sobota, 1 listopada 2025

lody Willisch Lody z Lodziarni Noc Żywej Dyni (Dynia z pomarańczą)

Czasem żałuję, że zdarza się, że włącza mi się jakieś dziwne, dziecinne chciejstwo. Zdarza się, że mnie to denerwuje, ale w zasadzie... rzadko. Bo i często mnie nie nachodzi. Tylko w takich specyficznych przypadkach, jak np. w Halloween. Niektórzy podczas Gwiazdki pozwalają sobie na poczucie się znowu dzieckiem, a Halloween to z kolei mój czas. Wtedy na moje nieszczęście niektóre szaty graficzne pewnych produktów aż do mnie wołają. Nie inaczej było z dziś przedstawianymi lodami. Mimo że dawno już lody przeszły mi kompletnie, bo są zimne i słodkie, to jednak... te mnie zaciekawiły. Co prawda, nie udałoby im się, gdyby nie to, że znałam Willisch Lody z Lodziarni Dynia z kremem czekoladowym już z czasów, gdy mi ten typ słodyczy, jakim są lody, przestał leżeć. Musiałam im jednak przyznać, że były ciekawe i smaczne.

Willisch Lody z Lodziarni Noc Żywej Dyni (Dynia z pomarańczą) to lody dyniowe z pomarańczą (a dokładniej sosem pomarańczowym ze skórką); edycja limitowana na Halloween 2023, dostępna w sklepach Lidl.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny zapach dyni o słodkim charakterze. Zarysowała się na śmietankowej toni wskazującej lody mleczno-śmietankowe właśnie. W dyni, mimo to, leciuteńka wytrawność pobrzmiewała. Początkowo pomarańcza nie zdradzała swojej obecności - zaznaczyła się dopiero w trakcie jedzenia, zwłaszcza, gdy wąchałam zżelowany sos. Pomarańcza wyszła zaskakująco subtelnie jako ona sama - raczej dodała po prostu soczystości.

Lody były gęste, ale od początku miękkie. Rozpływały się przyjemnie leniwie. W ustach dały się poznać jako kremowe, faktycznie wykazywały i gęstość, i miękkość. Nie czuć w nich zagęszczenia puree, a gładkość. Tłustość stała na średnim poziomie. Nie odebrałam ich jednak ani jako specjalnie lekkie, ani ciężkie. A takie dość syte. Urozmaiciły je drobniutkie i małe kawałki skórek pomarańczy.
Wspomniany sos wystąpił pod postacią paru drobnych skupisk, spirali jakby zżelowanego, trochę przecierowatego sosu. Też był miękki, ale inaczej. Bardziej glutkowato. Rozpływał się wraz z lodami.
Skórki pomarańczy i kawałki półprzezroczyste były trochę kleiste i jędrne. Lekko soczyste oraz miękkie. 

W smaku lody przywitały mnie wysoką słodyczą i mlekiem, do którego dołączyła śmietanka. 

Na tym właśnie tle zaznaczyła się dynia. Odkąd tylko się pokazała, umacniała swoją pozycję. Raz po raz wkradała się na pierwszy plan do śmietanki. Wyszła słodko, w dużej mierze ze względu na swoją naturalną słodycz, ale całość kojarzyła mi się też z dyniowym sernikiem na zimno, w którym nie pożałowano cukru.

Z czasem słodycz trochę przeszkadzała, wydawała się zbyt ciężka. Sporadycznie jednak wzrastała soczystość. Chwilami bardziej, chwilami mniej. Pomarańcza dawała o sobie znać nie zawsze, ale jak już to przeważnie mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach. Część dyniowa miejscami troszeczkę nią przesiąkła.

Wyraźny pomarańczowy kop zapewniały grudki sosu i kawałki pomarańczy. Żelo-sos był soczysty i bardzo słodki, ale jednocześnie kwaskowaty. Kawałków nie musiałam gryźć, by się odezwały. Kojarzyły się bardzo z cukierkowo-kandyzowanymi skórkami, ale w soczystszej wersji. Wystąpiła w nich lekka goryczka, wpisana jednak w słodycz. Przełamywały słodycz lodów. Chwilami, acz nie bardzo często, pomarańcza przygłuszała dynię.

Masa lodowa po zagarnięciu pomarańczowych dodatków jawiła się jako słodsza, a dyniowość chwilami traciła pewność siebie.

Dynia mieszała się ze słodko-kwaśną, gorzkawą pomarańczą trochę dziwnie. Lekki kwasek chwilami niby sprowadzał słodycz cukru do poziomu, zostawiając tę dyniowo-mleczną, ale cały czas towarzyszyła mu kandyzowana nuta. Dynię i mleczność jednak dobrze czuć cały czas, do końca.

Po zjedzeniu zostało lekkie przesłodzenie i posmak skórek pomarańczy z jej lekką kwaśnością, prawie zrównane z wyrazistą dynią. Słodka śmietankowość zacieśniła ich duet.

Lody wyszły całkiem smacznie, acz jak dla mnie za słodko i nie przekonuje mnie to połączenie.  Pomarańcza wyszła lepiej niż znikomy i nieadekwatny dodatek kremu czekoladowego, ale i ona jakoś mi nie leżała... W zasadzie nie była zła, ale nie podobał mi się jej kandyzowany charakter oraz to, że po niej chwilami nuta dyni robiła się mniej intensywna.

Do zachwytu sporo brakowało, ale uważam, że to dobra limitka - warto poznać, ale nie jest to produkt, do którego chciałabym wrócić zwłaszcza w tej cenie. Plusują tym, że są po prostu ciekawe, inne i dobrze zrobione, a nie tylko przyciągające kupców obietnicą. Obietnica dyniowego smaku spełniona.


ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 19,99 zł (za 380g / 468ml)
kaloryczność: 181 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: świeże mleko, świeża śmietana, mleko zagęszczone, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, glukoza, ziemniaczany syrop glukozowy, dynia, skórka pomarańczy 6%, sok z pomarańczy, skrobia kukurydziana, naturalny aromat, cytryna, stabilizator: guma tara; sól

piątek, 31 października 2025

krem Grizly Mr. Spooky by MamaDomisha

Ogólnie mogę z dumą powiedzieć, że umiem kierować się rozsądkiem, gdy chodzi o zakupy. Fakt, czasem włącza mi się durnowate chciejstwo, kiedy sobie coś upatrzę i się nakręcę na coś niekoniecznie naprawdę mi niezbędnego, ale nie zdarza się to często. Gdy chodzi o kremy, podobnie jak w przypadku czekolad, wiem, czego chcę i inne, te niemoje zwyczajnie mnie nie ruszają. Czasem mały problem pojawia się tylko w okolicy Halloween. Wtedy to cała czarna otoczka robi na mnie wrażenie. Podobają mi się opakowania i no cóż... Mam słabość do czerni. Mimo że wiem, że takie produkty często są robione tak, by wyglądały, a smak schodzi na dalszy plan. Tak też gdy tylko zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, sprawdziłam skład i uznałam, że jest do przyjęcia, a ilość cukru sugerowała, że słodycz nie powinna mnie zabić, zapragnęłam go. A jednocześnie się wahałam. Markę Grizly uwielbiam, ale To właśnie miłość pokazał mi, że ich limitowane kremy mogą nie być dla mnie. Co więcej, ten zrobiono we współpracy z jakąś blogerką i instagramerką MamaDomisha (@mamadomisha). Zarówno ona, jak i jej linia dla mnie były wielką tajemnicą. Taką, której nie miałam ochoty poznawać, bo wyglądała na bardzo nie w moim typie. I w pewnym momencie byłabym gotowa jednak halloweenowy krem odpuścić, ale... Jakoś w końcu wewnętrze dziecko wygrało. I oto jest. A na publikację musiał czekać tyle, że chyba rekord pobił (bo jak go jadłam, miał długą datę (prawie rok), a wydano go na Halloween 2023.

Grizly Mr. Spooky by MamaDomisha Krem Migdałowo-orzechowy to krem z migdałów i orzechów nerkowca z czekoladą mleczną karmelową i czekoladą białą oraz pestkami dyni, strzelającym cukrem i przyprawami korzennymi (pumpkin spice); edycja limitowana na Halloween 2023; wyprodukowany przez Calbuco.

Po otwarciu zapach był znikomy - trochę cukierkowo-korzenny, ciastowaty i mdławy. Wystrzelił dopiero, gdy uporałam się z wierzchem. Wtedy poczułam bardzo słodki zapach marcepanu i bardzo słodkiego, korzennego ciasta marcepanowego. Korzenna pikanteria z cynamonem na czele mieszała się jednak z cukierkowo-landrynkową nutą, że przez myśl raz po raz przemknęły mi cukierki o smaku coli. Czułam też mleczną czekoladę o nieco maślano-karmelowym, łagodnym charakterze oraz ciężkość białej czekolady i trochę migdałów. Po wymieszaniu i w trakcie jedzenia na pewno dołączyła jeszcze lekka wytrawność pestek dyni (ale nie zapach pestek samych w sobie), chyba podkreślona węglem. Za nic nie powiedziałabym, że wącham krem orzechowy.

To, co zobaczyłam po odkręceniu, wystraszyło mnie i zaskoczyło. Na wierzchu wydzieliły się dziwne, białe kulki - zbitki małych białych jakby karmelków. Ostrożnie zaczęłam to szturchać łyżeczką i wyjmować do osobnego słoiczka. Tak, to były szkliste cukierki - jak się zaraz okazało, cukierki strzelające. W ustach rozpuszczały się w tempie średnim porządnie strzelając i pykając. Nie podobał mi się ten efekt, więc cieszę się, że większość "wyszła" na wierzch, dzięki czemu mogłam się tego pozbyć. Wyszło tego z 15 gramów, acz i tak nie udało mi się zgarnąć wszystkich. Na wierzchu było też trochę oleju - na oko niecała łyżeczka, więc resztę wraz z tym olejem już wymieszałam. Nie jednak dokładnie, że na dnie zostało trochę suchawego kremu bez tych cukierków. W trakcie jedzenia co większe, wybierałam mini widelczykiem.
Mieszanie było średnio trudne, bo krem w sumie łatwo się mieszał, ale był miejscami podeschnięty i zbity. Cechowała go gęstość, acz nie jakaś nadzwyczajna. Mimo podeschnięcia, dał się poznać jako wilgotny i wręcz plaskający. Pojawiła się w nim oleistość, a do łyżeczki się kleił. Ciągnął się średnio. Widać w nim leciutki miazgowy efekt, powiedziałabym, że niezwiązany z kawałkami cukierków.
W ustach krem rozpływał się w tempie umiarkowanym. Był gęsty, ale łatwo rzedł na tłusto-pylistą zawiesinę, dając się poznać jako miękki. Czuć w nim lekką miazgowość, ale jednak raczej nie od kawałków orzechów a szklistych, twardych cukierków, a także wysoką pylistość. Podgryzany krem wręcz rzęził i trzeszczał, skrzypiał. Zaklejał usta na chwilę, a potem łatwo rzedł, wykazując tłustą czekoladowość. Wydał mi się bardzo tłusty w sposób czekoladowo-maślany, ale nie ciężki. Tam, gdzie był gładszy, gdzie było mniej kawałków cukierków, też zdarzało mu się lekko pykać i jakby bąbelkować. Im więcej zagarnęłam kawałków cukierków i im kawałki były większe, tym strzelanie to było mocniejsze. Zostawiłam część z nimi, by poznać ten efekt - kiedy cukierków zebrało się dużo, czułam dosłownie bombardowanie języka. A w dodatku gdy trafiły się spore cukierki - to było dosłownie jak fajerwerki w ustach, że raz czy drugi wydało mi się to trochę bolesne. Osobliwe odczucie - mnie się nie podobało.
Kilka cukierków pogryzłam - trafiłam na dwa typy: szkliście twarde, chrupiące oraz bardziej miękko-skrzypiące i klejące się na chwilę do zębów. Podczas gryzienia strzelanie było jakby trochę powstrzymane, słabsze.
I tak przy kremie niezbyt przemieszanym raz strzelanie było sporadyczne i nasilające się, raz dużo słabsze, a raz było silniejsze, że aż ratowałam się wypluwaniem cukierków.
Krem zostawiał pylistą suchawość w ustach, mimo tłustości. 

W smaku pierwsza zaszarżowała słodka czekolada i ostry cynamon. Mleczna czekolada po chwili zrobiła się bardziej maślano-mleczna w ciężki sposób, charakterystyczny dla białej. Czuć więc duet mlecznej i białej, przy czym biała była mocno dominująca. Smakowo to właśnie czekolada - biało-mleczna - dominowała.

Do ostrego cynamonu dołączył imbir i ogólna, rozgrzewająca korzenność. Przyprawy rosły odważnie, że w pewnym momencie wystraszyłam się, iż zagłuszą orzechy. Za białą czekoladą zaplątało się marcepanowe echo i pomyślałam o białej czekoladzie nadzianej marcepanem, acz takim z aromatem migdałowym.

Nerkowce odezwały się szybko i zaskakująco jednoznacznie. Ciepłe przyprawy podkręciły lekko prażoną nutę orzechów, a same nerkowce mieszały się z maślanością i łagodnością czekolad. Przy nerkowcach czekolady wyszły bardziej maślano - pomyślałam o maślanym karmelu. Maślaność nerkowców w harmonii mieszała się z mlekiem, że całość wyszła zaskakująco mlecznie.

Przyprawy korzenne cały czas były mocno wyczuwalne, choć na pewien czas odrobinkę się wycofały. Nerkowce podążały tuż za czekoladowością. Za jej sprawą rosła słodycz nieco za mocno.

Do nerkowców z ociąganiem dołączyły migdały. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji, migdały zaprezentowały się z poważniejszej strony. Trzymało się ich jednak dziwne echo - chyba węgiel raz po raz jako on sam się zaznaczał. Musiały też być podprażone, bo wpisywały się w ciepło. Nagle wyobraziłam sobie korzenny marcepan, który wchodził w strefę... niemal wytrawną. Z zaskoczeniem poczułam wytrawniejszy motyw dyni. Podkreślił migdały, ale przy nim marcepan wyszedł jeszcze bardziej olejkowo.

Kumulacja orzechowych nut sprawiła, że czekolady straciły na jednoznaczności i przemieszały się ze sobą, co nie wyszło na dobre. Słodycz wydała mi się nieco przesadzona, a korzenny splot z przewagą tym razem imbiru, a cynamonem i resztą dopiero za nim, splatając się z białą czekoladą, chwilami zahaczał o rzygowinowy akcent. 
Gdy zaś zagarnęłam więcej cukierków, słodycz podskakiwała drastycznie, a one raz czy drugi skierowały myśli ku ostrej coli. Miks ten odciągał uwagę od nerkowcowo-migdałowej bazy. Przy cukierkach aromat migdałowo-marcepanowy wydawał się jeszcze sztuczniejszy.

Cukierki strzelające smakowały cukrowo-sztucznie. Mdło, trochę mlecznie-karmelkowo, trochę jak "o smaku coli" z tym cynamonowym echem. To, jak strzelały, podkręciło poczucie pieczenia w język pikantnych przypraw i aromatów.

Po zjedzeniu został cukrowy posmak mieszanki za słodkich czekolad, z przewagą białej, i cukierkowo-landrynkowy, zmieszany z ostrą korzennością. Cynamon i imbir trochę piekły w język wraz z tym strzelającym efektem. W tle pojawił się węgiel, maślane nerkowce i echo migdałów z olejkowym, sztucznym marcepanem. Czułam się przesłodzona, a usta miałam rozgrzane korzennością. Sztuczność olejku marcepanowego i strzelających cukierków bardzo doskwierała.

Krem był ciekawy i dziwny, to pewne. Nie mogę powiedzieć, by mi bardzo smakował, ale niesmacznym też nie mogę go nazwać. Na pewno jestem przeciwna dodawaniu strzelających cukierków do kremów orzechowych. Mi przeszkadzały - efekt strzelania bardzo mi się nie podobał, a i w smaku nie wyszły najlepiej. Dobrze więc, że tak mi się na wierzch w większości wydzieliły. Rozumiem jednak, że niektórzy mogą lubić takie urozmaicenia - wtedy takie ich wydzielenie się to raczej wada, bo trudno całość wymieszać. Zaskoczyło mnie, że olej prawie się nie wydzielił, a masa miejscami była ryzykownie suchawa. Konsystencja i forma więc na minus ogólnie na pewno, ale przynajmniej pasta była gęsta i miazgowa. Miała więc jakieś pozytywy. 
Zapach był bardzo dziwny - jedzeniowy, ale sztuczny. Dałam powąchać Mamie - jej bardzo się podobał. Ja czułam i przyjemne, i nieprzyjemne nuty. Najważniejszy smak był złożony, interesujący, ale na pewno nie taki, do którego chciałabym wrócić. Dobrze, że nerkowce i migdały czuć, przy czym zdziwiło mnie, że nerkwocom udało się przeważać. I nawet dynię poczułam! Szkoda, że gdzieś w tle, ale przynajmniej dodała zbawiennej wytrawności. W zasadzie nawet węgiel odrobinkę coś w smaku wniósł! Ogólnie jednak dominowały przesłodzone czekolady i przyprawy. Nie podobało mi się połączenie białej i mlecznej, zwłaszcza przy tak dominujących zapędach pierwszej. W ogóle bym z niej zrezygnowała (obstawiam, że dodali ją, bo biel łatwiej zabarwić na czarno?). Przyprawy wyszły z nimi nie najlepiej - cały korzenny splot był ostry, ale to smakowo nie byłoby najgorsze, gdyby nie to, jak ta pikanteria łączyła się z innymi wątkami. Skojarzenie z colą czy to, jak razem ze strzelającym efektem cukierków gryzły w język, to dla mnie spory mankament. Krem wydał mi się w dodatku przerysowany - aromat migdałowy dodał silnej marcepanowej nuty, co wyszło całkiem ok, ale znów - z innymi wątkami to jakoś tak za dużo tego wszystkiego. Jak już musiał się tu ten aromat znaleźć, wolałabym go mniej. Jeszcze jak się jadło, marcepan jawił się w miarę ok, ale jak przestałam - sztuczność zrobiła się nieprzyjemna.
Jako dziwo-ciekawostka może być, może i na Halloween to całkiem fajna limitka, ale jako krem orzechowy już gorzej. Na raz byłoby lepiej, a ja niestety miałam słoiczek na 2 razy. Gdy ciekawostkowość uszła, wady bardziej dawały się we znaki. Pół punktu przyznałam za pomysłowość, wariactwo, dziwność - może ktoś lubi coś takiego. Do Halloween coś takiego - jako halloweenowy psikus? - w sumie pasuje.

Myślałam, że uda mi się go wcisnąć Mamie, ale nie posmakował jej i jednak nie chciała. Opisała: "on taki nawet smaczny, orzechowo-słodki, ale nieokreślony. A jakby przearomatyzowany, wręcz perfumowy. Jakoś mi się z anyżkiem w smaku bardzo kojarzył. Za to zapach ma na pewno piękny, niczym marcepan i makowiec w jednym, bardzo ciastowo-słodki. Sam jak sam, na herbatnikach się sprawdził, choć trudno go było na nie... nałożyć, bo o rozsmarowaniu to trochę trudno mówić. Jak raz czy drugi trafiłam w nim na tego cukierka jakiegoś, to w pierwszej chwili pomyślałam, że kamień, a potem strzelać zaczęło, to sobie przypomniałam, że to te cukierki. Dziwny dodatek, do kremu niezbyt pasuje, do Zozoli tak".


ocena: 5,5/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 34,99 zł za 250g
kaloryczność: 566 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 44,4% łuskane migdały; 25,7% orzechy nerkowca; mleczna karmelowa czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, suszone odtłuszczone mleko, karmelizowany cukier 1,5%; emulgator: lecytyna sojowa; aromat, ekstrakt paprykowy, naturalny aromat waniliowy), biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, suszone pełne mleko, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy), łuskane nasiona dyni, strzelający cukier 1,5% (cukier, syrop glukozowy, laktoza, regulator kwasowości: dwutlenek węgla); barwnik: węgiel roślinny; aromat migdałowy, mieszanka przypraw "pumpkin spice"

czwartek, 30 października 2025

Adikam Happy Halloween mleczna i biała

Miło, że mimo długaśnych kolejek wpisów, mimo tego, że większość recenzji musi czekać miesiącami na publikację, akurat na Halloween udaje mi się publikować na czas. Tylko że... ekhem... często rzeczy z zeszłego roku. Bo a to swoje musiały odczekać w komodzie, a to właśnie te kolejki. Nie inaczej było z tymi czaszkami. Gdy ojciec zapytał, czy chcę, odpowiedź była twierdząca. Naprawdę podobają mi się z wyglądu. Niestety na tym koniec, bo to zwykła mleczna i zwykła biała, a więc właśnie nie moje typy czekolad. Ciekawe, dlaczego skoro producent zdecydował się na miks czekolad, zupełnie zapomniał o czekoladzie ciemnej... Nie byłabym sobą, gdybym dokładniej nie sprawdziła tego producenta. Polska firma Adikam opisuje swoją ofertę jako "wyroby czekoladowe dla koneserów dobrego smaku". Parsknęłam, ale jedno muszę im przyznać - są szczerzy. Faktycznie robią wyroby czekoladowe, nie czekoladę. Pewnie to niezamierzone, pewnie nie chodziło o masę czekoladopodobną, a o to, że robią figurki, czyli nie czekoladę tabliczkową, ale i tak. Gdy dalej poczytałam, że ich produkty "wyróżniają się najwyższą jakością", pokręciłam głową ze smutkiem. Dlaczego? No cóż... kuszą ładnym wyglądem, a w tym przypadku to... źle. Bo człowiek może się władować w... no właśnie, tu zapraszam do recenzji.
Zacząć postanowiłam od potencjalnie gorszych.

Adikam Happy Halloween to figurki z czekolady mlecznej o zawartości 30% kakao i figurki z białej czekolady; w opakowaniu znajduje się 6 czaszek, łącznie 65g; produkowane na Halloween.

W opakowaniu znalazły się 3 mleczne i 3 białe (nie wiem, czy tylko w moim, czy w każdym).
Gdy je otworzyłam, uderzył mnie okrutny zapach czy raczej smród, łączący wszystko, co najgorsze w tanich słodyczach: wanilina, cukier i sztuczny plastik, udający mleko. Mleko wydało mi się aż przerysowane - wyraźne, ale nie w naturalnym sensie. Czuć jego proszkowe pochodzenie. Wyjęte figurki były różnej wielkości.

Adikam Figurki z białej czekolady to biała czekolada w formie czaszek.

Białe mocno dawały (bo nie umiem o tym napisać "pachniały") waniliną, a więc sztuczną słodyczą, która rozchodziła się na całe pomieszczenie, wymieszaną z mnóstwem cukru i mlekiem. To wydało mi się przerysowane - czułam mleko w proszku, ale do głowy przyszło mi też mleko z tubki. Wyszło to do bólu tandetnie - z jakby kwaskawą taniością w tle, a także akcentem Tic taków.

Białe czaszki bardzo różniły się między sobą - jedna była bardziej żółta, inne bardziej białe, a gramatury to kolejno: 8g, 10g i 12g. Co ciekawe, najlżejsza i najbardziej żółta czaszka, była twarda, a białe sugerowały miękkość już przy krojeniu czy odgryzaniu kęsa.
W dotyku figurki były pyliście-sucho proszkowe. Sugerowały ulepkowatość, ale masywną i konkretną. Przy przekrajaniu czy odgryzaniu kawałka były twardawe w jakby stwardniało-polewowy sposób. 
W ustach czekoladka rozpływała się w tempie umiarkowanym, tłusto i maziście. Przedstawiła się jako proszkowa, ale zaraz zaczęła przechodzić w coś bardziej gładkiego. Pojawiła się nawet pewna kremowość. Próbowała zdobyć się na gęstawość. Czekolada zmiękła jakby powierzchownie, bo niemal do końca zachowała kształt. Robiła się coraz bardziej tłusto-wodnista i końcowo zasnuła się pylistością. Już nie próbowała być gęstą - znikała na tłustą wodę.
Żółta czekoladka, rozpływając się, mocno trzymała kształt, a i wydawała się kryć wewnątrz twardość, podczas gdy białe-białe już przy krojeniu dały się poznać jako bardziej miękkie, a przy robieniu kęsa zęby łatwo w nią wchodziły. Rozpływała się gęściej i bardziej miękko.

W smaku pierwsze pojawiło się mleko z cukrem, który przełożył się na szybki wzrost słodyczy. Mknęła odważnie przed siebie, szybko osiągając poziom przesady i męcząc. Oczami wyobraźni widziałam torbę cukru, wraz z wyczuwalnym posmakiem samej torby - taki specyficzny, duszny motyw.

Nie wysokość słodyczy jednak była najgorsza, bo do cukru już po chwili dołączyła chemiczna, sztuczna wanilina, która wanilii nawet nie próbowała udawać. Przedstawiła się jako plastikowo-tandetna. Mieszając się z mlekiem wyszła jak tania, biała polewa, która z czekoladą nie ma nic wspólnego. A która drapie w gardle z pewnością.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa aromaty i tandeta przełożyły się na sugestię osobliwego kwasku w tle. Był rodem wyjęty z najtańszych i najgorszych białych czekolad, ale wciąż nie było to zbyt czekoladowe.

Mleczność była wyrazista, ale w złym sensie. Czułam mleko w proszku, lecz do głowy przyszło mi też przearomatyzowane mleko z tubki i... jakby mleko plastikowe? Prawdopodobnie mleko z aromatu.

Słodycz zrobiła się bardzo ciężka i aż mdliła. Drapała w gardle, ale nawet nie była aż tak straszliwie przesadzona, a po prostu przesadzona - sprawę położył jej obrzydliwy wydźwięk, sztuczność. Umocnił ją dziwny, parafinowo-woskowy wątek, w który wolałam się nie zagłębiać.

Po zjedzeniu już małej ilości czułam się nie tylko po prostu przesłodzona, a zamulona ciężką, sztuczną waniliną. Czułam duszność cukru i tandetny motyw białej polewy, plastiku. Nawet mleko wyszło dziwnie przerysowane.

Co ciekawe, małe różnice wystąpiły także w smaku. Bardziej żółta czaszka mordowała sztucznością, a bardziej białe były nieco mniej sztuczne - w nich jakby cukier bardziej szalał. Co lepsze, to jednak wybór między dżumą a cholerą. 

Dawno nie jadłam tak niesmacznego... czegoś. Bo czekoladą, nawet białą, trudno to nazwać. Wanilina w formie czaszki, straszliwa taniość i tandeta białej polewy. Adekwatnie do pory halloweenowej - Koszmar z fabryki waniliny.
W zasadzie nie zjadłam chyba nawet połowy czaszki - tu kęs, tu gryz i to tylko, by sprawdzić, czy się różnią. Szczerze to po powąchaniu miałam ochotę uciekać. 

Mama też spróbowała tylko trochę i stwierdziła: "Okropne, taka najtańsza niesmaczna biała czekolada, ale mało tego! Ta jej taniość w dziwną jakąś kwaśność szła, której tam wcale nie powinno być".


ocena: 1/10
kaloryczność: 527 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, serwatka w proszku, emulgatory (lecytyny sojowe, polirycynooleinian poliglicerolu), aromat



Adikam Figurki z mlecznej czekolady to czekolada mleczna o zawartości 30% kakao w formie czaszek.

Zapach mlecznych czaszek wydał mi się bardziej zachowawczy, ale też odpychający. Tu jednak dominował cukier i jeszcze raz cukier. Czułam duszność i ciężkość cukru, który przeplotła sztuczność oraz plastik. Bardzo tandetny zapach.

Mleczne czaszki trochę się  poobtłukiwały więc w sumie prezentowały się nieco gorzej. Były za to bardziej podobne jedna do drugiej. Ich waga jednak też się różniła, ale nie tak drastycznie. To kolejno 10g, 11g i 12g. 
W dotyku wydały mi się pyliście-ulepkowate, ale twarde. Przy krojeniu czy odgryzaniu kawałka były znacząco twardsze od białych. Z racji grubości przy krojeniu usłyszałam nawet chrupnięcie. Nie jednak trzask, a jakby dźwięk zawilgocono-stwardniałej polewy. Gdy robiłam kęsa, masę odebrałam jako trzeszcząco-skrzypiącą.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie raczej szybkim. Do końca zachowała pewną zbitość, zwartość i jakby wewnętrzną twardość. Niby aspirowała do gęstawości, acz na mazistości się skończyło. Roztaczała tłustość i wodnistość, a także chwilowo lekką pylistość. Ogółem jednak sprawiała wrażenie raczej gładkiej. A do tego ulepkowatej. Wyszła jak polewa, nie czekolada.

W smaku przywitało mnie niewyraźne mleko i cukier. Słodycz w pierwszej chwili wydała mi się zachowawcza, ale już po chwili ruszyła z impetem. Pokazała się z bardzo cukrowej, wręcz dusznej strony.

Mleczność zaprezentowała się i jakoś zaniknęła, była marginalna, a zarazem dziwnie przerysowana.

Nagle do słodyczy doskoczył plastik i sztuczność. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam jednoznaczny smak wyrobu czekoladopodobnego. Od razu pomyślałam o wszystkich najbardziej tandetnych, najtańszych figurkach pseudoczekoladowych, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Słodycz zadrapała w gardle, jako że cukrowość rozkręcała się w najlepsze. Mieszała się z mieszaniną aromatów, chemii - chyba nawzajem się podkręcały. Do głowy przyszły mi świeczki i woski o zapachu czekolady - smak zrobił się tak sztuczny, że trudno mi było myśleć o tym jako o czymś do jedzenia. Niby mleko się jeszcze ciut wyłoniło, ale nie na tyle, by całości pomóc.

Po zjedzeniu zostało przecukrzenie wraz z drapaniem w gardle, ale także motyw okrutnie sztucznej, świeczkowato-plastikowej czekolady.

Gdy po białej czaszce pomyślałam, że gorzej być nie może... Była jeszcze czaszka z mlecznej czekolady. Powiedzmy - bo, jak się okazało, mleczna czekolada to znalazła się tylko w nazwie. To okrutnie słodki, sztuczny wyrób czekoladopodobny. Tandetny plastik, który może przyprawić o traumę. Mleczne czaszki chyba wyszły jeszcze gorzej niż białej, ale jedne i drugie były tak parszywe, że nawet nie mam jak im zróżnicować ocen, nie rozszerzając skali na ujemną.
 No... udało im się dostosować wyrób do Halloween - to prawdziwy horror.

Mama po małej ilości też odpadła i podsumowała: "Okropne. Słodkie i sztuczne, a w tej sztuczności taniej takiej nawet mi jakby aromat alkoholowy, ale bez alkoholu oczywiście, przemknął. Takie dziwne coś. Nie wiem nawet, które gorsze, nie umiem wybrać".


ocena: 1/10
kaloryczność: 524 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory (lecytyny sojowe, polirycynooleinian poliglicerolu), aromat


kupiłam: dostałam (ojciec kupił w Dino)
cena: 3,99 zł (za 65 g)

wtorek, 28 października 2025

Paradai Thai Craft Chocolate Trang 82 % Dark Chocolate ciemna z Tajlandii

Odkąd poznałam tajlandzką markę Paradai, bardzo kuszą mnie ich wszystkie propozycje, niezależnie od zawartości kakao, ale nie ukrywam, że właśnie od tej dziś przedstawianej, szczególnie wiele oczekiwałam. Z opisu dowiedziałam się, że zrobiono ją z kakao z farmy z prowincji Trang, położonej na zachodnim wybrzeżu południowej Tajlandii. Wyróżnia się ona bardzo starymi, mającymi około 40 lat kakaowcami. A jako że kakaowce nie są zbyt popularne w tym kraju, większość rolników zarabia na życie głównie uprawiając kauczuk. 


Paradai Thai Craft Chocolate Trang 82 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tajlandii, z prowincji Trang.

Po otwarciu poczułam złożony zapach, bez jednego konkretnego dowódcy. Ziemia mieszała się z wytrawną goryczką grzybów trufli - może jako jakiś sos z oliwą? - tuż obok tłustego, słodko-kwaskawego, świeżo upieczonego i właśnie stygnącego sernika. Sernika na spodzie z dość mocno wypieczonych herbatników i posypanego cukrem pudrem. Mieszał się z palonym karmelem i odrobiną kwiatów, walczących o rześkość. Słodycz jednak, choć znacząca, nie była wysoka. Kwasek wydawał się niepewny, czy w smaku rozwinie się, czy nie. Czułam owocowy, niejasny splot, w którym na pewno wystąpiły wiśnie, brzoskwinie i limonki, chyba banany, ale też wiele innych. Trudno było orzec, co się nasili.

Lśniąca czekolada zaskoczyła mnie wręcz rudawym odcieniem ciemnej mlecznej.
Twarda tabliczka przy łamaniu obiecywała masywność. Wydawała z siebie głośne, jakby zawilgocone trzasko-chrupnięcia.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Faktycznie była masywna, konkretna, a do tego dość tłusta. Czuć w niej lekką oleistość, wpisaną w mazistość trochę kleistego smaru. Z czasem pojawiała się drobna wodnistość i cierpkość, przy czym druga rozmywała się w tłustości i wodzie. Końcowo czekolada znikała wodniście.

W smaku pierwsze pojawiły się mleko i słodycz. Mleko łagodne, naturalnie słodkawe, a jednak... z kwaskawym echem? Przemknął mi przez myśl nieśmiały jogurt.

Słodycz reprezentowała subtelny, palony karmel z dopisaną rześkością, co od razu przywiodło na myśl cukier kokosowy. Tylko że w wersji bardziej ugodowej.

Kwasek podszepnął trochę owoców. Na pewno egzotycznych, ale na tym etapie jeszcze niejednoznacznych i chyba wiśni.
W cierpkawym, konkretnym motywie... właśnie chyba wiśni... mignęła jakby... brudna, niemal pikantnawa ziemia? I ukryła się.

Mleczność rozwijała się, idąc w sernikowym kierunku. Reprezentowała i słodycz, i lekki kwasek. Wyobraziłam sobie sernik bardzo tłusty i jeszcze ciepły, dopiero stygnący po wyjęciu z piekarnika. Musiał być na słodkim, herbatnikowym spodzie. Herbatniki właśnie wprowadziły bardziej pieczony akcent.

W tym czasie nasiliły się owoce. Podchwyciły słodycz, jawiąc się jako banany. Chwilowo wyszły najwyraźniej, przecierały szlaki reszcie, po czym osiadły w toni... wieloskładnikowego, egzotycznego smoothie. Poczułam jeszcze brzoskwinie, choć jakieś delikatniejsze, a w tle ananasa i... limonkę? Kwasek nagle podskoczył.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pieczony akcent herbatników zmienił się w palony karmel. Do głowy przyszedł mi karmelizowany kokos, jednak zaraz się trochę zachwiał. Mieszał się bowiem z cukrem, cukrem pudrem, którym właśnie posypywano sernik.

W bardzo słodkich owocach zagościła mocniejsza rześkość. Złożona mieszanka z bananami i odrobiną ananasa mieszała się z rześkim lychee. Owoce robiły się coraz kwaśniejsze, lekko cierpkie. Do głowy przyszły mi nie tyle wiśnie, co coś wiśniowego - sok, przecier? Możliwe, że jakaś ich egzotyczniejsza wersja, coś podobnego, np. acerola.

Wraz z poważniejszym wydźwiękiem wiśni, znów wkradło się trochę ziemi. Przemknęła też goryczka trufli... albo raczej odrobinki wytrawnego, prawie pikantnawego sosu z nich. Nie utrzymały się jednak i zaraz zniknęły, bo owoce wyraźnie objęły dowodzenie. Jedynie ziemia trochę pobrzmiewała.

Słodki przecier z wiśni i aceroli, banany przełamała kwaśność limonki. Wprowadziła ona o wiele więcej cytrusowej kwaśności i rześkości. Soczystość lała się hektolitrami.
Do niej jednak w pewnej chwili podkradła się wodnistość... acz nie nijaka, a jakby wody kokosowej?

Sernik i mleko zmieniły się wtedy w kwaśniejszy nabiał. Pomyślałam o zsiadłym mleku, jogurcie i kefirze. Może w wariancie egzotycznym, wieloowocowym? Znów trudno było coś konkretnego uchwycić.

Słodycz przybrała na lekkości, zmieniając się w kwiaty. Echo herbatników pobrzmiewało już bardzo delikatnie. Za to ziemia wysunęła odrobinę goryczkowatej pikanterii.

Po zjedzeniu został posmak tłustego sernika o słodyczy podwyższonej ciepłem, jedzonego w dniu, w którym się go wypiekło oraz kontrastowo kwaśniejszego zsiadłego mleka. Czułam też ogrom owoców: cytrusy z limonką wyróżniającą się wśród nich, przecier wiśniowy oraz egzotyczne smoothie słodkie od bananowej bazy. Ziemia bardzo subtelnie zaznaczyła się z tyłu.

Czekolada wyszła bardzo smacznie, choć zaskoczyła mnie tym, jak wyważone były w niej gorzkość, słodycz i kwaśność - żadne nie wybijało się jakoś szczególnie, a rozbrzmiewały na równych prawach. Trochę mi brakowało jakiejś mocarniejszej gorzkości. Słodyczy było sporo, ale za sprawą kwaśności soczystych owoców egzotycznych i nabiału, nie wyszła przesadnie. Mleko, zmieniające się w sernik, a potem zsiadłe mleko, banany, brzoskwinie, wiśnie i acerola, egzotyczna mieszanka i limonka z cytrusami świetnie do siebie pasowały. Słodycz herbatników w formie spodu, karmelu i owoców świetnie się dopasowały. Wolałabym więcej ziemi, bo ta lekko pobrzmiewała i żałuję, że sernik wyszedł tak... tłusto-ciepło, ale to małe wady. Ogół i tak robił wrażenie tym, jak w sumie różne, skrajne smaki harmonijnie zagrały.

Ukryta ziemistość, nabiał z kokosem i wiśnie przypominały mi trochę Paradai Nakhon Si Thammarat 75 % Dark Chocolate. Dziś przedstawiana także była mi za mało gorzka. Może tajlandzkie kakao po prostu gorzkie nie jest?


ocena: 9/10
cena: £8.95 (za 50g; około 45 zł)
kaloryczność: 623 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełny cukier trzcinowy

niedziela, 26 października 2025

Munz Swiss Premium 60 % Cacao Bittersweet Chocolate with Whole Roasted Hazelnuts ciemna z orzechami laskowymi

Czekoladę kupiłam jako zwyklaka w góry... W zasadzie wybrałam sobie, by to Mama mi kupiła, razem z Pavlidis Health Chocolate Dark Chocolate With Almonds. Sama raczej bym nie kupiła. Choć latami mówi się, że szwajcarska czekolada to czekolada wyjątkowo dobra, ja zawsze uśmiecham się krzywo na ten stereotyp. Wszędzie może być i zła, i dobra. A jednak tak sobie pomyślałam, że takiej ot, zwykłej szwajcarskiej (analogicznie do zwykłej greckiej?) dawno pewnie i jadłam, a że marka mi nieznana, to można w góry ją wziąć. Ruszyłam z nią z Bystrej Dolnej czerwonym szlakiem przez Magurę do schroniska Klimczok, a potem na sam szczyt o tejże nazwie. Na nim właśnie, nieopodal drewnianego tronu, urządziłam sobie czekoladową sesję. A wróciłam szlakiem żółtym przez Szyndzielnię i Przełęcz Kołowrót, z którego przeszłam na zielony do Bystrej Dolnej.

Munz Swiss Premium 60 % Cacao Bittersweet Chocolate with Whole Roasted Hazelnuts / Zartbitter Schokolade mit ganzen gerosteten Haselnussen to ciemna czekolada o zawartości 60% kakao z całymi prażonymi orzechami laskowymi.

Po otwarciu poczułam dość wyrazisty zapach orzechów laskowych o słodkim charakterze. Po nich długo przerwa i jako kolejny pokazał się cukier, trochę wyprzedzający łagodną gorzkość. Cukier w zasadzie splatał się w jedno się z poległą mu lekką cierpkością. Motyw prażenia był wyraźny, ale nie wydawał się szczególnie związany z orzechami, a właśnie znikomo gorzkawym kakao. To przybrało postać  przesłodzonego sosu, syropu kakaowo-orzechowego.

Na spodzie widać, że orzechów dodano bardzo mało. Tabliczka łamała się łatwo i podczas łamania trzaskała średnio głośno, choć była dość twarda. Orzechy zazwyczaj zostawały w którejś z części, nie łamały się razem z nią. Wprowadziły lekką kruchość, a gdy gryzłam przy orzechach lub przez jakiegoś orzecha, całości wyraźnie podyktowały kruchość.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, ochoczo mięknąc. Była tłusta w śmietankowo-maślany sposób. A choć aksamitna i subtelnie pylista, chwilami wydawała się wręcz maślano śliskawa. Dała się poznać jako bagniście gęsta.
Szybko wyłaniały się z niej całe orzechy laskowe, jednak czekolada długo się ich trzymała. Zdecydowanie wolałam gryźć je na koniec. 
Orzechy gryzione na koniec okazały się chrupiące i kruche. Wyszły średnio, optymalnie twardo i suchawo w pozytywnym, po prostu prażonym sensie, a gryzione długo raz po raz trochę trzeszczały. Były pozbawione skórek.

W smaku od początku rozbrzmiewała wysoka słodycz o cukrowym wydźwięku. Rosła bez oporów.

Przemknęły nieśmiałe, zgaszone słodyczą gorzkość i soczystość.

Gorzkość, mimo że ogólnie była niska, miała sporo do powiedzenia i zaraz związała się z prażono-palonym motywem. W niektórych kęsach, tych z orzechami lub z ich pobliża, wydawało mi się, że tliła się w niej subtelna orzechowość.
Słodycz zaś rosła cały czas, niezależnie od wszystkiego innego.

Soczystość ułożyła się w... Kandyzowane, zacukrzone wiśnie i kandyzowane żurawiny? Jakieś wiśnio-czereśnie koktajlowe?

Słodycz próbowała pochłonąć tę drobną, ciężkawa soczystość, ale nie zdominowała kompozycji zupełnie, mimo że już w połowie rozpływania się kęsa drapała w gardle cukrem. Za cukrowością pobrzmiewało specyficzne echo sosu kakaowego (od odrobinki ekstraktu waniliowego, niewyczuwalnego jednoznacznie jako on?).

Gdy akurat trafił się orzech, nie wyłaniał się za bardzo zza czekoladowej bazy, ale chyba minimalnie rozbijał smak opierający się na słodyczy. Niestety jednak tym samym odrobinę osłabiał i tak delikatną soczystość.

Z czasem przyszedł mi do głowy jakiś kakaowo-orzechowy deser ozdobiony wisienką i sowicie polany sosem czy syropem kakaowo-orzechowym. Deser dość tłusty, zrobiony z masłem i kremowym serkiem śmietankowym (mascarpone?). Maślaność szybko się do niego zakradła, dodatkowo utrudniając rozwój gorzkości.

Gorzkość, nawet pewna cierpkość konsekwentnie szła w palono-prażony klimat. Dała radę trochę wzrosnąć, ale ogólnie i tak w swoim najlepszym momencie osiągnęła jedynie średni poziom. 

Orzechom w smaku zdarzało się trochę zaplątać, ale baza nimi raczej nie przesiąkła. Gdy na próbę pogryzłam ze dwa razy orzechy obok czekolady, wyszły bardzo nijako. Słodycz nie pozwalała im się porządnie odezwać. 

W końcu słodycz aż męczyła, szalejąc na łagodnej, maślanej i odrobinę palono-prażono gorzkiej płaszczyźnie deseru.

Orzechy zdecydowanie wolałam gryźć po zniknięciu czekolady, na koniec. Wówczas dały się poznać jako naturalnie bardzo słodkie i lekko prażone w sposób, który słodycz jeszcze podkręcił. Goryczka czy skórkowość nie pojawiły się.

Po zjedzeniu został posmak słodkich orzechów laskowych bez skórek, lekko podprażonych i spójnie mieszających się z prażono-paloną cierpkością czekoladowej bazy. Kojarzyła się z maślanym deserem kakaowym, w którym przesadzono z cukrem, wciąż nieprzyjemnie palącym w gardle. Orzechy trochę tonowały smakowe przesłodzenie, ale nie realne zacukrzenie i drapanie.

Czekolada była mocno średnia w każdym aspekcie. Przesłodzona baza o lekko gorzkim smaku, kojarzącym się z deserem kakaowym i orzechy laskowe ot, po prostu sobie obok siebie istniały. Acz muszę przyznać, że baza  mnie pozytywnie zaskoczyła soczystą nutą. Orzechy, choć dobre, niewiele wnosiły do kompozycji. A właśnie! Orzechy laskowe. Dobre, naturalnie słodkie i nieprzerażone, niestety wystąpiły w bardzo skąpej ilości.

Czekolada w górach szła jako tako, ale sprawiając, że bardzo chciało mi się pić przez słodycz. W domu dojadłam w kilku podejściach, ale bez większej przyjemności, bo wykańczała mnie słodycz. Gdyby jednak tabliczka miała o wiele więcej orzechów, czuję, że o wiele lepiej by się to znosiło - wszak one były bardzo dobre - i mogłaby mieć 6. Przy całych orzechach jakoś tu w ogóle się nie czuło, że było ich aż 20%. Powiedziałabym, że np. w Pavlidis było więcej, a procentowo wcale nie.


ocena: 5/10
kupiłam: scrummy.pl
cena: 15,99 zł
kaloryczność: 559 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, orzechy laskowe 20%, kakao w proszku, tłuszcz kakaowy, masło klarowane, emulgator: lecytyna sojowa; ekstrakt waniliowy

piątek, 24 października 2025

Alter Eco 85 % Peru Chocolate Negro ciemna

Po Alter Eco 70 % Ecuador Chocolate Negro przyszła pora na kolejną czekoladę tej marki. Kupiłam o różnej zawartości kakao i zarazem z różnych regionów. Alter Eco bowiem dla różnych krajów dobrało inne zawartości kakao - ciekawe, czy to przemyślane i celowe, czy po prostu tak wyszło?

Alter Eco 85 % Peru Chocolate Negro to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao z Peru, z amazońskiego lasu deszczowego.

Po otwarciu poczułam średnio mocny zapach soczystego, czerwonego wina i kwaśnych wiśni, podkręconych cytrusami. Na ich czele stała kwaśna, niedojrzała pomarańcza, acz czułam też cytrynę. Cytrusy wystąpiły wraz z goryczkowatymi, świeżo startymi skórkami. Obok rozchodził się motyw drewna w bardzo błotnistym, gliniastym lesie. Drzewna nuta mieszała się z drewnem, które wprowadziło paloność. A dokładniej ognisko z czymś kompletnie spalonym. Może nawet echem czegoś umami? Acz nie mięsa. Doszukałam się jakby niemal kwaskawej spalenizny. Słodycz też miała nieco palony charakter, a do tego wydawała się wycofana.

Sucha w dotyku tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno i skaliście. Była w końcu bardzo twarda. Czuć i słychać w niej też kruchy element, mimo że się nie kruszyła.
W ustach rozpływała się początkowo trochę niechętnie, potem już łatwiej, acz ogólnie powoli i trochę skąpo. Była suchawo-zbita, a pewną, jakby wewnętrzną twardość starała się zachować jak najdłużej. Mimo że powierzchownie miękła. Czuć w niej suchawość, ale też tłustość. Obie wysokie - zamiast się wyrównać, podkreśliły się nawzajem. Czekolada wydała mi się i mocno maślana, i pylista. Podczas jedzenia trochę przytłaczała tłustością, by na koniec pozostawić w ustach suchy efekt i lekkie ściągnięcie.

W smaku najpierw rozbrzmiała kwaśność czerwonego wina półwytrawnego - nie całkiem wytrawnego, bo jednak z odrobiną bardzo ukrytej słodyczy. Wino mieszało się z wiśniami - raczej jasnymi i niezbyt dojrzałymi; nie kompletnie niedojrzałymi. Wiśnie szybko prześcignęły wino i zajęły pierwszy plan.
Leciuteńka słodycz zdawała się być wpisana w kwaśność.

W tym czasie tło zrobiło się drzewne. Było łagodne, nienachalne, a z czasem uległe wobec motywu węgla, który to odezwał się po paru chwilach. Gorzkość rosła odważnie.
Za węglem przemknęło mi echo przypalonego umami (choć jeszcze w sumie nic jednoznacznie mięsnego), acz nie zagościło na długo.

Gdzieś w oddali zaznaczyła się subtelna, palona słodycz trochę inna od tej siedzącej w kwaśności. Pomyślałam o palonym cukrze trzcinowym, który ogólnie potem, jakby obok wszystkiego, trochę się nasilał.

Kwaśne wiśnie podkręciły cytrusy. Wkroczyła cytryna ze świeżo startą skórką, a zaraz za nią kwaśna, niedojrzała pomarańcza. Też ze skórką. Pomarańcza lepiej odnalazła się na pierwszym planie i wyprzedziła cytrynę, by mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa stworzyć harmonijny duet z wiśniami.

Drzewa w dużej mierze zmieniły się w tym czasie w spalone drewno i węgiel. Węgiel, motywowany kwasnością owoców, w pewnej chwili zaprosił do gry niemal siarkowy motyw. Pojawiło się też trochę spalenizny. Siarka i paloność, może trochę dymu zrównały się z niedojrzałymi owocami. Gorzkość stanęła na dość wysokim poziomie, racząc swym dosadnym i poważnym wydźwiękiem, choć nie była siekierowa, a i nie zdominowała innych nut.

Słodycz z palonego cukru zmieniła się w dziwnie mało słodką masę na kruche ciasto / ciastka migdałowe, opierające się na maśle ucieranym z cukrem trzcinowym o specyficznym, karmelowym charakterze (ale nie był to karmel sam w sobie).

Zrobiło się nieco łagodniej. Gorzkości spodobał się motyw ciastek / ciasta z mąki migdałowej, jakaś masa migdałowa gorzkawa od dodatku kakao. To przypomniało o drewnie i bardziej drzewach.

Kwaśne wiśnie i pomarańcze pobrzmiewały nadal, ale i ich kwaśność trochę zelżała. Wiśnie wróciły do cierpkawego, wytrawnego i nieco rozgrzewającego wina czerwonego, po czym owocowe nuty zalał głównie już trochę słodszy sok pomarańczowy. On właśnie wywalczył żywy wydźwięk drewna. Oto nagle do głowy przyszedł mi bagnisty las. Las, w którym idąc, człowiek zatapia się w gliniastej glebie.

Po zjedzeniu został posmak bagnistej gleby, trochę lasu i drzew; drewna. Czułam cierpkość niemal siarkową, ale mieszającą się z wytrawnym winem i niedojrzałymi owocami - splotem czerwonych i cytrusów, ale już niezbyt jasnym. Do tego ostało się trochę palonej słodyczy a'la karmelowej (nie do końca karmelu).

Czekolada była smaczna, choć jej tłusto-sucha konsystencja mogłaby być zrobiona trochę inaczej. Niedojrzałe wiśnie i niedojrzałe pomarańcze wyszły nieporywająco. Wolałabym, by rozwinęły się raczej nuty wina i ogólnie cytrusowe, które były delikatniejsze. Drzewa i drewno, bagno, węgiel i siarka - te mi się podobały. Za sprawą tego wszystkiego wyszło kwaśno i gorzko, a słodycz stała na przyjemnie niskim poziomie. Jej ciekawy wydźwięk, a więc palony cukier trzcinowy i ucierana masa ciastowa z niego tylko trochę niezbyt współgrał z tymi owocami, część bowiem jakby osiadła w kwaśności. Acz ogół zagrał dobrze, mimo pewnych zgrzytów.


ocena: 8/10
kupiłam: naturitas.pl
cena: 18,38 zł
kaloryczność: 637 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy

czwartek, 23 października 2025

Sol Natural BioChocolate 85 % de Cacao ciemna

Czekoladą zainteresowałam się, bo zwyczajnie nigdy wcześniej takiej nie widziałam. W ogóle nie wiedziałam nic o istnieniu firmy Sol Natural. To barceloński producent i dystrybutor zdrowej żywności. Czekolada nie jest ich głównym produktem, ale wyglądała obiecująco. 

Sol Natural BioChocolate 85 % de Cacao to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao.

Po otwarciu poczułam zapach melasy i węgla, przekładających się na ogólnie bardzo palony klimat. W te ciepłe klimaty wpisało się nieostre, wędzone chili i papryka; ogólnie przyprawy dość wytrawne. Kwasek, który podpiął się pod wytrawność, odlegle skojarzył mi się z kiszoną kapustą z jabłkami i słodko-wędzonym kimchi. Obok stanęły nieco łagodzące tony jakiś wypieków półsłodkich, półwytrawnych - rogali, brioszek...? Kwasek zahaczał też o cytrynę, acz ona nie była w pełni kwaśna. To raczej skórka cytrynowa, wchodząca w coś słodkiego - jakieś ciasto, cukierki cytrynowe. Powagi dodał temu dym, pilnujący, by to gorzkość przewodziła.

Tabliczka w dotyku była bardzo tłusta. Ogólnie sprawiała wrażenie masywnej, jednak nie trzaskała za głośno przy łamaniu. Jej ciche trzaski zapewniały jednak o masywności i konkrecie. Co ciekawe, łatwo mi się ją łamało wraz z podziałem na kostki, ale gdy robiłam kęsa czy przełamywałam którąś kostkę, czekolada okazała się przepotężnie twarda.
W ustach rozpływała się powoli, początkowo trochę niechętnie. Po chwili jednak zaskakiwała i roztaczała mazistą, trochę oleistą tłustość. Bazowo utrzymywała kształt i trochę przypominała kawałek chłodnego masła, a jednocześnie opływała coraz większą ilością tłusto-wodnistych fal. Znikała wodniście-oleiście.

W smaku zaczęło się od jakby przygaszonej dymem słodyczy. Próbowała wyjść rześko, niczym poranna rosa, ale dym stanął jej na drodze. Choć nie było to takie oczywiste, zdradziła swój lekko palony charakter.

Poprzez nutę dymu weszła gorzkość. Rozchodziła się powoli, ale bardzo konsekwentnie. W niej swoją obecność i chęć do działania zgłosiła goryczowato-cierpka skórka cytryny, lecz miała problem z utrzymaniem się. Trochę słodyczy zasugerowało skórkę kandyzowaną, acz kandyzowanie z czasem się rozmyło. Raz po raz do głowy przyszła mi jakaś... cytrynówka? Wino (białe?) o nucie skórki cytryny?

Dym nasilił się i zaprezentował wyraźnie jako on sam, a potem... roztoczył wizję wędzenia czegoś. Wędzonych przypraw? Z dymu wyłoniło się wędzone chili i wędzona, słodkawa papryka, ale też inne, trudniejsze do uchwycenia. Przełożyło się to na ciepło-wytrawniejszy motyw, epizodycznie nasilający się i słabnący.

Melasa pobrzmiewała sobie jakby niezależnie od głównego wątku. Była palona i ciężka, rosła jednak tylko do średniego poziomu. Wydawało się, że mogłaby rządzić kompozycją, ale jakby obawiała się?

Rześkość znów spróbowała swych sił, przez moment przekładając się na wizję paleniska po wczorajszym ognisku, które już wygasło, a okolicę pokryła poranna rosa. Rosa mieszkała się z przepalono-goryczkowatymi aromatami, które miejsce to wciąż pamiętało.

Skórka cytryny nie miała siły przebicia - przez pewien czas trzymała się tyłów i przeszła tam przemianę w wyraźnie suszoną. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa skórka cytryny zdobyła się na lekką kwaśność, podtrzymując rześkość, po czym nasiliła się. Obok wystąpił jeszcze jakiś owoc, ale... trudny do złapania. Jakby tak przygotowywać jakieś dodatki do wykwintnego dania: sos z cytrusa yuzu, może z dodatkiem wina, z np.... goryczkowatymi truflami (grzybami)?

W tym czasie słodycz nabrała pewności siebie. Szła konsekwentnie w palonym kierunku, otaczając dym i łagodząc gorzkość. Do kompozycji dołączyła nuta maślano-drożdżowa, co ze względu na paloność, jaką wciąż czułam z racji obecności melasy, przełożyło się na wypieki: rogaliki, brioszki.

Choć najpierw wypieki te trzymały się ze słodko-ciężką melasą, z czasem chyba spodobała im się wytrawność, wciąż w kompozycji świetnie wyczuwalna. Cytryna straciła na jednoznaczności i owocowości. Mieszać się zaczęła z jabłkami i... kiszoną kapustą? Serwowaną trochę na słodko, właśnie z drożdżowo-słodkawymi, ale wciąż lekko wytrawnymi brioszkami i rogalikami.

Zrobiło się dymnie, po czym... dym ukrył wytrawność. Obok niego stanęła - podkreślona na zasadzie kontrastu? - rosa i wywalczyła rześkość z kwaskowatych motywów. Do wypieków dołączyły jakieś słodkie masy cytrynowe, np. lemon curd, coś jabłkowo-jakiegoś. Masa z duszono-karmelizowanych w melasie czerwonych jabłek? Jabłek o wręcz winnych aspiracjach, za którymi jeszcze coś czerwonego przemknęło? A brioszka nagle wypełniła się suszoną skórką cytryny.

Wędzona nutka spróbowała zakraść się do owoców, lecz zrezygnowała. Wystąpiła wraz z sadzą i dymem jakby zupełnie obok słodko-owocowego wątku, do którego za to podkradło się winne echo.

Po zjedzeniu został posmak dymu i przypraw, przypraw wiążących się z wędzeniem, oraz słodko-wytrawnej brioszki z suszoną, ale przyjemnie soczyście-jędrną i wyrazistą skórką cytryny. Słodycz ostała się jako ciężka melasa. Otulona jednak rześkością rosy i około owocową, ale nieoczywistą. Czułam cytrynowość, ale nie kwaśność - i tu wszedł jakby jakiś sos yuzu (nie owoc sam w sobie).

Czekolada była smaczna i niecodzienna, acz ogrom melasy i palenia przeszkadzały. Wyszły imperatywnie w stosunku do nut przypraw i cytrusów (cytryny, yuzu) i zwłaszcza melasowy wątek cukru kokosowego za bardzo odciągał uwagę od reszty. Odrobina chili i wędzona papryka były ciepłe, wytrawniejsze, ale nie ostre. Bardzo ciekawie mieszały się ze skórką cytryny, kiszoną kapustą z jabłkami, sosem cytrusowym i brioszkami, rogalami słodko-wytrawnymi. Dym sprawiał, że tworzyło to integralną całość. Motyw ogniska i rosy wyszły jakby trochę obok, ale nie kłóciły się. Było gorzko, konkretnie, trochę kwaskawo i słodko dopiero na końcu, jednak była to słodycz zbyt... rozpychająca się? Trochę zbyt wodniście-oleista konsystencja też mogłaby być nieco inna, ale ogólnie tabliczka zapewniła miłą degustację.


ocena: 7/10
kupiłam: naturitas.pl
cena: 17,71 zł (za 70g)
kaloryczność: 595 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier kokosowy 15%, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa