sobota, 9 grudnia 2023

Prime Chocolate Secondary Fermentation 70 % Plum Wine ciemna z Hondurasu o smaku wina śliwkowego; z ziaren macerowanych w winie śliwkowym

Wino śliwkowe znam tylko z japońskich śliwek ume (Choya Umeshu SilverChoya Silver RedGuangzhou Conghua Shunchangyuan Ume). To jednak zupełnie inny typ alkoholu niż wino wiśniowe (jedno takie próbowałam: Potęga Tradycji Wino Wiśniowe) i nawet taki alkoholowy laik jak ja to wie. Analogicznie do wiśniowego wina, a nie bardziej likieru azjatyckiego, na logikę, powinno wyraźnie smakować śliwkami. Jak pomyślałam sobie o kakao marynowanym / nasączanym w czymś takim, uznałam, że efekt, skoro wzięła się za to tak dobra marka jak Prime, mógł być tylko dobry. Po Prime Chocolate Barrel-aged 70% Imperial Sout one year czy Prime Chocolate Secondary Fermentation 70 % Cherry Wine wiedziałam, że wiedzą, jak obrobić kakao, by było czuć i jego nuty, i dany alkohol. Podobało mi się to, mimo że i tak na co dzień zostanę przy swoich czystych ciemnych czekoladach.

Prime Chocolate Secondary Fermentation 70 % Plum Wine to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Hondurasu, nasączanego w winie śliwkowym; "o smaku wina śliwkowego".

Po otwarciu poczułam intensywny zapach drzew i migdałów, mieszających się z mnóstwem śliwek. Były to śliwki same w sobie bardzo słodkie, soczyste i dojrzałe, ale ze słodyczą jeszcze podkręconą. Choć śliwki jawiły się w większości jako świeże, surowe i soczyste, podążały za nimi wręcz muląco słodkie suszone. Odpowiadała za to sowita ilość karmelu i jakby karmelowej whisky. Do głowy przyszło mi też ciasto ze śliwkami i migdałami oraz alkoholowo-śliwkowy marcepan. W tle przewinęło się trochę kwaskowato-słodkich jagód, mimo których soczystość tej kompozycji i tak wyszła dość ciężkawo. Powagę i lekką gorzkość wieńczyła kawa, acz całość i tak jawiła się bardzo słodko.

Masywna i twarda tabliczka już w dotyku wydawała się nieco kremowa. Przy łamaniu trzaskała głośno i głucho.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Maziście pokrywała podniebienie, dając się poznać jako maślana i gładka. Zawarła w sobie lekką soczystość, acz dość słodko-ciężką, a pod koniec odrobinę cierpko ściągała.

W smaku pierwsze wkroczyły słodko-kwaśne śliwki, łącząc w sobie od razu dwa wątki, które dopiero się rozwijały. Nieco się rozbiegły na dwa.

Szybciej pomknęła prężnie rosnąca słodycz. Śliwki zmieszały się z duetem miodu i kwiatów, co wyszło aż drapiąco. Delikatne, drobne kwiaty zawarły w sobie rześkość, pasującą do śliwek i nadającą także jasnemu miodowi trochę lżejszy charakter.

Tuż obok, w wysokiej soczystości, rozwinął się lekki kwasek. Należał do drobnych, pierwszych śliwek, które podkreśliła cytryna. Wyłapałam chyba też mieszankę jagód o różnym stopniu dojrzałości - i słodszych, i kwaśniejszych.

Z racji wysokiej słodyczy, do głowy przyszły mi muffiny z jagodami i śliwkami; możliwe, że posłodzone miodem. Wprowadziły też akcent maślany - neutralniejszy, łagodzący oraz echo wypieku.

Kwaśność z czasem nieco wzrosła. Zupełnie, jakby po ustach rozlało się kwaskawe, czerwone wino śliwkowe. Połączyło znów te dwa rozchodzące się wątki, co zaobfitowało w bukiet bardzo bogaty, raczej spójny... Może chwilami trochę niejednoznaczny, ale... na pewno bardzo słodki.

W tle, za słodyczą, przewinęła się lekka gorzkość o średnim stopniu palenia. Pomyślałam o migdałach, odrobinie dymu i akcencie kawy. Kawy, która podkreśla goryczkę skórek migdałów...? Migdałów pieczonych i wplatających ciepło? Mieszały się z maślaną nutą, która to tym samym trochę łagodziła gorzkość.

Owoce i słodycz zmieszały się w wizji wręcz cukierkowo słodkiego wina śliwkowego. Pojawiła się wizja białego/różowego, nalewkowatego japońskiego wina umeshu. Landrynkowość wpisała się w nie, acz zupełnie nie pasowała... Do głowy przyszły mi jeszcze landrynki cytrynowe i w wariancie "ciemne owoce".
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w słodycz wskoczyło poczucie ciepła, a miód i kwiaty zmieniły się w karmel. Palony karmel i whisky nim smakującą? Pojawiła się wyraźna, jednoznaczna alkoholowość (bez realnych procentów). Ciepło nadało kompozycji alkoholowego charakteru. Cukierkowa nuta trochę się rozmyła, ale drapanie, czy teraz bardziej rozgrzewanie gardła i wysoka słodycz zostały.

Wróciło natomiast już bardziej czerwone wino śliwkowe. Wzrosła jego kwaśność i lekka cierpkość, a oczami wyobraźni zobaczyłam alkoholowy marcepan śliwkowy. Taki z suszonymi śliwkami? Mimo ogólnej soczystości i tego, że rządziły raczej owoce świeże i surowe, akcent tych umocnił ciężką słodycz. I ciepło?

W cieple pojawiło się tylko co upieczone ciasto ze śliwkami. Musiano je lekko nasączyć winem. Maślano-owocowe muffiny podporządkowały mu się, same prawie odchodząc w niepamięć. Jego kwaskawo-soczysty motyw podkręciły śliwki... acz jakby na zasadzie kontrastu? Kwasek należał bowiem do wina śliwkowego, a pokazywać się zaczęło coraz więcej słodkich, wielkich śliwek renklod, japonek. Mimo owocowości, było ciężko.

Kumulacja tej słodyczy, trochę karmelu i kwiaty z miodem, które wróciły, wywołały nutę ukwieconych drzew, a po chwili drzew po prostu. Do głowy przyszły mi też śliwy, z których spadają owoce i leżą na trawie, ziemi... Gorzkość nieco przybrała na znaczeniu. Poszła w kierunku drzewnym i pieczono-palono migdałowym. Kawa pobrzmiewała bardzo nieśmiało. Maślano-ciastowy akord nie dawał jej zagrać mocniej.

Słodycz rządziła, dopuszczając do siebie kwaśność. I w nią była jednak jakby wpisana słodycz. Niemal cukierkowo słodkie czerwone wino śliwkowe, wsparte czysto słodkimi śliwkami mieszało się na końcówce z bardziej kwaśnymi owocami: drobnymi śliwkami (niektórymi o jeszcze zielonym miąższu?) z odrobiną cytryny.

Posmak, który pozostał na długo po zjedzeniu, zaprezentował migdały i trochę kawy, może jakiś kawowo-śliwkowy marcepan? Śliwek czułam sporo, słodkich i kwaśniejszych, a w dodatku podkreślonych cytryną. Owoce świeże i surowe wydawały się jednak trochę kryć w kwiatach (drapiących słodyczą prawie jak miód?). Lepiej miało się cierpkawe, nieco taninowe, mimo że słodkie, czerwone wino śliwkowe. I motyw ciężko słodkiej nalewki śliwkowej, może właśnie białawe wino śliwkowe umeshu?

Całość była smaczna, acz mi przeszkadzała jej cukierkowość i myśli o tym cukierkowo słodkim winie śliwkowym. Kiedy jednak wino śliwkowe przedstawiało się z poważniejszej, czerwono winnej strony o lekkim kwasku, było znacznie lepiej. Ogrom śliwek, trochę cytryn i ogólnie owocowe akcenty na plus. Nieźle radziły sobie ze słodyczą miodu i kwiatów, potem bardziej karmelu, choć te i tak drapały za mocno. Wątki ciepła i słodkich alkoholi dołożyły się do tego, przekładając się na ciężkość. Gorzkości czułam niewiele, akcenty kawy i drzew trochę zanikały, ale już migdały - i same w sobie, i jako ciasto, i marcepan - sprawdził się rewelacyjnie. Interesująca czekolada.

Tak jak Prime Secondary Fermentation 70 % Cherry Wine zawarła w sobie sporo z wina wiśniowego, ale nie zatraciła nut Hondurasu, a więc cytryn, kawy i tego ciepła, tak dzisiaj opisywana to ewidentnie wino śliwkowe i śliwki, ale właśnie też niezagłuszone nuty samego kakao. Śliwki jednak chyba nieco słabiej niż wiśnie połączyły się z czymś takim, acz... harmonia była, zatracała się tylko chwilami.


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam od producenta Prime (cocoa.by)
cena: ja dostałam, ale ich cena to 14€, czyli ok. 62 zł za 70g
kaloryczność: 563,3 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 7 grudnia 2023

Beskid Chocolate Nikaragua Mila Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % ciemna z Nikaragui

Zupełnie przypadkowo wybrałam, która z czekolad Beskidu z tego nikaraguańskiego duetu będzie pierwsza. Tabliczka ta różni się od Amai fermentacją, jest z innej pododmiany (bo wciąż nie wiem, czy "odmiana" to nie za wiele powiedziane) oferowaną przez fermentownię Cosecha Partners i nosi zwyczajową nazwę Mila.
Po Beskid Nikaragua Amaya 70 % szybko przyszła pora na dzisiaj przedstawianą. Niewiele wiedziałam, co też innego w niej odkryję, ale jednego byłam pewna. Bardzo podobały mi się opakowania - proste, względnie podobne, bo oba z tygrysami, acz jak bardzo różniącymi się. Ciekawiło mnie, czy czujny, bacznie coś obserwujący tygrys z Amai i spokojnie leżący z dzisiejszej nawiązują jakoś do charakterów czekolad, czy to już moja nadinterpretacja (i to, że za dużo myślę?). A dzień przed degustacją do głowy przyszło mi skojarzenie z Milą Jovovich, na które się uśmiechnęłam.


Beskid Chocolate Nikaragua Mila Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao odmiany Mila z Nikaragui; czas konszowania min. 72 godzin.

Po otwarciu poczułam zapach ziemi, nieco złagodzony słodkimi orzechami laskowymi i nerkowca oraz słodkim kokosem, a dokładniej miazgą 100% z kokosa. Rozbrzmiały też wyraziste, bardzo słodkie owoce tropikalne - cała mieszanina, że aż trudne na szybko do rozróżnienia. Były tak słodkie, że otarły się o lekką pudrowość. Podkręciły to kwiaty, w tym wielkie, ciężkawe lilie (wyobraziłam sobie kwiaty białe i żółte). Z owoców przodował ananas podkręcony kwaskiem cytryny i gruszka, ale przewinął się wśród nich też chyba banan i niemal miodowo słodkie suszone figi. Te kryły się w wątku bardziej kwiatowym... czy raczej kwiatowo-owocowym? Skojarzył mi się trochę z owocowymi, dziewczęcymi perfumami. Na szczęście jednak drewno, drzewa nadały temu wszystkiemu bardziej wytrawnego charakteru. Wspierała je wspomniana już ziemia i chyba odrobinka fusów (herbaty?).

Bardzo twarda tabliczka łamała się z głośnym trzaskiem, zdradzając, że będzie gęsta.
W ustach się to potwierdziło. Rozpływała się powoli, mięknąc. Trochę lepiąco pokrywała podniebienie tłusto-kremowymi falami. Z czasem pojawiła się w niej niemała niezaburzająca gęstości soczystość.

W smaku najpierw poczułam wysoką słodycz wanilii i lilii. Kwiaty okazały się prężniej rozwijającą się nutą. Pomyślałam o wielkich, białych i żółtych, dość ciężkich liliach, a po chwili też o kwiatowym, lekko cierpkim miodzie. I kwiatowo-miodowo słodkich figach? Raczej suszonych, ale nie tylko...

Owoce bowiem też pomknęły słodką trasą, ale wykazały się świeżością i rześkością. Była to tropikalna mieszanka, w której znalazła się obietnica cytrusowego kwasku.

Zza nich wyjrzała delikatna gorzkość, też zapowiadając, że z czasem wzrośnie. Na początek zaserwowała nutę palono-prażoną... Jakby palone drewno? Ze szczyptą pieprzu?

Owoce w tym czasie rozwinęły się w swojej słodkiej soczystości. Z gruszek oraz chyba melonów sok lał się litrami. Były rześkie i słodkie w nieco kwiatowy sposób. Za sprawą owoców rosła słodycz, a choć były bardzo soczyste, o kwasku zupełnie nie zapomniały. Gruszka z czasem wydała mi się jakaś egzotyczna... Jej słodycz jeszcze podkręciły dojrzałe banany i... przemknęło mi coś jakby czerwonego i egzotycznego oraz nieśmiała pitaya (smoczy owoc). Kwasek jedynie niepewnie pomykał wśród owoców. Raz po raz wyłapałam słodko-kwaśną pomarańczę deserową z akcentem skórki.

Cała ta soczystość, rześkość do palonego drewna dodała nutkę świeżo-słodkiego kokosa... Orzecha kokosowego i miazgi 100% z kokosa, mieszających się z kwiatami. Kwiaty zasugerowały napar, herbatę... Trochę drzewną, goryczkowatą i leciuteńko cierpką.

Pojedyncze suszone figi wyłuskały z owocowej toni suszonego ananasa w czekoladzie oraz trochę suszonej pomarańczy też w czekoladzie, acz ta nuta dosłownie przemknęła i zaraz zniknęła.

Wszystko szalało na delikatnym, a zarazem bardzo istotnym, maślano-orzechowym tle. Czułam sporo nerkowców, do których mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dołączyły orzechy laskowe. Część z nich mogła być pokryta ciemną, soczyście-winną czekoladą. 

Gorzkość, zmotywowana narastającą orzechowo maślaną nutą, też wzrosła. Uderzyła w palono-prażony akcent. Jako że i kwiatów czułam wciąż sporo, pomyślałam o herbacie i jej fusach... A jednak palony charakter podpowiadał raczej kawę. Jedno i drugie podkreśliła odrobina ziemi i jeszcze więcej drewna, podkreślonego odrobiną gorzkawego pieprzu.

Z racji słodyczy po chwili pomyślałam o drzewie sandałowym. Wydało mi się słodkie, lekko goryczkowato-drzewne... I słodkie pikantnie. Wraz z kumulacją owoców soczystych i słodkich, wspartych kwiatami, przełożyło się to myśl o przesłodzonej mrożonej herbacie z owocami, głównie z kwaskawą cytryną i pomarańczą. Owoce przez moment otarły się o lekką pudrową cukierkowość cz może dziewczęce rześkie perfumy owocowo-kwiatowe.

Odnotowałam pikantny, kwiatowy miód jakby karmelizowany, co dodało mu lekkiej, palonej goryczki. Wróciły niemal miodowo słodkie figi suszone. Osiadły w cięższej części słodyczy, wsparte kwiatami (liliami?) i chyba wanilią... Nie było jednak za słodko, bo orzechy nerkowca swoją łagodnością stały na straży słodyczy.

A jednak kwiaty znalazły się też w bardziej rześko-słodkiej strefie owoców świeżych. Stąd pomyślałam też o świeżych figach i... jakiś egzotycznych kwaśniejszych. Tu też pojawiła się subtelna kwaśność cytryny i pomarańczy. Ośmieliła ananasa i odrobinę wiśni... Wydobyła też niedojrzałe świeże figi i zielone winogrona. Wydały mi się lekko soczyście-cierpkie. Z cytrusowym tłem.

Po zjedzeniu został posmak ziemiście-drzewnej herbaty oraz maślanych nerkowców. Do tego czułam wysoką słodycz kwiatów i miodu, niemal lekką pudrowość. Leciutki kwasek zdawał się wpisany w słodycz. Choć czułam cytrusowo-egzotyczną soczystość, on sam w sobie nie był jakiś konkretny. Krył się w słodszych gruszkach, winogronach, ananasie i wątku czerwonoowocowym (też egzotycznym).

Całość bardzo mi smakowała. Ogrom słodyczy wanilii, kwiatów, miodu i wreszcie samych owoców na szczęście zetknął się z całkiem wysoką gorzkością. Paloność należała do drewna i kawy, acz nie brak w niej też bardziej drzewno-ziemistych i herbacianych tonów, co zacnie zgrało się z rześkością kokosa oraz maślanymi nerkowcami. Soczysty bukiet gruszek, ananasów, chyba melonów i akcenty cytrusów, czegoś czerwonego ciekawie rozegrały figi - te wystąpiły i jako suszone, i jako świeże, łącząc słodycz bardziej miodowo-ciężką z rześką i soczystą. To bardzo owocowa kompozycja, która jednak na szczęście nie zapomniała też o takiej... ciemnoczekoladowej powadze.

Pod względem niektórych wątków przypominała Amayę - miód wchodzący w owocowość, kwiaty, maślaność orzechów, świeżość (w Amai bardziej związana z drzewami, w Mili kokosowa), ogólna orzechowość i cytrusowe akcenty (Amaya była bardziej cytrusowo pomarańczowa, ale wcale nie mocno kwaśniejsza). Obie były kwiatowe, acz Mila bardziej. Nie oznacza to, że wyszła łagodniej. Podobnie bardzo słodka, ale bardziej gorzka. Amaya była mniej gorzka. Kwaśne były może i na tym samym poziomie, ale soczystość Mili sprawiła, że w jej przypadku kwasek odegrał ważniejszą rolę. Obie bardzo smaczne na tym samym poziomie, ale inaczej.
Chyba nieco bardziej niż Amaya przypominała Beskid Nicaragua Chuno Clasico 70 % ze względu na maślaność i orzechy, paloność kawy, suszone figi, ale ogólnie wyszła od niej o wiele bardziej owocowo.


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 23,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 534 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

środa, 6 grudnia 2023

BrainMax Christmas Cream Vegan / Świąteczny krem granolowo-orzechowy

W ten krem... władowałam się głupio, usprawiedliwień nawet nie szukam. Skusiło mnie połączenie ulubionych orzechów, czyli nerkowca i włoskich z ciemną czekoladą, przez co reszta faktów jakoś do mnie nie docierała. Dotarła porządnie, gdy zaczęłam planować, kiedy krem otworzyć i chociażby przepisywać skład produktu do recenzji. Otóż odkryłam (bo chyba mi umknęło), że... to krem granolowy. Orzechowy, ale z granolą w ilości takiej, że widniała na pierwszym miejscu składu. W sumie kupując nie znałam jeszcze Sticky Blenders Oatmeal Matcha Bros, więc może i tak nie włączyłaby mi się w głowie ostrzegawcza czerwona lampa, ale już po nim zaczęłam się bać. Tym bardziej, że po BrainMax Pure Activa Cashew & Cacao nie ufałam marce Brain Max w ogóle, że umieją zrobić krem, który by mnie zachwycił. Muszę też podkreślić, że krem nabyłam zimą 2022/23, a zjadłam pod koniec lata (bo daty, bo tak akurat mi się widziało). To jednak byłaby dziwna pora na publikację posta, więc uznałam, iż poczeka w kolejce na zimę. Nie wiem, jak on się ma do tego, co marka robi na zimę 2023/24.

BrainMax Christmas Cream Vegan to "świąteczny krem" na bazie bio świątecznej granoli z przyprawami do piernika (produkt własny BrainMax) oraz orzechów nerkowca i włoskich z ciemną czekoladą o zawartości 50,5% kakao, prawą do piernika i żurawiną.

Po otwarciu uderzył mnie mocny zapach piernika i ciastek korzennych. Był to charakterny piernik pokryty grubą warstwą ciemnej, choć nieco przesłodzonej czekolady oraz konkretne ciastka pełne dominującego imbiru, cynamonu i niemal przenikliwych (chyba) goździków. Ze szczyptą pieprzu? Pomyślałam o mocno wypieczonych, niemal karmelowych twardych ciastkach. Za pikanterią czułam lekką goryczkę, chyba orzechy włoskie, a do tego element nieco łagodniejszy, pewną orzechową maślaność. Czekolada niewątpliwie była ciemna, choć trochę cukrowo słodka. I ona jednak wpisała się w ciepły, palony klimat. Przez wszystko przewinęła się też goryczkowato-cierpka, owocowa soczystość. Powiedziałabym, że skórki pomarańczowej, ale niekoniecznie i nie tylko.

Na wierzchu nie wydzieliła się w zasadzie ani kropelka oleju. Zobaczyłam masę, wyglądającą na miazgowo-grudkowatą, ziarnistą i tłustawą, choć trochę podeschniętą. Była wypełniona płaskimi, sporymi krążkami o niemal czarnym czarnym kolorze. Wystarczyło jednak tylko lekkie dotknięcie łyżeczką, by z masy dosłownie wycisnęła się, wypłynęła czekolada niczym sos. Gdy zaczęłam mieszać, trafiłam na krem trochę pozbijany w grudki, ale właśnie spełniający kryteria kremu. Był wilgotny. Choć bazowo wyglądał na konkretny i zwarty, miejscami był niemal lejący jak gęsty sos czekoladowy i trochę oleisty. Mnóstwo w nim drobinek zmielonych płatków owsianych i przypraw. Z czasem okazało się, że czarne krążki wyglądające jak ciasteczka to jędrne, twardawo-soczyste żurawiny - prawie całe i połówki. Wystąpiły one też w wersji drobniejszej, posiekanej.
Wszystko to było średnio trudne do przemieszania do idealnej jednolitości, ale mniej więcej udało mi się.
W trakcie jedzenia potwierdziły się tłustość i gęstość wilgotnego kremu. Okazał się jednak miękki i rzednący w maziście-lepki, zwięzły sposób. Kremowi brakowało typowej dla kremów orzechowych masywności. Jego tłustość była trochę oleista i choć dawała się chwilami we znaki, realnie taka wysoka nie była. Krem sam w sobie cechowała czekoladowa kremowość, a także miazgowość uzyskana przez drobinki nie orzechów, a płatków owsianych (co mnie zaskoczyło). Obok nich wystąpiło trochę kryształków cukru (lub grudek scukrzonego syropu kokosowego). Za ich sprawą miał w sobie sporo z kremu ciasteczkowego. Czułam w nim jakby drobinki, okruchy twardych ciastek korzennych z cukrem. Wraz z przyprawami napędziły ziarnistość, a bliżej końca zmielona granola nadała całości twardej chrupkości. Co prawda drobinki były tak małe, że nie wymagały gryzienia, ja jednak to robiłam. Trafiło mi się dosłownie kilka większych kawałków jakby wypieczonych na twardo-krucho płatków owsianych. Czekolada wszystko to zespoiła tłustą kremowością i lepkością. Całość zalepiała i maziście pokrywała usta, po czym rozpływała się w średnim tempie, z oleiście-wodnistym zacięciem. Lekką wodnistość nakręcały rozpuszczające się wraz z otoczeniem kryształki.
W masie zatopiono dużo suszonej, ale zachwycająco soczystej i trzeszcząco-skrzypiącej żurawiny. W większości były to prawie całej jej kulki lub połówki, trochę mniej różnej wielkości kawałków. Pochwaliła się zwartością i jędrnością. Gdy gryzłam drobne elementy kremu, skórki żurawiny i drobinki płatków trzeszczały w duecie.
Po zjedzeniu, krem lekko wysuszał (od cukru i oleju kokosowego?).
Nie trafiłam natomiast - ku mojemu zaskoczeniu - na choć jeden kawałeczek orzechów.

W smaku pierwsza przywitała się czekolada, wprowadzając wysoką słodycz. Wydała mi się lekko cukrowa, ale palona, że po chwili ewidentnie karmelowa. I rześka? Wyłapałam w niej lekko kokosowe echo (jakby cukru, syropu kokosowego). Karmel wzrósł. Jednocześnie rosła gorzkość - acz ta kakaowa wydała mi się podkręcona olejem kokosowym.

Wraz z palonym karmelem pojawiło się i wzrosło ciepło przypraw. Poczułam się, jakbym zrobiła kęsa czekoladowego piernika, pokrytego ciemną, choć bardzo słodką, "deserówkową" czekoladą. Piernik jednak też miał coś do powiedzenia. Ruszył korzenny bukiet przypraw, za sprawą których po ustach rozeszła się pikanteria.

Za tym jednak zaznaczyła się też orzechowa baza, choć nie były to orzechy zbyt jednoznaczne. Pod intensywną czekoladą i imperatywnymi przyprawami, wydały mi się strasznie nieśmiałe. Lekka maślaność nerkowców mieszała z gorzkością włoskich, acz ogólnie prawie się w tym wszystkim gubiły. Jakby pełniły jedynie funkcje wplecenia maślaności (nerkowce) i podkreślenia gorzkości (włoskie).
A jednak to właśnie w goryczce raz po raz orzechy włoskie zaakcentowały się wyraźniej. Jakbym jadła piernik z małym dodatkiem tych orzechów.

Słodycz za to rosła cały czas wraz z ostrością. Czuć w niej chwilami po prostu cukrowość (niby karmelową, ale jednak cukrowość), choć starała się skupiać na palonym karmelu i ciepłej korzenności, łącząc je umiejętnie ze specyficzną "rześko-karmelowawą" nutką kokosa (syropu?). Sama korzenność też była słodka. Rozgrzewała gardło i język właśnie słodyczą i pikanterią.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji masy pomyślałam o mocno korzennych ciastkach, w których dominuje soczysty imbir. I on podkręcił tę rześkość, a także zacnie zgrał ją z pikanterią. Poczułam niemal gryzące w język goździki, trochę cięższego pieprzu i cynamon. Wkomponowały się w nieco mączno-ciastkowy wątek, w którym raz czy dwa, gdy bardziej się skupiłam, doszukałam się wątku jakby zbożowych ciastek (w wersji korzennej). Sama jednak owsianość nie wyłoniła się - płatki stanowiły nośnik innych smaków bardzo neutralny, wręcz nijaki (przez co niczego nie przełamywały, a pozwalały szaleć słodyczy i pikantnej piernikowości).

Drobna ciasteczkowość kremu mieszała się z orzechowym echem, że w końcu z racji ostrego piernika i równie ostrych ciastek korzennych zupełnie można zapomnieć, iż krem jest orzechowy.
Sporadycznie pojawiała się soczystość też niejednoznaczna - wydaje mi się, że miejscami czułam żurawinę, nawet gdy akurat zagarnęłam krem bez niej. Oprócz tego za przyprawami i słodyczą chowało się echo kwaskawo-goryczkowate chyba oleju kokosowego.

Bliżej końca słodycz wydawała się palić w gardle do pary z przyprawami. Dla mnie było to do zniesienia tylko dlatego, że przyprawy całkiem nieźle ją ograły. Z czasem aż gryzły, piekły w język. Ich pikantnie korzenno-piernikowy smak umacniał się wraz z wyłaniającymi drobinkami. Nie speszyły czekoladowości, zapewniającej im palono-gorzkie tło.

Od kawałków żurawiny do kremu dolatywała cierpka soczystość i lekki kwasek. Gdy je nadgryzłam, wplatały kwaśno-soczyste ukłucie.

Smak żurawiny na dobre rozbrzmiewał, gdy ją gryzłam. Sporadycznie nadgryzałam ją gdy wszystko inne się rozpływało, ale porządnie gryzłam dopiero, gdy już zniknęło. Wtedy dała się poznać jako soczyście-kwaśna, lekko słodka i ewidentnie żurawinowa. Przygłuszała całą resztę.
Gryzione drobinki płatków owsianych wydawały się nijakie (może tylko trochę mączne?).

Drobinki i owoce gryzłam, gdy masa już zniknęła, ale wtedy i tak utrzymywał się jej wyraźny posmak. Przede wszystkim była to złożona, piernikowa ostrość. Przyprawy aż gryzły w język, ale zeszły się z karmelowo-paloną słodyczą i soczystością. Czułam też gorzką, choć przecukrzoną czekoladę i goryczkę oleju kokosowego. Orzechowość niedomagała także w posmaku. Soczyście kwaśna żurawina za to, gdy akurat ją zagarnęłam (o co nietrudno), stanowiła wyrazisty element.

Krem rozczarował mnie, ale jednocześnie zaskoczył całkiem pozytywnie (nie zachwycił, a w kontekście "mogło być gorzej"). Mam ogromny żal o to, że duet nerkowców i włoskich nie miał okazji się wykazać. To, z jakich orzechów krem zrobiono, aż uciekało pod naporem intensywnego piernika i ciastek korzennych. Wizja właśnie pikantnego, aż piekącego w język wypieku i charakternych ciastek dominowała. Czułam raczej pewną ciastkowość, nie zaś granolowość, co w sumie wyszło fajnie. Ciemna czekolada również bardzo dosadnie zagrała, acz przesłodziła. Niby dobrą robotę zrobiła żurawina swoją soczystością, ale była tak po prostu dodana, nie jakoś szczególnie wpasowana. Wydaje mi się niestety, że i ona, i ogrom przypraw (imbir, goździki, cynamon) próbowały ukryć olej kokosowy i jakoś poskromić słodycz, która była o wiele za wysoka. Konsystencja choć grudkowata, trochę lejąca, to w zasadzie wciąż kremowa, nie za tłusta. Tu więc nie mam jakiś większych zastrzeżeń - wolałabym bardziej jednolitą, a tylko z miazgowym efektem, jednak na szczęście nie była to "sucha granola upchnięta do słoika" jak Sticky Blenders Oatmeal Matcha Bros. A tego się bałam. Korzenno-czekoladowy, granolowy twór jest to więc chyba dobry, ale... czuję niedosyt orzechowości - moim kochanych nerkowców i włoskich.
Zjadłam połowę (bo tyle nałożyłam), ponieważ w zasadzie był nawet niezły i niewątpliwie ciekawy, niespotykany. Gdy jednak uciekła już ciekawostkość, a ja wczułam się i poznałam go nieźle, dotarło do mnie, że na drugie podejście nie mam ochoty. To było dla mnie... za mało orzechowe.

Krem skończyła Mama w paru podejściach. Próbowała jeść go samego, łyżeczką, ale jej nie podszedł. Podsumowała: "Sam w sobie jest za intensywny w te wszystkie smaki. Intensywny, a w zasadzie niczego wyraźnie w nim nie czuć. Uderza tak gorzką ostrością, takim za gorzkim i za ostrym, pieprznym piernikiem, uderza słodyczą, uderza kwaśnością, jak się rozgryzie żurawinę, a takie to wszystko... jakby nieprzemyślane. Żurawina dobra, ale nie wiem, czy ona tam pasuje, czy pomaga, bo taka dodana jako »byle co, aby dodać« wyszła. Bez niej byłoby co prawda gorzej, ale to tak jakby przeładowali słodycz, gorzkość i piernik, a potem kombinowali, czym przełamać, by poprawić. Orzechów specjalnie nie czuć". Większość zjadła na ponoć w miarę neutralnych ciastkach maślanych z Kauflandu. O tym połączeniu: "Na ciastkach to wyszło już bardzo smacznie. Wciąż smak był niejasny, bo i słodki, i piernikowo gorzki, ale baza z ciastek go uładziła. Wyszedł dobrze, po prostu piernikowo i ciekawie. Ostrość nie była taka silna. Połączenie było jak takie piernikowo-korzenne ciastka z kremem. Tylko tę żurawinę raczej zostawiałam, by na koniec osobno zjeść, bo dobra, ale nie wiem, czy do tego kremu".
Zgodziłyśmy się, że potencjał w nim drzemie, ale coś nie wyszło. Jak to Mama ujęła: "w tym kremie jest wszystkiego za dużo. Z niego spokojnie można byłoby dwa różne zrobić". Otóż to.


ocena: 6/10
kupiłam: brainmarket.pl
cena: 44,20 zł za 250g
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: granola (bezglutenowe płatki owsiane, krem z orzechów nerkowca, syrop kokosowy, orzechy nerkowca, olej kokosowy, starty piernik: mąka pszenna, cukier, woda, substancje spulchniające, przyprawa do piernika; przyprawa do piernika), orzechy nerkowca, orzechy włoskie, ciemna czekolada (50,5% miazga kakaowa, cukier trzcinowy, lecytyna sojowa), żurawina, olej kokosowy, cukier kokosowy

wtorek, 5 grudnia 2023

Beskid Chocolate Nikaragua Amaya Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % ciemna z Nikaragui

Lubię wiedzieć coś o regionie, z którego pochodzi kakao użytego do zrobienia czekolady, którą mam akurat jeść. Czasem miło jest nawet pooglądać zdjęcia, jak dane miejsce wygląda. Stąd cenię producentów, którzy w opisach czekolad zawierają właśnie dokładny opis surowa i jego regionu. Beskid nie zawsze to robi i niestety nawet w przypadku tej tabliczki niewiele o niej wiadomo. A dobrze by było, bo wyszła w duecie z drugą z tego samego kraju, czyli Nikaragui. Ja co prawda zadzwoniłam i dopytałam o szczegóły, jednak wolałabym opis na opakowaniu. Obie postanowiłam ze sobą porównać, czyli zjeść w krótkim odstępie czasu. Najpierw sięgnęłam, nie kierując się niczym szczególnym, po tę Amaya. Znalazłam, że jest w Nikaragui region o takiej nazwie, powtarzając za internetem: miejsce o małej populacji, znajdujące się w stanie Carazo, acz nie wiem, czy ma to jakiś związek z tą tabliczką. Z tego, co się dowiedziałam, Amaya to zwyczajowa nazwa dla odmiany tego kakao. Pochodzi ono od fermentowni Cosecha Partners, która współpracuje z dystrybutorem na Europę o nazwie Daarnhouwer. Różnica między tymi podomianami (bo nie wiem, czy "odmiana" to wbrew pozorom nie za wiele powiedziane) tkwi w procesie fermentacji.


Beskid Chocolate Nikaragua Amaya Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao odmiany Amaya z Nikaragui; czas konszowania min. 72 godzin.

Po otwarciu poczułam świeży zapach drzew z liśćmi oraz słodkich orzechów w miodzie. Czułam prażone w nim fistaszki i nieco bardziej surowe, a naturalnie słodkie laskowce. Wśród drzew, a właściwie całego lasu, w którym rosły dzikie kwiaty (m.in. konwalie?), zaplątało się drewno sandałowe. Drzewa zbudowały wytrawność, w której doszukałam się motywu naturalnej, suszonej karmy z dodatkiem owoców (dla kotów). Mieszała się z pewnym ciepłem duszonej pomarańczy. Ta wprowadziła lekki kwasek, choć była bardzo słodka. Pomogły jej w tym kwiaty, jakby chodziło o jakąś konfiturę pomarańczowo-kwiatową. Do tego pojawił się ananas i niemal pudrowa słodycz truskawek czy raczej serka truskawkowego... Z nieco poważniejszym echem słodkiego wina czerwonego. Słodkiego w mocno kwiatowy sposób.

Tabliczka w dotyku wydawała się lekko pylista. Była twarda i masywna, łamiąca się z głośnym trzaskiem. Wtedy sugerowała porządną gęstość.
W ustach rozpływała się właśnie bardzo gęsto i powoli. Miękła w kremowy sposób, maziście lepiąc się do podniebienia nieco maślanymi smugami. A dokładniej gęstymi falami, do których z czasem dołączyły drobniejsze fale soczyste. Nie rozrzedziły jednak czekolady, że nawet dość gęsto znikała.

Od początku poczułam wysoką słodycz. Należała do mandarynek, już po chwili wspartych pomarańczami duszonymi w miodzie. Z lekko kwiatowym akcentem?

Tuż za nimi popłynęła gorzkość. Bardzo niska i spokojna, związana ze świeżością. Przybył las mieszany, pełen drzew liściastych - być może właśnie kwitnących - oraz odrobiny kwaskawych iglastych. Do tego musiało rosnąć tam mnóstwo dzikich kwiatów w tym konwalii. Niektóre miały wręcz ostry charakter.

Od pomarańczy w miodzie, jako kwiatowo-miodowej konfitury, rozszedł się na chwilę wyraźniej sam miód... Po czym spowił orzechy. Pojawiły się orzechy w miodzie - wyprażone w nim fistaszki, ale też świeże, słodkie w naturalniejszy sposób, orzechy laskowe. Zmierzały ku maślaności, za sprawą której kompozycja nieco złagodniała. W pewnym momencie kompozycja zrobiła się zaskakująco maślana.

Słodkie cytrusy tchnęły jednak też trochę kwasku. Zrobiły się mniej jednoznaczne, przemknął mi ananas i... coś. Mimo rześkości wyłapałam pewne ciepło. Obok duszonych pomarańczy nagle poczułam grzane wino z pomarańczą.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz podskoczyła, jakby tym ciepłem zmotywowana. Na zasadzie kontrastu wydała mi się wręcz urocza. Reprezentowała słodki truskawkowy serek. Było coś w tej truskawkowej słodyczy niemal pudrowego... I znów pomyślałam o bardzo słodkim, kwiatowym winie czerwonym. Przewinęły się jeszcze liofilizowane maliny i truskawki. Może wręcz sproszkowane (stąd pudrowość?). Poprzez kwiaty raz po raz wkradała się pomarańcza. Choć wątek cytrusowy czułam cały czas, chwilami tracił na znaczeniu.

Gorzkość w tym czasie nieco wzrosła. W orzechach zaczęły wybijać się ich skórki, a drzewa... zmieszały się z ciepłem, przekładając się na słodkie drewno sandałowe. Na to i miód kwiatowo-leśny przystał, podkreślając je. Wróciły jeszcze dzikie, leśne kwiaty.

Świeżość, ostrość lasu i roślin przemyciły odrobinę lukrecji. Jako jednak że słodycz ciągle rosła, na końcówce otarła się o przesadę. Pomyślałam o miodowym lukrze (bo mimo wszystko była za szlachetna na zwykły lukier). Gdy tylko ta myśl się pojawiła, słodycz zaczęła robić się nieco bardziej palona, jakby to był karmelizowany miód... lub karmelowy lukier zrobiony na miodzie kwiatowym.

Rosnąca słodycz i gorzkość wraz z ciepłem przemieszawszy się z maślanością z tła, przełożyła się na myśl o wafelku z kremem orzechowym, polanym grubą warstwą ciemnej czekolady. Drewno i tę nutę podkreśliło.

Duszone pomarańcze i wino o kwiatowym charakterze niemal przysłoniły kwiaty, a reszta owoców prawie wsiąkła w drzewa. Te zaczęły wydawać się nieco soczyste - jakbym dotarła do bardziej iglastej części lasu; znów przemknęła myśl o naturalnej suszonej karmie z dodatkiem owoców (Luna np. bardzo lubi Brit Carnilove z malinami). Ogólna gorzkość nałożyła jednak na tę wizję motyw czegoś charakterniejszego: połączenie czerwonych akcentów truskawkowego serka i wina z cytrusami, kwaskiem jako... grejpfruta? Większość nut jednak w końcu i tak zatraciła się w lesie mieszanym, z gorzkością o poważnym charakterze.

Po zjedzeniu został posmak bardzo słodkich cytrusów niezbyt jednoznacznych, tak samo niejednoznacznych orzechów w miodzie oraz korzennego wina.  Też z pomarańczą. Do tego trochę świeżo-gorzkawych drzew i świeżości roślin. Czułam wysoką miodową - już nieco bardziej miodowo-paloną - słodycz i wygładzenie orzechową maślanością. Połączenie ostatnich robiło aluzje do wafelka orzechowego.

Całość bardzo mi smakowała, choć wydawała się chwilami za słodka. Mandarynki, duszone i grzańcowe pomarańcze, a w końcu kwiatowe wino i truskawkowy serek wyszły słodko-soczyście, chwilami ciepło i uroczo. Sporo miodu jako dodatek do poszczególnych nut, zarówno owocowych, jak i orzechy w miodzie czy miodowy lukier przysłodziły, podkreślone jeszcze kwiatami i wafelkiem orzechowym. Podobała mi się wizja leśnych kwiatów i lasu mieszanego, który to ze słodyczą zgrał się poprzez drewno sandałowe. To kompozycja soczysta, ale w słodko-ciepły sposób. Nie wydawała się taka mocno owocowa, choć owoców w niej było niemało. Trochę mało natomiast mi było gorzkości, acz ta, co była, charakter miała bardzo przyjemny. Obok przepływała maślaność, acz jakby orzechowa.

Motyw serka, duszone pomarańcze, roślinność i niemal pudrową słodycz czerwonych owoców (w podlinkowanej malin) czułam też w Beskid Nicaragua Chuno Clasico 70 %, jednak ona była bardziej kawowo gorzka i rodzynkowa. We wspomnianej sporo było suszonych owoców, a także maślaność czy śmietankowość, które na szczęście nie łagodziły za bardzo. Były w pewnym stopniu podobne, jednak dzisiaj opisywana wydała mi się o wiele słodsza w sposób midowo-lukrowy i owocowy, a nieco mniej gorzka za sprawą głównie drzew i orzechów.
Liściasto-drzewną nutę bardzo wyraźnie czułam też w Chapon Cacao Rare Chuno Nicaragua 70%, a z kolei miód, maślaną orzechowość, duet fistaszków i laskowych ze świeżością roślin w Beskid Chocolate Nikaragua Chuno Clasico 80 %


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 23,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 534 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

poniedziałek, 4 grudnia 2023

Biedronka Belgijska Czekolada Gorzka 85 % Kakao ciemna

Gdy wyczaiłam, że seria belgijskich czekolad z Biedronki to ukryte Cachet, bo produkuje je Kim's, ucieszyłam się. Dobra czekolada w przystępnej cenie i łatwo dostępna? Świetnie! Gdy pojawiła się nowa, oczywiście więc kupiłam, myśląc, że to Cachet Extra Dark 85 % albo coś podobnego do (Cachet) Moser Roth Bio Organic 85% Dark Chocolate / Extra Noir. Czekało mnie jednak zaskoczenie, bo producent na tej nie był podany. Obstawiałam więc, że się zmienił. I z natury będąc sceptyczną, założyłam, że na gorsze.

Biedronka Belgijska Czekolada Gorzka 85 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao, produkowana dla Biedronki.

Po rozerwaniu sreberka zagrzmiał zapach soczyście kwaśnych śliwek z charakternym, nibsowo-kawowym i też w pewien sposób cierpko soczystym tłem. Ich goryczka i soczystość mieszała się z wilgotną, czarną ziemią, nieco jednak łagodzoną jakby maślanością orzechów. Mimo wysokiej kwaśności i gorzkości, kompozycji słodyczy nie brakowało. Ta przypominała wanilię ukrytą w dymie, gdzie nieśmiało zaglądał "cukrowawy" karmel.

Twarda tabliczka podczas łamania trzaskała głośno w skalisty sposób. Nie zważała na linie podziału. Wydała mi się krucha, choć nie kruszyła się. W dotyku sugerowała zaś lekką ulepkowatość.
W ustach rozpływała się powoli i gładko-gęsto. Dość długo zachowywała kształt, z którego to kawałka spływały jakby budyniowate, lepkie i maślano tłuste fale. Wyszła konkretnie i masywnie, a do tego dość ciężko. Wykazywała lepką mazistość, pod koniec przechodzącą w oleistość.

W smaku najpierw poczułam gorzkość, za którą tuż-tuż stała soczysta kwaśność.

Gorzkość przedstawiła się jako ziołowa. Były to zioła cierpko-goryczkowate, ale świeże, takie rześko roślinne. Częściowo może suszące się...? Z przemykającym kwaskiem.

Większość kwasku jednak nie było pochodzenia ziołowego, a owocowego. Goryczkę opłynęły cierpko-kwaśne i bardzo soczyste śliwki. Słodycz pojawiła się w nich subtelna. Pomyślałam o drobnych węgierkach.

Słodycz niepewnie zbadała grunt. Wydawała się wycofana, ale niewątpliwie obecna. Była niczym wanilia wyłaniająca się z dymu.

Gorzkość rosła właśnie za jego sprawą. Dymu zebrało się całkiem sporo i wyparł częściowo zioła. Obok wanilii wyłoniła się z niego kawa. Cechowała ją mocno palona nuta. Podłapała cierpkość, do której dołączyły kakaowe nibsy o ziemistym charakterze. Do głowy przyszedł mi też słód.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o czekoladowym piwie, a słód znów wydobył nieco ziołową nutę. Czułam taką... suszono-paloną, cierpkawą roślinność. Oczami wyobraźni patrzyłam też na nibsy i ziarna kawy w polewie kakaowej.

A soczystość w tym czasie bardzo się rozwinęła. W pewnej chwili śliwki węgierki z wyrazistym kwaskiem weszły na pierwszy plan i rozgościły się tam. Podkręciła je odrobinka cytrusa i jakby niedojrzałych, kwaskawych winogron (nawet nie wiem, czy fioletowych, czy zielonych). Śliwki dominowały.

Nasiliła się gorzkość ziołowa. Świeżość i jednak słodycz jakby odymionej wanilii złączyły się w ciężkawy akcent, sugerujący lawendę. Suszoną, zaparzoną jako napar. I lawendę... jakby karmelizowaną? Tu wyłamał się trochę cukier, lecz że ogólnie słodycz była zachowawcza, trzymała się średniego poziomu, ta nuta nie zwróciła na siebie większej uwagi.

Po tym jednak, już bliżej końca, nastało złagodzenie gorzkości. Poczułam bowiem jakby bardzo maślane orzechy włoskie. Surowe, delikatne, świeże - wygładziły dymno-kawowe nuty i uspokoiły cierpkie, ziemiste nibsy. Jedynie pobrzmiewały.

Po zjedzeniu został posmak maślano-orzechowy (nieco rozmyty) oraz cierpka nuta nibsów i kawy o dość wysokiej soczystości, mimo palonego wątku, jakby w polewie kakaowej. Czułam też soczyście kwaśne śliwki węgierki.

Czekoladę uważam za dobrą i tyle. Mocno palona, wyraźnie gorzka i przyjemnie, soczyście kwaśna, a do tego nie za słodka i całkiem złożona. Ziołowo-dymny splot, z czasem ulegający kawie, nibsom z domieszką ziemi świetnie się łączył z nieco waniliową słodyczą i mnóstwem soczystych, kwaśnych węgierek. Roślinna świeżość ziół wydała mi się ciekawa, a łagodzenie orzechami nie za mocne, bo całość do końca miała gorzko-kwaśny charakter. Słodycz białego cukru też się nie narzucała.
Wydała mi się trochę zbyt tłusto-ciężka, ale jeszcze nie tak, bym jakoś szczególnie miała ją krytykować.

Zupełnie inna niż orzechowo-strączkowa, pełna różnych orzechów i dziwnie "roślinnie mączna", palona i słodka jak budyń waniliowy Cachet Extra Dark 85 %. Tylko pewną "roślinność" można skojarzyć, ale też nie jakoś szczególnie bardzo. Nie przypominała też Moser o nutach karmelu, orzechowych cukierków czekoladowych, kwaśnego ananasa, cytryny. Inne nuty, inna słodycz, inna soczystość. Jedynie stopień prażenia wydał mi się podobny. Ogólnie jakościowo wyszła bardzo podobnie (więc nawet jak producent się zmienił, to na szczęście na tym tabliczka nie straciła).
Słód, nibsy i kawa przypomniały mi za to (Cachet) Biedronka Czekolada Belgijska Gorzka 70 % Kakao, jednak wspomniała była oczywiście słodsza rodzynkowo-miodowo i dodatkowo miała nutę piernika. 


ocena: 8/10
kupiłam: Biedronka
cena: 6,99 zł
kaloryczność: 605 kcal / 100 g
czy kupię znów: może w promocji

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy, lecytyna sojowa

niedziela, 3 grudnia 2023

Ehrmann High Protein Lemon Mousse

Nie wiem, co też mnie podkusiło to kupić. Jakaś niezdrowa ciekawskość, bo na pewno nie zwykła ciekawość. Było to jednak latem, kiedy nawet osoba żywiąca tak skrajną niechęć do chłodnego jedzenia (wyjątek: sushi) jak ja, pomyślała, że można zjeść coś lodówkowego i lżejszego. Chodził za mną cytrynowy nabiał, ale nie miałam pomysłów, jak i co samej skomponować. A mousse'y? Choć ogólnie obecnie nie lubię, zdarza się, że dziwna ochota mnie najdzie. I jako że Valio PROfeel Protein Mousse Chocolate Flavour odebrałam nieźle, a dzisiaj prezentowany nie miał paskudnego składu, kupiłam. I na lato taki produkt uważam za ok. W kolejce wpisów do publikacji skazałam go jednak na czekanie na dzień... mało pasujący, ale trudno. Lekki jak chmurka śnieg może skojarzeniowo do mousse'u pasuje, ale... to, że cytryna warunkuje kolor żółty... sprawiło, że sama zaśmiałam się z tej myśli i skojarzenia.

Ehrmann High Protein Lemon Mousse to mus o smaku cytrynowym, a dokładniej "deser mleczny z 10 % wsadem cytrynowym z wysoką zawartością białka, bez laktozy i cukru". Zawiera substancje słodzące.

Przed zjedzeniem deser wyjęłam na niecałe 2 godziny, by doszedł do temperatury pokojowej.

Po zerwaniu wieczka poczułam kwaśno-soczysty zapach cytryny o naturalnym charakterze. Łączył w sobie mnóstwo soku z owocu z akcentem białych włókien. Mleczna baza deseru zaznaczyła się subtelnie, a słodycz wydała mi się wycofana i częściowo chłodna. Częściowo zaś naturalnie mleczna.

Zanurzając łyżeczkę trafiłam na lekką i puszystą piankę. Powiedziałabym, że definicyjny mousse.
W trakcie jedzenia czułam się, jakby była to piankowa bita śmietanka z wilgotną lepkością budynio-puddingu. Deser zaskoczył mnie tym, jak w ustach lekko gęstniał, rozpływając się powoli. Zmieniał się trochę w mazisty i soczysty budyń, ale z wyraźnie wyczuwalnymi bąbelkami. Plaskał i wręcz syczał. Do tego upuszczał trochę soczystości.
Szybko, już po paru łyżeczkach, trochę cierpko ściągał. Gdy zjadłam ok. połowę, zęby miałam już nieźle ściągnięte.

Pierwsze sekundy zafundowały delikatny smak stonowanego splotu mlecznej bazy, akcentu cytryny i chłodnej słodyczy.

Mleczność ustanowiła tło, choć nie jakoś szczególnie wyraziste. Pomyślałam niby o bitej śmietance, ale nabiałowy wątek wydawał się nieśmiały, zgaszony. Trochę wodnisty?

Zaraz jednak pomknęła cytryna, niczym niehamowana. Była kwaśna i soczysta, w pełni naturalna. Zdominowała kompozycję zupełnie, zajmując pierwszy, drugi i trzeci plan. Kwaśność wzrosła do wysokiego poziomu, lecz nie był to kwach, a kwaśność w pełni owocowa, soczysta i orzeźwiająca. Królowała do mniej więcej połowy rozpływania się porcji w ustach.

Słodycz, początkowo niska, z czasem rosła. Do soczystości, rześkości cytryny dodała chłodek, a następnie dosłownie uderzyła. Nakręciła się drastycznie, dając się poznać jako lekowa. Do głowy zaraz przyszedł mi Febrisan (piłam to lata świetlne temu, ale dałabym sobie rękę uciąć, że to ten smak). Zrobiło się sztucznie. Mimo jednak takiego wzrostu słodyczy, mousse wciąż był kwaśny.

Mleczna baza z czasem już w ogóle jedynie pobrzmiewała, ale delikatnie czuć ją cały czas. Z cytrynowością zgrała się przyjemnie, pilnując, by kwaśność nie przegięła. Raz po raz zrobiła nawet drobną aluzję do jogurtu. Zaopiekowała się też jakby częścią słodyczy. Trochę była bowiem właśnie naturalnie mleczna.

W tle zaznaczyła się cierpkość. Słodzik nie dawał za wygraną, ale i cytryna nieźle walczyła. Wraz z mleczną bazą trochę udało jej się ten słodzikowy lek (Febrisan?) przytemperować, jednak cały czas pobrzmiewał. Cierpkość wydała mi się wtedy lekko serkowa, z echem czegoś niedookreślonego (do głowy przyszły mi maślaność i żelatyna, ale to było za delikatne, by uchwycić).

Właśnie nieprzyjemny niesmak zostawał po zjedzeniu. Po zrobieniu choćby nieco dłuższej przerwy między jedną łyżeczką, a kolejną, męczył bardzo, choć czuć go od pierwszej łyżeczki (ale jeszcze da się znieść). Reprezentował cierpkość słodziku i lekową słodycz. Może nie była bardzo wysoka, lecz cechowała ją napastliwość. Czułam mleczny akcent oraz sporo soczyście kwaśnej cytryny, ale niestety to obrzydliwy, lekowy słodzik przewodził. Aż odechciewało się jeść i w końcu odpadłam. Zmuliło mnie i czułam potrzebę umycia zębów.

Mousse zdenerwował mnie. Głównie tym, że to ogromny, głupio zmarnowany potencjał. Konsystencja taka, jaką mousse powinien mieć; nie za tłusty, nie za ciężki. Zapach przyjemny, a smak w pierwszych chwilach obiecywał coś naprawdę dobrego. Soczysta, pozytywnie kwaśna cytryna o naturalnym wydźwięku po paru chwilach jednak zostawała obalona przez obrzydliwą, lekową słodzikowość. I nawet nie chodzi o to, że deser przesłodzono... Po prostu jej smak, wydźwięk był taki, że odechciewało się jeść. Posmak paskudny, aż gryzący. W konsekwencji nie dałam rady zjeść całości i nieco mniej niż połowę zostawiłam Mamie.
Swoją drogą, nie jestem przekonana, czy jest sens robienia opakowania aż 200g samego mousse'u tego typu. Wydaje mi się, że takie rzeczy sprawdzają się bardziej jako dodatek do deseru np. budyniowego, jogurtu. Ten jednak z niczym by się nie sprawdził, bo choć w zasadzie jest niezły, to słodzik go zepsuł. Szkoda. Gdyby nie posmak-niesmak od słodziku, kiedyś nawet mogłabym wrócić, a ocena byłaby jeszcze wyższa. Oceniłam, biorąc pod uwagę, że jest bez laktozy i z dużą zawartością białka, a w składzie znalazłam nawet kultury bakterii jogurtowych. To niewątpliwe zalety.

Mama mousse'u była ciekawa, bo choć nie lubi mousse'owatych deserów typu Valio PROfeel Protein Mousse Chocolate Flavour, uwielbia serię jogurtów Bakomy właśnie z musami owocowymi, a kiedyś uwielbiała Mullery Froop. Nastawiła się pozytywnie, mimo że nie znosi nabiału proteinowego i jak ja nie lubi słodzików. Spróbowała trochę i stwierdziła, że nie da rady tego zjeść. Powiedziała: "Dla mnie to jest za cierpkie, aż pod koniec zęby ściąga. Cytryna... no fajnie, ale ten słodzik i posmak, niesmak potem okropny zostaje". Ja niestety już tego, co zostawiła nie skończyłam, bo jak pisałam - słodzikowy niesmak skutecznie odstrasza i o żadnym powrocie nie chciałam myśleć. Zgodziłyśmy się jednak, że pewnie ludzie przyzwyczajeni do słodzików odbiorą to inaczej.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 5,98 zł (za 200g; promocja)
kaloryczność: 80 kcal / 100 g; cały 200g - 160 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mleko odtłuszczone, białka mleka 8,4%, śmietanka, woda, zagęszczony sok cytrynowy 2,3%, substancje słodzące (erytrytol, sukraloza, acesulfam K), skrobia modyfikowana, żelatyna spożywcza (wołowa), emulgator 472b, komórki cytryny 0,2%, naturalny aromat (zawiera mleko), substancje zagęszczające (pektyny, guma guar), laktaza, barwiący koncentrat roślinny (z krokosza barwierskiego), żywe kultury bakterii jogurtowych

sobota, 2 grudnia 2023

Letterpress Chocolate Belize Maya Mountain Cacao 70 % Dark Chocolate ciemna

Choć zawsze lubiłam geografię, porządnie mapę świata poznałam dzięki czekoladom plantacyjnym. Dotarło to do mnie całkiem niedawno i trochę rozbawiło. Jestem bowiem pewna, że w gimnazjum czy pewnie nawet w liceum nie byłabym w stanie wskazać bezbłędnie, gdzie dokładniej jest Belize. Kraj lubiany przeze mnie... mimo że prawie nic o nim nie wiem. Gdy jednak słyszę "Belize", uśmiecham się. Większość czekolad stamtąd była bowiem pyszna. Tego też oczekiwałam od amerykańskiej marki Letterpress, którą postanowiłam porządnie poznać po Letterpress Chocolate Ecuador Esmeraldas 85 % Dark Chocolate. A było to możliwe dzięki temu, że pewna osoba z USA postanowiła zrobić mi prezent i zgodziła się kupić i wysłać wybrane przeze mnie tabliczki.
Gdy przyszło co do czego, a więc otwarcia opakowania, przywitał mnie uroczy napis: "You'd better Belize it!" - bardzo lubię gry słowne.

Letterpress Chocolate Belize Maya Mountain Cacao 70 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Nacional z Belize, z pasma górskiego Maya.

Po otwarciu poczułam soczyście kwaskowate wiśnie, osłodzone czereśniami i zestawione z sokiem czy też może ze smoothie anansowo-nektarynkowym. Do tego pojawiła się odrobina moreli w formie przecieru. Wszystko to sowicie osłodził palony karmel. Wprowadził ogólną paloność oraz, nieco się w nią wpisującą, delikatną, karmelową kawę mleczną - latte. Ogólna paloność przyniosła też nuty pieprzu i dymu, może kryjącego się w nim piernika i ciężkich, suszonych płatków róż. Kwaśność owoców w słodycz wkomponowały soczyste, dość jasne rodzynki. Wyłapałam też maślaność, która sugerowała nie tyle pierniki, co maślaną masę na ciasto dopiero wyrabianą - właśnie na pierniki.

Kremowa w dotyku tabliczka była bardzo twarda. Łamała się z adekwatnie głośnym dźwiękiem, trochę kojarzącym się z taflą utwardzonego kremu. Przy odgryzaniu kęsa wydała mi się lekko krucha, mimo że się nie kruszyła.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Miękła ochoczo, wykazując aksamitność. Była kremowa i tłusta. W mazisty sposób pokrywała podniebienie, nieco zalepiała swą gęstością. Z czasem upuszczała trochę esencjonalnej soczystości, która jednak za bardzo nie rozbiła tej przyjemnej gęstości.

W smaku pierwsza pojawiła się słodycz, przywodząca na myśl czereśnie. Zapowiedziały wysoką soczystość, po czym dołączył do nich karmel. To on zajął się słodyczą, ciągle powoli ją podnosząc.

Wyłapałam lekką mleczną sugestię, jakby karmel mimo paloności chylił się trochę w stronę mlecznych karmelków.

Czereśnie zmieniły się w kwaśniejsze wiśnie. Już po paru sekundach poczułam bardzo dużo wiśni, nieco jednak hamowanych przez słodkie, ciężkawe kwiaty. Pomyślałam o suszonych płatkach róż i... innych, z lekką ostrością. I pewnym ciepłem? 

Kwiaty zwróciły uwagę na przecier morelowy, najpierw cichutko zbierający siły za wiśniami. Odważył się wyłonić dopiero z czasem. W owocowym bukiecie wyłonił się też chyba ananas o słodko-kwaskawym, egzotycznym charakterze i soczysta nektarynka... A może raczej sok z nich, jakieś smoothie.

Palona nuta wydobyła gorzkość. Najpierw była delikatna, ale po paru chwilach zaczęła rosnąć. Trzymała się jednak miejsca za karmelem. Także ona wydawała się ciepła. Wyraźnie dymna i trochę cierpka. Wcześniejsze karmelki tym razem objawiły się jako jakiś pojedynczy, ledwo uchwytny szklisty cukierek kawowy (wyobraziłam sobie coś jak Kopiko, choć nigdy ich nie jadłam).

Karmel wydawał się być wszechobecny, jednak to w wyniku mieszania się z owocami mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zmienił charakter. Z wyraźnie palonego cukru częściowo zmienił się w rodzynki. Dosłownie w nich poczułam goryczkę, jakbym rozgryzając jasną, soczystą rodzynkę trafiła na pestkę. Mimo to, robiło się ryzykownie słodko.

Goryczka podsunęła trochę pieprzu... związanego z kwiatową ostrością? Pomyślałam o suchawo-miękkich piernikach. Wypieczonych mocno i jakby aż nieco karmelowych. Także do pierników doleciała subtelna nuta dymu.

Owoce łączyły się ze słodyczą, że z czasem mogły być raczej tylko nadzieniami do tych pierników... Po tym, jak morelowy przecier i sok lub smoothie ananasowo-nekatynkowe rozgościły się na dobre, dzięki czemu i karmel z rodzynkami przybrał na znaczeniu, zrobiło się nieco za słodko. Mimo pobrzmiewającego kwasku. Ten chwilami kojarzył się z suszonymi, kwaśnymi śliwkami, ale oblanymi bardzo słodką czekoladą.

Nagle jednak kompozycję przeszył lekki, choć odważniejszy kwasek wiśni. Cierpkawe, dojrzałe wiśnie z owoców znów dominowały, lecz bardzo owocowo nie było.

Choć i karmel wydawał się nieco owocowy, jakby rodzynkowy, bliżej końca wrócił do swojej zwyczajnej postaci, serwując mi karmelową kawę. Kawę z mlekiem? Jakieś karmelowe latte? Podane do pierników? Znów wyłapałam kwiaty, suszone płatki z ostrzejszym wątkiem (już nie pieprzu), a do tego maślaność, przez którą pomyślałam o dopiero wyrabianej masie na pierniki. Takiej, do której cukru (ewidentnie trzcinowego o nieco karmelowym charakterze) nie żałowano. Ten jednak starał się wygładzić kawowy wątek, niespodziewanie wyskakujący na pierwszy plan.

Po zjedzeniu został posmak palony, trochę dymny oraz wiśni, jak również morelowego, słodkiego przecieru z kwaśnymi jasnymi rodzynkami. Czułam nieco za silną słodycz karmelu, pewną ciężkość suszonych kwiatów i ciepło pieprzu. Do tego lekko kawową goryczkę.

Całość bardzo mi smakowała, mimo że wyszła za słodko. To stanęło na drodze do pełni zachwytu. Karmel wydawał się mieszać ze wszystkimi nutami - o ile z rodzynkami wyszedł ciekawie, tak reszcie trochę przeszkadzał czasem. Ciekawe, choć też słodkie, było pewne łagodnienie - od pierników do masy ciastowej na pierniki. Czereśnie zmieniające się w wiśnie, a potem dużo wiśni z morelowym tłem, akcent ananasa i nektarynek, kwiatów zestawiony z ciepłem, subtelną jakby kwiatową ostrością i szczyptą pieprzu wykończone piernikami i mleczną kawą zaobfitowały w wyrazistą, ale ani mocno kwaśną, ani mocno owocową kompozycję. Trochę mi żal, że gorzkość była tak niska, ale na szczęście trochę dymu ratowało sytuację.

Odlegle przypomniała mi o Chapon Noir Belize 74 % - podlinkowana również miała nuty dymu, rodzynek, ananasa i kwiatów, wiśni, ale ogólnie była mniej słodka, a ogólnie wymienione miały inny, ciekawszy charakter. I na pewno było w niej więcej gorzkości (kadzidlano-dymnej), a także orzechy włoskie.
Czereśnie, pikantne przyprawy i wino zamiast wiśni to Chocolate Tree Maya Mountain Belize 75 %, która do dzisiaj opisywanej miała podobny wydźwięk, mimo że smak nie taki bardzo podobny.
Wszystkie te trzy czekolady pokazały, że kakao z Belize ewidentnie potrzebuje mniej cukru, by lepiej wyjść i zaprezentować swe nuty.


ocena: 9/10
kupiłam: letterpresschocolate.com (przez osobę pośredniczącą)
cena: $10 (za 57g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy

piątek, 1 grudnia 2023

(Ludwig Schokolade) Kaufland Classic Weisse Schokolade biała

Gdy porównywałyśmy z Mamą odczucia odnośnie japońskiej Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito White zapytałam ją, jak myśli, czy nie krzywdzę czekolady swoją oceną lub nie zawyżam jej przez myśl "jak ktoś lubi białe...". Bałam się, że wciąż mogę to robić trochę za bardzo przez pryzmat tego, że ja po prostu nie lubię białych i żadna mi nie posmakuje, a jednak wiem, że ludzie lubią. W dodatku miałam problem, bo nie znałam ceny tej Ishiya Shiroi Koibito White. Mama wyraziła pewne wątpliwości i doszła do wniosku, że i jej obecnie brakuje punktów odniesienia. Ona ostatnio jadła jedynie wedlowską Karmellove (recenzja z 2018, a do czasu "ostatnio" zdążyli ją zmienić pewnie, ja nie wiem, bo od czasu recenzji E.Wedel Karmellove! biała karmelowa nie wracałam), która właśnie też taką czystą białą nie jest. Aż ją zaciekawiłam zagadnieniem czystych białych i postanowiła przy najbliższej okazji jakąś "najzwyklejszą" kupić, by mi doradzić w kwestii oceny japońskiej. Ja jednak wpadłam na dziki pomysł, że i ja spróbuję (chociaż kostkę), właśnie by mieć jakiś punkt odniesienia.

Kaufland Classic Weisse Schokolade to biała czekolada wyprodukowana dla Kauflandu przez Ludwig Schokolade (producent Schogetten).

Po otwarciu poczułam tandetny i nieco plastikowy zapach białej czekolady złożonej z mnóstwa mleka w proszku i wysokiej słodyczy. Ta o dziwo nie była czysto cukrowa, a nieco waniliowa. W zasadzie, jak na białą, nie była nawet tak wysoka, jak można by się obawiać. Niestety jednak kompozycja i tak wyszła duszno i ciężko, jako że nie brakowało w niej maślanego, nawet całkiem naturalnego wątku (który chyba jeszcze uwypuklił plastik i proszkowe pochodzenie mleka).

Tabliczka w dotyku przypominała tłustą, acz twardawą polewę. Przy łamaniu zaskoczyła mnie swoją twardością i tym, że się kruszyła.
W ustach jednak rozpływała się dość szybko, w tłusto-mazisty sposób. Była gładka i zwłaszcza początkowo nieco polewowa. Miękła błyskawicznie, ale zachowała maślaną gęstość, wykazując też aksamitną kremowość śmietanki.

W smaku od razu pojawiła się słodycz, po chwili wsparta mlekiem.

Słodycz przedstawiła się jako duszno-cukrowa, lecz mleko zaraz rozwinęło się jako pełna i wyrazista baza, wplatając echo wanilii. Pomyślałam o przesłodzonym mleku waniliowym i... mleku karmelowym? Wemknął się w nie akcent trochę tani, ale w obliczu rosnącej słodyczy, wydał mi się marginalny. 

Za mlekiem pobrzmiewała duszna nuta. Ono zaś wydało mi się tak pełne, że aż nieco śmietankowe. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wkroczyła maślana nuta, która to przejęła duszność, ciężkość. Zrobiła się bardziej naturalna, przystępna.

Słodycz rosła cały czas i choć miała waniliowy akcent, plastikowość się do niej podkradała raz po raz. Po dłuższym czasie już po małym kęsie bardzo drapała w gardle. Wszystko robiło się za słodkie. Pomyślałam o przecukrzonym mleku waniliowym (z kartonika, nie jakimś naturalnym) z echem śmietankowo-maślanym. Maślaność zaś robiła leciutką aluzję do maślanego karmelu.

Po zjedzeniu został posmak cukru, aż poczucie wyprania ust cukrem i drapanie w gardle, a także motyw mleka w proszku i pewna taniość, tandetność. Poczucie, że zjadłam ciężką, białą cukroladę (ale jeszcze nie polewę). 

Czekolada niewątpliwie ma potencjał, ale zepsuty cukrem. Na plus jej pełna mleczność, a nawet śmietankowość i echo waniliowego mleka, lecz cukrowe drapanie w gardle odbiera ochotę, by jeść (mnie zmęczyło po kęsie, ale podkradzioną kostkę zjadłam całą). Jednocześnie, jak zrobiłam research w internecie, jak wygląda skład i "w tym cukru" podobnych jej (Terravita dla Auchan, Wedel, Milka), ta jeszcze wcale nie była tak cukrowa i jako jedyna zawierała śmietankę (np. Milka w ogóle ma tylko mleko odtłuszczone). Muszę więc przyznać, że to nie tak straszliwie, straszliwie jak inne przesłodzona czekolada, która... smakuje właśnie tym, czym jest, a więc mocno mleczną, śmietnakowo-maślaną białą czekoladą. Jej konsystencja też o tym świadczyła i odpowiadał mi o wiele bardziej niż Ishiya Shiroi Koibito White. O ile jednak Ishiya straszy kleistą tłustością, tak nadrabia tym, że nie pali w gardle cukrem. Opisana dzisiaj ma charakter i w porządku jak na białą konsystencję, ale zasładza nieprzyjemnie. Obie mają więc swoje wady i zalety.
Obstawiam też, że jak na białoczekoladowy rynek, to i tak jest mimo wad całkiem niezła.

Mama powiedziała o niej: "na pewno ma niezłą konsystencją, taką gęstą i czekoladową, a nie po prostu tłusto-lepką. W smaku czuć w niej charakter. Najpierw w ogóle pomyślałam o jakimś karmelu, wanilii... po prostu o czymś, a nie samym mleku z masłem. No, tylko ta słodycz bardzo szybko się pojawia i szybko przeszkadza, aż drapie i zacukrza nieprzyjemnie jakby się cukier jadło. A jednak ten skład rzeczywiście wygląda na bardzo dobry w porównaniu do innych tego typu białych. W dodatku, no, biała jednak ma prawo być słodka. Tylko czy aż tak? Mimo że mi smakowała, nie dałam rady zjeść za wiele za jednym razem przez drapanie cukru i musiałam do niej kilka podchodów robić".
Ojciec (który lubi białe czekolady) też jadł tę czekoladę i stwierdził, że dla niego jest "za mało słodka i za mało mleczna".

Po spróbowaniu jeszcze z ciekawości sprawdziłam skład zwykłej białej Schogetten i ze zdziwieniem odkryłam iż nie jest taki sam, jak tej produkowanej przez tego producenta pod Kaufland - spod logo Schogetten jest gorszy (czyżby Kaufland wyznaczał jakieś standardy jakości?). Ciekawe odkrycie.


ocena: 6/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: 3,19 zł (jak wyżej)
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 21%, śmietana w proszku 3%, słodka serwatka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii