wtorek, 16 grudnia 2025

Standout Chocolate Piura Yahuanduz 2022 70 % Mikro-Lot Peru ciemna

Przypomnienie sobie marki Standout dzięki Standout Chocolate Indonesia Kerta Semaya Samaniya 2021 70 % było bardzo miłe, więc jak tylko dostrzegłam dziś przedstawianą w jednym z czekoladowych sklepów internetowych, o których słyszałam dobre opinie, zdecydowałam się na zamówienie. Mimo że w odróżnieniu od czekoladników zawodowo oceniających czekolady, ziarna Piura nie zawsze mnie w sobie rozkochują. Ta tabliczka jednak wydała mi się bardzo kusząca. Raz, że opis obiecywał intrygujące nuty, a dwa... w roku 2022 zebrano jedynie tonę takich ziaren. Ponoć więc to edycja bardzo limitowana. Radość ze zdobycia jej bardzo wzrosła. A cóż w niej niezwykłego? Użyto w niej kakao od trzech różnych rolników (Gregoria Chanta, Marcos Julca i Eradio Zurita), zrzeszonych w ramach kooperatywy Norandino. Przodkowie obecnych ich właścicieli znaleźli wodę u podnóża najwyższej części suchego lasu społeczności Adanjo, czyli bardzo zasłużyli się dla tamtejszej ludności i... dla kakaowców! Otóż to źródło umożliwiło wyhodowanie tam 1 hektara lasu kakaowego. Jakieś 90% ziaren ma biały kolor, bo to region tak odległy, odizolowany, że hybrydy nigdy tam nie dotarły. Być może to jedna z najczystszych genetycznie Piura Blanco, jakie istnieją obecnie.

Standout Chocolate Piura Yahuanduz 2022 70 % Mikro-Lot Peru to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao z Peru, z regionu Piura; fermentacja ziaren trwała 6 dni w drewnianych skrzyniach, a suszenie na siatce 6-8 dni; edycja limitowana.

Po otwarciu poczułam niejasny splot cytrusów, w których przewijały się grejpfruty i pomarańcze. Szły raczej w cierpką soczystość i swą także soczystą słodycz niż kwaśność. Czułam też słodko-kwaskawe suszone śliwki i jakby pitaję w kwaśniejszej wersji - niby walczące o kwasek, ale też słodkie. Na słodycz kierował uwagę miód i trochę karmelu, podyktowanego przez nienachalny, ale wyraźny, palony motyw. Wiązał się z suchym, jasnym drewnem oraz bardziej... ciepłem? Trudnej do uchwycenia przyprawy. Do głowy przyszła mi kurkuma i coś soczyście-ostrawego. Wszystko to harmonizowała śmietanka.

Bardzo jasna, koloru mlecznej, tabliczka w dotyku była lekko suchawa, a podczas łamania wyszła na jaw średnia twardość, obfitująca w średnio głośne, chrupkie trzaski. Brzmiały, jakby czekolada faktycznie była sucho-pełna.
W ustach czekolada rozpływała się średnio szybko, dając się poznać jako zbita i trochę maślano tłusta. Ogólnie jednak tłustość stanęła na niskim poziomie, przeplatając się z subtelną chropowatością. Czekolada stawała się lepkawą, jakby nieco homogenizowano serkową masą. Trzymała kształt, a jedynie coraz bardziej plastycznie-gibka i luźna się stawała. Z czasem upuściła trochę skąpej soczystości. Znikała, jakby zmieniając się w sok z pyłkiem i zostawiając suchawe wrażenie.

W smaku najpierw przemknął mi słodki grejpfrut. Nie jakoś bardzo soczysty, wręcz trochę suchawy, a tuż obok zaznaczył się egzotyczny kwasek chyba jakiś żółtych owoców. Właśnie zdecydowanie bardziej soczystych. Nuty się zawahały, czy kwasek ma iść w tym, czy jednak w cytrusowym kierunku.

Chyba padło na... cytrusy? Kwasek jednak błyskawicznie na chwilę stracił na znaczeniu, bo wkroczyła goryczka. Częściowo wynosząca na wierzch cytrusy, bo właśnie cytrusowa. Umocnił się goryczkowato-słodki grejpfrut i wzrosła, także jego, soczystość. Narzuciła ją soczysta pomarańcza z cierpkawo-goryczkowatą skórką. Stonowana kwaśność na nowo się rozwinęła - tym razem już spokojniej, jakby w tle.

Ogólna gorzkość powoli się nasilała, ale też nie była bardzo wysoka. Wiązała się z palonym motywem, a po chwili w tym odważniejszym wątku pojawiło się jeszcze szare, suche drewno.

Soczystość cytrusów jeszcze podkręciły nagle słodko-kwaśne maliny. Kwasek wrócił już pewniejszy siebie, acz cały czas był podległy owocowej słodyczy. Tak, słodyczy, bo goryczka owoców gdzieś zniknęła. Z cytrusów ostały się pomarańcze.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do gorzkości, drewna podeszło pewne ciepło. Ciepło przypraw... najpierw trudnych do uchwycenia. Do głowy przyszła mi kurkuma - niby ostrawa, ale w sumie łagodna, a po chwili też lekko soczysty, ostrawy imbir. Raczej świeży niż przyprawa w proszku. Przyprawy jakby trochę łagodziła... śmietanka? Ledwo uchwytna.

Nagle z owocowej toni wyskoczyło mango i niemal zdominowało kompozycję. Podniosło słodycz - czyniąc ją czysto owocową, ale też wręcz esencjonalną, ciężką. Maliny za sprawą egzotyczności, jaka się rozkręciła, zmieniły się w pitaję o różowym miąższu i smaku niby słodkim, ale i trochę kwaskawym. Jakby poczuła, że coś tu musi dbać o kwasek.

Gorzkość i przyprawy wydawały się przyglądać się temu z daleka. Słodycz, jak już się wybiła, rosła. Do mango dołączył miód, a mi do głowy przyszły niemal zasładzające, choć wciąż soczyste, suszone śliwki. Miód prawie zadrapał w gardle, ale... coś go powstrzymało.

Ciepło przypraw i palona nutka dopowiedziały słodyczy jeszcze palony karmel. Pikanteria leciutko wzrosła wraz ze słodyczą. Imbir pozwolił sobie na trochę więcej, ale z czasem jednak osiadł leniwie w słodyczy. Wystąpił jako... imbir w miodzie? Imbirowy napar z pomarańczową nutą z miodem.

Mango mieszało się z pitają różową... pitają? Jednak znów wracającą do maliny. Z racji ogólnej słodyczy wyobraziłam sobie jakiś słodki deser mango-malinowy. Deser... z takim kwaskawym musem na śmietankowym kremie. Kremie ze śmietanki kokosowej! Końcowo zrobiło się mlecznie za jej sprawą.

Po zjedzeniu został posmak mango i goryczkowatych cytrusów (niby czuć grejpfruta, ale w posmaku nie był bardzo jednoznaczny), osłodzonego palonym karmelem. Paloność wiązała się z ciepłem, nawet ostrością imbiru, starającego się zawładnąć posmakiem. Do tego pojawiło się trochę neutralniejszych, poważniejszych drzew.

Czekolada smakowała mi, jednak czułam niedosyt silniejszej gorzkości. Wyszła po prostu za łagodna dla mnie. Dużo słodyczy owoców: grejpfruta, pomarańczy, mango, suszonych śliwek oraz miodu z karmelem mieszało się z kwaśniejszymi przebłyskami. Trochę malin, różowej pitai nakręciło dynamikę owocowych nut. Ogólnie drewno, trochę paloności i pikanteria imbiru z kurkumą przełożyły się na to, że całość odebrałam jako intrygującą.


ocena: 8/10
kupiłam: cokobanka.cz
cena: €7,78 (33 zł; za 50g)
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier

poniedziałek, 15 grudnia 2025

Beskid Chocolate Wild Willy Suszona Wołowina Żurawina Czekolada Mleczna 42 % Kakao z suszoną wołowiną marynowaną w żurawinie z przyprawami

Odkąd pamiętam, mięsny ze mnie typ, jednak mięso robione na słodko (w glazurach, sosach, z np. śliwką) jakoś do mnie nie przemawia. Ku mojemu zaskoczeniu, gdy spróbowałam amerykańskich czekolad z suszonym mięsem, te chwyciły. Nie tak, bym miała często wracać, ale doceniam. Gdy więc Beskid wprowadził nowości, stworzone w ramach współpracy z firmą Wild Willy zainteresowałam się. Nie tak jednak, by kupić, a by napisać do Wild Willy z pytaniem o współpracę. Jak łatwo się domyślić po tym wpisie, odpowiedź była pozytywna, za co jestem ogromnie wdzięczna.
O marce Wild Willy w zasadzie prawie nic nie wiem, oprócz tego, że zajmują się produkcją naturalnego suszonego mięsa. Nazwa i logo przedstawiają ich bohatera-maskotkę, Dzikiego Willy'ego, ale nigdzie nie znalazłam, skąd pomysł na imię i całego tego woła.
Postanowiłam zacząć od słodszej opcji. Zaciekawiłam się nią, bo pomyślałam, że połączenie żurawiny i wołowiny jest ciekawe (mimo że nie lubię łączyć mięsa z owocami - wszak w czekoladzie to zupełnie co innego). Opis jednak wyjaśnił, że chodzi o suszoną wołowinę marynowaną w sosie żurawinowym. 
Za czekoladę zabrałam się na Vasilovskiej Hali, która mijałam w drodze na Mincol. Wiedziałam, że szczyt jest zalesiony, a z hali miałam całkiem ładne widoki. I... W sumie hala, na wypas krów, jako tako pasuje, prawda?


Beskid Chocolate Wild Willy Suszona Wołowina Żurawina Czekolada Mleczna 42% Kakao to mleczna czekolada o zawartości 42 % kakao (blend) z suszoną wołowiną marynowaną w żurawinie i przyprawach, wyprodukowana we współpracy z Wild Willy.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach tłustego, naturalnego mleka, mieszającego się kontrastowo z wędzono-wytrawnym motywem... W pierwszej chwili powiedziałabym, że sera żółtego, ale nie tylko. Mięso w słonej, przyprawionej otoczce nie wyrywało się bowiem naprzód, a spokojnie przeplatało całość. Niby nie było oczywiste, lecz w sumie łatwo rozpoznać suszoną wołowinę. W tle doszukałam się jeszcze drobnej, nieokreślonej soczystości. Chyba czerwonych owoców, ale za nic bym się nie założyła!

Na spodzie jak się przyjrzeć, dostrzec można było przebijające się ciemne kawałki - tak jednak delikatnie, że telefon nie chciał tego uchwycić.
Tabliczka w dotyku wydawała mi się dość tłusta i potencjalnie kremowa.
Przy łamaniu sprawiała wrażenie kruchej i konkretnej. Trzaskała lekko, bardziej pykała. W przekroju widać trochę małych kawałeczków suszonego mięsa.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnim. Była tłusta w maślano-pełno mleczny sposób, a także bardzo kremowa. Okazała się bazowo niemal idealnie gładka. Oczywiście oprócz kawałków dodatku. W zasadzie nie dało się zrobić kęsa, by nie trafić na jakiś kawałeczek beef jerky.
Z czekoladowej, miękkawej mazi po pewnym czasie zaczęły wyłaniać się drobinki i małe kawałki twardego, suszonego mięsa. Przy nim znalazło się też trochę pieprzu.
Kawałki wołowiny gryzione wcześniej obok czekolady były bardzo twarde, te większe niemal kamienie i twardo-chrupiące. Za to drobnica potrafiła czasem bardziej chrupko trzeszczeć. 
Ja wolałam jednak gryźć dodatki na koniec, gdy czekolada zniknęła, a mięso zdążyło nieco nasiąknąć. 
Gryzione na koniec kawałki wciąż były twarde, ale pod naciskiem zębów jako tako miękły (ale nigdy nie miękły tak zupełnie), przedstawiając się z lekko żujnej strony. Były suche, jak to porządne beef jerky, nie gumowe. Mniejsze trochę trzeszczały w nieokreślony sposób, a co większe, były wyraźnie suszono mięsne.
Raz po raz zdarzało się, że na kawałeczkach trafił się zmielony, ale jednak sporawy kawałek pieprzu, który głośno chrupnął.

W smaku to, co czułam najpierw wiązało się trochę z tym, jak dużo mięsa trafiło się akurat w kęsie. Przeważnie dość sporo, więc ogólnie można rzec, że występ zaczynało mięso, choć nie tak jednoznaczne, a bardziej trochę... zawoalowane?
Czasem na równych prawach rozbrzmiewało mięso z pełnym, niemal śmietanowym mlekiem.

Mięsu wtórował ciężkawy, wędzony, wytrawny motyw. Podążało za nim lekko gorzkawe, palone kakao. Przyprawy też się odezwały, ale zajęły miejsce w oddali.

Z małym opóźnieniem polało się mleczne tsunami i słodycz. Zrobiła aluzję do karmelu - chyba przez wędzono-palone nuty. Znacząco rosła, pomagając sobie kontrastem.

Dość szybko z czekolady wyłaniały się kawałki beef jerky i wtedy pojawiał się motyw karmelizowanych skwarek wołowych, a następnie wyraźnie nienachalnie przyprawionej suszonej wołowiny. Czuć wytrawność, echo sosu sojowego, ale nie silną słoność. Na sekundę czy dwie wydobywały lekko gorzkawy motyw kakao.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa chyba na zasadzie kontrastu, obok mięsnej nuty, mleko jeszcze się umocniło. Było to mleko pełne, trochę przechodzące w mocno mleczny, podwędzany ser żółty.

Ser, który zdradzał soczystość. Czasem trudno jednak było uchwycić jakiś konkretny owoc. Im więcej wyłaniało się kawałków, tym ta soczystość była silniejsza. Z rzadka można pokusić się o wskazanie żurawiny, jakiś czerwonych owoców (ale znów - za nic bym się nie założyła).

Wszystko tu jawiło się jako dziwnie harmonijne w swej kontrastowości.

Gdy na próbę raz czy dwa pogryzłam mięso obok czekolady, smakowało bardziej pieprznie, słono, a jakoś mniej mięśnie. Czekoladowa baza wtedy traciła, bo zwyczajnie wydawała się przygłuszona przyprawami z mięsa. 

W większości kęsów, ale nie w każdym, z czasem przewijał się krowi, taki zwierzęcy motyw. Przed oczami miałam... Krowy, zwierzaki i nasiąknięte tym zapachem mleko ze wsi. I domowe, odymione beef jerky?

Końcowo czekolada wydawała się mleczna do granic możliwości, a także ryzykownie słodka w prostszy sposób. Słodycz potrafiła się nawet zaznaczyć w gardle, jednak w żaden sposób nie męczyła.

Mięso gryzione na koniec wyraźnie smakowało suszoną wołowiną, którą lekko przyprawiono. Niektóre kawałki mocniej, inne słabiej. Lekka słoność przeplatała się z ciężkawym pieprzem. A czasem mocniej zaakcentowała się soczystość - powiedziałabym, że raczej po prostu wołowa, ale skład sugeruje, że niekoniecznie. W przypadku nielicznych większych kawałeczków czułam nutkę żurawinową. Czasem za to bez wątpienia czarny pieprz wyłaniał się mocniej. 

Po zjedzeniu został posmak aż zaskakująco mocno, mleczny i mięsny. Czuć suszoną wołowinę z dosadnym echem pieprzu i sosu sojowego, w które wpisała się lekka goryczka kakao.

Tabliczka była smaczna i ciekawa, ale nie jakoś szczególnie porywająca. Nie dorównała np. Wild Ophelia 41 % Milk Chocolate with Beef Jerky Alderwood Smoked Salt.
Niecodzienna i zaskakująco harmonijna. Sama baza wyszła cudownie mleczne, lekko gorzko i znacząco słodko - szkoda, że w zwykły, nie głęboki sposób. Baza świetnie pasowała do dodatku. Do tego mam jednak parę zastrzeżeń. Szkoda, że tak podrobili mięso - większe kawałki pełne smaku prezentowały się znacznie lepiej niż większość, która stanowiła drobnica. W jej przypadku mięsność nie była tak dosadna. Żurawina się zatraciła - pewnie dlatego, że wystąpiła tylko w postaci sosu, w którym marynowano wołowinę. A tak coś czuję, że gdyby dodano żurawinę w kawałkach, kompozycja mogłaby zrobić furorę.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od wildwilly.pl
cena: 28 zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 533 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, ziarno kakao, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, suszona wołowina 5% (mięso wołowe: szynka ligawa; bezglutenowy sos sojowy: woda, nasiona soi, sól, ocet spirytusowy; żurawina suszona: żurawina, cukier, olej roślinny; ocet jabłkowy, sok z cytryny, przyprawy), emulgator: lecytyna sojowa

sobota, 13 grudnia 2025

Lacasa Dark Chocolate Cranberries / Chocolate Negro con Arandanos ciemna 48 % z żurawiną

Pomysł, by właśnie tę czekoladę wziąć na trasę w Magurze Orawskiej przyszedł mi do głowy w ostatniej chwili. Tknęło mnie, by zrobić sobie żurawinowe porównanie, ale o tym później. 
Jako że nie spodziewałam się niczego dobrego po Lacasa Dark Chocolate Orange / Chocolate Negro con Narancja, przeznaczyłam ją na niezbyt widokową trasę. Ruszyłam z małej miejscowości Zazriva zielonym szlakiem na Javorinkę - widoki ładne były na samym początku, dla mnie za wcześnie, by brać się za czekoladę, więc pierwsze zdjęcia robiłam w różnych miejscach na trasie, a resztę przy prześwicie, jaki znalazłam trochę po Javorince, w drodze docelowo na Mincol.

Lacasa Dark Chocolate Cranberries / Chocolate Negro con Arandanos to ciemna czekolada o zawartości 48% kakao z (8%) żurawiną.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach słodkiej bombonierki ze sztucznym motywem czerwonych owoców. Te wpisywały się w słodycz poprzez cukierkowo-landrynkowy charakter. Skupiając się, można powiedzieć, że to żurawina, ale nie na tyle, by się zakładać. Kwaśności na próżno tu szukać, a czekolada trzymała się drugiego planu, pobrzmiewając nieśmiałą, paloną gorzkością i przesłodzonym sosem czekoladowo-kakaowo-owocowym.

Tabliczka sprawiała wrażenie skalistej i kruchej zarazem. Łamana trzaskała głośno, mimo że nie była nadzwyczajnie twarda. Kawałki żurawin faktycznie podyktowały jej lekką kruchość. Niektóre trochę się ciągnęły, by w końcu się urwać, inne po prostu zostawały w którejś części. 
Choć patrząc na spód, powiedziałabym, że owoców dodano bardzo mało, przekrój dawał nadzieję, że jednak nie tak strasznie mało.
W ustach czekolada niemal natychmiast miękła i rozpływała się w średnim tempie. Była trochę pylista i maślano tłusta, jednak ani pylistość, ani tłustość nie dawały się we znaki. Chyliła się w plastelinowym kierunku, po czym przybierała formę mazistej, luźnej grudki. Raz po raz wyłaniały się z niej kawałki żurawiny. Początkowo wydawały się zwarto-jędrne w kandyzowany sposób, ale potem miękły.
Kawałków żurawiny dodano średnią ilość. Wystąpiły jako bardzo malutkie kawałeczki, małe kawałki i parę prawie średnich. Dało się zrobić kęsa bez nich, ale ogólnie trafiały się bardzo często (bo bardzo je podrobili). Rozmieszczono je nierówno: w niektórych kostkach kawałek obok kawałka, w innych pojedyncze drobiażdżki.
Żurawiny gryzione wcześniej były nieco bardziej zwarte i twardsze, ale bardzo kleiste i miękkie (bo nie były twarde, a po prostu twardsze niż gryzione na koniec). Czuć przy nich lekkie scukrzenie.
Wolałam je zostawiać na koniec. Wtedy kawałki były bardziej miękkie, wciąż kleiste (na szczęście nie kleiły się do zębów zbyt mocno), lecz niektóre w porywach leciutko soczyste. Skórki czuć - lekko skrzypiały i trzeszczały; pojedyncze pestki zdarzały się. Gryzione owoce dziwnie rozchodziły się, rozpadały na malutkie kawałki. Gryzione na koniec nie wydawały się kandyzowane.

W smaku pierwszą poczułam słodycz lukru, którą po chwili zaczął zabarwiać motyw trochę landrynkowy, na pewno czerwono owocowy. Pomyślałam o sztucznej, bardzo słodkiej bombonierce żurawinowo-wiśniowej.

Gorzkość weszła z małym opóźnieniem... O ile gorzkością w ogóle można nazwać ten marginalny akcent. To w zasadzie gorzkawość bombonierki z czekolady deserowej oraz łagodnego, czekoladowo-kakaowego sosu. Też z nutą aromatu czerwonych owoców, w tym żurawiny.

Nawet w kawałkach bez żurawin czuć motyw cukierkowo-kandyzowanej, bardzo słodkiej żurawiny.

Słodycz ogółu, choć wysoka, nie była jednak czysto cukrowa, a mocno lukrowa. Zwróciła uwagę na wątek maślano-śmietankowy. Gdy próbowałam samej czekolady, wydawała się bardzo lukrowo-maślano-śmietankowa, a tylko z akcentem sztucznej żurawiny i bombonierki.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ten motyw maślano-śmietankowy bardzo się nasilił i jeszcze załagodził znikomą gorzkawość.

Raz po raz obok nasilał się smak kandyzowanej, słodkiej żurawiny. Bardzo rzadko zaznaczał się też kwasek. Żurawinowa nuta rosła wraz z wyłanianiem się kawałków. Te cechowało przesłodzenie, jednak trochę osłabiały cukierkowy wydźwięk. Szły bowiem w kierunku kandyzowanym, a więc słodkim, ale już nie tak sztucznie słodkim.

Gdy na próbę parę razy gryzłam kawałki żurawiny obok czekolady, ta wydawała się jeszcze łagodniejsza, a kawałki chwilowo podnosiły słodycz, by następnie przełamać całość kwaskiem. Acz i słodkie były cały czas.

Do głowy przyszła mi bombonierka z nadzieniem żurawinowym i warstwą śmietankową, a potem - zwłaszcza w kęsach, gdzie były mniejsze kawałki żurawiny - lukier i nadzienie śmietankowe z np. rogalików i pączków (ale bez smaku samego ciasta paczkowego czy rogalikowego, choć z maślanym echem). Czekolada końcowo jawiła się jako bardzo lukrowa i bardzo żurawinowo-wiśniowa.

Przy czym do końca owoców trzymał się aromat. Nawet gryzione kawałki smakowały żurawiną zrobioną na słodko. Żurawina była jakby kandyzowana i sztucznawa, mimo że jednocześnie... naturalnie żurawinowa. Wyszła raczej słodko, choć z lekkim kwaskiem.. W porywach bardziej kwaśno-soczysta.

Po zjedzeniu został posmak landrynkowej żurawiny z aromatu i kandyzowanej oraz trochę nieokreślony motyw czerwonych owoców, mieszający się z łagodną, bombonierkową czekoladą. Czułam trochę przesadzoną lukrowa słodycz i echo śmietanki. Wszystko to jednak podległe słodkiej, sztucznej żurawinie. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie zasładzała za mocno. Za słodka, mało gorzka, ale nie powalająco cukrowa czekolada z przeciętną żurawiną jeszcze mogłaby wyjść nawet nieźle, ale niestety, sztuczny, bombonierkowy motyw przeszkadzał. Nie w stopniu tak nieprzyjemnym co (Terravita) Auchan Czekolada Deserowa z Żurawiną i Wiśnią, ale jednak. Żurawiny dodali nie za dużo, trochę mało, ale nie na tyle, by bardzo narzekać. Zastanawia mnie jednak trochę kwestia kandyzowanej nuty - w składzie jest żurawina suszona. Ma w składzie cukier, ale to kandyzowanie... może tak wyszło przez naaromatyzowanie czy coś?

Czekolada do bólu średnia. Poziom Lacasa Dark Chocolate Orange / Chocolate Negro con Narancja, ale jednak jakoś nieco bardziej mi podeszła - to jednak chyba bardzo subiektywna kwestia, czy woli się czekolady z żurawiną, czy pomarańczą (a mnie chyba wyjątkowo przeszkadza kandyzowanie skórek).
Ot, trochę bez emocji można zjeść, ale po większej ilości w głowie pojawia się pytanie: po co? Stąd dwie ostatnie kostki powędrowały do Mamy. Ta jednak niestety nie chciała i czekolada skończyła u ojca. Mama opisała: "Mnie nie smakowała, bo jakaś taka dziwnie, nieprzyjemnie gorzka, jakby nie kakaowo. Jak to te 40-50% kakao... One najgorzej wychodzą i po prostu niesmaczne zawsze są".


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: około 10-12 zł?
kaloryczność: 503 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada gorzka (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyna słonecznikowa; aromaty naturalne), suszona żurawina 8% (żurawina, cukier, olej słonecznikowy, mąka ryżowa)

piątek, 12 grudnia 2025

MixIt Creme Boule Pistachio Mio

Kiedy zobaczyłam dziś przedstawiane kulki, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Już wcześniej widziałam w internecie zdjęcia nowości MixIt, jakie zawitały do Rossmannów: właśnie takich kulek w różnych smakach. Poprosiłam ojca, by przy okazji się za nimi rozejrzał, ale żadnych nie znalazł. Podczas pewnej wizyty w Auchan z ojcem, ja znalazłam dziś przedstawiane, czyli smak o istnieniu którego nie wiedziałam. I zarazem chyba najmniej ciekawy z oferty. Acz opis na stronie... cóż, zachęcali do spróbowania ze wszystkich sił: "O Sole Mio, Pistachio Mio! Masz zielone światło, aby spróbować nasze nowe Crème boule". Zachwalali, że dodali wysokiej jakości kakao Single Origin z Peru. Ciekawe, czy miało zapewnić jakieś nuty? 

MixIt Crème Boule Pistachio Mio to ciastko daktylowe z kakao nadziewane kremem pistacjowym.

Po otwarciu poczułam dominujący zapach daktyli o trochę ciężkawym charakterze. Udawały palony karmel, ale choć wyraźnie daktylowe, nie wyszły bardzo słodko. Obok znalazła się lekka ziemistość związana z cierpkawym kakao - to niby trzymało się tyłów, ale podszepnęło poważniejszy klimat. W oddali zarysowało się coś orzechowego - po podziale wyszło na jaw, że słodko-prażone pistacje. Pistacje wkomponowane w śmietankę, ale też nie w wydaniu bardzo słodkim.

Kulki w dotyku wydały mi się twarde i bardzo masywne. Niby suche, a jednak jakby obiecujące wilgotnienie. Pokrywała je odrobinka drobinek pistacji, a na spodzie jakiś biały pyłek. 
Do przekrajania trzeba było użyć siły. Kawałek grubej, wierzchniej warstwy dało się też odłamać, ale tu już zdradzały się potencjalne skłonności do mięknięcia. Konkretny i twardy wierzch skrywał bardzo miękki, mazisty i delikatny krem. Rzadki, ale nie płynny. Na szczęście był właśnie dość zwarty, więc nie wylewał się. Kremu nie pożałowano, ale nie wypełniał kulek w całości. Między nim, a otoczką wystąpiło trochę pustej przestrzeni.
Niestety jednak, gdy robiłam kęsa, wierzch wgniatał się w środek, a ten wyciskał się na zewnątrz. Niezgrane konsystencje przełożyły się na niezbyt czyste, komfortowe jedzenie.
W trakcie jedzenia wierzch początkowo jeszcze podtrzymywał swoją twardość, jednak po chwili odrobinę wilgotniał i rozchodził się. Nie miękł za bardzo, a i nasiąkał tylko trochę. Gdy go gryzłam, jawił się jako coraz mniej twardy i specyficznie skrzypiał, trzeszczał w twardo daktylowy sposób, jakby zmielono tam daktyle z twardymi skórkami. Gdy zaś pozwoliłam masie daktylowej się rozpuszczać, dała się poznać jako zawiesinowa. Rozchodziła się na grudki trochę jak gumka do mazania, a jednocześnie miała w sobie coś z twardej daktylowej papki.
Drobinki pistacji dały się poznać jako miękkie - nie wszystkie wymagały gryzienia, trochę tylko urozmaicały strukturę, zaznaczając się na języku.
Krem był znacznie rzadszy i tłusty w oleiście-śmietankowy sposób. Miał niemal gładką strukturę. Tylko gdy spróbowałam go osobno, wychwyciłam lekką pylistość. Znikał szybciej od otoczki.
Całość wyszła zaskakująco syto jak na taki drobiażdżek.

W smaku sama daktylowa otoczka przywitała się słodyczą, w której bez dwóch zdań czuć przede wszystkim daktyle. Suszone, bardzo słodkie daktyle, do których podkradło się echo palone, jakby trochę karmelowo-kawowe. Słodycz rosła w piekącym kontekście, lecz wyłaniające się zza niej echo kakao trochę to poskromiło. Dodało też nutę kakaowego ciasta-chlebka, które poszło w nieco chlebowym, poważniejszym kierunku. Kakao wpisało się w paloną nutę, raz po raz otarło się o trochę ziemistości czy mignęło leciutką, niemal czerwono owocową soczystość. Nadało daktylom poważniejszego, nie tak zabójczo słodkiego charakteru. Słodycz dopiero z czasem mocno wzrosła.

Drobinkom pistacji raz czy drugi udało się trochę zaznaczyć w smaku, ale w całości odegrały marginalną rolę. Wyszły słodko, lekko prażono i zapewniły wierzchowi harmonijne przejście do nadzienia.

Wierch spróbowany osobno był jedynie w porządku, nie robił wielkiego wrażenia - ot, chlebowy daktyl z odrobinką kakao.
Nadzienie spróbowane osobno też nie było szczególnie zachwycające... W zasadzie osobno w ogóle nie było smaczne. Czuć w nim olej i smakową tłustość, przechodzącą w oleiście-rybią nutę, co podyktowało mu trochę wytrawny charakter. Rozbrzmiewało to na równych prawach ze słodyczą i pistacjami. A te wyszły niby wyraźnie, słodko w naturalny sposób, ale... krem i tak jawił się jako mdławy. Słodycz lekko prażonych pistacji wzmocniono słodyczą... pralinkowego, trochę białoczekoladowego kremu? To skojarzenie wieńczył trochę nijaki akcent mleka.

Gdy jadłam warstwy razem, to, która dominowała, zależało od sposobu jedzenia. Podczas gryzienia zupełnie dominowała otoczka, szybko piekąco-zasładzając, mimo chlebowo-kakaowych nut, do których podłączyły się tłuszczowo-mdławo-pistacjowe nuty nadzienia.

W połączeniu, gdy pozwalałam się kęsowi swobodnie rozpuszczać, obie warstwy zyskiwały. Krem, gdy tylko się wyłonił, przez długi czas dominował (ale nie zupełnie). Z daktylowo-kakaowej toni nadzienie wydobyło motyw kakao i pewną soczystość. Lekko gorzkawe kakao przełamało więc ogólną słodycz, a to z kolei zaraz wykorzystały pistacje i na moment wyszły na pierwszy plan. Możliwe, że trochę pomogły tu drobinki - kierowały uwagę właśnie na słodkie, podprażone pistacje. Nuty mleczno-oleiste wciąż się ich trzymały, nadal było tam coś wytrawniejszego, ale intensywny duet daktyli i kakao starał się to zagłuszyć. Odrobina mleka kierowała pistacje w pralinkowo-słodziutką stronę. W dodatku, w zestawieniu z ciężkawym wierzchem, krem wydał mi się rześki, trochę jak mięta. To kolejny element, który trochę rozmywał pistacjowość. Z czasem zadziałał kontrast i środek wydawał się jeszcze bardziej pralinkowy, jeszcze słodszy, a wierzch charakternie palony, poważniejszy, wręcz ziemisty. I wszystko to wydało mi się uzupełniające się, zgrane w swej kontrastowości.

Jako że krem znikał szybciej, występ kończyła masa daktylowo-kakaowa. Słodycz już porządnie zaczęła piec w specyficzny, daktylowy sposób. Zrobiło się ciężko słodko. Cierpkość kakao wycofała się, ustępując twardym, suszonym daktylom.

Po zjedzeniu został słodki posmak daktyli wraz z ich trochę piekącym efektem, echo cierpkawego, suchego kakao oraz pistacji. Pistacji wpisanych w oleiście-mleczny, słodki motyw praliny. Do tego pobrzmiewała specyficzna rześkość, kojarząca mi się z miętą.

Kulki uważam za słodycz jako tako przemyślane, warte pochwały i spróbowania, ale nie za wszelką cenę i nie dla każdego. Mnie co prawda nie chwyciły, jednak to całkiem ciekawe maleństwa, gdy ktoś lubi te wszelkie pistacjowo-dubajskie klimaty. Niezły skład (co w przypadku takich wariantów to chyba rzadkość), smaczny efekt. Fakt, ja wolałabym lepszy skład (choćby żeby pistacje były na pierwszym miejscu składu nadzienia), ale ogólnie narzekać nie można. Słodycz przewidywalna, jeszcze bez tragedii. Smaki wyraziste i zgrane, jeśli je się razem, bez bawienia się i większego wczuwania w warstwy osobno.
Forma taka sobie - zbyt masywny wierzch do zbyt delikatnego, rzadkiego kremu mnie nie chwyciły, ale jakoś to pracowało.
Ogólnie to było trochę dziwne. Czy na plus, czy na minus zastanawiałam się podczas całego posiedzenia z kulką. Myślałam, że zjem obie, jednak skończywszy jedną, wiedziałam na pewno, że nie chcę drugiej. By zaspokoić ciekawość, jedna wystarczy.

Drugą kulkę oddałam Mamie. Mama opisała to tak: "nie smakuje mi to. Przede wszystkim dla mnie okropny ten wierzch, ale to pewnie dlatego, że daktylowy, a ja bardzo nie lubię daktyli. Do końca jednak nie umiałam nazwać, że to daktyle. Najpierw wydało mi się to kawowe, potem gorzkie jakby przypalone. Kakaowe? No może i kakaowe. A środek też niedobry. Nie rozpoznałam pistacji. Jakiś taki bez wyrazu. Tłusty, słodki i tyle, ale aż takich skrajnych skojarzeń wytrawnych to ja nie miałam. Struktura kompletnie niezgrana, ale to w tym czekoladkach i cukierkach często tak, że polewy są za ciężkie, za twarde."


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 6,79 zł (za 30g)
kaloryczność: 397 kcal / 100 g; sztuka 30g - 119 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: daktyle suszone 59,6%, krem pistacjowy 33,3% (tłuszcz roślinny: masło shea; cukier, pistacje 20%, mleko odtłuszczone w proszku, słodka serwatka w proszku, emulgator: lecytyna), kakao w proszku z niską zawartością tłuszczu 5,9%, pistacje mielone 1,2%

środa, 10 grudnia 2025

Meybona Feine Dunkle Schokolade Tanzania 72 % Kakao / Fine Dark Chocolate 72 % Cacao ciemna z Tanzanii

Kiedy zobaczyłam kilka plantacyjnych czekolad Meybona w Auchan, aż zgłupiałam ze szczęścia. Spore, przystępne cenowo tabliczki być może w miarę degustacyjne? Świetnie! Pomyślałam, że nawet mlecznej dam szansę, bo jakoś tak ostatnio myślałam, że mogłabym sobie jakąś ciemną śmietankową przypomnieć (zupełnie zapomniałam o tym, że mam w komodzie Choceur Herbe Sahne / Śmietankowa Deserowa). I w ogłupieniu wzięłam i 2 mleczne. Jako że to wszystko wyglądało jak cała nowa linia czy coś, nawet nie przeszło mi przez głowę, że jedną taką parę lat temu już jadłam (Meybona Ecuador 72 %). No trudno. Inne jednak były mi nieznane. Zacząć postanowiłam od tej z tanzańskiego kakao, bo raz, że tabliczki z Tanzanii zazwyczaj mi bardzo smakują, a dwa - chciałam ją na dniach porównać z mlecznym odpowiednikiem. Szkoda tylko, że do zawartości kakao policzyli i miazgę, i tłuszcz. Acz mimo to, widać, że dbają o to, jakiego kakao używają (może dlatego go tak żałują?). Otóż Meybona kupuje od małych farmerów w Tanzanii ziarna suszone na słońcu, które potem delikatnie praży i konszuje 48 godzin.

Meybona Feine Dunkle Schokolade Tanzania 72 % Kakao / Fine Dark Chocolate 72 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 72% (miazga + tłuszcz) kakao forastero z Tanzanii; konszowanie trwało 48 godzin.

Po otwarciu poczułam świeży, niemal zielony motyw drzew, kierujący uwagę na młodziutkie, delikatne i jeszcze zielone gałązki, a do głowy przyszedł mi też zielony bambus mokry od deszczu. Obok stanęła rozgrzana, wręcz wulkaniczna ziemia - zarysowana poprzez kontrast. W tle zaznaczyły swoją obecność wiśnie, wymieszane ze słodkimi - i też jakże rześkimi! - borówkami amerykańskimi pod maślaną, bardzo maślaną, kruszonką. Wypiek ten ogólnie musiano porządnie posłodzić wanilią, bo i ją czuć. Słodycz i gorzkość wydawały się bardzo wyrównane.

Tabliczka, w dotyku sugerująca trochę tłustość, podczas łamania była bardzo twarda i trzaskała głośno.
W ustach rozpływała się kremowo w tempie średnim. Lekko miękła, pokrywając podniebienie maślanymi smugami. Kawałek zmieniał się w bezkształtną, bardzo tłustą masę. Czułam też znikomą wodnistość, a w oddali czaiła się lekką pylistość, która ratowała sytuację. Końcowo trochę cierpko ściągała jak kakaowy nabiał.

W smaku najpierw przemknęła mi słodycz waniliowej krówki. Krówki? Krówka wydała mi się jakaś zagubiona. Maślano-słodki motyw nagle się rozmył, krówka umknęła, za to do głowy przyszła mi waniliowa i mocno maślana kruszonka. Maślaność i słodycz zdawały się nierozerwalne.

W oddali mignęła trudna do uchwycenia, sugestywna nutka... wiśni? Wpisanych w coś słodkiego, czekoladowego.

Pokazała się bowiem subtelna gorzkość. Znów zaplątała się krówka, ale teraz z kolei kakaowa, i zaraz zniknęła. Gorzkość nie spieszyła się ze wzrostem, ale rosła. Pomogła wkroczyć zielonym, delikatnym gałązkom, które same mogłyby nie przebić się przez słodycz. Odnotowałam zielony, świeży motyw. Trochę mieszał się z drzewkiem, wypuszczającym młode, cieniutkie gałązki. Drzewną nutę cechowała łagodność. W głowie miałam drzewka owocowe.

A jak już o owocach mowa... coś zza tych maślano-słodkich nut zaczęło się przebijać. Kwasek? Soczysty kwasek wiśni? Zupełnie jakby pod kruszonką była masa z sowicie dosłodzonych cukrem i wanilią owoców (w głowie miałam owoce pieczone pod kruszonką, czyli owocowe crumble). Pomyślałam też o jakimś wilgotnym cieście kakaowym z wiśniami i kruszonką.

Drzewka z czasem przeszły w świeżą zieloność ogółem. Pomyślałam o lesie bambusowym i świeżej, zielonej trawie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do wiśni dołączyły borówki amerykańskie, dosładzając je na bardziej owocowy niż cukrowo-waniliowy sposób. Sprawiły, że słodycz nie przytłaczała, a jak większość kompozycji, miała rześki charakter. Ogólnie słodycz wciąż konsekwentnie rosła. Nie jakoś bardzo i szybko, ale zauważalnie znacząco.

Gorzkość osiągnęła średni - no, średnio-wysokawy - poziom i ani myślała rosnąć dalej. Nabrała jednak powagi, wplatając bardziej palone nuty. Poczułam ciepło, jakby wręcz buchające ciepło z otwieranego piekarnika. Nuty sugerowały jednak coś zupełnie innego: wulkan. Dokładniej ziemię wulkaniczną. Rozgrzana, gorąca ziemia stanęła jakby obok całej tej rześkości i maślanej słodyczy.

Ziemia podyktowała maślanej, słodkiej kruszonce kakaowość. Ta częściowo zmieniła się w czekoladowo-kakaowe ciastka maślane. A że owoce dzielnie utrzymywały się niezależnie od zmieniających się wątków głównych, oczami wyobraźni patrzyłam na ciemne ciastka z wiśniami. Wróciła też myśl o wilgotnym kakaowym cieście z wiśniami. Za ich sprawą ogólna słodycz zrobiła się już na pewno dość wysoka, acz wciąż jeszcze nieprzesadzona. Sprawiała wrażenie, jakby chciała zadrapać w gardle, ale jednak się powstrzymywała.

Końcowo maślaność znów wyszła bardziej na przód, łagodząc, co mocniejsze nuty. Zgarniając trochę słodyczy, zrobiła chwilową aluzję do krówki teraz bardziej czekoladowej i czekoladowo-piernikowej. Do głowy przyszedł mi też krówkowo-kakaowy nabiał (serek?) ze słodkim wiśniowym wsadem. Słodycz wyszła już ryzykownie wysoka.

Po zjedzeniu został posmak czekoladowo-kakaowych ciastek maślanych z wiśniami, owocowej rześkości oraz zielonych gałązek, roślin zielonych. Za nimi zaznaczyła się trochę już wycofana ziemia, a słodycz - połączenie cukrowej kruszonki i wanilii - trochę wyrywała się na przód. Jeszcze trochę a mogła by przytłaczać. Czułam też znikomą cierpkość jakby kakaowo-wiśniowego jogurtu lub serka, mieszającą się z prawie pikanterią piernika.

Czekolada była pyszna, ale wykorzystano w niej tylko część potencjału. Gorzkość nie rozwinęła się tak bardzo, jak mogłaby. Drzewka owocowe i rośliny zielone, początkowo łagodna gorzkość, a potem rozgrzana ziemia oraz akcenty wiśni i borówek amerykańskich i pod maślano-waniliową kruszonką oraz ciasto i ciastka z wiśniami to świetna kompozycja. Szkoda tylko, że maślaności ogólnie było tam za dużo, że wszystko to było za bardzo złagodzone. Podobnie i słodycz - jak była tak wyraźnie waniliowa, mogliby ograniczyć cukier. Strukturę zaś wolałabym mniej tłusto-wodnistą. Gdyby tak trochę te dwie rzeczy poprawiono, byłaby to tabliczka na maksymalną ocenę.


ocena: 9/10
kupiłam: Auchan
cena: 17,99 zł
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa 59%, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia Bourbon

wtorek, 9 grudnia 2025

Schogetten Blonde Pure Caramel Flavoured White Chocolate biała karmelowa

Przy Zotter Labooko Caramel / Karamell opisałam bardzo lubiany przeze mnie twarożek, stylizowany na lody Magnum Double Gold Caramel Billionaire Golden Caramel Chocolate Tub. Gdy jednak Zotter mi się skończył, ratowałam się E.Wedel Karmellove! / Karmelowa, ale w tej wersji kompozycji coś mi nie grało. Na jednych zakupach z ojcem, gdy zobaczyłam tę, uznałam, że mogę wziąć - skoro już ojciec płacił - i spróbować, jak ta się sprawdzi.

Schogetten Blonde Pure Caramel Flavoured White Chocolate to czekolada biała karmelowa / o smaku karmelu; wyprodukowana przez Ludwig Czekolada / Ludwig Schokolade

Po otwarciu rozszedł się delikatny zapach kajmaku i karmelowego, bardzo słodkiego mleka z tubki. Zaprezentowało się to na mocno śmietankowym, trochę maślanym tle. Słodycz, jak na białą, choć wysoka i z aspiracjami do drapania, nie wydała mi się za wysoka na tym etapie.

Kostki w dotyku były tłuste i polewowe. Na pewno masywne i powiedziałabym też, że twarde. Przy krojeniu trafiłam na twardość, ale już gdy odgryzłam kawałek, pod zębami czułam miękkość. Zęby wchodziły łatwo, ale masywność uświadczyłam. Kojarzyły się z grubą czekoladą-polewą z lodów na patyku. Na etapie odgryzania kawałka, czułam też zapowiedź proszkowości.
W ustach czekolada rozpływała się szybko i gładko. Trochę miękła, eksponując tłustość masła i śmietanki, po czym łatwo rzedła. W oddali zaznaczyła się w niej znikoma proszkowość, ale zaskakująco niska po tym, co poczułam przy gryzieniu. Czasem, epizodycznie uświadczyłam na języku drobinki, które rozpuszczały się wraz z czekoladą. Niektóre były mikroskopijne, ale dało się taki kryształek wychwycić i chrupnąć. Kawałek taki okazał się jakby lepkim, zawilgoconym cukrem.

W smaku pierwszą poczułam średnio wysoką słodycz. Pokazała się, zdradziła swój trochę cukrowy charakter i zaczęła rosnąć. Po chwili dało o sobie znać echo kajmaku.

Zza słodyczy wyłoniło się mleko. W pierwszej chwili mleko w proszku, jednak po chwili zalało je... powiedziałabym, że skondensowane i słodzone, ale mieszające się z po prostu drapiącym, przesłodzonym, choć mlecznym smakiem białej czekolady. W nim właśnie ukryło się mleko w proszku. Na moment zawitała śmietanka i maślaność, kierując kompozycję w ciężkawą stronę.

Biało czekoladowy motyw przyozdobiły akcenty karmelków - szklistych, mlecznych cukierków - oraz krówek bardzo, bardzo maślanych. Kajmak też pobrzmiewał niemal cały czas. W zestawieniu z cukrową słodyczą jednak chwilami wydawał się trochę nieśmiały.

Słodycz bowiem za to cały czas parła przed siebie. Już w połowie rozpływania się kęsa okrutnie drapała w gardle. Uczyniła kompozycję duszną w typowy dla średniej półki białych czekolad, a jednak nie mogę powiedzieć, by był to czysty cukier.

Maślany wątek też trwał niestrudzenie. Z czasem w jedno mieszał się z karmelowawym, kajmakowym motywem, jeszcze bardziej go łagodząc. Prawie, choć nie zupełnie, zatracił się w biało czekoladowości. Walczył, by ją urozmaicić. Raz po raz wyłaniało się też mleko w proszku, dokładając się do ciężkiej duszności.

Po zjedzeniu został posmak bardzo cukrowego, mocno mleczno-śmietankowego kajmaku, który strasznie drapał w gardle. Pojawiło się też mleko w proszku. Było tak nieprzyjemnie cukrowo, że aż umknęło pozytywne wrażenie, jakie zrobiły kajmakowe nuty.

Czekolada nie chwyciła mnie i nie usatysfakcjonowała pod względem karmelowości. Wyszła jak straszliwie cukrowa biała z nutą kajmaku. E.Wedel Karmellove! / Karmelowa o nutach kajmakowo-krówkowych był w nie intensywniejszy, podczas gdy jego słodycz wyszła słabiej, bardziej zachowawczo. A co za tym idzie, smaczniejszy. Schogetten miała wprawdzie nieco przyjemniejszą strukturę (zwyczajniej polewowo-białoczekoladową niż twardo-proszkową), ale nie pomogło to jej za bardzo w ogólnym rozrachunku. Była tak słodka, że aż trudno docenić kajmakowość.
Pomyślałam o niej jako o (Ludwig Schokolade) Kaufland Classic Weisse Schokolade z wyciętym motywem wanilii, a dodanym kajmakiem.

Jako że kupiłam ją, by zobaczyć, czy da radę jako dodatek do twarożku wspomnianego we wstępie, oczywiście jakieś 3 kostki do takowego dodałam. Łatwo mięknąca i rozpuszczająca się w ustach struktura wyszła w takim wydaniu lepiej niż twardy Wedel, jednak zbyt cukrowy smak psuł efekt. Przy charakternym cynamonie, naturalnych pekanach i intensywnych ciastkach korzennych (Annas Original Ginger Thins wersja od 2024), czekolada wydawała się jeszcze mniej karmelowa, a jeszcze bardziej cukrowo-biała. Choć za słodki smak reszta umiejętnie ograła, czekolada szybko zaczynała drapać w gardle. Z zamienników zacnego Zottera zdecydowanie wolę E.Wedel Karmellove! / Karmelowa.

Ogółem zjadłam więc 4 kostki (jedną osobno, 3 z twarożkiem) Schogetten, a resztę bez żalu oddałam Mamie. Zjadła wszystko, co dostała, opisując: "Najpierw, tak w pierwszej chwili, to poczułam jakby... plastik? Mleko z puszki czy z tubki z posmakiem tej właśnie puszki czy tubki, ale potem już nie. Potem to słodycz uderzała. I rzeczywiście było trochę karmelowo, ale tak tylko trochę. Przez tę słodycz to mi to bardziej się kojarzyło ze zwykłą białą czekoladę. Wolę Wedla karmelowego zdecydowanie. A jednak ta nie była jakaś taka bardzo zła... Taka, jak mówisz, na 6."


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 4,88 zł
kaloryczność: 541 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, serwatka słodka w proszku, laktoza, tłuszcz mleczny, karmel* 1,5%, emulgator: lecytyny z soi; aromaty

*tylko w tłumaczeniu na polski jest "syrop karmelowy", w innych językach "caramel" itp.

niedziela, 7 grudnia 2025

Vigdis Rosenkilde Sjokolademaker 70 % Chuncho Kakao Fra Quellouno I Peru Mork Sjokolade ciemna

Kupując tę czekoladę nie miałam pojęcia, że na początku roku 2025 zostanie okrzyknięta najlepszą czekoladą ciemną na świecie. I pomyśleć, że o marce nic nie słyszałam! Założyła ją Vigdis Rosenkilde z Norwegii, której celem jest - jak sama mówi - inspirowanie ludzi do odkrywania kakao i czekolady, wspierając etyczną produkcję. Jej przygoda z czekoladą zaczęła się w 2010 roku, trochę przypadkiem, kiedy ruszyła na podróż do Amazonii. Pracowała jako cukierniczka, ale to jej nie wystarczyło i w 2015 ruszyła do Brazylii, by zdobyć wiedzę bezpośrednio na plantacjach w Brazylii. Spędziła sporo czasu w Ameryce Łacińskiej, odwiedzając ponad 50 plantacji kakao. Obecnie Vigdis Rosenkilde jest certyfikowaną koneserkę kakao i czekolady, prowadzącą o nich liczne kursy w Oslo i cyfrowo. No, i oczywiście stworzyła własną markę. Z tego, co poczytałam, kakao, z którego tę czekoladę zrobiono, rosło na zboczu wzgórza w dżungli Quellouno. Na tej plantacji niektóre drzewa mają ponad 80 lat. Producent zdradził, że poświęcił dużo czasu, by dopracować profil smakowy, tak by podkreślić delikatne nuty leśnych jagód i śmietanki. Lubię ludzi z wizją, więc ucieszyło mnie, że na tę tabliczkę mieli konkretny pomysł, a nie "taka wyszła" czy coś.

Vigdis Rosenkilde Sjokolademaker 70% Chuncho Kakao Fra Quellouno I Peru Mork Sjokolade to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Chuncho z Peru, z dystryktu Quellouno.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach owoców leśnych: przede wszystkim słodkich jeżyn i drobnych, ciemnych jagód. Pojawiły się też mniej jednoznaczne, jakieś czerwone - maliny? Owoce dały się poznać jako słodkie, kwaskawe i... przechodzące w domowe wina, nalewki. A jednak przy owocach zaznaczyła się też nuta śmietanki. Obok stanęła ziemia i orzechy pekan, jakby... pekany w karmelu? Słodycz kompozycji miała sporo właśnie z karmelu, ale też i trochę z korzenności - pewne ciepło, jeszcze nie pikanterię. Tu odnotowałam też kwiaty. Całość wydawała się słodko-kwaskawa, ale z poważniejszym charakterem.

Tabliczka w dotyku zdawała się obiecywać kremowość i tłustość. Przy łamaniu trzaskała głośno, dopowiadając też masywną pełność. Była bardzo twarda, a przekrój wyglądał na ziarnisty.
W ustach rozpływała się powoli i średnio gęsto. Długo zachowywała kształt, acz miękła i wykazywała gibkość. Przewinęła się w niej lepkawość. Czekolada dała się poznać jako szorstka, wręcz proszkowo-ziarnista. Wydała mi się śmietankowo-maślano tłusta, a jednocześnie coraz bardziej soczysta. Końcowo trochę soczyście-cierpka.

W smaku przywitał mnie słodki karmel. Jego słodycz rosła odważnie, lecz błyskawicznie - tuż obok - zaznaczyły się owoce leśne. Słodyczy dopowiedziały kwasek, a ja wyobraziłam sobie owoce posypane cukrem trzcinowym lub nawet muscovado, który to wprowadził lekko palony motyw.

Nagle owoce rozbrzmiały bardzo mocno, pojawiło się ich bardzo dużo. Dominowały ciemne, drobne i słodko-cierpkawe jagody. Mieszały się z słodkimi jeżynami, borówkami amerykańskimi i poziomkami. Możliwe, że przewinęły się też maliny. Owoce choć głównie słodkie, zapewniły również trochę kwasku. W tle, w oddali... przemknęły mi jakieś słodko-kwaskawe, egzotyczne owoce żółte, ale nie mogłam ich uchwycić.

Po owocowej prezentacji słodycz karmelu zaczęła wzbogacać się o kwiaty, a jej wydźwięk wydał mi się z jednej strony lżejszy, z drugiej... pikantnawy?

Słodycz zaczęła łagodzić też nuta śmietankowo-maślana. Oto karmel zrobił się maślany, a ta pikantnawość... zaskoczyła na trochę korzenny, ciepły tor. Śmietanka zaś osiadła lekko na owocach.

Drobne, ciemne owoce leśne dopuściły do głosu lekką gorzkość, ziemistość. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ziemia wychynęła prawie na pierwszy plan, lecz zaraz trochę się zreflektowała, uznając, że ten należeć powinien do owoców. Ona może im jedynie towarzyszyć.

W owocach poczułam pewne poruszenie... W siłę rosły poziomki i w owocach zaczęła dominować czerwoność. Na przód wyrwały się poziomki. Słodko-kwaśne jednak - takie, jak to z lasu, wśród których zaplątało się też trochę niedojrzałych białych. Jednak ich co bardziej kwaskawe zapędy co i raz wygłaskiwała śmietanka. Aż w końcu pomyślałam o poziomkach, może poziomkach z truskawkami, podmiksowanych ze śmietanką.

Ziemia i niemal korzenne ciepło poprowadziły później owoce w nalewkowo-winnym, cięższym i poważniejszym kierunku. Wraz z alkoholem, do owoców podpłynęła nuta słodko-cierpkich wiśni. W głowie, przez dosłownie sekundę, mignęła mi myśl o nalewce z ananasa.

Gdy za sprawą owocowych, domowych win i nalewek zrobiło się poważniej i alkoholowo, karmel przez moment otarł się o... rum? Rozgrzewał jakby nie tylko korzennością.

Maślaność nabrała charakteru i zapomniała już o swojej łagodzącej roli. Zmieniła się w... pekany w karmelu? Karmelizowane, trochę korzennie przyprawione pekany? Znów wyraźniej przewinął się palony motyw. Podkreślił ziemię, gorzkość.

Końcowo jednak i korzenność, i rozgrzewanie przechwyciły kwiaty, zamykając to wszystko w słodkie realia. Myślałam o kwiatach aż ciężko drapiących od ich natłoku. Leśnych i charakternych?

Po zjedzeniu został posmak słodko-cierpkawych jagód i słodko-kwaskawych poziomek, zarysowanych żywo na śmietankowo-pekanowym, łagodniejszym tle. Trzymało się ich echo słodkiej, charakternej domowej nalewki, motyw jakby rumowego karmelu i trochę ziemi.

Czekolada była przepyszna i gdyby tylko wyszła trochę mniej słodko, a bardziej gorzko, dostałaby 10. Słodyczy tej jednak na szczęście nie brakowało charakteru. Była bowiem mocno owocowa, karmelowo-korzenna i alkoholowo-drapiąca, końcowo kwiatowa. Odrobina ziemi pozostawiła mały niedosyt, jednak pekany w karmelu i przyprawach korzennych oraz ogrom owoców nadrabiały. To, jak najpierw dominowały ciemne jagody leśne, a potem poziomki mnie kupiło. Jeżyny i trochę wiśni stanowiły świetne dopełnienie.


ocena: 9/10
cena: £8.95 (za 60g; około 45 zł)
kaloryczność: 591,7 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier

sobota, 6 grudnia 2025

krem Sticky Blenders Nerkowiec Czekolada i Pomarańcza

Kiedy zobaczyłam zimowe edycje limitowane na stronie Sticky Blenders, bardzo się zainteresowałam, jednak po chwili przemówił zdrowy rozsądek. Przypomniał mi o nieudanych limitkach letnich. Jak pomyślałam, że znowu miałabym władować się w 3 niesmaczne słoiki... O nie. Przyjrzałam się więc składom i doszłam do wniosku, że naprawdę kusi tylko jeden (dziś opisywany), a jeden (niesmaczny Sticky Blenders Migdał Ciasteczka Korzenne) wcale nie jest nowy. Był jeszcze jeden ciekawy, ale odrzuciłam przez wysoką zawartość cukru - taki pralinowy krem na pewno by mnie zasłodził. A dziś przedstawiany wydał mi się bezpieczniejszy. I przypomniał mi, że nie próbowałam bazowego, 100% z nerkowców. Właśnie dzięki dziś przedstawianemu, wreszcie nadrobiłam zaległości i kupiłam też Sticky Blenders Nerkowiec Vegan.

Sticky Blenders Nerkowiec Czekolada i Pomarańcza to krem nerkowcowy z orzechów nerkowca i czekolady mlecznej z pomarańczą, a dokładniej ekstraktem z pomarańczy; edycja limitowana na zimę 2024/25.

Po odkręceniu zagrzmiał intensywny zapach olejku pomarańczowego, który próbowała dogonić trochę plastikowa czekolada. Także była mocną nutą, lecz to i tak zdecydowanie pomarańcza dominowała. Skojarzyła mi się z tanimi figurkami czekoladopodobnymi i domową czekoladą; blokiem czekoladowym. Ale takim z maślanymi herbatnikami? Te chyba podszeptywały nerkowce. Nerkowce jako nerkowce czuć dopiero za czekoladą i pomarańczą, zwłaszcza po przemieszaniu i w trakcie jedzenia, gdy wącha się uważnie. Czułam nutę kakao, ale nie gorzkość czy wytrawność, stąd kolejnym skojarzeniem były maślane ciastka kakaowe albo masa na nie. Pomarańcza z tym wszystkim, i lekko palono-prażonym motywem, zasugerowała też czekoladowy, nieszczególnie korzenny, piernik.

Na wierzchu nie wydzieliła się nawet kropelka oleju, a krem wyglądał na wyschnięty i twardy. Wystarczyło jednak lekkie dotknięcie łyżeczką, by aż plasnął.
Krem okazał się miękki, mimo że gęsty. W trakcie mieszania i jedzenia wręcz wilgotnie plaskał. Był tłusty w oleisty sposób, jednak wciąż też kremowy. Lekko się ciągnął. Widać w nim sporo małych i średnich kawałeczków i kawałków.
W trakcie jedzenia krem dał się poznać jako tłusty w miękko-oleisty sposób. Usta wypełniał tłusto-lepkawymi smugami i rozpływał się dość szybko, eksponując trochę oleistą tłustość i lepkość miękko-tłustej czekolady. Zaplątała się w nim też wodnistość. Wyszedł maziście i bazowo jak nieprzyjemnie tłuste smarowidła typu Nutella. Czuć w nim kremowość, a także miazgowość i wręcz dodatek małych kawałeczków. Rzedł łatwo i znikał trochę oleiście-wodniście.
Kawałeczki i drobinki zostawały. Nie wszystkie wymagały gryzienia, ale te większe okazały się krucho-twarde i chrupiące (zaskakująco jak na nerkowce).
Krem nieprzyjemnie otłuszczał usta.

W smaku pierwszą poczułam bardzo słodką, a jednocześnie lekko kakaową czekoladę. Czekoladę o dość plastikowym, tanim charakterze. W pierwszej chwili trudno powiedzieć, czy była bardziej mleczna, czy nie. Ot, słodko-figurkowa.

Nie pomogło wodniste echo, które wkradło się w towarzystwie pomarańczy.

Zaraz bowiem i pomarańcza dała o sobie znać, wytaczając obok czekolady swój olejkowy motyw. Pomarańcza trochę wpisywała się w słodycz, i zapewniła trochę goryczki. A nawet soczystość. Miała władcze zapędy, acz nie od razu zdominowała kompozycję.

Słodycz rosła, jednak tę czekoladową przeplotła inna. Obok pojawiła się nuta ciasteczkowa, herbatników maślanych. Nie była więc bardzo wysoka ogólnie, bo częściowo naturalna. To nerkowce zaczęły się delikatnie dopraszać o głos. Dopiero z czasem jako tako dało się je odnotować. Jawiły się jako słodkawo-neutralne.

Wraz z nerkowcową nutą, odwagi nabrało mleko. Wydawało się jednak nie tylko zależne od czekolady, ale mimo starań, i tak pomarańcza bardzo je przygłuszała.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomarańcza prawie zupełnie zagłuszyła wszystko inne. Miała wyraźnie olejkowy charakter. Raz po raz wtrącała lekki kwasek, soczystość. Wyszła trochę sztucznie i spłycała czekoladowość. Z czasem trochę odpuściła, lecz i tak rządziła wszystkim.

Na czekoladowość złożyły się domowy blok czekoladowy z cukru, mleka w proszku i kakao, ciasta chatka Baby Jagi / Puchatka z herbatnikami, herbatnikowo-pomarańczowa bajaderka i figurki czekoladopodobne. W pewnym momencie nawet niekorzenny, a czekoladowy piernik z nutą pomarańczy przeszedł mi przez głowę, ale ten to akurat bardzo luźna myśl. We wszystkim tym plątała się budżetowość. Słodycz trzymała się średnio-niskiego poziomu, jednak przy naturalniejszej nerkowcowej czuć jej cukrowy ton. Ten jakoś lepiej radził sobie z olejkową pomarańczą.

Bliżej końca nerkowce się zatraciły, mleko w zasadzie też, a czekolada wyszła jak jakaś słodka, trochę kakałkowa, plastikowa masa. Gorzkość się nie pojawiła, acz pewna goryczka błądząca od subtelnego kakao do olejku pomarańczowego przewijała się. Pomarańcza końcowo znów wychodziła na przód, ale tym razem z oleistą nutą.

Gryzione na koniec drobinki i małe kawałki orzechów jako tako smakowały łagodnymi nerkowcami. Acz były trochę tłumione intensywnym, plastikowo-olejkowym otoczeniem.

Po zjedzeniu został posmak słodko-goryczkowatego olejku pomarańczowego oraz plastikowej czekolady. Jej mleczność i nerkowce niemal zupełnie odpadły. Było słodko, ale nie jakoś szczególnie mocno.

Krem okazał się rozczarowaniem, bo czułam ogromny niedosyt nerkowców i bardzo nie podobała mi się konsystencja. Nerkowce prawie zupełnie się zatraciły w olejkowej, zbyt napastliwej pomarańczy oraz tanio-plastikowej czekoladzie. Krem był zaskakująco przyjemnie mało słodki, jednak to mu nie pomogło w ogólnym odbiorze. Przybrał słodki klimat, klimat "słodyczowy", ale brakowało mu charakteru, dobrej bazy. Lepsza czekolada i mniej pomarańczy mogłoby zagrać, a tak... no cóż. W dodatku struktura oleiście-miękkiego smarowidła typu Nutella bardzo mi nie pasowała. Nie pomógł miazgowy efekt. Ogólnie wyszło męcząco.

Samego kremu zjadłam dosłownie parę łyżeczek (25-30g?), ale ze względu na to, że lubię tę markę, dałam kremowi jeszcze szansę w czymś. Zrobiłam twarożek: pół normalny, pół kakaowy (bo nie wiedziałam, który lepiej się sprawdzi). Dodałam do niego orzechy nerkowca (ok. 40g) i mieszankę suszonych i liofilizowanych pomarańczy oraz klementynek (razem jakieś 40g; też nie umiałam zgadnąć, co sprawdzi się najlepiej: liofilizowane pomarańcze, suszone skórki pomarańczy czy suszone klementynki). Do tego 40g kremu.
Najlepiej wyszły tu liofilizowane pomarańcze oraz kakaowa połowa twarożku. Kakaowy twarożek zagłuszył plastikowość kremu i podkręcił kakaowość, a pomarańcze sprowadziły olejek pomarańczowy do poziomu przystępnego, nie nachalnego. Suszone klementynki w ogóle były mało cytrusowe, dziwne, więc w tej kompozycji to niewypał. Suszone pomarańcze mi też nie pasowały, ale radziły sobie z olejkowością kremu. Połowa nie kakaowego twarożku dawała radę trochę tonować plastikowość czekoladowego kremu, jednak ta nie dawała za wygraną. Nerkowce były smacznym dodatkiem, nie dały się zagłuszyć kremowi, lecz nie udało im się też wydobyć nerkowcowości kremu. Miałam też przy nich wrażenie, że na zasadzie kontrastu, podkreśliły tanią słodycz kremu. Przy naturalnych dodatkach jawił się zwyczajnie jako trochę za słodki jako krem, ale znów, że jadłam różnie zagarniając, całe danie za słodkie nie wyszło. Krem w czymś był zjadliwy. Choć te 40g to było trochę za dużo, nie męczyło w takim towarzystwie. Samego kremu tyle bym nie zjadła.

Inną kombinacją był jogurt kakaowo-piernikowy (dodałam łyżkę kakao i czubatą łyżeczkę własnej przyprawy piernikowej) z dżemem 100% z pomarańczy (Herbapol dla Auchan), paroma nerkowcami oraz oczywiście recenzowanym kremem (33g).
W zapachu krem trochę się ukrył, jednak jako że nie był zachwycający, to plus. Na strukturę w jogurcie wydał mi się jakiś dziwnie zbyt masywnie-zbity jak na taki krem, ale już w smaku się sprawdził. I to bardziej niż w twarożku. Jako że trochę przesadziłam z przyprawami korzennymi, w efekcie czego jogurtowa baza była od nich ostro-pikantna, takie wręcz czekoladkowe osłodzenie dobrze temu zrobiło. Intensywne przyprawy i kakao zagłuszyły wydźwięk tanich figurek czekoladowych, a charakterny, cierpko-kwaśny dżem pochłonął olejkowość kremu. Krem więc ogólnie podporządkował się dodatkom i grzecznie z nimi współgrał, nie wybijając się przed nie. Fakt, że taka kompozycja wyszła smakowicie nawet gdyby kremu tam nie było, ale jej nie zepsuł, a to już coś. Szkoda tylko, że w niej nadal nie smakował mocno nerkowcowo - nie pomogły tu dodane nerkowce.

Mimo że i twarożek, i jogurt ogólnie były smaczne, to jednak nie na tyle, bym miała do nich wracać, w konsekwencji czego około pół słoika, jaka została, powędrowała do Mamy. Jej opinia: "Całkiem w porządku, słodko czekoladowy, tylko ten olejek pomarańczowy przeszkadza. Wprowadza taką... taniość, sztuczność. Zupełnie niepotrzebnie".


ocena: 5/10; z jogurtem jw. 7/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 39 zł za 200g
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy nerkowca 50%, czekolada mleczna (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa), olej z pestek winogron, naturalny ekstrakt z pomarańczy brazylijskich, olej rzepakowy