sobota, 29 lutego 2020

Ehrmann High Protein Columbian Coffee Pudding

Zupełnie abstrakcyjnie razu pewnego zaczął chodzić za mną jakiś glut: kisiel, galaretka... cokolwiek takiego dziwnego i kolorowego, czego nigdy nie lubiłam. Znam jednak siebie i wiem, że po prostu czasem tak mam, że przejdzie mi przez głowę myśl: "zjadłabym...", ale tak naprawdę nie robię nic w tym celu, bo wiem, że gdyby przyszło co do czego, kręciłabym nosem. Z kolei z niektórymi produktami / producentami mam odwrotnie: ochota czy niechęć, zobaczę nowość, a i tak kupić muszę. Tak właśnie nabyłam ten deser. Zobaczyłam, pomyślałam, że nowość / limitka, kupiłam. Dobrze, że akurat trafiło, że na rzeczy kawowe patrzę bez emocji. Jakoś tam się temu deserowi udało wpisać i w "glutowość" - tłumaczyłam sobie. Brąz to też kolor... Tu jednak miałam nadzieję, że w sumie glutowato aż tak nie będzie, a tradycyjnie kremowo-łychostajnie oraz że kolor taki wściekły i sztuczny jak galaretek / kisieli nie będzie. Czy liczyłam, że będzie smacznie? Ze zdziwieniem uzmysłowiłam sobie, że było mi to obojętne.

Ehrmann High Protein Columbian Coffee Pudding to białkowy deser mleczny o smaku waniliowym, bez cukru i laktozy (zawiera jej mniej niż 0,01g/100g; słodzony słodzikami). Deser waży 200 gramów.

Mimo że producent pisze, że nie trzeba, ja deser trzymałam w lodówce. Jako że nienawidzę zimnego / chłodnego jedzenia, wyjęłam go z niej na godzinę przed jedzeniem, by doszedł w temperaturze pokojowej.

Gdy tylko zerwałam wieczko, poczułam zapach słodko-gorzkawej kawy ze sporą ilością mleka. Zupełnie nie było to coś, co chciałabym czuć, nachylając się nad kawą, ale nad budyniem... Było nieźle.

Deser miał gęstą i lepiąco-zapychającą konsystencję. Łyżeczka spokojnie w nim stała, a przewrócony do góry dnem, nie wypadał z kubeczka. Wydał mi się bardzo sycący. Cechowała go wręcz śliska gładkość, ale też tłusto-maślana kremowość. Ten wariant wydał mi się odbiegać konsystencją od reszty smaków. Był bardziej zbity (a nie tylko gęsty), właśnie... maślany, odpychający.

W smaku od samego początku czułam wysoką słodycz. Kawa też odezwała się bardzo szybko, jednak była to słodka kawa. Gorzkawość zaznaczyła się, ale nie wyszła na prowadzenie. Splotła się za to ze słodzikowym motywem. Ten też nie był silny, ale łatwy do odnotowania i napastliwy.

Gorzkość dodatkowo zalało mleko. Wymieszało się ze słodyczą, a ja poczułam maślaną nutę. Przypomniały mi się tanie słodycze, które zalatują czymś z pogranicza toffi i cappuccino - właśnie coś takiego czułam także tu... częściowo wchodziło to w smak słodko-mlecznej kawy. Na szczęście wciąż miała w sobie coś z kawy właśnie, takiej jak przystało zwyczajnej rozpuszczalnej.

Maślany motyw zdecydowanie mi przeszkadzał. Cappuccino i latte lały mi się przed oczami, jednak  i lekką goryczkę czułam. Ta znów podkreśliła nutkę słodziku, także lekką sztuczność.

Sztuczność (nie jestem pewna czy kawowa, czy słodzikowa, bo w sumie nie taka mocna) i goryczka kawy rozpuszczalnej, palony klimat pozostały w posmaku.
Czułam się zapchana i zamulona... ale nie tyle fizycznie, co z takim maślano-tłustawym efektem na ustach. Zjadłam bowiem niewiele, odpychało mnie od tego. Takie zbite masło... brr.
Skończyła Mama uwielbiająca desery kawowe (jogurt kawowy Bakomy czy Bon Creme to jedne z jej ulubionych; swoją drogą uwielbia toffi). Uznała, że to "tłusta gamoła, jak ser taki jak gouda normalnie, w pierwszej chwili myślałam, że wyrzucę, ale przypomniałam sobie, że dużo białka, bez laktozy... to zjadłam. Mało tam tej kawy czuć. Rzeczywiście jakiś tłusty. Jakby był rzadszy i bardziej kawowy to by lepszy był".

Całość wyszła dziwnie. W zasadzie słodko-mlecznej kawy aż tak bym się nie czepiała, gdyby nie ta maślaność wpadająca w toffi. Nie pasowało mi to tutaj. Podobnie jak słodzik - przeszkadzało, mimo że deser nie był przesłodzony. Struktura też odbiegała od pozostałych proteinowych puddingów Ehrmanna. Deser postrzegam jako dość obleśny. Maślany posmak... no, gdyby to jeszcze miał być smak cappuccino / latte... ale ta kawa tutaj coś sobie nie radziła. Cieszę się, że Mama miała w sumie podobne odczucia, więc na pewno nie jest to kwestia, że nie leżą mi słodycze kawowe i obecnie tego typu desery. Już wolę mdły, według mnie niesmaczny waniliowy, od którego przynajmniej mnie nie odpychało (tamten dałam radę zjeść).


ocena: 3/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,09 zł
kaloryczność: 76 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko odtłuszczone, białka mleka 9%, śmietanka, kawa palona 1%, modyfikowana skrobia kukurydziana, laktaza, substancje zagęszczające: karagen, E 466; substancje słodzące: acesuflam K, suklaroza; barwnik: E 150d, karoteny; sól, aromat

piątek, 28 lutego 2020

J.D. Gross Summer Edition Mousse au Chocolat Blackberry mleczna z kremem / musem czekoladowym i nadzieniem jeżynowym

Uwielbiam jeżyny, ale gdy się pojawiają z kilku powodów nie opycham się nimi tak, jak np. wiśniami. Jeżynowych, dobrych czekolad mi z tego powodu brak. Gdy zobaczyłam tę, zastanowiłam się, czy warto zrobić zapas. Nie byłam wprawdzie przekonana co do tego, że dali mleczną a nie ciemną czekoladę, bo jakoś mleczna do jeżyn średnio mi pasuje, ale na mus czekoladowy a nie mleczny prawie mruczałam z zadowolenia. Po bananowej uznałam jednak, że tej zapasu na pewno nie będę chciała zrobić, że sobie poczeka. Gdy jednak zobaczyłam prognozy pogody na 32-37 stopni, postanowiłam łapać chłodne dni i ją chociaż spróbować w stanie dobrej żywotności. Wszystko przygotowałam, ale jeszcze przed degustacją zaczęłam zrzucać zdjęcia na komputer i... wyświetlił mi się "katastrofalny błąd" - zamiast do odpowiedniego folderu, przeniosło mi zdjęcia do kosza (a kosz wyczyściło). Poleciałam do okna robić zdjęcia na nowo, co było o tyle trudne, że... już trochę czekoladę podzieliłam. Czekoladowe puzzle! I nici z ładnych zdjęć... W pewnym momencie chciałam biec do Lidla po drugą, ale uspokoiłam się i pomyślałam, że najpierw spróbuję. A może będzie kiepska i nie będą mi przeszkadzać takie zdjęcia? Albo obejrzę je i okaże się, że jestem lepszym fotografem niż mi się wydaje i nie są tak tragiczne? Może coś się "poprawi"?

J.D.Gross Summer Edition Mousse au Chocolat Blackberry to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z kremem / mousse'em czekoladowym (22%) i nadzieniem jeżynowym (17%).

Po otwarciu poczułam nienachalny, ale wyraźny zapach soczyście-kwaskowatych jeżyn i cytryn, otoczonych bardzo słodką, głęboko mleczną czekoladowością... nie, wręcz dziecięco-uroczą czekoladkowością. Przy jakimkolwiek podziale i jedzeniu, nasilił się zapach jeżyn... choć bardziej w wydaniu konfiturowo-cukierkowym.

Przy łamaniu i podziale tabliczka wydawała się dość konkretna, lekko krucha i tłusta. Zaskoczyła mnie jej zwartość, nie uginała się bowiem, nie rozwalał się ani nic z tych rzeczy.
Wierzch był bowiem gruby, ale nie skorupkowaty, a czekoladowy.
Pod nim krył się rzadkawy, ciągnąco-lepiący gładki żel wypełniający wypukły wierzch kostek.
Mousse'u dodano więcej. Tylko trochę mazisty, pozostawał zwarty, acz już na oko był lekki i roztrzepano-spulchniony... jak połączenie czekolady i bitej śmietanki.
W ustach czekolada rozpływała się przyjemnie powoli, zalepiając zupełnie, podczas gdy miękła i stawała się gęstym, aksamitnym kremem.
Lepiący żel wyciskał się spod niej nieco, ale nie znikał w sekundę. Lepił się do niej i mousse'u, zapewiając spójność, gdy tak wszystko miękło. Wydał mi się dziwnie zagęszczony.
Mousse, mimo iż znacznie delikatniejszy i rzadszy od czekolady, współgrał z nią. Był tłustszy jak połączenie śmietanki i oleju, ale poczucie to minimalizował lekko pyliście-suchawy efekt kakao. Nie spieszył się z rozpływaniem, dzięki czemu miałam sporo czasu, by utwierdzić się w przekonaniu, że to jakby... bita śmietanka. Nieźle mnie to zaskoczyło. Odrobinę  bąbelkująca, napowietrzona śmietanka jak nic!

W chwilę po zrobieniu kęsa usta zalało tsunami wyrazistego, pełnego mleka uderzającego tym samym ogromem cukru, który zaraz zadrapał w gardle. Wydała mi się wręcz śmietankowa i w swoim przesłodzeniu minimalnie waniliowa.

Nadzienie owocowe nieśmiało zasygnalizowało swoją obecność słodko-jeżynowym posmakiem, jednak to smak mlecznej czekolady i silna słodycz wydały mi się wiodące, wszechobecne.

Mousse okazał się kontynuacją smaku czekolady, ale w wydaniu kojarzącym się z... obłędnie mlecznoczekoladowymi lodami zrobionymi na śmietance. Silna słodycz przełamało lekko cierpkie kakao.
Gdy krem mieszał się z czekoladą, pomyślałam o kakao zrobionym na śmietance lub raczej lodach (również na niej) czekoladowych z wyczuwalnym kakao w proszku (w pozytywnym sensie). Chwilami wydawało mi się, że chylił się ku czemuś likierowo-kakałkowemu - zwłaszcza gdy owocowa warstwa wychodziła na przód.

Żel był zarówno zasładzająco słodki, jak i rześko kwaśny, soczysty. To smak jeżynowo-cytrusowy, cukierkowy, ale też częściowo naturalny. Na pewno jednak nie jak surowe owoce, a dżem, i to bardzo słodki. Zarejestrowałam delikatną kwaśność cytrusową, ale już cierpkość... jakby niemal nieuchwytna (a jednak leciutka się zaznaczyła!). Trochę podkreślały się wzajemnie wraz z odległą cierpkawością kakao. 
Miałam wrażenie, że  - zwłaszcza pod koniec - ta część pobrzmiewała sztuczną słodyczą. I to nie owocowy smak był tu sztuczny (a przynajmniej nie tylko), a właśnie jakby słodycz.

W posmaku pozostała sztucznawa słodycz, cukierkowość i cytrynowo-jeżynowy motyw jako dżem / nadzienie czegoś, zalatujący cukierkami. Oprócz tego wszystkie części zadbały o mocne zacukrzenie, choć i mleko przyjemnie się ostało.

Ta czekolada widzi mi się jako śmietankowy kremo-deser z mnóstwem czekoladowej bitej śmietanki i dżemo-sosem jeżynowym. Zasładzające to, lekko poważniejsze, bo a to odrobinka kakao, a to namiastka likieru i... naprawdę smaczne. Nie była jednak spełnieniem marzeń
W pewnych kwestiach tabliczka niestety tylko rozczochrała. Jeżyny czuć, ale podkręcone. Odrobinka kakao mogłaby być silniejsza, a całość o wiele, wiele mniej słodsza. Właśnie w tej słodyczy mi coś nie grało, już nie tylko gdy chodzi o natężenie. Sztucznawy posmak odebrał mi możliwość osiągnięcia nirwany.
Przyjemna śmietankowość pokazała co potrafi zarówno w smaku, jak i w konsystencji. Otóż mousse będący normalnie bitą śmietanką zachwycił mnie jak mało co w takich czekoladach, mimo że nie lubię bitej śmietany. Silna tłustość została jakby podsuszona kakao, ale całość i tak sprawiała wrażenie ciężkiej. Przy takiej słodyczy zbyt ciężkiej.

Wydaje mi się, że nawet obiektywnie wyszła gorzej od bananowej i choć zachwyciła mnie "czekoladowo-kakaowa bita śmietanka", ogólnie coś mi tu... Może to kwestia tego, że takie zacukrzenie o wiele bardziej pasuje do banana niż do jeżyn? Na bananowe smaki nastawiam się, że "będzie słodko". I... tu było za mało "jeżyn w jeżynach", a za dużo cytryny i cukierkowości.
Na dłuższą metę trochę mnie znudziła, bo czułam ciągle pobrzmiewającą cukierkowość i niedosyt jeżyn, więc mimo że podzieliłam sobie tabliczkę na 3 razy, to na dwóch posiedzeniach z nią zakończyłam, końcówkę (czyli trzecią porcję) oddając Mamie. Pozytywnie zaskoczył ją krem czekoladowy (nie przepada, woli jasne), bo "w dodatku tak fajnie jakoś trochę bąbelkował, a ja wiesz, nie przyzwyczajona do takich musów", całość bardzo jej smakowała, ale przyznała mi rację, że bardzo jeżynowa to ta czekolada nie była.


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl
cena: 8,99 zł (za 188 g)
kaloryczność: 528 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, mleko w proszku pełne, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, olej palmowy, syrop glukozowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, syrop glukozowo-fruktozowy, tłuszcz shea, substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; 0,9% zagęszczony sok jeżynowy, bezwodny tłuszcz mleczny, orzechy laskowe, lecytyna sojowa, regulator kwasowości: cytryniany sodu; stabilizatory: pektyny, mączka chleba świętojańskiego; kwas: kwas cytrynowy; zagęszczony sok z czarnej marchwi, naturalny aromat, ekstrakt z laski wanilii

PS Zapraszam do małej aktualizacji recenzji Zottera Almond Roses, o której wcześniej zapomniałam Wam wspomnieć. Mogło być tak pięknie... O co mi chodzi? Zapraszam.

czwartek, 27 lutego 2020

Cadbury Dairy Milk Winter Gingerbread Edition mleczna z czekoladowo-mlecznym nadzieniem i ciasteczkami korzennymi / pierniczkami

Kiedyś uwielbiałam ciasteczka korzenne, ale na przestrzeni lat zaczęłam trafiać na same niesatysfakcjonujące. Czekolady z nimi kiedyś też były jakieś lepsze (i rzadsze). Obecnie większość czekolad z korzennymi ciastkami mi nie odpowiada. Z każdą coś nie tak. Kamienne twarde ciastka (Scholetta a'la Spekulatius - ogólnie smaczna, ale te ciastka mogły być lepsze), pozostający posmak coli (Chateau Winter Edition Spekulatius), mało korzenności (Wedel Korzenny Cookie czy Lindt Hello Crunchy X-Mas Cherry) lub dziwnie obleśne nadzienia (Ambiente Truffle Con Leche Speculoos albo Ritter Sport Spekulatius). Zimą 2019/20 limitki z ciastkami tego typu jakoś mnie nie ruszały. Mama jednak bez przerwy ogląda się na ciekawe smaki limitowane. Wybierając więc słodycze przez internet pod nią, zerknęłam na dziś prezentowaną tabliczkę. I nadzienie, i ciasteczka? Z takim specyficznym rozłożeniem na kostki? Nie miałam jeszcze czegoś takiego, więc aż się zainteresowałam. Z racji wysokiego prawdopodobieństwa, że może mnie nie satysfakcjonować, nie kupiłabym, ale Mama wyraziła chęć przygarnięcia, "jakby co". To jednak do nas trafiła. "Bo taka inna." Miałam nadzieję, że naprawdę, a nie tylko "słodka jak większość". Co więcej, miała to być moja pierwsza Cadbury - niby nic takiego, ale jednak. Dodatkową motywacją do spróbowania była możliwość porównania wrażeń z wrażeniami Olgi z livingonmyown, publikując recenzje w tym samym dniu.


Cadbury Dairy Milk Winter Gingerbread Edition to mleczna czekolada nadziewana czekoladowym kremem mlecznym (38%) i kawałkami ciastek korzennych / piernika (12%)

Otwierając opakowanie, poczułam pierniczki (powiedziałabym, że ciasteczka imbirowe) oraz ogrom cynamonu i cukru, które zdawały się wręcz zagęszczać wyrazistą, mleczną toń. Miało to uroczo-ulepkowaty wydźwięk czekoladek dla dzieci i zdecydowany motyw ciasteczek: kruchych pierniczków, ale też po prostu ciasteczkowy. Przesłodzony, a zarazem przyjemny zapach.

W dotyku lśniąca tabliczka była tłusta i wręcz lepka. Jej miękkość aż krzyczała, co tylko potwierdziło się przy łamaniu. Nie wydawała żadnego trzasku, w zasadzie wręcz lekko się rwała.
Przekrój ujawnił grubą warstwę miękkiego kremu i ogrom kawałków ciasteczek na wierzchu (w wypukłości) każdej z kostek. Chrupacze wyglądały na twarde sztuki.
W ustach czekolada rozpływała się ochoczo, szybko. W zasadzie nie miękła bardzo, bo... od razu była miękka. No, ale serio to miękła błyskawicznie jeszcze bardziej, na gęsto-tłusty krem. Zalepiała usta i odsłaniała swe wnętrze.
Czekoladowy krem był dość integralny z nią, podobnie mazisty, również zalepiał. Odznaczał się jednak wyższą i zarazem rzadszą tłustością. Ta była mięciuteńka, margarynowo-śmietankowa. Wydawał się raczej gładki. Otłuszczał, wraz z czekoladą, usta natychmiast.
Ciasteczka okazały się dość twarde, choć trochę nasiąkały. Rozpadały się na drobne grudki i kryształki, potem rozpływały na mączny pyłek. Do końca zachowywały jednak chrupiąco-rzężący element, lekką twardawosć.
Nie podeszła mi ta struktura... najlepiej odebrałam... ciastka.

W smaku czekolada uderzyła przesadzoną, prawie czysto cukrową słodyczą (która z czasem na szczęście już bardziej aż tak nie wzrosła), oraz mlecznością. Ta była intensywna i niemal śmietankowa, zaskakująco smakowita w tym wszystkim, jednak... cukier zadrapał w gardle już przy pierwszym przełknięciu śliny.

Krem podbił smak czekolady... albo raczej czekoladek mlecznych dla dzieci. Szybko okazał się przesłodzony do bólu. Kryły się za tym bardziej mleczno-maślano-margarynowe nuty, pewna tłuszczowość. Wyraźnie czułam w nim cynamon w wydaniu raczej słodkim, choć trochę przesiąkł chyba pierniczkowością ogółem.

W tle od samego początku przewijały się przyprawy korzenne. Dopiero po paru chwilach jednak uderzały pełną mocą, gdy wyłoniły się ciastka. Rozgrzewający, przyjemnie ostry imbir prowadził, jednak cynamon nie odstępował go ani na krok. Korzenność wirowała w najlepsze, pląsając z mlekiem i czekoladą. Jeszcze wzmocniła drapanie w gardle. Niczym cieplutkie, przecukrzone mleko z przyprawami lub gorąca czekolada? Rozgrzewanie korzenne bowiem rosło. Słodko-goryczkowate goździki przeszywały ogólną słodycz. Cynamon wyszedł ostro-goryczkowato, nie cackał się.
Na szczęście nic nie było tu sztucznie przerysowane.

Ciasteczka bardziej ciumkane i gryzione pod koniec, dodawały wszystkiemu jeszcze ciasteczkowo-pszennicznej i cukrowo-słodkiej nuty. Były tylko trochę kartonowe, ale całkiem w porządku. Ostrzejsza korzenność płynęła z nich, i to też czuć.

W posmaku pozostała wyrazista mleczność, bukiet przypraw korzennych i motyw kruchych pierniczków, ciasteczek imbirowych. Wyraźnie czułam goździki. Cynamon o dziwo odegrał o wiele mniejszą rolę. Od cukru zaś aż drapało w gardle. Korzenność tylko to wzmocniła. Przesłodzenie i zatłuszczenie odczuwalne już po kostce-dwóch wydawały się wręcz nierealistycznie wysokie. A jednak je czułam i męczyły mnie.

Czekolada zaskoczyła mnie... jakością. Pomijając morderczą cukrowość, była wyraziście mleczna i bogata w przyprawy, i to niebanalne ich połączenie. To zdecydowanie najlepsza forma dla ciastek korzennych w czekoladzie, bo tłusty krem utworzył przejście od czekolady do ciastek i swoją miękkością jakoś te chrupacze ruszył (w samej czekoladzie może wyszłyby jak kamienie?).
Niestety, przez miękkość i tłustość oraz właśnie cukrowość, nie byłam w stanie zjeść jej za wiele. Pocieszające jednak było to, że wśród nich nie czuć niczego podłego jakościowo.
Z przyjemnością zasłodziłam się połową, doprowadzając się do cukrowego zgonu i przyprawiając się o przyjemne, korzenne palenie przypraw. To była na tyle dziwna cukrowość, z taką ostrością, że miałam ochotę jeszcze raz się tym trochę zasłodzić. Za drugim razem już mnie to tak nie wciągnęło i chciałam 2 paski i dwie kostki oddać Mamie, ale... porzuciła ją po trzech kostkach stwierdzając, że raz, że obecnie chyba nie lubi przypraw piernikowych i pierniczków ("a zwłaszcza takich" - ?) i dwa: obecnie nie lubi czekolad, a jej żołądek ich nie toleruje (chociaż: "sama czekolada niezła, fajnie się rozpuszcza"). Przyszło mi zrobić kolejne podejścia (były dwa: raz dwie kostki, raz jedna). Mam jej serdecznie dość, przy tych kolejnych razach męczył mnie nie tylko cukier, ale i to szybko-tłuste rozpuszczanie się, choć nie uważam jej za złej. Reszta poszła do taty, bo żal wyrzucić.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 15,90 zł (za 120g)
kaloryczność: 549 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko, cukier, oleje roślinne (palmowy, shea), miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mąka pszenna, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 3,5%, odtłuszczone mleko w proszku, solone masło, serwatka w proszku, emulgatory (E442, lecytyna sojowa, E476), syrop cukru inwertowanego, mielone przyprawy (imbir, goździki, cynamon), regulator kwasowości (węglan potasu), substancja spulchniająca (węglan sodu), aromaty

środa, 26 lutego 2020

L'Atelier Des 5 Volcans Cru Haut Penja 70 % Cacao Recolte 2017 ciemna z Kamerunu

Francuzka Laetitia Paravisini swoją czekoladziarnię utworzyła w Afryce, w samym sercu Kamerunu w pobliżu pięciu uśpionych wulkanów. Brzmi pięknie, prawda? A gdy jeszcze dodać do tego, że ma własne plantacje: o wiele większą Reserve Du Dja w dżungli i mniejszą Haut Penja w okolicach wybrzeża, to już w ogóle... To, co mi przyszło na myśl to dzikość i różnorodność. Byłam ciekawa, czy właśnie taka okaże się czekolada (na razie kupiłam tylko jedną w celu zrobienia rozpoznania) marki L'Atelier Des 5 Volcans. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo w ogóle z tamtej części kontynentu niewiele tabliczek jadłam. Np. Kongo, które leży w miarę blisko, do często spotykanych nie należy.
Ta konkretna jest czekoladą rocznikową (czyli że po prostu oznaczony rok zbiorów kakao?), z plantacji Haut Penja, leżącej w regionie ponoć znanym z uprawy białego pieprzu.

L'Atelier Des 5 Volcans Cru Haut Penja 70 % Cacao Recolte 2017 to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Kamerunu z plantacji Haut Penja; rocznik 2017.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, uderzył mnie intensywny i przenikliwy, niemal ostry zapach octu balsamicznego. Z czasem skojarzył mi się też z jakąś wytrawną, trochę orientalną mieszanką kiszonych warzyw. W tle przewijały się niemal nieuchwytne nuty chlebowe, może bardziej drzewne... Jak las iglasty? Miałam wrażenie, że gdzieś kryje się orzech? Było to jak bigos w drewnianej misce, podany z kromką chleba na zakwasie... Choć i odrobina słodkawości przy occie stała. Zespojona z kwaskiem, ale jednak, w dodatku trochę owocowa. Zawoalowane wiśnie? Czarna porzeczka?

Ciemna tabliczka przy łamaniu okazała się twarda; łamała się mniej, niż więcej po liniach podziału, wydając donośny, głuchy trzask.
Czekolada rozpływała się powoli, ale z łatwością. Wydawała się gładka, choć realnie była szorstka... jakby z szorstkiego pyłu / dymu wychodziła gładkość (jak na filmach akcji protagonista po wybuchu). Nie ściągała (co w sumie przy jej nutach trochę mnie dziwiło), a jakby starała się być kremową i lekko oblepiającą.

Robiąc kęs poczułam słodycz i "konkret" szykujące się do startu w wyścigu.
Nie pognały jednak; nie za silna słodycz popłynęła leniwie, uwalniając ze swej głębi jakby lekko podrapujący miód. Pojawił się "słodki kwasek", jak np. w miodzie ze spadzi iglastej.

Łączył się z nutami drzew, igieł drzew iglastych i szyszek, które toczyły się zaraz za słodyczą. Mimo iż żywe, oba wątki zawarły odrobinkę prażenia. Moje myśli krążyły też wokół orzechów, ale w sumie żadnych konkretnych nie jestem w stanie wskazać.

Mniej więcej w połowie w ich życie weszła soczystość wilgotnej, czarnej ziemi, która ewidentnie dominowała przez pewien czas. Kwaśność wzrosła, wzmocnił ją taninowy ocet balsamiczny. Było to charakterne, mocne i... trochę kiszono-warzywne, trochę grzybowe, coraz słodsze. Pomyślałam o słodkawych japońskich marynowanych grzybach shiitake, na pewno orientalnym klimacie, za czym kryła się też pewna mięsistość i mało orzechowa, bardziej wytrawna "orzechowawość".

Wilgotno-soczyste, wytrawne nuty nierezygnujące ze słodyczy w drugiej połowie zalał ocean soku z grejpfruta, cytryna i inne cytrusy. Goryczkowaty, słodki i lekko kwaśny grejpfrut przemycał coś łagodniejszego, egzotycznie-wiśniowego, ale i podkreślał prażenie. Kompozycję osłodziła słodycz mango. Ten owoc dominował, acz za nim przewijały się też waniliowe i brzoskwiniowo-jogurtowo-maślankowe sugestie, wracał miód.

Pod koniec prażenie robiło się silniejsze, do ziemi i cytrusów (w tym momencie głównie cytryny) dołączyło mango z miodem. Taninowo-octowo-wiśniowa nuta zmieniła się w czarną porzeczkę.

Posmak był kwaśno-cierpki, soczyście cytrusowy, a jednak złagodzony w nabiałowy sposób, tak maślankowo-jogurtowo-twarogowo. Wciąż był to kwasek, ale już naturalnie "słodkawy kwasek". Czułam się, jakbym zjadła trochę czarnych porzeczek.

Całość niewątpliwie mi smakowała, o czym przesądziło to, jak intrygująca i chwilami niejasna była. Pokazała charakter, pazury... czy nawet szpony! Mocno drzewna, a potem przede wszystkim ziemista, lecz lekko tylko prażona i nie za gorzka, a bardzo w tym soczysta. W sposób wytrawny. Wszelkie jakieś orzechy, warzywa... producent sugerował kasztany - myślę, że mogą to być one, acz jadłam je może trzy-cztery razy, więc o nich nie pomyślałam. Bardzo subtelna słodycz całkiem sporo wniosła. Miód i mango, waniliowy akcent i w końcu nabiał uprzyjemniały kwaśność wyrazistych cytrusów i wypływających z tanin wiśni i czarnych porzeczek. Ciekawie wyszły te ostatnie, bo czułam je tylko na wstępie i zakończeniu.
Takie gramatury idą u mnie na raz i powiem tak: mniej więcej po zjedzeniu połowy, w smak się wciągnęłam, że wcale nie wydawał mi się dziwny czy aż tak uderzający, acz poszczególne nuty wciąż były zacnie wyraziste, nienudne.

Trochę żałuję, że wytrawność nie poprzestała na drzewach i ziemi - kocham właśnie te nuty, a takie "wytrawno-orzechowawe" mogłyby im oddać jeszcze więcej miejsca. Przy tej ziemistości, drzewach iglastych i odpowiednim dosłodzeniu, wciągnął mnie też ten ocet. Tak mocnego nie czułam nawet w Pralusie Tanzanie Forastero 75 % czy w Domori Apurimac Peru 70 %. Wiśnie i wino przewijały się w czekoladach z Kongo, ale ta wryła mi się w serce swoją innością. Może to nie 10-tka, nad której smakiem pieję z zachwytu i do której ciągle chciałabym wracać, ale pysznie-intrygująca, odważna.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 19,99 zł (za 80 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 25 lutego 2020

lody Syrenka smak Masło orzechowe z kawałkami czekolady

Lody Ben&Jerry's Peanut Butter & Cookies Non-Dairy nie usatysfakcjonowały mnie, ale nie przejęłam się tym zbytnio, bo rozpoczęłam współpracę z warszawską lodziarnią Syrenka i miałam kilka ich smaków. Wybierając, od którego zacznę, nie zauważyłam podobieństwa z podlinkowanymi, dopiero przy pisaniu wstępu (nawet przed otwarciem) pomyślałam, że... to drugie wegańskie lody z masłem orzechowym i czymś czekoladowym, jakie jem pod rząd! Ja, sceptyczka wegańskości, której w maśle orzechowym w lodach przeważnie coś nie pasuje, a kawałki czekolady postrzegam jako kamienie. A mimo to na degustację bardzo się cieszyłam. Dlaczego? Czekoladowe lody Syrenki to obecnie jedne z moich najukochańszych lodów.

Lody Syrenka smak Masło orzechowe z kawałkami czekolady to lody wegańskie o smaku masła orzechowego z 3 % kawałkami ciemnej czekolady o zawartości 70 % kakao, na bazie orzechów nerkowca (7,14%), kokosa i orzeszków arachidowych (5,5%).
U mnie w pudle 500 ml / 430 g.

Z zaskoczeniem już w chwili otwarcia poczułam wyrazisty zapach fistaszków, który to otulony pewną łagodnością (splotem słodyczy i kokosowo-maślanej nuty) po pewnym czasie swój charakter określił jako masło orzechowe. W trakcie jedzenia kokos przybrał na znaczeniu, zrównując się z nim, a i kakao raz po raz się wyłaniało.

Lody były bardzo twarde, ale nie aż tak jak czekoladowe. Przy nakładaniu wydały mi się w dziwny sposób kruche, co pewnie wynika z tego, że zrobiono je z różnych miazg i dodano mnóstwo małych kawałków czekolady. W zasadzie, czekolady w lodach nie było bardzo dużo, ale odniosłam wrażenie, że było przez to, jak je podrobiono.
Masa lodowa szybko miękła, stając się gęstym kremem ("zawiesino-kremem"), ale cały czas była przy tym zwarta i konkretna. Prawie się nie topiła. Miałam wrażenie, że z czasem wręcz traci na chłodzie (ociepla się?), ale właśnie nie topi się jak normalne lody. To niegładki, bo z nie do końca zmielonych zmielonych orzeszków i jakby kokosa, a także tłusty, ciężki jak mało orzechowe krem. Lody wydawały mi się nieco trzeszczące od kokosa, jednak (co ważne) nie przez wiórki / miąższ, bo takowe nie występują. Nie wiem więc, skąd to wrażenie.
Kawałki czekolady miały strukturę  plastikowych ulepków, ale znośnych. Zaraz zaczynały się rozpuszczać tłustawo z lekko pyliście-suchym efektem.
Całość była zgrana, bo konkretny krem i w miarę współpracująca czekolada nie przeszkadzały sobie (co przy takim smaku mogłoby wystąpić).

W smaku masa lodowa przywitała się wysoką słodyczą, która utworzyła tło dla reszty smaków. W zasadzie przez cały czas wykazywała się statecznością.

Na pierwszym planie działo się za to sporo. Starły się ze sobą masło orzechowe i naturalny kokos (cała mieszanina mleka, oleju i jakby "miąższo-orzecha kokosowego"). Obie nuty odebrałam jako cudownie czyste, naturalne. Były łagodne, ale wyraziste w swej łagodności.
Orzechowy motyw prezentował delikatne, słodkawe masło orzechowe. Jego wydźwięk podrasowały nerkowce. Cały czas pobrzmiewały, a duszny smak fistaszków mieszał się z goryczkowatą nutą oleju kokosowego. Chwilami wyszło to niejednoznacznie, chwilami bardziej fistaszkowo.

Bez problemu wyłapałam specyficzny, tonujący słodycz posmak oleju kokosowego, ale obyło się bez nuty kwaśnych wymiocin.
Olej kokosowy wkomponował się w ogólną maślaność, coś bardziej orzechowego (odebrałam go jako dziwnie wciągający). Dołączył do masła orzechowego skojarzenie z orzechem kokosowym, przemycał kokosa bardziej wiórkowego. Cała ta kokosowość opiewała bardzo wyraźnie wyczuwalne mleko (niemal śmietankę!) kokosowe. To twór specyficznie mdławy i słodkawy... Idealnie w tym zgrany z naturalnym masłem orzechowym.

W goryczkę świetnie wpisało się kakao. Intensywny smak czekolady co chwila przełamywał delikatno-słodki smak bazy, dzięki czemu skrupulatnie zawracał ją z drogi ku nudzie. Okazała się mocno gorzka, o dymnym, palonym charakterze. Czuć w niej kakao, ale też paloną słodycz. Może nie wyszła specjalnie głęboko ciemnoczekoladowo, ale zachwycająco gorzko kakaowo.

Czekolada nie gryzła się z bazą. Podkreślała jej orzechowość, przy czym samo masło orzechowe w miarę jedzenia wydawało się coraz mniej pewne siebie, mimo że w oddali pobrzmiewała od niego sugestia soli. To raczej mieszanina kokosa, masła orzechowego... fistaszkowo-nerkowcowego.

Po lodach pozostał posmak kokosa i ciemnej czekolady w wydaniu orzechowym, palonym, gorzkim i lekko cierpkim. Czułam też silne dosłodzenie i masło orzechowe, ale podporządkowane kokosem.

Bardzo mi smakowały ogółem, jednak mam parę zastrzeżeń w kwestii zgodności z tytułowym smakiem, za co odejmuję punkt. Nie były aż tak arachidowo masłoorzechowe, jak się spodziewałam (aczkolwiek masło orzechowe nie musi być fistaszkowe; nie da się jednak ukryć, że na te słowa od razu większość osób myśli właśnie o fistaszkach). Zaskoczyły mnie tym, jak istotny okazał się kokos. I tutaj... zamiast poczucia jakby miazgi kokosowej, wolałabym więcej miazgi orzeszkowej. W zasadzie nie wyszły ani mocno fistaszkowo, ani czysto nerkowcowo, bo bardzo się to przemieszało, choć udział tych drugich był znaczny (osobiście na to nie narzekam). Niezbyt podobała mi się czekoladowa drobnica jeśli chodzi o strukturę. Była jednak świetna gdy chodzi o gorzkość. Biorąc pod uwagę naturalną delikatność masła orzechowego i kokosa, słodycz uważam za niebezpiecznie silną... choć tu z kolei ogrom czekolady i oleju kokosowego skutecznie ją przełamywały.

Lody wyszły dość ciężko (w internecie często trafiam na to jako na minus), lecz ta ich ciężkość i to jak bardzo przypominały chłodnawy krem, nie zaś lody, mnie kupiło (w sumie nie jestem zbytnio lodożercą, nie lubię i nie jem zimnego jedzenia itd.). Do tego smaku pasowało wyjątkowo - poczucie, jakby jadło się takie udziwnione, kokosowe masło orzechowe. Syciły i dostarczały mnóstwo przyjemności ze względu na smak.
Tak naturalny, łagodny był bardzo przyjemny. Masło orzechowe, smakowity kokos (bez sztuczności i irytujących wiórków) i ciemna czekolada w wydaniu bardzo czystym, słodkim, acz harmonijnym.
Trochę skojarzyły mi się z Haagen-Dazs Coconut Chocolate. W zasadzie nie można porównywać, bo jednak tytułowe smaki inne, ale mnie zachwyciły i jedne, i drugie. To, które bym wybrała, zależy od dnia: czy miałabym ochotę na coś masłoorzechowego, mniej słodkiego (Syrenka!), czy bardziej lodowo-mlecznego (HD).


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od lodysyrenka.pl
cena: -
kaloryczność: 331,6 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko kokosowe, orzechy nerkowca, olej kokosowy extra virgin, tłuszcz kakaowy, orzechy arachidowe, czekolada 70% kakao, sól

poniedziałek, 24 lutego 2020

J.D. Gross Mousse au Lait Banana mleczna z kremem / musem śmietankowo-mlecznym i nadzieniem bananowym

Prawie nie zdarza się, bym zjadła jakąś czekoladę bezpośrednio po zakupie (chyba że chodzi o moje sprawdzone pewniaki, które kupuję dla siebie, do zagryzania). W przypadku tej jednak nie mogłam się powstrzymać, bo raz, że była jedną z limitowanej serii rzuconej na Lidl latem 2019 (a chciałam wiedzieć, czy zrobić zapas), a dwa... tak się złożyło, że dzień po kupieniu tej (a trafiłam na nią w sklepie zupełnie przypadkiem, nie wiedząc o jej istnieniu) planowałam otworzyć Zotter G.Nuss.Tafel Erdnusse która tylko co zaskoczyła mnie tym, że nie jest po prostu tabliczką fistaszkową, a fistaszkową z dodatkiem... banana. A że bananowe tabliczki to rzadkość, a że banany bardzo lubię...
Ciekawostka: na opakowaniu jest napisane, że smakuje lepiej, gdy jest schłodzona. Włożyłam więc kostkę na jakiś czas do lodówki, wyjęłam, poczekała sobie jakieś 20 minut (nigdy nic nie jem bezpośrednio z lodówki - nawet Lindty Frappe, czyli te do chłodzenia wyjmowałam "by doszły") i... fakt, była nieco mniej miękka, ale w sumie bez różnicy. Może jednak komuś się ta wiedza (o sugestii chłodzenia) przyda.

J.D.Gross Summer Edition Mousse au Lait Banana to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z kremem / mousse'em mleczno-śmietankowym (24%) i nadzieniem bananowym (19%).

Już w trakcie rozrywania sreberka dotarł do mnie wyrazisty, słodko-soczysty aromat bananów. Lekko sztucznawy, ale smakowity, mieszał się z niemal cukrową i głęboko mleczną czekoladą. Przy łamaniu i podziale, owocowy motyw wydał mi się soczyście... wręcz kwaskawy.

W dotyku tłusta tabliczka sprawiała wrażenie delikatnej, miękkawej, choć wyglądała na kruchą. Grube warstwy czekolady skrywały dużą ilość nadzień, z których więcej dano mlecznego. Wydało mi się rzadkawe, a żel bananowy bez dwóch zdań rzadki był.
W ustach czekolada rozpływała się w gładko-kremowy sposób. Dość powoli, mimo że miękła i zalepiała już po chwili. Ujawniała w tym pełną, gęstą tłustość.
Żel wyciskał się spod niej dość szybko. Był lepiący, nieco się ciągnął, by oblepić wszystko: palce, usta i poszczególne części czekolady. W ustach przełożyło się do na zalepiająco-miękką spójność.
Nadzienie mleczne też zalepiało, kontynuując to, co zaczęła czekolada. Też było bowiem kremowe, ale już tłustsze. I to w mocno śmietankowy, rzadkawy sposób. Odebrałam je jako twór z pogranicza  mousse'u, a bitej śmietanki. Mimo że tłuste, było lekkie jak obłoczek i rozpływające się szybciej od czekolady.
Niestety jednak czekolada łatwo ulega zestarzeniu się, krótki pobyt w lekko cieplejszym miejscu jej szkodzi - mówię to z doświadczenia, bo przez moje ręce przewinęło się kilka tabliczek. Jako że bardzo podatna na czynniki zewnętrzne łatwo o to, by żelo-nadzienie zawilgociło mousse, zmieniając go w zwykły krem. To duży minus (charakteryzujący wszystkie Grossy z mousse'ami).

Sama czekolada uderzała cukrem i pełnym mlekiem. Splot ten po chwili ujawnił sugestię kakao podrasowanej śmietanką niczym... "kakałko" zrobione na takowej.

Splot szybko rósł jako słodycz, bowiem nadzienie bananowe podbiło cukrowość. Błyskawicznie jednak upuściło soczysty kwasek cytryn czy niedojrzałych bananów, otwierający drogę bananom zasadniczym. Były słodkie i obracały się między takimi z aromatu, a surowymi, bardzo dojrzałymi owocami... przerobionymi na słodki, gęsty nektar. Cały czas opiewała je cytrynowa kwaśność. Nie zagłuszyła bananów, a tylko je podkreślała, nadając całości lekkości i rześkości. Mniej więcej w połowie zaskakująco wyraźnie czułam właśnie naturalny nektar / przecier z bananów.

Skojarzenie z tymi drugimi nakręcał mleczny krem, który w istocie był mleczny. Bardzo. Kontynuował mleczność czekolady, podkreślał ją i zalewał wszystko śmietanką. Oczywiście taką wymieszaną z cukrem, ale wciąż wyrazistą. Wydał mi się nieco pudrowy i... jak bita śmietanka albo bardzo słodkie lody na niej zrobione.

Śmietankowo-bananowa fuzja zasładzała, choć nie pozbyła się rześkości (dzięki cytrusom). Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w słodyczy żelu doszukałam się jakiejś sztuczności - nie od aromatu bananowego, ale innej (łatwej jednak do przeoczenia) - po paru kostkach skojarzyło mi się to z pseudolikierem (obstawiał syrop glukozowy). Soczyste banany i lekkość śmietanki / mleka pod koniec przerobiły kompozycję na jakiś lodowy deser, być może z bitą śmietanką. Odrobina czekolady wycofała się, ale nie zupełnie. Jakby opływała smakowo (niczym sos) resztę kompozycji. Wszystko to, spływając do gardła, drapało w nim straszliwie, nie zatracając jednak smaku.

W posmaku pozostał kwasek owoców (cytrusów i bananów), bananowo-śmietankowe zasłodzenie i mocno mleczna czekolada. Odezwał się aromat; przerysowania kompozycji nie dało się ukryć. Było rześko, mimo poczucia otłuszczenia i oblepienia ust.

Wydźwięk nie był uroczy, jak się spodziewałam. To raczej... jak lodowy deser - bardzo, bardzo słodki, a jednak w pewien sposób szlachetny. Jak podany w dobrej restauracji, acz taki, którego cena podbita jest miejscem / marką. To bardzo dobra czekolada o mocno śmietankowym smaku i wyraźnych bananach, jednak niestety do bólu przesłodzona. Cytrynowa kwaśność, mimo że dobrze sobie z tym radziła, tak zupełnie sprawy nie załatwiła. Wyszła zadziwiająco spójnie z resztą. Przełożyło się to na taką smakowitość, że z przyjemnością się tym zasłodziłam i zalepiłam. Miałam więc naprawdę dużo czasu, by utwierdzić się, że chociaż bez sztucznawych nut by się obyło... były tak wmieszane, że smakowitości nie zaburzyły.
Cudowna była spójność (miękkawa, ale nie miękko-miękka) i to, że mousse to bezsprzecznie mousse.
Wady Grossa okazały się uzależniające do tego stopnia, że 11 z 15 kostek zjadłam w trakcie jednego posiedzenia z czekoladą, a resztę innego dnia. To nic, że nie wiem, czy silniejsze było drapanie w gardle czy łomot serca. Przesłodzona, ale uzasadniona w swym przesłodzeniu (bo np. w tym samym tygodniu zjadłam też kojarzącą się z lodami Lindt 70 % Mousse Minze - no nie, w ciemnej cukrowość, nawet niższa niż w tej, bardziej mi przeszkadzała niż w takim mleczno-śmietankowym wydaniu).

Wyszła podobnie do Moser Roth Sommer Edition Banana Split, bo też kojarzyła się z lodami, ale Gross o wiele bardziej przypadła mi do gustu z racji udanego wkomponowania cytryny, mousse'owości mousse i bardziej śmietankowego smaku. Wyszła bardziej spójnie i lepiej jakościowo (w Moser doszukałam się a to mleka w proszku, a to coś tam), acz Moser była jednoznaczniej bananowa. Wizja, którą napisałam w zakończeniu tamtej recenzji, urzeczywistniła się.
Prawdą jest też, że gdy wróciłam do niej już chyba po raz trzeci 15.01, okazało się, że moja tolerancja na słodycz tak spadła, że miałam z nią problem i w konsekwencji podzieliłam się z Mamą (która była zachwycona - choć głównie "bitośmietankowym kremem", bo nie przepada za bananowymi słodyczami), ale wciąż uważam ją za czekoladę wybitną. Znów do niej wróciłyśmy pod koniec lutego, przy czym aż przyspieszyło mi serce od cukru, a mimo to 4 kostki wszamałam... Taka to dziwna miłość.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 8,99 zł (za 188 g)
kaloryczność: 525 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (i nawet po jakimś czasie zapas zrobiłam)

Skład: cukier, mleko w proszku pełne, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, miazga kakaowa, syrop glukozowy, substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; syrop cukru inwertowanego, mleko w proszku odtłuszczone, 1,5% zagęszczony sok bananowy, bezwodny tłuszcz mleczny, 1% przecier bananowy, zagęszczony sok z cytryny, lecytyna sojowa, stabilizator: pektyny; naturalny aromat, ekstrakt z laski wani;liii, regulatory kwasowości: cytrynian wapnia, cytryniany sodu

niedziela, 23 lutego 2020

(Słodki Przystanek) Beskid Bean-to-Bar Chocolate Czekolada ciemna 73 % z chili piri piri

Przy Georgia Ramon Mexico 76 % moje skojarzenia i myśli znów popłynęły dziwnym torem, bo wybrałam ją na degustację przez irytację na GR 70% Carolina Reaper Chili. Chciałam po prostu coś dobrego. Niestety, nie dostałam czekolady o tak dobrych nutach, jakie bym sobie życzyła, ale czułam co? Pikanterię. No i tak to chili, chili... Tym razem to ono zalazło mi do głowy i nie mogłam przestać o nim myśleć. Może przydałby się jakiś chillout? Nie ukrywam, że miałam ochotę zjeść czekoladę z chili. No właśnie, zjeść. Wierzyłam w markę Beskid, bo ich tabliczki postrzegam właśnie jako smakowite i przystępne. Na degustacyjnym celowniku miałam tę i jeszcze jedną, jednak po Meksyku od GR wiedziałam, że chcę kontynuację chili właśnie, nie zaś słodziku (którego nuta w tamtej mnie drażniła, a Beskidu miałam jeszcze - oprócz Panamy z ksylitolem - ze Peru stewią).

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Czekolada ciemna 73 % z papryczką Piri Piri to ciemna czekolada o zawartości 73 % kakao (blend) z papryczką chili piri piri (inaczej Bird's Eye).

Po otwarciu poczułam wyraźny zapach drzew / drewna - takich już częściowo spalonych i zwęglonych. Miały mocno palony, ciepły wydźwięk. Pomyślałam o nagrzanym chodniku i odrobinie soli, lecz mimo wszystko nie mogę powiedzieć, by było to ciężkie. Poczucie to nasilały delikatniejsze nuty, snujące się nieśmiało z tyłu. Leciutka słodycz i cytrusowa rześkość jakby nie chciały ingerować. Nie wiem, dlaczego do głowy przyszło mi ciasto francuskie (nie lubię i nie mam do czynienia z takimi tworami).

Ciemna tabliczka w dotyku wydała mi się tłustawa i pylista. Przy łamaniu okazała się twarda jak kamień i zdrowo trzaskająca. Przekrój zamiast pylistości, sugerował mocno "sprasowaną" ziarnistość.
W ustach rozpływała się powoli, dość tłusto i idealnie gładko. Odebrałam ją jako obchodzącą mazistymi (ale nie lepkimi), tłusto-rzadkimi smugami (chociaż jeszcze nie oleistymi czy wodnistymi).

Przy robieniu pierwszego kęsa poczułam zwiastun chili, jakby zaraz miało uderzyć pikanterią oraz słodycz słodkiego kajmaku. Gdy jednak po prostu umieszczałam kawałek w ustach, jako pierwsza rozchodziła się właśnie słodycz, chili zaś wisiało nad nią, dość mocno rozgrzewając gardło. W tym samym momencie pojawiała się pewna rześkość (jeszcze nie soczystość).

Tak czy inaczej, we wszystkich kierunkach pomknęła łagodność jakby wręcz zacnie mlecznoczekoladowa. Maślano-śmietankowy wątek ułożył się w wyidealizowaną pralinę (chodzi mi raczej o bliżej nieokreśloną masę, którą tak się nazywa, a nie czekoladki) orzechową i kajmak, który dodał sporo słodyczy.

Poczułam gorzkość dymu i coraz mocniej palony klimat. Czekolada zaskoczyła na dymno-drzewny tor, co zupełnie zmieniło wydźwięk tych łagodnych, słodkich nut. Wzrosło poczucie ciepła, przy czym chili wykazało się dynamiczną, odważną, ale nieprzesadzoną ostrością. Rozgrzewało gardło i lekko usta, podkręcało poszczególne smaki, pikanterię budując obok. W gorzkości, między słodyczą a chili, pojawiła się rozgrzewająca, czarna kawa (z pianką? rozpuszczalna, a więc dość łagodna?).

Oto w pralinie pojawiły się pieczono-palone twory typu kruche ciastko / spód np. migdałowy lub amarantusowy (jadłam takie coś w warszawskim Odette pod postacią Snickers - twarde to, gorzkie i dziwne), prażynka cukiernicza feuilletine - wszystko takie francusko cukiernicze, palone, specyficzne (nie znam się, więc te twory googlowałam i opieram się na stronach jakiś cukierni; na wyczucie). Kajmak stał się karmelem, który wtulił się w gorzki, wyrazisty dym.

Chili w tym czasie nie próżnowało. Trochę rosła pikanteria, ale również smak papryczek. Zrobiło się soczyście, że pomyślałam o połączeniu chili i czerwonych owoców oraz... cytrusów, czegoś egzotycznie żółtego. Niekwaśnego, a słodkiego. Jakby ananasa... marynowanego w chili i cytrynie? (Jadłam coś takiego w Sakana Sushi). Papryczkowy smak mieszał się z bardziej roślinnym (drzewno-kwiatowym) wątkiem, a paloność i dym podkreśliły kawę.

Bliżej końca ostrość rosła, zrobiła się naprawdę silna (podrapywała w gardle, rozgrzała je oraz usta i nawet jakby zaznaczyła się w nosie), ale w sposób przyjemny. Otaczała, otulała poszczególne smaki, modelowała je, ale nie zagłuszała. Smak papryczki chili kończył to wszystko, mieszając się z dymem, dając efekt rozgrzanego chodnika i palonego drewna / kawy.

W posmaku zostało głównie chili jako soczysta papryczka w towarzystwie słodko-egzotycznych nut i mnóstwa dymu, ciepłej kawy, czegoś wręcz zwęglonego na gorzko.

Całość bardzo mi smakowała i... intrygowała. To przede wszystkim niezwykle udane zestawienie łagodnych nut z pikanterią chili. Wszystkie te twory cukiernicze wprawdzie były skrajnie nie w moim stylu, ale właśnie dlatego tak ciekawe (też co innego je jeść - nie chciałabym - a co innego odkryć w czekoladzie; i jednak nie one same). Mimo słodyczy i łagodności nie zabrakło też charakteru kakao - mocno dymno-palonego, kawowego, a więc doskonale łączącego słodkości z chili. A ono... to nie tylko wysoka, choć w punkt utrzymana w ryzach, ostrość, ale też niezwykle intensywny smak papryczki, podsycający owoce.
Przez nuty tej czekolady (gorzkość dymu i kawy, które karmel mieszał z owocami - m.in. ananasem i czerwonymi) dałabym sobie rękę uciąć, że to Beskid Peru, tylko że z chili (od producenta otrzymałam informacje, że to blend, ale głównie z ziaren z Peru właśnie, choć pojawiają się również Ekwador Zoilita, Sao Tome i Wenezuela Orinoco).

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że tej czekoladzie niczego nie brakowało. Idealne proporcje, świetny smak. Nie ma najwyższej oceny tylko z powodów bardzo subiektywnych (pewne nuty i struktura).


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 15,90 zł (za 50 g; ja dostałam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany, tłuszcz kakaowy, papryczki piri piri (0,1%)

sobota, 22 lutego 2020

Chateau Pfirsich Maracuja Joghurt mleczna z nadzieniem brzoskwiniowo-marakujowo-jogurtowym

Po tym, jak przez wiarę w marki Aldiego (zbudowaną na dobrych doświadczeniach) wrąbałam się w całą serię niesmacznych czekolad Scholetta (ok, większość była i tak kupiona "pod Mamę",  niektóre obiektywnie można uznać za dobre, ale mi i tak w każdej coś nie pasowało) i zimowych Chateau, wyciągnęłam wnioski. Po tych przestałam nawet myśleć o kupowaniu czekolad niemających u mnie większych szans. Gdy wyszła limitowana linia jogurtowych Chateau (zacytuję samą siebie: "to czekolada! tylko w innej formie" - bo nie lubię batoników, więc tak sobie wmawia...łam przy edycji Winter), olałam je. Tydzień później jednak pojechałyśmy z Mamą do Aldiego po lody dla niej i trafiłam na cały karton Chateau. Co zrobiłam? Ostrożnie wybrałam najbardziej mój smak i kupiłam jedną. Jagodowe rzeczy zazwyczaj są mi za słodkie, a mimo miłości do wiśni, w takim produkcie bałam się, ze będzie walić cukierkami / gumami itp. A i brzoskwinie, i marakuje uwielbiam... owoców tych jednak prawie nie jem przez ich formę. Niestety, po powrocie do domu wróciłam do swoich recenzji podobnych Merci, mając złe przeczucia. Zbliżony smak wypadł kiepsko w moim odczuciu, a to wiśnia bardziej mi odpowiadała. Postanowiłam więc szybko (mimo długiej daty) spróbować zakupioną, by wiedzieć na czym stoję. Nie sądziłam, że to napiszę, ale tym razem batonikowa forma okazała się sprzyjająca - jakby co, mogłam resztę zostawić na kiedyś tam bez specjalnego zachodu (sreberkowania itp., bo napoczęta i zasreberkowana od razu zapisuje mi się w głowie jako "czeka na zjedzenie").

Chateau Pfirsich Maracuja Joghurt to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z kremem brzoskwiniowo-marakujowo-jogurtowym, stanowiącym 48 % całości; w formie batoników. Edycja limitowana na lato 2019.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam intensywny, soczysty zapach kwaskawej marakui i przeraźliwie słodki zapach dziecięco-"jogurtowych" brzoskwiń. Po podziale nasilił się zapach egzotycznych owoców, bez dwóch zdań jogurtowo-marmoladkowych.

Czekoladki już w dotyku zdradzały tłustość, przy łamaniu zachowały względną zwartość dzięki grubej warstwie czekolady. Nadzienie było bowiem miękkie i mazisto-plastyczne.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, choć już po chwili była gęstym i zalepiającym miękkim kremem. Raczej gładka, znacząco tłusta wypuszczała nadzienie dość szybko.
Ono rozpuszczało się szybciej z racji tego, że było mazisto-rzadkie, bardzo tłuste w oleiście-mleczny sposób. Odebrałam je jako wręcz śliskie, ale nie obrzydliwie, a owocowo jak sorbet. Mimo to, czuć w leciutką proszkowość (obstawiam mleko w proszku itp.)
Całość była miękko-plastyczna, zalepiająca i bardzo tłusta, a jednocześnie na tyle soczysta, że tłustość da się znieść.

W smaku czekolada uderzyła silną słodycz i równie silnym mlekiem, niemal śmietanką. Wydała mi się lekko waniliowa, po czym na znaczeniu zaczęła przybierać śmietanka.

Nadzienie dość szybko doszło do głosu.W śmietankę wpisała się kwaskawa, mocno soczysta marakuja, a zaraz za nią minimalnie kwaśna nuta brzoskwini rodem z serka / jogurtu.  Do bólu zasłodzone, a jednak coraz bardziej owocowo-kwaskawe. Owoce wydały mi się zaskakująco naturalne, choć brzoskwini surowo-świeżą bym nie nazwała, a właśnie jako coś mlecznego, brzoskwiniowego (chociażby brzoskwiniowy wsad w jogurcie).
Sam krem wydał mi się bardziej mleczny, śmietankowy, chwilami mdławo margarynowy, ewentualnie śmietankowo-serkowy niż jogurtowy, choć w końcu i ten czuć... Jako przesłodzony jogurt owocowy dla dzieci. Jogurt nieco wychylał się z przyjemnego kwasku owoców. Wpisywał się w nie, a bliżej końca odpuszczał na rzecz mleka i śmietanki.

Te dopływały bowiem i z czekolady, przynosząc tony cukru. Pod koniec każdego kęsa czułam niemiłosierne drapanie w gardle i cukrowość z waniliową naleciałością, mieszające się z kwaśnością, egzotycznym orzeźwieniem, zalatującym trochę cytryną. Marakuja zostawiła w tle coraz bardziej cukierkową brzoskwinię.

Po wszystkim pozostał posmak trochę cukierkowej brzoskwini-jak-z-jogurtu i wyraźnej marakui. Ewidentnie czułam kwaśność, ale i ogrom cukru dla mojej osoby nie do pokonania w większej ilości. Przy obu podejściach (w długim okresie czasu) po jednej sztuce było tak słodko, że wystarczyło (acz było na tyle smacznie, że "smakowo" mogłabym dalej jeść, szykując się na cukrozgon).
Resztę z czystym sumieniem oddałam Mamie (najpierw dałam jedną na próbę, bo wahałam się: jakby stwierdziła, że tylko "mogą być" czy coś, to może sama bym kończyła). Smakowały jej bardzo, bardzo. Zachwyciło ją, jak słodycz przełamał "dziwny, pyszny kwasek" (nie zna marakui).

Zdziwiłam się, jak mi to smakowało. Od ilości cukru co prawda mnie odrzucało, tłustość mi się nie podobała, ale na szczęście nie męczyła tak jak bardziej oleiste Merci (Chateau wyszły soczyściej). Trochę żałuję, że była jednak mlecznawa, nie zaś czysto jogurtowa, ale przynajmniej w kwestii owoców się spisała. Zaskakująco soczyste i autentyczne. Marakuja zdecydowanie dominowała nad brzoskwinią. Sprawiła tym samym, że Chateau wyszła smaczniej niż Merci, która kojarzyła mi się z cukierkami i gumami.
Szkoda, że Chateau zwłaszcza pod koniec (gdy ta soczysta, miękka masa spływa do gardła) wydawała się zrobiona z cukru, ale i na brak kwaśności narzekać nie mogę. To chyba i tak jedna z dwóch najlepszych takich tańszych czekolad jogurtowo-jakiś, jakie jadłam (recenzja drugiej 05.04).


ocena: 8,5/10
kupiłam: Aldi
cena: 7,99 zł (za 200g)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g; 1 batonik (18,2g) - 106kcal
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada mleczna (cukier, mleko pełne w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, maślanka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), tłuszcze roślinne (palmowy, shea), cukier, jogurt w proszku 4,2%, maltodekstryna, mleko pełne w proszku, zagęszczony sok z marakui 1%, zagęszczony mus z brzoskwini 1%, aromaty, koncentrat barwiący z marchwi, lecytyna sojowa, kwas: kwas cytrynowy

piątek, 21 lutego 2020

Manufaktura Czekolady Czekoladowy Warsztat Otwieracz do wina ciemna 60 % z kakao w proszku

20 stycznia 2020 roku dostałam najlepszą w tym roku niespodziankę: paczkę, o jakiej nawet nie marzyłam. Ok, styczeń to pierwszy miesiąc roku, ale serio nie pamiętam, by ktoś sprawił mi tak udaną niespodziankę. Zazwyczaj nie lubię być zaskakiwana, ale Oldze z livingonmyown udało się wręcz doprowadzić mnie do łez szczęścia i wzruszenia. Przekopując się przez otrzymane cudowności, trafiłam na... szczątki - ale spokojnie! - czekoladowego otwieracza do wina. Jako że wino uwielbiam, a otwieracz mam, dobrze, że padło na taki czekoladowy. I to nie byle jaki, bo Manufaktury Czekolady (co ustaliła Olga, której to są dwa pierwsze zdjęcia figurki, ale mój dodatkowy "research" utwierdził mnie w tym). Pochodzi on z prezentowej linii Czekoladowy Warsztat, w którą wchodzą też np. pady do konsol, szminki itp. Perspektywa już samego zjedzenia także takiego produktu lubianej przeze mnie marki była miła, a co dopiero opublikowania recenzji w tym samym dniu! Was zapraszam do przeczytania perspektywy Olgi.

Manufaktura Czekolady Czekoladowy Warsztat Otwieracz do wina to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao w formie figurki (w tym przypadku korkociągu ważącego 120g), oprószona kakao.

Narzędzie zawinięte było w szarą gazetę... Pomyliście: "co?!", ale tak - i bardzo mi się to spodobało. To bowiem ozdobny papier producenta, stylizowany na gazetę właśnie, co jakoś do mnie przemówiło (studiuję dziennikarstwo i mam słabość do takich odniesień).

Gdy tylko rozchyliłam papier, poczułam pyliste, gorzkawe kakao na dymno-orzechowym, goryczkowatym tle. Spod pyłkowego kakao dobiegały ambitniejsze akcenty, przywodzące na myśl śmietankę i kwaśne czerwone porzeczki. Przekrój, czy już degustacja odkryła przede mną bogatszy bukiet owoców: jakieś czarne, aronia i może nawet takie przechodzące w czerwone wino.

Muszę przyznać, że przez formę czekolady oraz to, że była oprószona kakao, degustacja była dość... problematyczna i brudna. Przymknęłam jednak na to oko.
Narzędzie było ciężkie i konkretne. Dużej części nie udało mi się przełamać, ale po doświadczeniu z 200gramową Czekoladą Belgijską 72 % z Biedronki, nawet nie próbowałam. W przekrojenie musiałam włożyć trochę siły, ale nie tyle, co przy wspomnianej, by wreszcie usłyszeć trzask.
Robiąc kęsa miałam wrażenie, że zęby prześlizgują mi się przez twardo-zbity bloczek tłuszczu.
W ustach najpierw poczułam suchość, którą po chwili przezwyciężyła tłustość. Masa zaczęła rozpływać się powoli z racji tego, jak gęsto-zbita była. Uraczyła mnie jednak tłustością gładką, trochę pozostawiającą smugi na podniebieniu. Mimo to zdawało się, że lada moment zacznie skrzypieć / trzeszczeć - pewnie od pyłku. Tworzyła swoistą zawiesinę i znikała w umiarkowanym tempie. W późniejszej części degustacji pomyślałam o truflach belgijskich. Czekolada ściągała przy tym i wysuszała trochę, a mimo to (a może właśnie przez kontrast) odebrałam ją jako cegłę z tłuszczu.

W smaku najpierw poczułam wysoką cierpkość i goryczkę, następnie zaś gorzkawość łagodniejszą. Wystąpiła jako dym, kawa i orzechy, zza których szybko wychyliła się słodycz i maślaność.

Dołączyła do niej subtelna śmietanka, która jeszcze łącząc się z pyłkowym kakao, w pierwszej chwili przywiodła na myśl słodkie chrupki typu Nesquik z mlekiem. Zaraz jednak zalała ją palona kawa i dym, a gorzkość - już pewna siebie - stabilizowała się jako baza. Palone, zawilgocone ziarna kawy i orzechy przybrały lekko gnilną, kwaskawo-ziemistą postać. Za nimi wciąż snuł się tłusty nabiał, w pewnym momencie nawet lekko maślany, oleisty. Raz i drugi pomyślałam o grzybach porastających wspomnianą ziemię.

A w tym czasie całkiem swobodnie rozkręciła się słodycz. Była prosta i dość wysoka. Obok niej przemknęły owoce, lekko tylko się z nią łącząc podfermentowanymi, słodko-gnilnymi sugestiami.

Poleciały w kierunku lekko kwaskawym. Musnęły śmietankę i przybrały postać aronii i kwaśnych porzeczek czarnych i czerwonych ze śmietanką właśnie. Dopiero do tej "michy" dołączyła na pewniaka słodycz. Poważniejsze nuty podszepnęły lekko podfermentowano-spleśniały klimat, a aronia wyszła na prowadzenie. Wydała mi się wgnieciona w czarną, wilgotną ziemię. Tę jednak trochę podsuszało cały czas obecne pyłkowo-cierpkie kakao.

W mieszaninie słodyczy i kwasku, podrasowanej cierpkością i gorzkawością, nagle rozgościł się dym. Chyba skrywał lekką ziemistość, która z racji nie za mocnego stopnia palenia, przy pomocy kawy podkradała się pod soczyste owoce, jakby butelkując je. Chyba doszukałam się jeszcze śliwki, acz to aronia niewątpliwie wśród nich przewodziła. Bliżej końca poczułam czerwone wino, jego taninę. Ewidentnie miało owocowy profil, ale nie odgoniło gorzkawego dymu czy ziemi.

W posmaku pozostała właśnie cierpkość aronii i wina, osnutych gorzkawym dymem i splecionych ziemistością oraz kawą. Wszystko to przyprószone pyłkiem kakao, które jakby trochę "zasypało" głębsze nuty, ale wyszło trochę orzechowo i przełamało wysoką słodycz. Ta jednak po zjedzeniu jako wrażenie była wyczuwalna.
Co więcej, czekolada pozostawiła po sobie też poczucie tłustości i jednocześnie nieźle wysuszyła.

Całość wyszła... smacznie. Nie lubię, jak zapycha się czekolady odtłuszczonym kakao - tu jednak tak nie zrobiono, a obsypano dobrą czekoladę kakao w proszku, ale takim o przyjemnym, pełnym smaku. Było jak trzeba, gorzkawo-cierpko - podobało mi się przejście od orzechów przez kawę po dym, a także dobiegające kwaśne owoce (aronia) czy wreszcie wino. Jedyne, co bym wolała, to ambitniejszą słodycz, bo była wysoka i prosta - całościowo może nie wyszło to przesłodzone, ale mogło być jeszcze lepiej. Przełamanie słodyczy i tłustości pyłkiem kakao wydaje mi się średnio trafione, ale dało ciekawy efekt, takiej... inności - w końcu to nie tabliczka, a figurka czekoladowa.

Szybko przypomniała mi się winno-ziemista, cierpko-taninowa Manufaktura Czekolady House Blend Dark 70 %. Tamta jednak była bogatsza w nuty, owoce (Blend 70 % to sporo pomarańczy, w otwieraczu 60 % dominowała aronia) oraz szlachetniej słodka - tu dużo nazmieniało cierpko-goryczkowate kakao w proszku. Figurka trzymała się przystępniejszych, orzechowo-dymnych motywów i prostszej słodyczy (która jakoś bardziej przeszkadzała). Ogromna różnica była w strukturze (tabliczka 70 % szorstka i nietłusta, a otwieracz 60%... ekhem).

Mnie męczyła tu tłustość. Mimo to, smak okazał się na tyle przyjemny, że to otwieracz na raz - mogliby robić lepszy sprzęt w dzisiejszych czasach, nie? Kto to widział, by korkociąg do wina był jednorazowy... Dobra, trochę tu żartuję, ale trochę nie. Biorąc pod uwagę jego twardość, może i dałoby się zdziałać coś z butelką (zbić?)... Nie no, "na raz", że zjadłam podczas jednej degustacji (czyli z tłustością i wysuszaniem od pyłku nie było aż tak tragicznie) oraz że zjadłam i nie czuję potrzeby powrotu.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (dziękuję!)
cena: -
kaloryczność: 571 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie, ale mogłabym dostać xD

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku