poniedziałek, 29 maja 2023

Pano Bułeczki śniadaniowe

Lata świetlne temu, czyli jakoś w gimnazjum, lubiłam bułeczki mleczne oraz bułeczki maślane, jednak już wtedy zaczęły się pogarszać. W piekarni, w której kupowałyśmy je zamiennie (wpadały też z marketów, a przeważnie z Biedronki, chyba nawet częściej) z Mamą w ogóle nawet przemianowali je na "znakomite" - i nie smakowały, ani mlecznie, ani maślano. Przeszły mi wtedy kompletnie. Teraz to już w ogóle nie mój twór, a jednak gdy za Mamą zaczęły chodzić, i ja uznałam, że mogłabym sobie jakieś dobre przypomnieć. A jednak po bułeczkach Tastino trzymała mnie dosłownie trauma. Myślałam, że mi paskudnice usta wypalą. Znając siebie, swój obecny gust i niechęć do pszennego pieczywa (przy czym wyjątkiem są chlebki naan z krakowskiego Spice of India), machnęłabym ręką, bo nie kupiłabym worka bułek (w czasach, gdy je jadałam, mieściły 8 sztuk; teraz w ogóle 10), których wiedziałam, że wszystkich na pewno nie zjem. Traf chciał, że z naszą zachcianką zbiegła się w czasie publikacja na blogu Olgi z Living On My Own o robionych przez Dan Cake bułeczkach Pano. Uznałyśmy, że, jak dawniej, chyba naprawdę warto Biedrze zaufać. W domu bardzo się zdziwiłyśmy, bo w naszych Biedronkach są innych producentów (poniekąd była to miła niespodzianka, poniważ za firmą Dan Cake nie przepadamy, zwłaszcza Mama, bo ja nie mam doświadczenia w takich produktach). Mama jednak do przypomnienia ich sobie miała większy zapał i skoro i tak pojawiły się w domu, zgarnęłam sobie 3.

Pano Bułeczki śniadaniowe to "pieczywo pszenne drożdżowe z mlekiem odtłuszczonym o 31% zawartości mleka" marki własnej Biedronki, których producentem jest Kuchenmeister; opakowanie zawiera 10 sztuk.

Po otwarciu paczki poczułam duszną, dość wysoką, choć zrozumiałą i nie tak bardzo za wysoką, słodycz. Spodziewaną, powiedziałabym. Wpisała się w nią lekka sztuczność, jakby nuta udająca wiejską maślaność (przy czym czuć, że "coś nie gra"). Przewinęła się delikatna mleczna nutka, lekki aromat waniliowy, a także bliżej nieokreślona tłustość (jakby margarynowość, ale niezupełnie). Zapach dziwny i specyficzny, mnie nie pasował. Taki za bardzo niedookreślony, a "udawany".

Bułeczki były miękkie i kapciowate, raczej lekkie. Wgniatały się przy dotyku. Wydały mi się suche i jednocześnie tłusto-lepkie, pokrywały bowiem dłonie lekką warstewką tłuszczu.
Dało się z nich zerwać cieniutką "skórkę", która kryła trochę napowietrzone, suchawe wnętrze. Suchawe na dotyk, w pierwszym kontakcie, a jednocześnie jakby... natłuszczone. Tłustość określiłabym jako wyczuwalną, niby wyważoną (w sensie, że nie przesadzoną), ale dającą o sobie znać, naprzykrzającą się. Stopień wypieczenia średni, co w przypadku takich bułeczek uważam za plus.
W trakcie jedzenia wlepiały się w zęby, w ustach jakby nieco gęstniały, rozpływając się i nabierały trochę masywności surowego ciasta. Zalepiały, ale nie zapychały. Kryły w sobie suchość, ale realnie serwowały wilgotność - taką, że aż mnie zaskoczyły. Były też jakby natłuszczone. Nie mocno, ale jednak. Odznaczały się treściwością, ale nie były sycąco-ciężkie. Do zjedzenia, ale bez elementu, za który mogłabym je chwalić.

Jedną zjadłam prosto z torby, samą. Kończyłam ją, próbując, jak wyszła z mlekiem, ale większość wolałam bez (ogólnie nie lubię popijania).

W smaku pierwsza pojawiła się delikatna słodycz i niemal natychmiast bułeczka zaleciała mi sztuczną, maślaną nutą. Zaraz i słodycz rozeszła się wyraźniej, wzrosła. W pszennej, lekko wypieczonej toni odnotowałam jakiś olejek - chyba waniliowy. Próbował nadać jakiś wydźwięk słodyczy (na pewno nie była więc czysto cukrowa).

Z czasem utwierdziłam się, że bułeczka udawała słodką, maślano-mleczną bułeczkę. Udawała - słowo klucz, bo właśnie... taki sztuczny wydźwięk wszystko to miało. Nie w pełni laboratoryjnie chemiczny, ale i nie naturalny. Mleko czuć bardzo delikatnie (wyłoniło się wyraźniej, gdy bułeczkę przepiłam mlekiem; potem i ona się jakoś też bardziej w tej kwestii odważyła). Bardziej dawała się we znaki duszna, smakowa tłustość, niby maślaność. Trzymał się jej chemiczny kwasek. Pobrzmiewający, ale denerwujący.

Słodycz z czasem nasiliła się znacząco, że wydała mi się ciężka i męcząca. Miały taki trochę... dziecięco-uroczy charakter. Przygłuszała też sztuczność. Odnotowałam lekko drożdżowo-chałkowatą nutę, jednak do drożdżówki czy chałki to temu daleko. Przy każdym kęsie mleczność ujawniała się bardziej z czasem, przywodząc na myśl przesłodzone mleko waniliowe (mowa o aromacie waniliowym, takim "waniliowatym" akcencie). Sprawiło, że w końcu mnie robiło się zdecydowanie za sztucznie-słodko.

Po zjedzeniu został posmak mleczno-drożdżowej, słodkiej bułeczki i aromatu waniliowego, z chemią wyraźnie zaznaczoną jako kwaśność czy nawet pewna goryczka.

Bułeczka zaskoczyła mnie... niby w miarę pozytywnie, bo spodziewałam się potwora podobnego do Tastino (recenzja z 2021), a Pano jednak była zjadliwa. Nie moja to bajka, ale wydaje się względnie przystępna i bezpieczna na zaspokojenie jednorazowej zachcianki. Co prawda, zaczęła mnie ta jedna już pod koniec męczyć. Sztuczność-gotowcowość, trochę za słodka - no, nie dla mnie takie numery, ale uwierzę, że ktoś odbierze to lepiej. Czuć bowiem też i trochę mleczność, i maślaność. Pewnie, że mogła być lepsza, ale nie była najgorsza.

Mama ma podobne, choć chyba jednak nieco gorsze odczucia. Ona jada o wiele więcej ciasto-bułek, drożdżówek i placków wszelakich, ma większe rozeznanie w takich produktach i - podobnie jak ja - uważa, że ta nie leżała koło tych dawnych bułeczek mlecznych czy maślanych. Rozwinęła jednak: "obecnie, wśród tego co ja jem, te są niesmaczne. Czuć w nich sztuczność i zostawiają gorycz po sobie, są sucho-tłuste. Z masłem* wychodzą lepiej, ale też nie smacznie." 
*Chodziło jej o margaryny do smarowania


ocena: 5/10
kupiłam: Biedronka (Mama kupiła)
cena: 8,75 zł (za 400g; ale jak wyżej)
kaloryczność: 348 kcal / 100 g (sztuka 40g - 139kcal)
czy kupię znów: nie

Drugą podzieliłam.

Połowę zjadłam jak za dawnych lat (to było moje ulubione połączenie), czyli z twarogiem i dżemem wiśniowym 100% owoców (tak po ok. 60g twarogu i dżemu). Okazało się to ogromnym rozczarowaniem, bo naturalny wierzch z wyrazistego twarogu i kwaskawego dżemu poprzez kontrast podkreślił kiepskość bułeczki, a dokładniej jej duszny, sztuczny charakter "gotowca z torby". Bułeczka dodała też tej kompozycji zbędnej słodyczy. Taka kanapka mnie szybko zaczęła męczyć (i miałam wrażenie, że marnuję smaczny wierzch, bo twaróg i dżem zasłużyły na coś lepszego).
W kontekście wyrazistych i naturalnych dodatków, bułeczki chyba się nie sprawdzają, bo po prostu wychodzi na jaw, czym są. W moim świecie nie są więc funkcjonalne.

ocena: 3/10

Połowę przypiekłam (o którym to sposobie przeczytałam u Olgi z Living On My Own).
Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni i piekłam przez 3-4 minuty (bez termoobiegu).
Wyjęta bułeczka przypiekła się na chrupko z wierzchu i po bokach (miejscami prawie na czarno), a w środku zachowała wilgotność - gęstą i lepką. Jedzona przypominała grzankę z zakalcem.
Jej smak mnie zszokował, bo oto słodka bułeczka zmieniła się w wyraźnie maślany herbatnik o wysokiej słodyczy, z echem grzanki-tosta. Zawarła w sobie ciężkość, ale właśnie taką bułeczkowo-ciastkową. Bardzo dziwne.
Podpieczona to już w ogóle coś nie w moim typie, ale nie umiem powiedzieć, czy gorsza, czy lepsza od "surowej". Po prostu zupełnie inna (więc zależy, co kto lubi). Ja po prostu nie jestem za pieczeniem takich produktów (bułeczek, ciastek etc.). Cieszę się jednak, że i tak spróbowałam, bo to było... ciekawe doświadczenie.

ocena: 5/10 

Trzecią... no ok, kawałek trzeciej (zaraz się wyjaśni) zjadłam z Zotter Crema Nut + Choco / Nuss + Schoko vegan, bo w końcu chciałam twór ten jakoś zmęczyć, a tak wyobrażeniowo właśnie z mleczną bułeczką mi się to w miarę nieźle widziało. To był dobry pomysł, ale nie dla mnie - to jedzenie nie w moim typie.
Trudno mi się to na delikatnej, uginającej się bułeczce (wprawdzie przekrojonej i na bardzo cienkiej "połowie") rozsmarowywało... ale jakoś w końcu trochę nałożyłam i uklepałam. 
Bułeczka pod wpływem kremu wydawała się bardziej mleczno-maślana. Słodycz kremu z kolei tak nie raziła, a on jawił się jako bardziej nutellowy, nie tak specyficzny. Zachował szlachetniejszy charakter, lekką gorzkość - tym właśnie w dużej mierze przygłuszył sztuczność bułeczki. Ta niestety i tak wylegała w posmaku, spłycając całą degustację. Wraz z kolejnymi kęsami krem wydawał się przy niej coraz bardziej czekoladowo-nijaki, ale ona z nim w sumie była zjadliwa "od niechcenia". Szybko więc to sobie darowałam (a krem zgarnęłam i dokończyłam z chałką), bo ja za nic nie umiałam się w to wciągnąć.

ocena: 5/10

Bułeczki uważam za produkt przeciętny, pozostawiający wiele do życzenia, ale zaspakajający zachciankę i nie zachęcający do powtórzenia zakupu.

Skład: mąka pszenna, mleko odtłuszczone (31%), cukier, olej rzepakowy, masa jajowa (jaja z chowu ściółkowego), drożdże, glukoza, sól, białka pszenicy, słodka serwatka w proszku (z mleka), emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stearoilomleczan sodu; substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza, naturalny aromat,  substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza

A jak komuś jeszcze mało badziewnych produktów, zapraszam na małą aktualizację recenzji Kinder Joy, bo wreszcie sprawdziłam. Co prawda ja nie odważyłam się go zjeść, ale pomógł mi ojciec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.