niedziela, 6 lipca 2025

Olini Masło z nerkowców i pistacji

Wybierając kremy tej marki, dziś przedstawiany uznałam za priorytetowy. Pistacjowe kremy przeważnie bowiem idą w wytrawność, a jak mają być na słodko, to dodają białą czekoladę... A tu... Może nerkowce nadają im naturalnej słodyczy? Od razu zaciekawiło mnie też, jak wypadnie w stosunku do Olini Masło orzechowe MIX

Olini Masło z nerkowców i pistacji to krem z orzechów nerkowca i pistacji "delikatnie podprażonych w piecu". 

Po otwarciu poczułam intensywną nutę złudnie słonawych, lekko prażonych pistacji zarysowanych wyraźnie na głębokiej, słodko-maślanej, wręcz trochę mlecznej nerkowcowej bazie. Oba wątki czuć bardzo mocno, ale zdecydowanie to nerkowce dominowały. Z tym że pistacje miały jakby większą łatwość w przyciąganiu uwagi.

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się bardzo mało oleju, co aż mnie trochę zdziwiło. Zlałam, ile się dało, a więc niecałą łyżeczkę. Krem nie wyglądał na wyschnięty; wręcz przeciwnie - sam zdradzał oleistą tłustość. Podczas mieszania miałam wrażenie, że odrobinka oleju wciąż się jeszcze jakby wydziela z masy. A ta była dość gęsta - na dole tylko odrobinę bardziej, ale nawet tam nie sucha. Ogólnie wydawała się ciągnąca. W kremie widać sporo drobinek orzechów i czarnych kawałeczków oraz mikroskopijnych kropeczek. 
Jedząc, masa wciąż była dość gęsta, ale w delikatny, nie ciężki czy masywny sposób. Dała się poznać jako tłusto-oleista, ale jednocześnie w miarę syta. Rozpływała się w tempie średnio-wolnym, usta zalepiając tylko początkowo na moment. Po paru chwilach łatwo rzedła, przedstawiając się jako miękko-kremowa, choć nie gładka. Wyraźnie czułam bowiem miazgowość kawałeczków i drobinek niewymagających gryzienia, a jedynie subtelnie urozmaicających konsystencję.
Drobinek na koniec trochę zostawało i choć nie wymagały gryzienia, często to robiłam. Trochę  jakby miękkiej chrupkawości więc uświadczyłam. Czarne kawałeczki były twardsze, a gdy tak to razem gryzłam, czasem wydawało się to dość trzeszczące. W drobinkach bardziej wyróżniały się pistacje.

W smaku pierwsza rozbrzmiała delikatna maślaność, przepleciona równie delikatną słodyczą. Ta druga jednak szybko jakby zbadała grunt i wzrosła porządnie. Rosła i rosła, umacniając też swój charakter, a nie tylko moc - wydawała się bardzo dosadna. Należała w pełni do nerkowców, tak samo zresztą jak maślaność.

Po paru chwilach pistacje zaczęły się lekko wtrącać. Startowały od przebłysków, wpisujących się w delikatny wątek oraz słodycz. Potem nabrały nieco pewności siebie, choć też w naturalnie słodkim kontekście.

Prażony akord ogólnie był bardzo delikatny - zaskarbiły go sobie pistacje. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach prawie zrównały się z nerkowcami, ale nawet nie próbowały się z nimi mierzyć. Po prostu miały swój wyraźniejszy epizod, a tak to się zza nerkowców odzywały.

Nerkowce od początku trzymały się pewnie tego maślanego, słodkiego wydźwięku. Pomyślałam o mleczno-maślanej pralinie, która wysokim poziomem słodyczy aż trochę ryzykuje.

Końcowo, na tym słodziuteńkim tle, pistacje wydały mi się nieco wytrawniejszo-prażone, zdarzało im się robić pewne aluzje do migdałów, po czym zatonęły w mleczno-maślanej, już nie tak wysoce słodkiej, nerkowcowości.

Kiedy gryzłam drobinki, ich smak wydawał się delikatną kontynuacją pasty, ale w ich przypadku o wiele wyraźniej wyszły pistacje. Zazwyczaj były słodko-delikatne, acz niektóre okazały się tak prażone, że kojarzyły mi się z jakimś smażonym, wytrawnych daniem.

Po zjedzeniu został posmak maślano-nerkowcowy, przepleciony wyraźnym splotem słodyczy i wytrawności podprażonych pistacji. Było słodko w sposób jakby mocno podkręcony kontrastem, mimo że w zasadzie ta wytrawno-prażona nutka wcale nie była silna.

Krem bez dyskusji mi smakował. 100% z pistacji nie należą do moich ulubionych, za to z nerkowców - owszem. Ten wyszedł jak taki do potęgi nerkowcowy krem, urozmaicony pistacjami. Nie były nachalne, ale wyraźnie wyczuwalne i istotne. To trochę jak z obrazem i płótnem - bez płótna obraz by nie istniał. Tu płótnem były nerkowce, budujące ten krem. A jednak to pistacje były tym, co tam ciągle przyciągało uwagę. Podobało mi się osłodzenie ich właśnie nerkowcowością, która chwilami szła w aż pralinowym kierunku.
Gęstawa, miazgowa konsystencja przyjemna, choć mogłaby być ciutkę mniej oleista, a gęstszo-konkretniejsza.
Co prawda do pełni zachwytu trochę zabrakło, ale i tak jestem pełna uznania. To, co przeważyło o ocenie to kwestia bardzo subiektywna - po prostu nie było to połączenie smaków, które wbiłoby mnie w fotel tak, bym mogła wystawić maksymalną ocenę. I patrzę na to przez pryzmat wysokiej ceny.

Zdecydowanie lepiej zrobione niż Olini Masło orzechowe MIX - przez inny stopień prażenia nie zgadłabym, że to ten sam producent.


ocena: 9/10
kupiłam: olini.pl
cena: 55,90 zł (za 200g)
kaloryczność: 636 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 75% orzechy nerkowca, 25% pistacje

piątek, 4 lipca 2025

J.Cocoa Dark Chocolate 72 % Single Origin Gran Nativo Blanco Cacao Peru, Piura, North Coast ciemna

Kupując tę czekoladę, nie wiedziałam o niej za wiele (przeczytałam, jaki region, nuty), a już o jej twórcy - kompletnie nic. Okazało się, że markę J.Cocoa stworzył James Hull, którego kiedyś tknęło, że jest mało dobrych, brytyjskich marek czekolad. Faktycznie, Wielka Brytania także mnie nie kojarzy się jakoś szczególnie z dobrą czekoladą. James postanowił to zmienić i w 2015 założył swoją markę. Nie przyszło mu to łatwo, ale szybko zaczął odnosić sukcesy. Firma stara się wyszukiwać i pozyskiwać jak najlepsze ziarna, by potem mielić kakao na kamieniu i ręcznie tworzyć z niego czekolady w Hassocks, niedaleko Brighton. Wszystko to odbywa się z dbałością o środowisko, planetę. Z opisu tej czekolady przypomniałam sobie, że ziarna Gran Nativo Blanco odkryto w regionie miasta Piura, leżącego nad rzeką o tej samej nazwie, w 2008 roku. Wow, trochę czasu już minęło.

J. Cocoa Dark Chocolate 72 % Single Origin Gran Nativo Blanco Cacao Peru, Piura, North Coast to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao Gran Nativo Blanco z Peru, z regionu Piura.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach śmietankowego, ale jednocześnie palonego karmelu i owoce z kwaskawym echem... octu balsamicznego? Wyraźnie czułam coś grejpfrutowego, ale niezbyt jednoznacznego, a także chyba żółte owoce. Nie wyszło jednak bardzo owocowo, bo wszystko to łagodziła maślaność. Kwasek się przewijał, owoce przeplotła maślanka. W połączeniu z owocami, przełożyła się na myśl o jogurcie wymieszanym z porozciskanymi bananami i bardzo od nich słodkim. Słodycz trochę dowodziła, ale nie męczyła ze względu na roślinną świeżość jakby mnóstwa krzewów z pojedynczymi kwiatami i ziemistą cierpkość w tle.

W opakowaniu były 2 oddzielnie pakowane tabliczki po 40g każda.
Tabliczka w dotyku wydała mi się bardzo tłusto-kremowa i masywna. Przy łamaniu twarda, acz to jakby wynikało z grubości. Trzaskała średnio głośno, w pełny sposób, jawiąc się też jako krucha i krusząca się.
W ustach w pierwszej chwili wydała mi się proszkowa, mimo że rozpływała się kremowo. Istotnie tłusto, w sposób trochę maślany, trochę mleczny. Tłustość jednak przeplatała się z proszkowością, z którą jakby próbowały zwalczyć się nawzajem. Rozpuszczała się w tempie szybkawo-średnim. Miękła i robiła się jakby luźno-rzadkawa ze względu na pojawiającą się wodnistą soczystość.

W smaku powitała mnie delikatna słodycz mleka waniliowego. Zbadała teren i zaczęła się umacniać, nasilać. Przemknęła myśl o mleku bananowym, kiedy to słodycz rosła znacząco i... nagle przestała.

Banany szybko przeskoczyły na tor jogurtu naturalnego wymieszanego z porozciskanymi, pokrojonymi bananami, który wprowadził kwasek. Podobnie jak słodycz, najpierw pokazał się jako delikatny i z łatwością wzrósł. On jednak się nie zatrzymał, a powolutku rósł.

W tle zaznaczyła się gorzkawa cierpkość... Czy aby na pewno cierpkość? Na pewno to... czułam glebę, ziemię. Przez moment w kwasku wskazała jakby octowość octu balsamicznego z owocami, acz zaraz to zniknęło.

Cierpkość podkradła się do banana, zmieniając go w owoc niezbyt dojrzały, jeszcze zielonkawy. To zaś przywołało pewną roślinność ("zieloność"?). Pomyślałam o zielonych krzewach, które zaczynają rodzić pojedyncze kwiaty. Gdy te przejęły "zieloność", banan częściowo wrócił na słodszy tor, toteż czułam i normalne, słodkie banany, i obok cierpkawe. Kwasek nieco się oddalił, a słodycz wykorzystała to i znowu trochę wzrosła, po czym zatrzymała się.

Gorzkość niby robiła się coraz bardziej znacząca i wszechobecna, punktowa (?), lecz mimo to, nie była mocna. Trochę tu, trochę tam - ziemistość zgrała się z roślinnymi elementami, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w kompozycji ujawnił się wątek palony.

Jogurt okazał się być tylko początkiem bardziej znaczącego nabiałowego wątku - dołączyło ni mleko, ni śmietanka. Rósł subtelnie wraz z gorzkością, stojąc na jej straży, a potem zaczął łagodzić też kwasek i słodycz. W tej przemknął - trochę zlękniony? - miód.

Trochę uspokojona kwaśność tliła się jako coś czerwono grejpfrutowego - ale nie sam jednoznaczny grejpfrut. Wciąż przebijał się jogurt, ale już nie bananowy. Banany traciły pewność siebie, ale i miód również.

Palony akcent trafił na słodycz i dodał do niej jeszcze karmel. Niby palony, ale bardzo mocno śmietankowy (ze względu na wątki nabiałowe?). Goryczka obecna przy nim zasugerowała karmel kakaowy.

Słodka bananowość w ogóle speszona karmelem zniknęła, ale na zasadzie kontrastu, owocowość wyszła bardziej kwaskawo. Kwaśność ruszyła z nową siłą. Wciąż trzymała się żółtych owoców - m.in. ananasa (reszty nie mogłam uchwycić), acz podkreślonych cytrusowo... Splotem grejpfruta i limonki? Grejpfrutem sweetie?

Ziemia mieszała się z palonością, a ja wyobraziłam sobie palony słód wymieszany z czarną, jakby duszno-ciepłą ziemią. Słód... miał w sobie coś z kawy - to w zasadzie było coś pomiędzy... Słodo-kawa? I nagle pojawiło się przy tym brioche, francuskie pieczywo drożdżowo-maślane; słodkawe i mleczne.

Po zjedzeniu został posmak bananów, wtapiających się w bardziej kwaskawe, żółte owoce. Mieszały się z kwaskawym jogurtem, który otwierał drogę ogólnie mleczności. Wszystko jednak dość mocno osłodził łagodny, śmietankowy karmel, a także rześkość roślin i kwiatów. Ziemia zaznaczyła się lekko jako cierpkość, za którą chowała się jeszcze paloność.

Czekolada była smaczna, ale nie odpowiadało mi dość szybkie rozpływanie się i struktura - rzadkawa mieszanina proszkowości z tłustością i soczystością. W smaku wolałabym, by gorzkość była bardziej po prostu mocna, a nie... niby znacząca, ale w sumie łagodna. Ziemia, gleba i kawo-słód mieszały się z palonością, która dodała karmel do splotu różnorakiej słodyczy. Mleko waniliowe, banan z jogurtem zapewniły sporo słodyczy zwłaszcza na początku. Potem była ona jakby porozbijana, złożona, bo te nie zniknęły do końca, ale przeplotły je inne akcenty - rześkich ukwieconych krzewów i słodko-kwaśnych owoców. Ta słodycz nie była więc taka czysta. Owocowość nienachalna, ale wyraźnie czułam owoce żółte (banan, ananas) i cytrusowe (grejpfruto-limonka?), rześkawo było, ale ogół odebrałam jako lubujący się w ciężkawości i mleczności - jakby cały czas właśnie w tym kierunku ta kompozycja zmierzała. Dla mnie za łagodna, ale... da się w pewien sposób tę jej łagodność docenić... acz mnie nie chwyciła tak w pełni. To bardzo subiektywne, toteż nie chciałam jej pokarać taką mocną 7 - stąd połówka (mimo że nie lubię ich wystawiać).


ocena: 7,5/10
cena: £7.95 (za 80g; około 41 zł)
kaloryczność: 547 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy

czwartek, 3 lipca 2025

Birkengold Edelbitter ciemna 85 % z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej

Zamawiając tę czekoladę pomyślałam, że może być dobra, bo cena i skromne opakowanie sugerowały... właśnie dobrą czekoladę. Marka była mi zupełnie obca. Krótko przed degustacją trochę "internetów" przejrzałam i dowiedziałam się, że zajmuje się bio, zdrowymi słodkościami. Czekolada nie wydawała się ich przewodnim produktem. Gdy wyjęłam tabliczkę do zdjęć, doznałam szoku. Jak mogłam nie zwrócić uwagę na wielki napis "ohne Zucker" i samą nazwę "Birkengold"?! Przerażona zerknęłam na skład... No przecież! To czekolada bez cukru, a ze słodzikiem z brzozy... Od razu negatywnie się nakręciłam. Chyba musiałam podczas zakupów mieć jakieś umysłowe zaćmienie... Producent z kolei miał chyba zaćmienie przy kupowaniu kakao albo przynajmniej przy tworzeniu opisu - śmiech przez łzy przy określeniu, skąd pochodzi kakao, z którego tę czekoladę zrobiono. LUB - nie ma to jak precyzja! Może chodziło o "i"? I wtedy byłby po prostu blend?

Birkengold Edelbitter to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao "z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej", słodzona ksylitolem (bez cukru).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach słodko-dusznawych wiśni w wydaniu wina wiśniowego lub nawet nieprzesłodzonego, ale słodkiego wyraźnie, likieru. Do głowy przyszły mi też anyżówka w wydaniu słodszym niż normalnie i mięta zielona. Wszystko to łączył pewien chłód, splatający się ze świeżością drzew. Iglastych i liściastych, mokrych od deszczu. Obok tego znalazła się nuta prażona - dość silna, ale raczej daleka, jakby odcinająca się od wcześniej wymienionych.

Tabliczka nie była tak twarda, jak na to wyglądała, ale masywności jej nie brak. Trzaskała średnio głośno w nieco chrupko-głuchy sposób.
W ustach sprawiała wrażenie już twardszej, wciąż masywnej. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, początkowo niezbyt chętnie i długo zachowując kształt. Była zbita, lecz nie wydawała się gęsta, a wręcz wodnista. Wodniście-oleista, biorąc pod uwagę narastającą tłustość. Wyszła maziście i gładko, choć końcowo z pyłkową sugestią. Zostawiała wrażenie suchości w ustach.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz. Wydała mi się trochę, ale niezupełnie cukrowa, jakaś niedookreślona, dosadna i "czysta". Chłodna. Przyszedł mi do głowy cukier miętowy, a potem i sama zielona mięta. Ksylitol czuć ze względu na specyficzne ochłodzenia, ale starał się udawać konwencjonalną cukrowość. Tak też sięgnął poziomu średnio-wysokiego.

Jego chłód wprowadził rześkość drzew - zarówno iglastych, jak i liściastych, choć z przewagą tych pierwszych. Podkreślił je kwasek. Delikatny, niesprecyzowany, ale niewątpliwie obecny. Pomyślałam o młodym lesie podczas deszczu.

Rześkość podszepnęła kwaskowi orientalny splot mięty z trawą cytrusową oraz... cukier cytrynowy? Akcenty te jednak tylko pobrzmiewały.

Prażenie zaznaczyło się, ale nie spieszyło z rozwojem. Gorzkość wchodziła tuż po nim, jednak i ona była nie za wysoka i leniwa. Trzymała się poziomu nisko-średniego, w dodatku pilnowana przez ambitniejsze masło. Ono jakoś lepiej się tu odnalazło, a mi do głowy przyszło masło konkretniej chłodne... Z czasem mieszające się z kremem 100% z fistaszków, choć niestety jakoś wyjątkowo oleistym.

Gorzkość prażona i motywu drzewnego przez pewien czas starały się niby trochę wykazać, ale jakoś... przegrywały z chłodną słodyczą i maślanością (w tej kolejności). Silnej gorzkości nie uświadczyłam ani przez chwilę.

Wysoka słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wciąż raczej tylko sporadycznie zdradzając się ze swoim słodzikowym pochodzeniem (nie była jawnie słodzikowa), trafiła na odrobinkę przebijającego się kwasku i już wyraźnie podyktowała mu owoce.

Pomyślałam o musie dla dzieci: owocowym, ale na bazie jabłek. Niby w jakimś wariancie, ale z tych, co to niezależnie od wariantu smakują podobnie. Wariancie... teoretycznie z czerwonymi owocami?

Pojawiła się do tego wizja schłodzonego, słodkiego wina czerwonego, ale zwietrzałego z alkoholu. Dołączyły do tego wiśnie w likierze w mdławej, nawet nie gorzkiej, polewie kakaowej i przesłodzone wisienki koktajlowe o głównie dekoracyjnym zadaniu. O leciuteńkim kwasku przypomniał im tylko subtelny, cytrynowy akcent, który zaplątał się pośród nich.

Końcowo słodycz, mimo prażonej gorzkości i drzewom, wydawała mi się wręcz chłodno-przenikliwa. Do głowy przyszła mi anyżówka, ale bez alkoholu (abstrakcyjne wyobrażenie).

Po zjedzeniu został posmak miętowo-słodzikowy, mieszający się ze specyficznym, chłodem; wręcz chłodną ostrością. Do tego zaznaczyło się prażenie jako kakaowa cierpkość, trochę drzew i echo przygaszonych słodyczą, ale jednak kwaskawych, wiśni.

Czekolada mi nie odpowiadała w dużej mierze ze względu na słodzik, jednak jako że to ja się władowałam w taki zakup, nie mogę jej winić. Przynajmniej nie całkiem. Wydaje mi się, że miała za łagodne nuty, by sobie z przenikliwie chłodnym, chwilami udającym cukier miętowy ksylitolem, poradzić. Prażenie i odrobinka drzew zostały złagodzone maślanością i oleistością. Owoce - skąpa cytryna, jabłka i wiśnie - wydawały się jakieś takie ugodowe. A ksylitol szedł a to w miętowym, a to w deszczowym, a to w anyżówkowym kierunku. Mimo że kakao to 85%, to on jakoś się tu rządził (nie zgadłabym zawartości - obstawiałabym niższą). W strukturze też - odebrał czekoladzie gęstość, a wprowadził wodnistość, która mieszała się z jej oleistością nieprzyjemnie.
A jednak... jak na czekoladę ze słodzikiem, nie było tak źle.


ocena: 7/10
kupiłam: Piccantino
cena: 13,99 zł
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, słodzik: ksylitol, tłuszcz kakaowy, rmulgator: lecytyna słonecznikowa

wtorek, 1 lipca 2025

Chocolarder Femme Virunga Eastern Congo 75 % Dark Chocolate ciemna z Kongo

Po zjedzeniu Chocolarder Millot Farm Madagascar 80% pomyślałam, że kiedyś koniecznie kupię inne czekolady tej angielskiej marki. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wybrałam o ulubionej zawartości z regionu, który bardzo lubię. Padło, że z kakao od spółdzielni farmerek Femmes de Virunga, którą cenię. Projekt ten uruchomiono w 2016, a jego celem było wspieranie kobiet pracujących przy kakao w tym niebezpiecznym rejonie Parku Narodowego Virunga. Z opisu na stronie producenta dziś przedstawianej czekolady dowiedziałam się, że od 2016 r. zasadzono ponad ćwierć miliona drzew kakaowca, a w spółdzielni pracuje ponad 1500 kobiet-rolników. A o samej czekoladzie napisali, że zrobiono ją z kakao, które fermentowało w koszach z liści bananowca i było suszone na słońcu.

Chocolarder Femme Virunga Eastern Congo 75% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Amelonado z Kongo, z regionu Virunga National Park.

Po otwarciu poczułam średnio mocny zapach ziemi, torfu z zaznaczoną wytrawnością strączków i grzybów, mieszających się z delikatnym, jasnym drewnem. Obok stanęła słodycz palona - nie tyle samego karmelu, co karmelizowanego... bekonu? Wprowadził specyficzną, wytrawną soczystość, mieszającą się z soczystością słodką i niewątpliwie owocową, ale niezbyt jednoznaczną. Na pewno czułam czerwone owoce i kwasek.

Tabliczka była bardzo twarda i donośnie trzaskała, wydając dźwięki jak krucha skała. Choć przekrój sugerował ziarnistość, w dotyku odebrałam ją jako potencjalnie kremową.
W ustach rozpływała się powoli i trochę leniwie, ale bez żadnego oporu. Zdawała się opływać smarem i zmieniać w gęsty, gibki krem. Odnotowałam lekką, pylistą chropowatość. Tłustość stała na niskim poziomie, a mimo że gęstość ani przez chwilę się nie zawahała, nie brakowało też soczystości. Pod koniec zaś pojawiało się pyliście-suchawe wrażenie.

W smaku przywitała mnie słodycz suszonych, złocistych fig, za którymi podążały słodkie suszone... chyba żurawiny. Nieco za słodkie, lekko tylko soczyste.

W tle zaznaczyło swoją obecność drewno: suche, jasnoszare. Wyobraziłam sobie powykręcane konary, zalegające gdzieś na słonecznym terenie i smagane wiatrem.

Słodycz rosła spokojnie, nie za mocno, ale konsekwentnie. Figi trafiły na maślaność, budując przez moment delikatny, wręcz trochę uroczy wątek, po czym na zasadzie kontrastu obudziło to gorzkość. Wtedy maślaność zaczęła znikać.

Gorzkość wkroczyła jako czarna, rozgrzana ziemia. Za nią zaznaczył się palony akcent, ale trzymał się w cieniu ziemi, torfu. Za nią zaś przemknęła mi jeszcze goryczka lekowa, białych leków... w które zmieniło się drewno?

Rozgrzanie to sprawiło, że mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz suszonych owoców zmieniła się w karmel. Maślaność częściowo zniknęła, ale trochę się jej schowało w karmelu właśnie. Przemknęły mi przez myśl jakieś maślane karmelowe ciastka, jednak nie utrzymały się za długo. Po chwili w głowie rozgościła mi się raczej rozgrzewająca, głęboka whisky o mocno karmelowym charakterze.

Gorzkość ziemi i odrobina drewna splotły się w herbatę. Myślałam o czarnej, ale nie tylko... mocnej, czerwonej pu-ehr? Zaprawionej odrobinkę whisky? A jednak pozbawionej mocarnej alkoholowości.

W torfie pojawiły się wtedy strączki i coś grzybowego. Podbudowały wytrawność, po czym zatonęły w ziemi. Leki i drewno zaraz zaskoczyły na bardziej herbaciano-ziołowy tor.

Po tych mocniejszych i wytrawniejszych partiach, słodycz podskoczyła nagle znacząco. Ponad karmelem i słodko-mocną whisky znów rozbrzmiały suszone owoce: przesłodzona żurawina, w której tylko tlił się kwasek, oraz suszone figi. Wraz ze słodyczą, polało się pieczenie w język jakby alkoholu (który pojawił się z opóźnieniem?).

Po zjedzeniu został posmak suszonych fig i suszonych żurawin, których słodycz przełamała niedookreślona ziołowość. Czułam też echo whisky o jakby ziemiście-drewnianym profilu. Sama ziemia i drewno bowiem na koniec wyszły niemal sugestywnie. Pobrzmiewała za to cierpkość za mocnej i chyba właśnie doprawionej karmelowo słodką whisky, herbaty.

Czekolada była bardzo smaczna i choć wydaje się, że miała niewiele nut, wyszły zachwycająco głęboko i dosadnie. Słodycz suszonych fig i żurawin, powoli przechodzące w karmel i karmelową whisky zaczynała i kończyła tę kompozycję. Przez większość czasu słodycz trzymała się na boku. Wtedy to ziemia z akcentami strączków i grzybów, torf oraz czarna herbata miały pełne pole do popisu. Akcent whisky i suchego drewna idealnie się z nimi łączyły. Dodały kompozycji powagi. Wydawała się taka... dystyngowana. 
A jednak nie jestem pewna, czy akurat te suszone owoce w zestawieniu z wytrawniejszymi akcentami ukrytymi w torfie jakoś tak bardzo-bardzo mnie porwały. Smakowały mi, ale nie rozkochały mnie w sobie.

Rozgrzana słońcem ziemia i konary drzew, mało słodka krówka z wiśniami, herbata jakie czułam w Original Beans Full-bodied Virunga Park Congo 70 % w pewnym sensie kojarzyły się z niektórymi nutami dziś przedstawianej.


ocena: 8/10
kupiłam: barandcocoa.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $11 (za 70g; około 45 zł; wyszło, że nie ja płaciłam)
kaloryczność: 543 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy nierafinowany cukier