały migdały bardziej gorzkawe, jakby suche smakowo skórki. Inne drobinki wyszły bardziej neutralnie. Kokos raz po raz też jeszcze podskoczył, już bardziej  świeżo-wiórkowy. Wciąż słodki, ale i w pewien sposób soczysty. Wśród drobinek grał o wiele mniej ważną rolę niż gorzkawe migdały.

Po zjedzeniu został posmak słodkiej, waniliowej i już nieco zbyt cukrowej białej czekolady, ale też motyw niemal neutralnych migdałów. Świetnie połączył to naturalnie słodki kokos. 

Całość wydała mi się zrobiona bardzo dobrze, ale nie idealnie. Wyraziste migdały na pewno na plus, acz wolałabym, by poszły w bardziej surowym, ewentualnie pieczonym a nie prażonym kierunku. Ale... może właśnie dzięki temu wplotły całkiem sporo wytrawności? Wiele dobrego zrobiły gorzkawe skórki. Krem był bowiem bardzo, bardzo słodki. Wręcz słodziuteńki i mleczny. Kokos wyraźnie wyczuwalny, jednak mogli go dodać więcej kosztem białej czekolady. Tej czuć tu mnóstwo. Chwilami w moim odczuciu za wiele, bo maksymalnie podkręciła i tak wysoką słodycz. A tu wolałabym, by tej naturalnej aż tak nie podrasowywała. Smakowo jednak naprawdę mi smakował, mimo że trochę zasłodził.
Jednak... niezbyt podobała mi się konsystencja. To było potworne do przemieszania. Miły miazgowy efekt, bez kawałków, ale z drobineczkami, nie za wysoka tłustość - byłyby miłe, gdyby nie ta twardość i momentami suchość. Bardzo się to podzieliło na olej i masę, szkoda. Wydaje mi się, że lepiej by było, gdyby robili to w mniejszych słoiczkach - mniejsza ilość może by aż tak się nie rozwarstwiła i nie była by aż tak oporna do przemieszania.

Przypomniało mi to trochę Grizly Gold pistacjowy z kokosem i białą czekoladą - podlinkowany wydawał się jednak jakby... świeższo-zielony, mniej prażony. I delikatniejszy. Słodki na jednym poziomie, ale bez gorzkości. Który bardziej mi smakował to chyba nie do rozsądzenia (na pewno dzisiaj opisywany przegrał pod względem konsystencji niespójnej i za to punkt odjęłam). Zależy od dnia. 
Grizly na pewno radzi sobie z białą czekoladą o wiele lepiej niż Sticky Blenders.


ocena: 8/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 39,99 zł za 500g
kaloryczność: 568 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone migdały 80%, biała czekolada 15% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, laktoza, serwatka w proszku, emulgatory: lecytyna sojowa i E476; ekstrakt z wanilii Bourbon z Madagaskaru), rozdrobniony kokos 5%

wtorek, 29 sierpnia 2023

La Naya Madagascar Sambirano Organic 73 % Cacao Limited Edition Dark Chocolate ciemna z Madagaskaru

La Naya Colombia Sierra Nevada Organic 70 %  trochę mnie rozczarowała i na cały zestaw zaczęłam łypać podejrzliwie. Coś czułam, że inne też mogą mi podpaść cukrowością. Kolejną wybrałam tabliczkę ponoć oddającą "audaciousness", czyli śmiałość (może nawet... tupet?), którą Naive wytłumaczyło jako "chęć podjęcia ryzyka". Jeśli mam być szczera, ja od zbyt ryzykownych rzeczy czy aktywności, raczej trzymam się z daleka. Madagaskar... jak tak pomyśleć, rzeczywiście może być wymarzonym miejscem na poszukiwanie przygód. Ja jednak zamiast przemierzać dziką wyspę, wolę spokojnie zasiąść z tabliczką i poczuć, co też za przygodę ona mi zafunduje.

La Naya Madagascar Sambirano Organic 73% Cacao Limited Edition Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 73 % kakao z Madagaskaru, z doliny Sambirano; edycja limitowana wchodząca w skład zestawu Bean-To-Emotion.

Po otwarciu uderzył zapach ziemi, w której kryły się cierpkie nibsy kakaowe, oraz słodkiego syropu, przecieru malinowego z minimalnym kwaskiem. Wyższy, bardziej soczysty kwasek wprowadziła cytryna i ananas. Ten jednak miał w sobie też coś pudrowo-słodkiego, cukierkowego. W ogólnej, bardzo wysokiej i złożonej, soczystej egzotyce doszukałam się jeszcze marakui. Rozlewała się na lekkiej, stonowanej, drzewnej gorzkości. Za nią podążało jakby nieco papierowe echo i ogrom palono-dymnej, lekko korzennej melasy.

Czekolada przy łamaniu trzaskała porządnie, acz średnio głośno z racji twardości. Jakby... kremowej twardości? Polewowej. Miejscami, gdzie tabliczka była grubsza, oczywiście była twardsza, a gdzie cieńsza sprawiała wrażenie raczej kruchej. Przekrój był bardzo ziarnisty, nieco kryształkowy.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym; cienkie fragmenty nawet dość szybko, a grube - wiadomo, znacznie dłużej. Była miękka i kremowa, a do tego tłusta w śmietankowy sposób. Do śmietanki z czasem dołączyła soczystość, wprowadzająca lekką rzadkawość. Przez to znikała jakoś łatwo, mimo że w porywach jakby próbowała wykazywać lepkawość.

W smaku pierwszy wyskoczył pudrowo słodki ananas, a tuż za nim jeszcze słodszy przecier malinowy. Owoce te wydały mi się w pierwszej chwili niemal słodziusie, cukierkowo-cukrowo słodkie, jednak po chwili rozkręciła się soczystość, a ich słodycz popłynęła w nieco bardziej naturalnym kierunku.

Pomógł tu nieśmiały, niemal nieuchwytny wątek orzechowo-drzewny, drobna maślaność łagodnej bazy.

Ananas i maliny pokazały się też od strony bardziej surowej właśnie, słodkiej jak to idealnie dojrzałe owoce. Słodycz podwyższyło jeszcze cięższe, esencjonalne i bardzo soczyste mango. Wszystko to nagle przeszył lekki kwasek. Do egzotycznych owoców dołączyły kwaśne, zielone jabłka. Za malinami z kolei chyba kryły się wiśnie.

Zaraz potem pojawiła się też delikatna goryczka drzew. W pewnym momencie skupiły na sobie całkiem sporo uwagi, ale z owocami zrównały się - nie wyprzedzały ich. Smak drzew zawarł w sobie odrobinę nibsów kakao, a z czasem otoczyło go trochę dymu.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa nagle cukrowa słodycz przypomniała o sobie i dosłownie wyskoczyła ponad wszystko. Dym zasugerował jej palony wydźwięk, więc zmieniła się w melasę. Słodka, goryczkowata melasa wydała mi się nieco korzenna. Podkreśliła też drzewa. Zdarzyło mi się pomyśleć o skórze ananasa - owocu kiepsko obranym - czy o obgryzaniu pestki mango.

Cukrowość jednak owoce znów pokierowała ku cukrowym nutom. Tym razem do głowy przyszła mi oranżada czy oranżadki w proszku anansowe, jakieś słodko-kwaśne cukierki. I coś o smaku mango - jakieś galaretki, sos czy coś takiego. Słodycz znowu przybrała słodziusi wydźwięk, mimo że także kwaśność wzrosła. Zrobiła to poprzez cytrynę na czele innych cytrusów i marakui. Tu zielone jabłka zmieniły się w jabłka po prostu. I kwaskawe, i słodsze - myślałam jednak głównie o kaszowatych.

Przewinęła się też trawa cytrynowa... niosąca też akcent właśnie rośliny, papieru... jakby nieco łagodził kompozycję. Wyciszał? Papier dołączył do drzew i zgubił się wśród nich. Drewno nabrało mocniejszego charakteru, a gorzkość i soczystość związała ziemia. Czarna, rozgrzana.

Gorzkość umocniła się za sprawą dymu. Dym, drzewa... wirowały i kręciły z poczuciem ciepła.

Do ciepła właśnie niewątpliwie dokładał się cukrowo-melasowy wątek, który z czasem aż nieco drapał w gardle. Jednocześnie owoce wydały się naturalniejsze. Pomyślałam już o jakimś smoothie na bazie mango, mango-koktajlu czy czymś takim. Na języku z kolei czułam korzenną ostrość i jakby "gryzący" ananasowy efekt (bez jego silnego smaku).

Jak już kompozycja w pewnym momencie zaczęła łagodnieć, wszystko właśnie w tym kierunku zmierzało. Pod koniec robiło się maślano. Zalał to następnie kefirowo-jogurtowy splot. Kwaskawy i z naturalną, mleczną słodyczą. Pod koniec w ogóle zrobiło się zaskakująco mlecznie - a mi do głowy przyszedł mleczny mango-ananasowy koktajl z akcentem malin i wiśni i całkiem sporą ilością kwaśnego soku cytryny.

Po zjedzeniu został kwaśny posmak cytryn i marakui, może też innych owoców, zestawiony ze słodkim ananasem. Czułam też ciężkość i pudrowość w kontekście tej słodyczy. Czułam się przecukrzona, mimo że także gorzki dym i rozgrzana ziemia stanowiły mocny element.

Całość mi nie podeszła. Za dużo było w niej cukrowowści, pudru, cukierkowo-oranżadowych nut. Wyszła przesłodzona. Melasa też była cukrowa i niespecjalnie pasowała. Ananas, maliny, kwaśne jabłka, mango i marakuja podsycone cytrusem to ciekawy splot, nie typowo madagaskarski, a jednak występujący w tym regionie i miał potencjał. Tylko że niestety wyszło to tak, jakby owoce naturalne walczyły z takimi "słodyczowymi". Dym, drzewa i ziemia w ogóle ustanowiły smakowitą gorzkość, jednak z czasem do słodyczy doszło łagodzenie (papierowo-maślano-nabiałowe?) i wtedy w ogóle słodycz za bardzo męczyła. 
Rozpływanie się też było nie w moim typie - za szybko-nijakie, a i tak tłuste.
Jednocześnie nie była to zła czekolada, o nie. Po prostu od tej marki i tabliczki w tej cenie oczekiwałam więcej, lepszego poziomu.


ocena: 7/10
cena: 200 zł (cena za cały zestaw 4 tabliczek po 60g; dostałam zniżkę, cena półkowa to 260 zł)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

Wegańskie Serce Czekolada Gorzka 85 % + Orzechy Laskowe ciemna z Afryki oraz Północnej i Południowej Ameryki z orzechami

Marka to nie tylko nazwa, ale i ogół postępowania, a to Wegańskiego Serca mi się podoba. Choć ja nigdy nie zrezygnowałabym z jedzenia mięsa, bo je uwielbiam, oni - jak są wege, tak i działają wege. Lubię konsekwentne działania. Oni popierają Fundację Gieniutkowo (Sanktuarium dla świnek i innych zwierząt hodowlanych), o której to dowiedziałam się właśnie z rozmów z producentem oraz naklejek, jakie znalazły się na połowie z otrzymanych czekolad. Producent poinformował mnie, że jedna z czekolad z tej linii (85% bez cukru) trafiła do kategorii "Eugeniusz poleca", gdzie z każdej sprzedanej sztuki złotówkę wysyła do Fundacji Gieniutkowo (Sanktuarium dla świnek i innych zwierząt hodowlanych). 

Wegańskie Serce Czekolada Gorzka 85 % + Orzechy Laskowe to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao (z Afryki oraz Północnej i Południowej Ameryki) z siekanymi orzechami laskowymi nieprażonymi; bez cukru, słodzona słodzikiem erytrytolem.

Gdy otworzyłam, poczułam wyrównany zapach słodko-likierowej i zarazem gorzkiej czekolady oraz surowych orzechów laskowych. Dołączyły do lekkiej goryczki, nadając całości szlachetności. Raz po raz, zwłaszcza przy łamaniu czy gdy wąchałam spód, walczyły o dominację. Samą czekoladę odebrałam jako bardzo paloną.

W dotyku tabliczka była tłusta i trochę polewowa. Wydała mi się nieco pyliście brudząca. Już gołym okiem na spodzie widać zatopione w niej siekane kawałki orzechów. Całe mnóstwo.
Łamana okazała się twardo-krucha i takie też wydawała trzaski. Odskakiwały od niej małe kawałeczki, acz orzechy trzymały się porządnie.
W ustach rozpływała się średnio szybko, bardzo maziście i ulepkowato. Była tłusto-zbita. Mocno kojarzyła się ze śliskawą polewą, zwłaszcza, gdy na język wylegały różnej wielkości kawałki orzechów. Całość zmieniała się w zlepek kawałków właśnie, niczym jakiś szyszko-jeż. W moim odczuciu było ich za dużo.
Orzechy gryzłam dopiero gdy czekolada się już rozpłynęła. Rzeczywiście było ich całe mnóstwo. Dodano kawałki średniej i małej wielkości. Tylko nieliczne zachowały skórki. W większości trzeszczały w lekko soczyście-miękki, surowy sposób. Część była twardsza, parę miało ostrzejsze brzegi.

W smaku od początku gorzkość i słodycz rozchodziły się bardzo harmonijnie, na tym samym poziomie. Gorzkość przedstawiła się jako mocno palona nuta, ale ogółem nie była imperatywna. 

Słodycz wydała mi się z kolei w pierwszej chwili nieco przymglona, a zarazem rześko-chłodnawa, trochę jak mięta. Nasuwała ją na myśl, ale nie była miętowa czy czysto słodzikowa. Nie da się jednak ukryć, że ten jednak dość szybko na myśl przyszedł.

Gorzkość nieco się rozwinęła i przytoczyła palone drewno i mocno paloną kawę. Kawa dominowała, a za nią, jakoś wśród drewna... pojawił się wątek jakby przypalonych orzechów i nieco ziołowy. Kawa też zrobiła się jakby nieco przypalona, a mi do głowy przyszła kawa oblana polewą kakaową i orzechy laskowe. Też w polewie o cierpkim smaku.

Słodycz wzrosła, ale nie tak mocno. Trzymała się średniego poziomu, miała w sobie echo likierowo-cukrowej słodyczy (mimo że czekolada nie zawiera cukru). Wzrósł też motyw goryczkowato-chłodnych, słodkawych ziół. Wniosły świeżość. Dołączył do nich węgiel.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zrobiło się świeżej w kontekście drzew i drewna, do którego przywarł węgielny motyw. Podkreśliły to orzechy laskowe, których delikatny smak rozniósł się wyraźnie. Nie gryzłam ich, a i tak nieźle je czuć. Wyszły lekko gorzkawo, w całości od kawałków rozchodził się wyraźnie smak surowych laskowców, jedynie z palonym echem sugerowanym przez paloność czekolady.

Orzechy podkreśliły w czekoladzie drewno oraz pewną maślaność, smak tłustej polewy. Potem na zasadzie kontrastu zrobiło się też bardziej cierpko-gorzko, jakby za sprawą węgla i lekkiego przypalenia. I... jednocześnie znacząco słodkiego syropo-likieru kakaowo-orzechowego? Dodanego do cierpkiej kawy.

Pod koniec nasilił się motyw tłustej, likierowato-"deserówkowatej" polewy kakaowej. Węgielno-przypalona nuta dawała się we znaki, choć nawet nie dominowała. Smak ogółu był stonowany i słodki.

Gdy czekolada w zasadzie już zniknęła, zajęłam się gryzieniem orzechów. Kawałki orzechów laskowych smakowały... sobą, ale już niepodważalnie słodko surowo. Sporadycznie plątała się wśród nich goryczka, co podkręcały raz po raz pojawiające się skórki. Miałam wrażenie, że dodano laskowce średniej jakości. Wyczuwalne w zasadzie satysfakcjonująco, ale też nie zachwycające.

W posmaku został motyw przeciętnej, wyważonej pod względem zwyczajnej słodyczy i gorzkości polewy kakaowej oraz orzechów laskowych. Przeciętnych, ale przynajmniej surowych. Czułam też leciutką cierpkość chyba związaną ze słodzikiem.

Uważam, że to po prostu średnia czekolada. Nie mam jej za co pochwalić, ale też specjalnie za co krytykować. Jak na tabliczkę ze słodzikiem, wyszła zaskakująco niesłodzikowo. Żałuję, że zdecydowano się na taką formę orzechów (z całymi mogłabym w sumie nawet całą jedną zjeść). Nie były jednak złe. Po prostu... zwyczajne, przeciętne. Posiekanie nie wyszło im na dobre. Szkoda, bo producenci tak rzadko dodają surowe, a nie prażone... z ogromną ochotą zjadłabym tabliczkę z całymi takimi. Myślałam, że dwa paski zjem, ale wystarczył mi jeden; znudziła mnie, bo nie wpisuje się w typ czekolad, które cieszą mnie na dłuższą metę. Gdyby orzechy były całe, na pewno dostałaby 7. A kto wie, może nawet 8 (zależy, jak surowe orzechy wpłynęłyby na smak samej czekolady)?

Po degustacji aż napisałam do producenta, bo nie byłam pewna - czy tak udają surowe orzechy, czy rzeczywiście takie były, bo jednak palona nuta w całości pobrzmiewała... Okazało się, iż faktycznie były surowe, czyli to czekolada tak je zmanipulowała. Ciekawe.

Jako że dostałam 3 tabliczki, 2 od razu powędrowały do Mamy (nawet przed otwarciem dzisiaj prezentowanej; wystarczyło mi, że poznałam bazę Wegańskie Serce 85% bez cukru). Trochę wątpiła, czy da radę takiej zawartości kakao, ale że i jej spada tolerancja na słodycz, nie nastawiała się negatywnie. Zjadła, choć jadła po pasku. Stwierdziła, że: "no czuć, że sama czekolada nie jest jakaś dobra, ale... zjadliwa, taka żeby zjeść. Te 85% nie takie straszne, słodkie jest. Te orzechy tylko bardzo niefajne, przeszkadzają i jakieś takie... Najgorsza możliwa forma i mam wrażenie, że je tak posiekali, bo jakieś kiepskie dali." Zjadła 2 tabliczki i część mojej, ale końcówki już miała dość, już jej tam za bardzo to i owo przeszkadzało, więc oddałyśmy ojcu.


ocena: 6/10
kupiłam: Wegańskie Serce (dostałam)
cena: dostałam
kaloryczność: 532 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, słodzik: erytrytol, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, posiekane orzechy laskowe 10%

KruKam Pasta orzechowa z kokosem

Do marki KruKam mam bardzo mieszane uczucia. Choć może adekwatniejsze będzie stwierdzenie, że czuję obojętność? Ich produkty potrafią zachwycić, nie podejść i być po prostu ok - cały przekrój. Kolejny krem tej marki nie budził we mnie zbyt wielkich emocji, ale na pewno ciekawił. Duet nerkowców i kokosa rozkochał mnie w sobie od pierwszej łyżeczki za sprawą kremu Orzechownia Rafaelka Miazga orzechowa o smaku Kokosowej Praliny. Stąd zainteresowało mnie, jak z kokosem wychodzą fistaszki. Obstawiałam, że mogło być równie dobrze. Wprawdzie pamiętałam KruKam Kokonella pasta z nerkowców z kokosem i czekoladą, której nie wspominam jako wyjątkowo pysznej, jednak... z tą mogło być zupełnie inaczej. Wszak w dzisiaj prezentowanej połączono miazgi, a nie do miazgi orzechowej dodano kokosa w kawałkach.

KruKam Pasta orzechowa z kokosem to naturalny krem z pasty z fistaszków i miazgi kokosowej.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam zaskakująco wyrównany, słodki zapach fistaszków, nasuwających na myśl słodkie i wyraźnie prażone masło orzechowe typu amerykańskiego (ale bez soli) oraz kokosa. Ten zdawał się niemal mleczny. W ciemno powiedziałabym, że pastę zrobiono z nich po równo (a nie, że jest głównie fistaszkowa). Słodycz była wyraźna i znacząca, acz na poziomie średnim. Motyw prażenia jakby jeszcze tę słodycz podbijał, lecz z uroczej (ku której chylił się kokos), sugerując nieco bardziej szlachetny wydźwięk. Ja odnotowałam jeszcze także jakby bardziej tłusto-maślany wątek - na pewno nie olej kokosowy, a właśnie maślaność.

Na wierzchu wydzieliło się sporo oleju, bo 5 łyżek, z czego 4,5 zlałam (do słoiczka, by w razie potrzeby dodać i wymieszać), a 0,5 łyżki wymieszałam.
Masę przemieszałam do jednolitej konsystencji - była ciągnąca i nie zbita, jednak rzadka też nie. To dosłownie definicja kremu. Odebrałam go jako pełny i konkretny, ale właśnie w kremowym sensie.
Całość niby była gładka, acz już na oko widać mnóstwo mikroskopijnych drobinek kokosa i orzeszków, w tym ciemniejszych kropeczek skórek. 
W ustach pasta natychmiast zalepiała. Jakby nieco gęstniała. Dała się poznać jako konkretna i masywna, w pewien sposób miękko-żujna. Zawarła maślaną tłustość, acz nie była bardzo tłusta. Chwilami wydawała się zaskakująco nietłusta i suchawa (w neutralnym, nie negatywnym sensie). Żadnej oleistości. Rozpływała się bardzo powoli, rzednąc i popisując się miazgowym efektem. Wpisał się w definicję aksamitnej kremowości.
Gdy większość masy się rozpuściła, na języku pozostała znikoma ilość drobinek niewymagających gryzienia. Gdy to jednak robiłam, drobinki przemielonych wiórków kokosa okazały się trzeszcąco-miękkawe, delikatne, a orzeszków lekko chrupkie. Niewymagające, ale stanowiące zacne urozmaicenie struktury. 

W smaku od razu poczułam stonowaną słodycz fuzji lekko prażonych fistaszków i kokosa, nakręcających się wzajemnie. Kokos wykazywał nieco uroczy charakter, acz... uroczo-szlachetny, o co dbały arachidy. 

Fistaszki szybko dały się poznać jako mocno maślane, w pewien sposób spokojne i łagodzące całość. Takie właśnie utworzyły tło, bazę. One przewodziły, lecz także kokos miał się nieźle, epizodycznie bardzo skupiając na sobie uwagę.

Słodycz umocniła się szybko i wydała mi się w pewien sposób śmietankowo-mleczna za sprawą kokosa. Kokos zaprezentował się jako słodki, także wiórkowy, ale... głównie przywodzący na myśl jakieś słodkości z kokosowym kremem, kokosowo-mleczne desery - to bardziej smak jakby miazgi kokosowej (np. Eko Gram The Real Creamed Coconut). Taki wyszedł na pewien czas na pierwszy plan. Za nim zaś przebiegało słodkie masło orzechowe. Arachidy zasugerowały amerykańskie "peanut butter" o wyczuwalnej słodyczy i prażeniu. Prażona nuta na pewien czas wyłoniła się ponad wszystko. To jednak zaraz osłabło, mieszając się z delikatniejszym, maślanym wątkiem. Orzeszki wydawały się takie... Czyste, acz z odrobiną gorzkawych skórek.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji, kokos i fistaszki zrównały się. Słodko-prażone orzeszki podkreśliły smak wiórków kokosowych. Słodycz kokosa delikatnie wciąż płynęła, lecz już nie rosła. Zrobiła się też bardziej niemal soczysta. Soczyście wiórkowa i szlachetniejsza. Jakby tak podczas jedzenia kokosowego deseru z wiórkami nastał moment, w którym w ustach zostają już tylko one, wiórki. Taki smak właśnie, kokosowo wiórkowy, połączył się w harmonii z fistaszkami bardziej konwencjonalnie maślanymi. 

Były zrównane. Cała słodycz i śmietankowość kokosa przygłuszyły prażony wątek, ale nie arachidowość. Na końcówce fistaszki wydawały się bardziej słodko-maślane i choć teoretycznie delikatne to... takie zdominowały kompozycję.

Drobinki zostające na języku kontynuowały ten fistaszkowo-kokosowy duet. Był słodki, ale też jakby nieco soczysty i prażony. Tu wyraźnie czuć prażone orzeszki i wiórki.

Po zjedzeniu został posmak prażonych i słodkich fistaszków oraz kokosa wiórkowo-miazgowego, słodkiego, ale już szlachetniej i słabiej. Wyłonił się bowiem akcent oleju kokosowego.

Całość zachwyciła mnie, acz... nie było to wielkim zaskoczeniem. To jakby prażono-maślaną, trochę "peanut butterową" KruKam Pastę Orzechową 100 % gładką wymieszać z kokosem.... Tylko że jakby w proporcjach takich, że za nic nie zgadłabym, że kokos to jedynie 15%. Było go czuć dużo w różnych kontekstach: aż "słodyczowo"-mlecznie, miazgowo i wiórkowo... W połączeniu z maślanością ogółu wyszedł słodko, acz nie tak, jak czasem takie pasty potrafią, a bardziej łagodnie. Same fistaszki wyraźnie prażone, ale nie za mocno - też poszły w słodkim kierunku. Na szczęście, mimo wysokiej słodyczy, pasta nie była nazbyt słodziusia, a słodka szlachetnie.
Konsystencja aksamitnego, miazgowego kremu bardzo mi się podobała. Żadnej ciężkości, a pozytywna masywność.
To o wiele lepsze wymieszanie orzechów z kokosem niż np. w przypadku KruKam Kokonella (z nerkowców z kokosem i ciemną czekoladą).


ocena: 9/10
kupiłam: ojciec mi kupił w Biedronce
cena: chyba 13,99 zł (za 300g)
kaloryczność: 580 kcal / 100g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: 85% pasta z orzechów arachidowych, 15% pasta kokosowa

sobota, 26 sierpnia 2023

Luisa Abram Rio Cassiporé / Cassipore River 70% ciemna z Brazylii

Jedna jedyna tabliczka tej marki, którą jadłam, nie zachwyciła mnie, jednak uznałam, że nie będę Lisy Abram skreślać właśnie po jednej czekoladzie. W wielu sprawach mam tak, że jak w ciemno wybiorę jedną rzecz, okazuje się, że miałam pecha i akurat trafiłam na najgorszy wariant czy coś. Stąd do drugiej podeszłam w zasadzie bez emocji, po prostu trochę ciekawa.
Jadłam Luisa Abram Rio Tocantins / Tocantins River 70%, a producent przy swoich tabliczkach z Brazylii przekonuje, że wybierają dokładnie wyselekcjonowane, dzikie kakao, ponieważ w kraju tym jest bardzo różnorodne. Ponoć co rzeka, to zupełnie inne nuty. Zaintrygowało mnie to. Stąd zdecydowałam się kupić drugą czekoladę z Brazylii, ale z regionu innej rzeki.

Luisa Abram Rio Cassiporé / Cassipore River 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % dziko rosnącego kakao z Brazylii, z regionu rzeki Cassipore, stanu Amapá (w Parku Narodowym Cape Orange, na północy kraju, prawie na granicy z Gujaną Francuską).

Po otwarciu poczułam wyraziste orzechy laskowe w karmelu czy nawet toffi. Oczami wyobraźni widziałam, jak gęsta, słodka masa powoli opływa surowe laskowce. O ich świeżości i surowości zapewniały inne właśnie świeże, bardzo roślinne nuty. Pomyślałam o zielonych roślinach - liściach, krzakach, ale też o jeszcze zielonkawych bananach i świeżych, soczyście-słodkich figach. Figi wystąpiły jednak też jako suszone, wprowadzając inne suszone owoce: morele i daktyle. Podyktowały kompozycji bardzo słodki charakter, choć i rześkość była bardzo wysoka. W dodatku, zwłaszcza w trakcie degustacji, odnotowałam w niej jeszcze trochę pomarańczy i lekką cierpkość - jakby owoce czarnego bzu, właśnie jeszcze na krzewie, wraz z zaznaczonym motywem gałązek-drewna w tle.

Podczas łamania tabliczka trzaskała bardzo głośno w chrupki sposób. Była twarda i nieco krucha.
W ustach rozpływała się w umiarkowanie wolnym tempie, dość kremowo, ale jednocześnie proszkowo. Była miękka i złudnie budyniowo-mleczna, leniwie rzednąca na lekko soczystą i jakby plastycznie rozlazłą masę. Było w niej coś, co w połączeniu ze smakiem, nasuwało na myśl scukrzone owoce suszone i cukier puder.

W smaku pierwszy poczułam słodki, maślany karmel. Był delikatny, palony minimalnie. Opływał także słodkie w naturalny sposób orzechy laskowe.

W tle zaznaczyła się bardzo nieśmiała gorzkość rodem z ciasta czekoladowego, po czym jakby się cofnęła i jednak nie pokazała się. Może jako ta leciutka, znikoma paloność tylko coś tam z niej zostało.

Słodka, gęsta masa, która opływała orzechy nie miała zahamowań. Pomyślałam już nie o karmelu, a śmietankowym toffi, może kajmaku. Znacząco podniosły słodycz. Ta rosła i rosła, a w tle odnotowałam cukier puder. Posypywano nim jakieś... ciasto czekoladowe na bazie daktyli? Z mieszanki czekolady mlecznej i ciemnej.

Przybyła soczystość. Także słodka, ale w owocowy sposób, więc w odbiorze przełożyła się na pewną lekkość. Prowadziły suszone figi i suszone morele. Do głowy przyszły mi owoce nieco scukrzone. Głównie słodkie, takie miękko-lepkie i jasne... W których jednak trochę rześkości, soczystości się ostało. Może nawet odrobinka kwaseczku? 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkawość jednak zdecydowała się znów spróbować. Wsparła się słodyczą, oddając słodkie, ale niewątpliwie mocno czekoladowe ciasto brownie. Jakby z masą karmelową / kajmakową i budżetową polewą czekoladowo-kakaową? Palono-pieczona nutka nieco pomogła gorzkości, ale nie szlachetności - polewa jakoś dziwnie odstawała. Wciąż było bardzo słodko - brownie musiało zostać posypane cukrem pudrem. Poczułam się, jakbym przepiła je mlekiem. Dodatkowo złagodziło smak i próbowało trochę słodycz rozbić, lecz splot czekoladowej polewy na przesłodzonym brownie, cukru pudru i daktylowego ciasta czekoladowego był za silny - dominował.

Owoce za to podwyższyły soczystość. Figi... zrobiły się świeżo-surowe. Wciąż bardzo słodkie, ale w bardziej rześki sposób. Znów odnotowałam leciutki kwasek, a także motyw roślin. Zielonych liści i jeszcze lekko zielonkawych bananów. Przemknął mi delikatny cytrus.

Brownie jednak wciąż skupiało na sobie więcej uwagi. Słodka, ciemnoczekoladowa ciastowość wsparta została suszonymi daktylami. Jakby takimi przerobionymi na masę-papkę. Podniosły czekoladowość, ale nie gorzkość. Karmel, kajmak... nieco osłabły. Brownie jednak i tak niebezpiecznie zbliżało się do przesłodzenia... na moment na ratunek przyszła mu nutka orzechów. Połączyły ciasto ze świeżością, co jednak i tak nie zatrzymało daktyli przed zasładzaniem. Wyszły jednoznacznie i intensywnie, acz...

Czekoladowość obudziła odrobinę cierpkości. Z wymienianymi owocami ułożyła się w nieco cytrusową nutę. Mandarynka, słodka pomarańcza i jej cierpkawo-gorzkawa skórka nieco przełamały słodycz. Chociaż... i w tych cytrusach tkwiło coś "dosłodzonego" (pudrowego?). Wykorzystały to rośliny, a ja oczami wyobraźni zobaczyłam owoce czarnego bzu - wśród liści, na krzewie. Dzięki liściom i krzewom wyległy wyraźniej orzechy laskowe. I trochę innych, ale przemieszanych i niezbyt jednoznacznych. Do głowy przyszedł mi jeszcze jakby orzechowy puder (?).

Orzechowa posypka na jakimś daktylowo-śmietankowym deserze z czekoladową polewą i nutą taniego, karmelowego toffi? Owoce zasugerowały jeszcze słodkie mleko bananowe.

W posmaku została lekka soczystość cytrusowa i jakby nieco bardziej czerwono-ciemno owocowa z cierpkością średnio dojrzałych bananów, surowych i świeżych fig oraz kiwi, a także kakao. Czułam też wysoką słodycz jakby brownie z karmelem i cukrem pudrem, a nawet lekkie palenie / pieczenie jak po daktylach na języku i w gardle.

Ta czekolada to ogrom maślanego karmelu, śmietankowego toffi i ich słodyczy, zmieszanej ze słodyczą ciasta daktylowego i brownie oraz naturalną orzechów laskowych i suszonych owoców: fig, daktyli i moreli. Zaskoczył mnie jednak też ogrom świeżości świeżych fig, drzew i roślin, a także nawet lekka cierpkość owoców bzu i pomarańczy. Wszystkie one jednak nie dały rady przesłodzeniu, jako że o gorzkość w ogóle było tu trudno. Kompozycja chwilami wydawała się aż zaskakująco mleczna, a ogrom rozmaitej słodyczy czekoladowości dodał echo kiepskawej polewy. W ogóle takie ordynarniejsze cukrowe wątki mi tu przeszkadzały.
Znów - to wspaniałe nuty z potencjałem, ale zdecydowanie w za słodkim wydaniu.

Cukier puder, świeże figi, orzechy (ale zupełnie inne, bo w dzisiaj przedstawianej laskowe, w podlinkowanej włoskie i ziemne), ciastowość (znów - w dzisiejszej brownie i ciasto czekoladowe z daktyli, w podlinkowanej kruche ciastka) i w końcu cytrusy przypomniały mi Luisa Abram Rio Tocantins / Tocantins River 70%. A jednak właśnie ona była bardziej cytrynowo-ogólnie cytrusowa, jak ciastka cytrusowe, ale wcale nie taka kwaśniejsza. Zasładzała miodem. Miała ciekawe akcenty żywiczno-herbaciane, które dzisiejsza wyparła świeżymi roślinami.


ocena: 7/10
cena: € 10,15 (za 80g; dostałam rabat)
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 25 sierpnia 2023

(Sądecki Bartnik) Miód nektarowy Gryczany

Nie rozumiem ani ukrywania producentów, ani ukrywania SIĘ przez producentów. Znaczy... znam mechanizmy, dlaczego, jak i po co może to być robione, ale tak po ludzku i "po kimikowemu" nie rozumiem. Z Mamą zauważyłyśmy, że Bartnik Sądecki ukrywa się lub jest ukrywany nad wyraz często. Występuje jako Miodna Kraina, ale też robi miód dla Carrefoura. Żaden z nich nie jest w pełni satysfakcjonujący (wiadomo, nie ta cena, nie ta półka), ale... wydawało mi się, że małe różnice występują. Byłam ciekawa, czy marka pozwala sobie na jakieś różnicowanie standardów, więc jak tylko Mama kupiła wersję występującą w Lidlach (nieświadomie), spróbowałam.

(Sądecki Bartnik) Miód nektarowy Gryczany to mieszanka miodów pszczelich pochodzących z UE i spoza UE, produkowany przez Gospodarstwo Pasieczne "Sądecki Bartnik".

Po otwarciu poczułam przyjemny zapach ostrych kwiatów, wpisanych w niewątpliwie ciemny miód. Nie był jednoznacznie gryczany, ale w sumie można się domyślić, iż to właśnie taki miód. Choć drapiąco słodki, wciąż szlachetny.

Po odkręceniu zobaczyłam trochę pianki, ale przynajmniej kolor był przyjemnie ciemny, niemal czarny. Konsystencja jednak rozczarowała rzadkością. Z łyżeczki miód ściekał jak szalony i prawie nie tworzył stożków (lany z niej), ani wypukłości. Także jedzony wydał mi się rzadki i jakby śliskawy (jak syrop klonowy?), jakby wodnisty... Niby nie jednoznacznie, ale był jakiś mało miodowy.

W smaku od początku powalił wysoką, jakby czystą słodyczą. Nie powiedziałabym, że pochodzi od miodu ciemnego. Przywodziła na myśl jasne, przeciętne miody wielokwiatowe... Albo nawet nie przeciętne, a zabójczo, aż niewiarygodnie słodkie. Kwiatowość, nutka ukwieconego pola wprawdzie się zaznaczyła, ale że pola gryki? Nie powiedziałabym.

Zaraz za to poczułam lekki kwasek. Nie powinno go tam być, nie należał do przyjemnych. Mimo że był trudny do wyłapania pod całą tą niewiarygodną słodyczą, mnie bardzo przeszkadzał.

Jeszcze podkreślił słodycz, która mniej więcej w połowie szybkiego rozpływania się porcji spłynęła do gardła i zaczęła w nim drapać. Motyw ciemnawego miodu - minimalnie ostrawy? -  niby się w tym wszystkim zaplątał, ale zatonął w straszliwej słodyczy, zwielokrotnionej kwaskiem-niekwaskiem.

Po zjedzeniu już malutkiej ilości został czysto słodki posmak miodu złej jakości. Choć nie realnie kwaskawy, szło to w takie "słodkie kwasko-drapanie".

Ten miód to jakaś porażka. Gryczaność ograniczyła się tylko do koloru i niezłego zapachu. Konsystencja rzadka i mało miodowa, a smak po prostu kiepski. Nie dość, że mało gryczany, a przerażająco słodki, to jeszcze z kwaskiem-niekwaskiem, którego nie powinno tam być. W zasadzie nie był to po prostu kwasek, a tani, nieprzyjemny motyw poniekąd wynikający ze słodyczy, który aż trudno jakoś nazwać czy do czegoś porównać - efekt, jakby zaraz kwasek miał się wyłonić? Miodowa taniość?
Znalazł się daleko za wersją Miodna Kraina i carrefourową.

Także Mamę aż powaliła jego słodycz i zerowa gryczaność (acz ona przez słodycz już nawet żadnego kwasku doszukać się nie mogła). Chyba obie tak słodkiego miodu jeszcze nie jadłyśmy...


ocena: 2/10
kupiłam: Lidl
cena:  zł (za 1000g)
kaloryczność: 333 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: miód

czwartek, 24 sierpnia 2023

(Cortez) Folkowe Mecyje Czekolada Deserowa 70 % ciemna

Nie wiem dlaczego, ale marka Folkowe Mecyje bardzo dobrze zapadła mi w pamięć. Przez nazwę i charakterystyczne opakowanie, w którym znalazła się czekolada z niecodziennym dodatkiem? Bardzo możliwe. W 2015 jadłam białą z makiem tej marki, a potem resztą się nie interesowałam. Nie znaczy to jednak, że nie uważam, iż marka nie ma ciekawego pomysłu na siebie! Wręcz przeciwnie. Otóż każda tabliczka ma na opakowaniu wzór inspirowany jakimś konkretnym z ich regionu. W przypadku dzisiaj prezentowanej haftem ze spodni górali podhalańskich, regionu z podnóża Tatr.

(Cortez) Folkowe Mecyje Czekolada Deserowa 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao; ręcznie robiona; producenta Comedus.

Po otwarciu poczułam gorzki zapach ziemi i kakaowych trufli oprószonych kakao w proszku. Właśnie ono budowało większość gorzkości, nie była więc specjalnie wysoka czy głęboka. Mieszała się z mocno kawowym biszkoptem. Ten wplótł dość ciężką słodycz. W dużej mierze była waniliowa (nie czystej, naturalnej wanilii), ale też trochę cukrowa. Przy niej odnotowałam duet orzechów laskowych i nerkowca. Może z echem orzechów palonych? Ciasto kawowe wydało mi się lekko cierpkie, a zwłaszcza w trakcie degustacji dołączył do niego kwaskawo owocowy motyw truskawek.

W dotyku tabliczka sprawiała wrażenie trochę polewowej i masywnej. Była twarda, ale zarazem dość krucha. Łamała się ze średnio głośnym, jakby chrupkim trzaskiem.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, maziście i dość tłusto. Okazała się kremowa, ale też trochę oleiście-polewowa. Może minimalnie, ale jednak. Wykazywała w dodatku lepkawość i pewną śliskość, acz pod koniec zasunęła trochę proszkowej pylistości.

W smaku od razu poczułam wysoką słodycz w gorzkości, oddającą sowicie posłodzony, nieco ciężki biszkopt kawowo-czekoladowy.

Słodycz była silna od początku, a w ciągu kolejnych chwil jeszcze nieco wzrosła i wydała mi się przesadzona. Należała do wanilii, wpisującej się w ciastowe i cukiernicze klimaty, acz wyłamywał się z niej także zwykły biały cukier. Dało to duszny efekt.

Ciasto kawowe musiało mieć brzegi poprzypalane na chrupko. Poczułam tu motyw suchego kakao w proszku, a także po prostu kawy. Już nie tylko jako ciasto kawowe.

Pomyślałam o cieście, które mimo wszystko wnętrze zachowało wilgotne. Nasączone kawą? Maziste... niczym krem orzechowy... Też czekoladowo-kawowy, a opierający się na orzechach. Także do nich dołączyła palona nutka. Z czasem, jakoś mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wyłoniły się wyraźnie orzechy laskowe i nerkowca. Ze swoją naturalną maślanością i słodyczą.

Pod wpływem orzechów słodycz nieco się zreflektowała i przestała rosnąć. Raz po raz wydała mi się nieco drapiąca, na pewno ciężka, ale cukrowa tylko trochę. Jakoś częściowo ukryła się w cieście... A częściowo wypływała jako waniliowa kawa.

Czarna kawa ze słodkim waniliowym syropem, w której było coś odrobinkę piekąco-rozgrzewającego język, a podana w towarzystwie kakaowych trufli obtaczanych kakao. Były gorzkie, ale też specyficznie słodkie i nieco maślane. Pojawiła się przy nich lekka ziemistość, podkręcająca poważniejszy charakter.

Wemknęła się też lekka cierpkość, podkradła się do kawy, znalazła się przy cieście... ale i zasugerowała  trochę owoców. Pomyślałam o kwaskawych truskawkach, które przerobiono na jakiś przecier, mus i doprawiono wanilią... Albo jakiś zdrowych słodyczach z masy owocowej? Przemknął nieco tylko mocniejszy kwasek liofilizowanych truskawek, po czym zniknął w ziemi i truflowo-ciastowej, cukierniczej słodyczy. Pod koniec znacząco drapała w gardle.

Po zjedzeniu został posmak ziemi i drapiący motyw jakby... masy daktylowo-truskawkowej? Z waniliowym motywem, łączącym to z kawą jako kawą z syropem. Do tego czułam gorzkawo-cierpkawe ciasto kawowo-czekoladowe i kakao w proszku, sugerujące trufle.

Całość była w zasadzie smaczna, ale nie porywająca i bez głębi, przesłodzona. Ziemia i kawa, nuta orzechów laskowych i nerkowca wystąpiły w towarzystwie kakao w proszku i przesadzonej słodyczy białego cukru, maskowanego wanilią, co uderzało ze zdwojoną mocą. Wyszło po prostu ciężko, a pod koniec po prostu aż drapiąco w gardle. Ciastowy motyw w sumie na plus, odrobinka truskawek też, ale nie przekonały mnie.


ocena: 7/10
cena: 13,89 zł
kaloryczność: 539 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy