wtorek, 6 czerwca 2023

Zotter Heart, Soul & Raspberry Fish / Herzblut & Himbeerfisch mleczna 50 % z nugatem dyniowym, kremem malinowo-kokosowym, kremem marshmallow z pstrągiem i przyprawami, czekoladowym kremem z białym winem, grappą i krwią wieprzową oraz warstwą białej czekolady karmelowej

"Czekolada z rybą" mogłaby kogoś zszokować, ja jednak widziałam już tyle, że... mnie nie rusza. Ani na plus, ani na minus. Obecnie jednak nie szukam czekoladowych przygód wśród dziwności, wolę odkrywać nuty czystych ciemnych. A mimo to, z racji współpracy z Zotterem, czasem tej marki jakieś mniej moje wybieram i próbuję. Tabliczki na 30-lecie ich czekolad typu "hand-scooped" (ręcznie czerpanych, czyli nadziewanych) nie mogłam przegapić. I właśnie nią była czekolada o rybiej duszy i sercu. Czułam, że to... "ryba trochę odgrzana", w sensie nic szczególnie nowego, bo Pink Coconut and Fish Marshmallow (2016) już była i jadłam ją. Ciekawa zabawa, bo w smaku była delikatnie rybia, bardziej jej forma działała na wyobraźnię. Jakby jeść rybę! Jednorazowo - super. Dzisiaj przedstawiana zyskała wiele warstw i nie zagłębiając się w to, czym jest, zdecydowałam się. Zabawa odpadała... czyżby teraz chodziło bardziej o smak? I gdy przepisywałam opis i skład, poraziła mnie jedna rzecz... dodano do niej jeszcze krew (może gdybym zwróciła uwagę na tytuł oryginału HerzBLUT...). Obecnie, gdybym wiedziała to wcześniej, chyba bym się nie porwała. W czasach, gdy kręciły mnie czekoladowe dziwa, jadłam HimbeerBlut / RaspberryBlood (2015), ale takie coś jednorazowo mi wystarczyło, mimo że to w sumie była smaczna czekolada. Potem poznałam bowiem jeszcze CHOCOshot Vampirikum płynny krem śmietankowy z czarnym bzem i malinami oraz krwią, który obudził we mnie negatywne emocje i po prostu był niesmaczny. To wszystko i jeszcze sam fakt, ile do jednej tabliczki napchano (wygląda, jakby dodano warstwy Sweet Greetings from Styria), nastawiło mnie końcowo jakoś negatywnie. Nie lubię przeładowanych rzeczy i jedzeniowych śmietników. Tę więc jakoś bardziej chciałam chyba... po prostu zaliczyć, jakkolwiek źle to brzmi.


Zotter Heart, Soul & Raspberry Fish / Hezblut & Himbeerfisch to mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana (5%) nugatem / praliną z pestek dyni, (21%) kremem malinowo-kokosowym z wiórkami kokosowymi, (12%) kremem marshmallow z białej czekolady z rybą pstrągiem i przyprawami, m.in.  i (21%) czekoladowym kremem z białym winem Muscaris, grappą i krwią wieprzową oraz (9%) warstwą białej czekolady karmelowej.

Po otwarciu poczułam taki natłok najrozmaitszych, niepasujących do siebie i dziwnych zapachów, że aż nieco się skrzywiłam. Poniekąd nawet było w tym coś smakowitego, ale i sporo odrzucających elementów. Spód pachniał bardziej czekoladowo, wyraźnie czuć alkohol, ale i wręcz cukrowo-karmelową słodycz. Całość cechowała korzenność, pikantna i charakterna, ale i silna maślaność, mleczność. Do niej przylepiła się pudrowość - wierzch zdradzał kokosowość i pewną soczystość. Po przełamaniu wyraźnie wyłoniły się trochę cukierkowe maliny, rodzynki i winogrona, ale też uderzył mocny alkohol, w wydaniu karmelowo-cukrowym i czekoladowym (mnie przywiódł na myśl brandy). Nasilił się też kokos. Do tego snuła się tam biała czekolada o śmietankowo-maślanym, ciężkim charakterze i przyprawy bardziej... koprowo-cebulowe? Niedookreślone. Cały zapach na pewno był bardzo ciężki i aż przytłaczający.

Całość była niby dość konkretna, ale wgniatająca się z góry i tam miękkawa, a niewątpliwie twardsza  do pewnego stopnia od dołu. Nic jednak nie trzaskało. Galaretka marshmallow za to ciągnęła się jak wyżuta i stwardniała guma do żucia, po czym rwała się.
Cienka warstwa czekolady kryła wielowarstwowe wnętrze. 
Nugat z pestek dyni był... nugatowy tylko po części. Wyglądał na suchy i kruchy, za to dwa pozostałe kremy już na oko były mazisto-tłuste i bardziej miękkie. To jednak tylko złudzenie.
W ustach czekolada rozpływała się gęsto-kremowo, tłusto w pełnomleczny sposób.
Biała karmelowa ze spodu okazała się integralnie z nią kremowo-tłusta, może bardziej maślana i pylista, ale też gęsta.
Także nadzienia zgrały się z czekoladami, rozpływając się powoli i mniej więcej równo. Pianka marshmallow rozpuszczała się jak zżelowana guma rozpuszczalna, ewidentnie najdłużej.
Nugat był trochę tłusto-nugatowy, oleisty i niby gładkawy, acz z jakby przemielono-grudkowym, trochę marcepanowym elementem. Cechowała go mazistość i ciężkość.
Kremy wyszły niby lżej, ale też tłusto. Czekoladowy krem z winem był mazisto-miękki i rzadkawy, wypełniony drobinkami i skórkami rodzynek, które się z niego wyciągały. Zawarł w sobie lekką soczystość i scukrzenie.
Różowy krem malinowo-kokosowy z kolei był i tłusty, i pylisty, i soczysty. Maział się miękko i rzadko, a do tego lepił się. Wypełniało go całe mnóstwo gigantycznych, średnich i malutkich, trzeszczących wiórków. 
Biała pstrągowa galaretka rozpuszczała się opornie, gumiasto-gumkowo i lepko. Trochę szła w grudki i przypominała bardziej piankową gumę do żucia. Czuć w niej jakby lekkie scukrzenie, drobinki przypraw, pylistość i też lekką tłustość. 
Po wszystkim zostawały miękko-nijakie rodzynkowe farfocle, w większości skórki i przyjemnie trzeszczące wiórki kokosowe o niemal soczystej, świeżej strukturze. Część z nich była rozdrobniona, część pokaźnych rozmiarów. No i... czasem galaretka zalegała nieco dłużej.
Całość wydała mi się... obleśna i śmietnikowo namieszana, przeładowana. Odpychająco lepko-tłusta.

W smaku najpierw odezwała się czekolada mlekiem i karmelową słodyczą. Przejawiała orzechowy charakter, podkreślony lekką goryczką kakao, ale znacząco przesiąkła też wnętrzem. W całości jednak nikła, nie grając zbyt istotnej roli.

Już ważniejsza wydała mi się biała karmelowa czekolada, która ciężkawo-maślany, waniliowy i delikatniusi (niemal krówkowy?) karmel wprowadzała już po paru sekundach i trwała w tle.

Krem czekoladowy z winem podpiął się pod nią integralnie, podwyższając słodycz. Miał karmelwo-cukrowy wydźwięk, podbity procentami. Nie powiedziałabym, że wina, raczej jakieś karmelowego brandy. Z czasem, gdy krem mieszał się z resztą, w ogóle powiedziałabym, że to "po prostu mocny alkohol". Nadzienie zasładzało i roztaczało maślaność, soczystość rodzynek i winogron oraz... metaliczność. Pobrzmiewała raz po raz, czasem się chowała, ale gdy spróbowałam ten krem osobno, czuć to wyraźnie (obstawiam... krew?).

Maślaności dołożył też nugat dyniowy. Przetarł sobie drogę przez słodycz delikatną słonością. Robiło się coraz cieplej, pojawiać się zaczęły przyprawy, w tym na pewno cynamon. Mieszał się z goryczką prażono-pieczonych pestek dyni. Niby je czuć, ale tak delikatnie, że w sumie mogłyby umknąć. Jego smakowa tłustość - z czasem bardziej oleistość? - za to nie umykała. Z czasem i on wydawał mi się coraz bardziej słodko-mdły. 

Początkowo krem malinowo-kokosowy czy galaretka z pstrągiem w zasadzie głównie słodycz podbijały. Trochę tylko podkręcały kolejno soczystość i przyprawy. Ogólnie całość, gdy się tak rozpływała, chwilami była tak namieszana, tak w niej wszystkiego dużo, że wydawała się aż dziwnie nijaka.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odezwał się wyraźniej malinowo-kokosowy krem i marshmallow. 
Ten pierwszy roztoczył smak pudrowo-mydlany oraz kwaśność. Poczułam cukierkowo-pudrowe maliny, podkręcone soczystą kwaśnością chyba cytryny... Która zaraz nikła, na pewien czas zostawiając jednak smak syropu malinowego. W całości podkreślała się nawzajem z soczystością kremu czekoladowego, ale potem malinowość wydała mi się trochę bardziej naturalnie owocowa, choć w kontekście owocu suszonego. Kokos wyszedł delikatnie, trochę śmietankowo, ale przez dłuższy czas ledwo-ledwo się przebijał.

Marshmallow nie miał takiego problemu. Wydał mi się cukrowo słodki, specyficznie piankowy, ale też trochę biało czekoladowy, a jednocześnie wytrawny za sprawą przypraw. Wyraźnie, zwłaszcza gdy próbowałam osobno, wyłoniła się cebula, koper włoski, czosnek i cebula... Trochę było tu korzennych, ale... I pewien chłodek? Mięta, niedookreślone zioła dopuściły w końcu do głosu rybną nutę. Bliżej końca bardziej wyczuwalna, bo tak to jedynie epizodycznie była "do wyłapania". Mieszała się z ogólnie przesadzoną słodyczą, wanilią i karmelem, co pod koniec na zasadzie kontrastu ją uwypuklało. 

Czekolada karmelowa pobrzmiewała w zasadzie cały czas, ale z czasem wyszła bardzo wyraźnie. Biała czekolada o zdecydowanie maślanym wątku i delikatny, maślany, niemal krówkowy karmel lub karmelowo-krówkowe mleko skondensowane zasładzały, aż drapiąc w gardle. Pomagał alkohol z czekoladowo-winnej części.

Krem malinowo-kokosowy mieszał się z czekoladą karmelową motywem białej czekolady. Dużo śmietanki, masła i drapiąca słodycz w nim splatała się ze słodyczą pudrową i mydlaną. Maliny z czasem przycichły, a kokos, który początkowo ledwo się przebijał, przemieszał się ze śmietanką i sam na dobrą sprawę zabrzmiał dopiero bliżej końca. Wiórki podkręciły jego smak, wychodząc klarownie i smakowicie, ale całości niezbyt to pomogło.

Wszystko się mieszało, splatało i gryzło. Przytłaczało, zasładzało i męczyło.

Czekolada odeszła w niepamięć, może jeszcze jakoś na końcówce się przewinęła, ale niewyraźnie. Chyba alkoholowość i natłok smaków ją tak spłyciły. 

Gdy prawie wszystko rozpłynęło się, na języku zostawały różne kawałki i piankowo-zżelowany, powoli rozpuszczający się marshmallow. Kokosowe wiórczyska, wiórki i drobinki rzeczywiście smakowały sobą, wiórkowymi, nawet niegryzione. Trafiły się też skórki rodzynek, które niewiele wnosiły. Z długo zalegającej pianki natomiast wypływały pstryczki przypraw wytrawniejszych przypraw i wędzona ryba. Bardzo wyraźna i jednoznaczna. Ta warstwa trochę chyba przesiąkła malinowo-kokosową, bo i na koniec odnotowałam ulepkowato-pudrowocukierkowe maliny, które w zestawieniu z pstrągiem i przyprawami wydały mi się aż karykaturalne.

Gryzione na koniec wiórki te nieprzyjemne smaki w większości zagłuszyły. Były bowiem kokosowymi eksplozjami.

Po zjedzeniu zostało przecukrzenie, zatłuszczenie oraz posmak... Dziwny. Karmel, mleko i pudrowość, cukierkowość przemieszały się z wytrawnymi przyprawami, goryczką pestkowo-owocową, a także grzaniem alkoholu, zmieszanego z grzaniem słodyczy. Na szczęście wyraźnie czułam też smakowicie soczystego kokosa, którego wiórkowość próbowała wszystko jakoś wygłaskać.

Całość wyszła... po prostu niesmacznie. Ciężka, przesłodzona i maślana biała czekoladowość, piankowość i cukierkowość z mnóstwem maślaności, oleistości i mydlaności oraz wytrawnymi przyprawami, nutami metalicznymi i cebulowo-rybnymi wyszły obleśnie. Niedookreślone było tu wszystko. Jakiś kwasek, jakiś alkohol, jakieś przyprawy i jakaś cukrowość... Niby smakowo czuć, co tam miało być, ale epizodycznie i nie wszystko - choć to nawet lepiej patrząc, co tam Zotter napchał. Epizodycznie może nawet kompozycja zasugerowała, że pójdzie we w miarę ok kierunku, gdy np. maliny, karmel czy kokos lepiej się pokazały, ale potem pojawiało się coś, co wszystko zburzyło.
Konsystencja nieprzyjemna i też przeładowana. Tłusto, lepko, maziście... dużo wszystkiego, a naprawdę nie wiadomo czego. Dużo wszystkiego, a nic przyjemnego... Zmęczyłam 1/4, by się wczuć pod recenzję i w ogóle, wszystko to połapać, ale w zasadzie już po kęsie miałam ochotę to zostawić.
Nie wiem, po co taki tabliczkowy śmietnik robić. To chyba najgorsza czekolada Zottera, jaką jadłam - dosłownie stworzona z tego, co mi w poszczególnych jego tabliczkach nie smakowało.

Mama, to co jej oddałam, zjadła w przeciągu dwóch dni. Usłyszałam: "pierwszego dnia to w sumie niewiele czułam z tego, co jest w opisie. Dla mnie to ona taka głównie słodko-mleczna, z przyjemnym, soczystym kwaskiem, który pojawiał się chwilami, ale nie umiem go nazwać. Czasami też potem wychodził taki dziwny posmak przypraw i ryby chyba, który w sumie mi nie przeszkadzał, ale wolałabym go nie czuć. Drugiego dnia w ogóle gorzej to odebrałam, bo ten posmak bardziej dawał mi się we znaki i mnie obrzydzał. Nie wiem, po co to takie dziwne coś robić, bo to takie niefajnie dziwne".


ocena: 3/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 508 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, mleko pełne w proszku, syrop skrobiowy, karmelizowane mleko w proszku (mleko odtłuszczone w proszku, cukier), pestki dyni, chipsy kokosowe, białe wino Muscaris (zawiera siarczany), mleko, pstrąg, mleko odtłuszczone w proszku, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), masło, koncentrat ananasowy, mleko kokosowe (kokos, woda, substancja zagęszczająca: guma guar), rodzynki, koncentrat soku z cytryny, żelatyna, cebula, sproszkowany kokos (pasta kokosowa, mleko kokosowe, mąka kokosowa), krew wieprzowa, suszone maliny, cała laska trzciny cukrowej cukier, słodka serwatka w proszku, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia, sól, grappa, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon, lecytyna słonecznikowa, ziele angielskie (pimento), koper włoski, mięta, gałka muszkatołowa, pieprz, liście laurowe, chilli "Bird's eye"

poniedziałek, 5 czerwca 2023

Rózsavolgyi Csokolade Madagascar Trinitario 72 % ciemna z Madagaskaru

Po smacznej Criollo Madagascar 71% przyszła pora na drugą z Madagaskaru tej marki. Przy niej zaczęłam zachodzić w głowę, dlaczego, skoro criollo teoretycznie to kakao łagodniejsze, z niego robią tabliczki o mniejszej zawartości. I że właśnie jeszcze tak różnicują - o 1%. Chyba nigdy nie przestanę się temu dziwić.

Rózsavölgyi Csokoládé Madagascar Trinitario 72% to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao trinitario z Madagaskaru, z doliny Sambirano.

Po otwarciu uderzyła soczysta cytryna, wraz z goryczkowatą skórką i ziemią. W tle pojawił się jakiś żółty i kwaskawy, ale raczej egzotyczny owoc - może ananas? A bardziej z przodu, bliżej cytryny wiśnia. Też soczyście kwaśna, ale zawierająca także pudrowość i łącząca się chyba z niejednoznacznymi ciemnymi owocami leśnymi. Cytryna chwilami zaś zahaczała o pewne kandyzowanie... Jednak zeszło się ono z rześkością, bo do splotu dołączyły też jakieś trawy cytrynowe, charakterne liście i soczysty korzeń imbiru, współgrający z palono-prażonymi nutami. Te wiązały się z wyrazistą słodyczą palonego karmelu. Karmelu, który otaczał świeże orzechy prosto z drzewa / krzaka i jakby świeżą kawę? Podkradającą się pod ziemię, z nieoczywistymi przyprawami.

Twarda czekolada przy łamaniu wydawała z siebie bardzo głośne, nieco kruche trzaski dosłownie skały. Już tu wydawała się bardzo zbita i masywna. Ona... była jak skała.
W ustach rozpływała się powoli. Zmieniała się w budyń gęsty i zbity do tego stopnia, że łyżka stoi. Jednocześnie upuszczała trochę soczystości. Miękła, robiąc się coraz bardziej pylistą, ale nie suchą. Pod koniec pozostawiała i soczystość, i suchawe ściągnięcie.

W smaku pierwsza rozeszła się karmelowa słodycz. Był to karmel mocno palony i choć znaczący, to wcale nie przeraźliwie słodki. Wręcz przeciwnie, jakby zgaszony, z czasem coraz bardziej rozmywany maślaną nutą. Pomyślałam o jakiś maślanych karmelowych bułeczkach i wypiekach, ale nagle uderzyły krówki i to one, karmelowe krówki, zdominowały słodką strefę.

Także w słodyczy z czasem zaznaczyła swoją nutę cytryna... jej skórka dokładniej? Nagle wyskoczył soczysty kwasek cytryny. Należał do świeżego owocu, ale... coś go hamowało. Za kwaśnością teraz już ewidentnie podążała bardziej goryczkowata skórka cytrynowa i... nuta kandyzowana. Cytrynę coś słodziło, właśnie hamowało... Nagle jednak wyrwała się i uderzyła wyrazistą soczystością.

Do krówek zaczęło dołączać więcej orzechów i maślaności. Słodycz trwała mniej więcej na tym samym poziomie, ale nie była już pierwszoplanowa, bo dołączyły do niej inne nuty. Między innymi orzechy laskowe, też naturalnie słodkie.

Gorzkość podkradła się do karmelowych krówek i podkreśliła w nich pewne ciepło. Znów pomyślałam o wypiekach, ale wtedy gorzkość zintensyfikowała się i przytoczyła ziemię. Ciemną, acz raczej suchawą, rozgrzaną. W ziemi kryły się przyprawy, łączące ciepło i soczystość, w czym przodował świeży korzeń imbiru. Po głowie snuły mi się też jakieś soczyste trawy, np. cytrynowa. Przewijały się orzechy i drzewa czy krzewy orzechowe.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wśród cytryn znalazły się jakieś słodsze, bardziej egzotyczne żółte owoce - chyba ananas. Może odrobinka mango? Chwilami cytryny chyliły się ku pudrowości.

Ziemia i soczyste rośliny z czasem bardziej zaczęły się mieszać z owocami. Najpierw mignęło mi coś czereśniowo-wiśniowego (późne, niemal czarne odmiany jak np. kordia). Pomyślałam też o ciemnych leśnych, ukrytych w roślinach. Były słodkie, cierpkie... I nagle wpuściły sporo wiśni. Słodko-kwaskawych, soczystych. Chyba wciąż w towarzystwie czereśni.

Mimo mnóstwa owoców, słodycz karmelowych krówek trwała do końca niestrudzenie. Pod koniec wyłoniło się z niej jeszcze więcej orzechów laskowych. Do głowy przyszła mi leszczyna i liście, a także... świeża kawa? O ziemistych nutach... Ziemia łączyła je z owocami, w zasadzie wtłaczała je w owoce.

Co, wraz z ciepłem przypraw z oddali, przerobiło wiśnie na bardzo słodkie, czerwone wino. Odnotowałam w nim lekko pudrowy motyw, jakieś owoce ciemnoczerwone subtelniejsze, ale wciąż soczyste i lekko cierpkawe.

Po zjedzeniu został posmak karmelowo-maślanych krówek, słodkie wiśnie o winnym charakterze oraz cytryna odmieniana przez wszystkie przypadki, w różnych formach: głównie pudrowa, na słodko, ale wciąż też przyjemnie soczyście-kwaśna i skórkowa. Wszystko osnuła ziemistość i delikatna cierpkość.

Całość bardzo mi smakowała z racji jednoznaczności cytryn i krówek, a także tego, jak połączył je soczysty imbir. Nie za dużo, ale taki wnoszący ciepło. Do tego rośliny, ziemia i wiśnie z czereśniami czy wino - bardzo zacny splot. Obyłabym się wprawdzie bez co bardziej pudrowych czy kandyzowanych nut, ale na szczęście nie było ich za wiele. Madagaskar czuć tu nieźle, ale z wieloma niejednoznacznościami - niektóre też mogłyby się bardziej wyklarować. Wszystko to jednak moje drobne uwagi.

Dzisiaj opisywana była bardzo słodka, ale jednak nie tak jak Criollo Madagascar 71% Pudrowość i delikatny karmel tamtej przegrał z karmelowymi krówkami tej. Pudrowe echo czerwoności podlinkowanej z kolei nie dorównało czereśniom i wiśniom. Criollo była jednocześnie o wiele łagodniejsza i... cytrynowa jako lody i sorbet, coś cytrynowego. Choć też ciekawa, to wersja trinitario 72% miała pazurki, którymi wbiła się w moje serce.


ocena: 9/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 1960 HUF, czyli ok. 24 zł (za 70g)
kaloryczność: 464 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym, gdyby była dostępna w Polsce

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 4 czerwca 2023

Valio PROfeel Protein Mousse Chocolate Flavour

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze diplodoki spokojnie skubały sobie zielone dobro tej planety, poznałam i polubiłam mousse'y za sprawą Deluxe Creamy Mousse Amaretti Flavour with Cake PiecesDeluxe Creamy Mousse with Chocolate & Cake Pieces z Lidla. I choć bita śmietanka nieustannie od dziecka mnie brzydziła i brzydzi, mousse'y przechodziły (i czasem śmietanka-wierzch w budyniowych, sklepowych deserach, których obecnie nie lubię, mi nie przeszkadzał). Zachwyt jednak prysł jak mydlana bańka, gdy je zmienili na Mousse D'Amour (recenzje niżej pod tymi samymi, powyższymi linkami). Potem ogólnie jakoś mousse'y znielubiłam, jak i inne takie desery. Latami trzymałam się od nich z daleka, ale w przypływie nostalgii zwróciłam uwagę na produkt, o którym zobaczyłam parę pozytywnych opinii. Postanowiłam sprawdzić, czy mousse'y to nadal tak bardzo nie mój produkt, czy jednorazowo jako taka wspominkowa ciekawostka może mnie ucieszyć. Biorąc produkt, który mylnie wzięłam za ten mousse, zwróciłam też uwagę na paskudny pudding.... W domu dotarła do mnie moja pomyłka. Na szczęście jednak czekoladowy pudding, który kupiłam przez pomyłkę myśląc, że to mousse, miał najdłuższą datę i został na koniec. Może trochę zaspoileruję, że od ostatniego posiadanego produktu, szczęśliwie była gotowa wybawić mnie Mama. 

Valio PROfeel Protein Mousse Chocolate Flavour to "pasteryzowany mus o smaku czekoladowym; z wysoką zawartością białka i substancjami słodzącymi, bez laktozy".

Po otwarciu poczułam słodki, aż nieco złudnie cukrowy zapach, trochę przywodzący na myśl likier kakaowy. Taki z alkoholową naleciałością? Z nutą sztuczną, czekoladopodobną. Przede wszystkim czuć jednak wyraźnie proste kakao w proszku. Oprócz tego, zwłaszcza w trakcie degustacji, pojawiła się ewidentnie mleczna baza, nie zagłuszająca jednak ciemnoczekoladowo-kakaowego charakteru.

Kupiona druga sztuka zaskoczyła mnie negatywnie podeschniętą, dziwną warstwą na wierzchu i wieczku - wyglądało to na suchą plastiko-folię z deseru. Nie zachęcało do jedzenia.

Choć deser wyglądał na lekki, bardzo napowietrzony i pełen pęcherzyków powietrza, był treściwy i masywny. Jak na mousse, zaskakująco zwarty i tłusto-ciężki. Plaskał głośno. W ustach potwierdził swoją zwartą gęstość, a mousse'owata chmurkowość była minimalna. Wydawał się jeszcze gęstnieć! Okazał się jakby zwartym i lekko żelkowatym, bardzo kremowym budyniem, z lekko czekoladowo-zagęszczonym motywem. Z czasem robił się coraz bardziej maziście-kleisty, a pod koniec zaserwował jeszcze pylistość.
Na ściankach osadziła się dziwna, jakby podsuszono-zżelowana warstewka, która była obrzydliwa. To chyba jeden z nielicznych deserów, których kubeczka nie wylizałam.
Nie było w nim prawie nic z mousse'u. Tłustość iluzoryczna przytłaczała i była osobliwa, ale nie bardzo odpychająca. Pod koniec wprawdzie trochę mnie zmęczyła (w połączeniu z posmakiem), ale odebrałam to zaskakująco dobrze... chyba jednak niestety dlatego, że wyszło to mało mousse'owato, więc biorąc pod uwagę, czym produkt ma być, nie wychodzi to na jego korzyść.

W smaku od pierwszej chwili uderzył czekoladowością o trochę likierowym wydźwięku, do którego doszła lekka, złudna cukrowość. Nie był bardzo słodki, przynajmniej nie od razu. 

Najpierw roztoczył cierpkość kakao i drobną nutę sztucznego likieru czekoladowego (ale bez realnych procentów). Likierowa ciemna czekolada zarysowała się wyraźnie, mleczna baza z kolei, choć wyczuwalna, początkowo wydawała się nieistotna.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach przybrała na znaczeniu wyraźnie. Nie zaburzyła jednak kakaowo-ciemnoczekoladowego klimatu. Bardzo wzrosła też słodycz i wyłoniła się w niej pseudo czekoladowość, należąca do czekolady ciemno-kakaowej, takiej z echem figurek czekoladopodobnych. Trzymało się to jednak w tle, za likierowo-kakaową "czekoladowością". Słodycz na szczęście strasznie przesadna się nie zrobiła.

Z czasem nieco odpuściła na rzecz cierpkości. Kakaowo-czekoladowa mieszała się z bardziej, acz nie mocno, chemiczną. Wprawdzie dominowała ta pierwsza, ale nie uratowała sytuacji. Odnotowałam lekki kwasek. Mimo to, słodycz pod koniec była bliska przegięciu i trochę męczyła-muliła.

W posmaku zostawała przy każdej łyżeczce sztuczność, ale też lekka kakaowa cierpkość, goryczka i wysoka, jakby cukrowa, słodycz. Niestety zestawione z dosłownie gryzącą w język chemiczną, pseudo alkoholową nutą. Dodatkowo deser jakby otłuszczał usta, co wcale przyjemne nie było. Jedząc, zastanawiałam się, czy skończę cały. W końcu się wciągnęłam, doszłam do wniosku, że tak, bo był w sumie ciekawostkowo mogę zjeść, ale pod koniec zaczęło mnie po prostu mulić i nie byłam w stanie skończyć dosłownie końcóweczki z dna.
Najgorszy był posmako-niesmak (jeść to jeszcze, ale najgorzej przestać...). 

Całość nie była zła, w zasadzie chyba... dobra. Wydała mi się produktem zrobionym poprawnie, przyjemnie ciemnoczekoladowym. Konsystencja niby mousse'owata, ale w stopniu minimalnym, a raczej budyniowato gęsta, kremowa. Bardzo słodka, ale nie bardzo przesłodzona, a nawet w miarę gorzkawa. Do tego jednak z alkoholowym echem i sztuczna, to już niezbyt przyjemnie. Mleczna w kontekście bazy (a nie "umlecznienia czekolady") - jednak wyraźnie, co przekłada się na ogólnie niezły odbiór.
Z kolei posmak czy raczej niesmak i ta cena nie zachęcają ani do zakupu, ani do jedzenia. Zjadłam, ile byłam w stanie, bo już był. Produkt raczej nie dla mnie, acz w porządku na zaspokojenie zachcianki jednorazowej. Niby do zjedzenia, ale resztka trafiła do Mamy (głównie by rozstrzygnęła, czy będzie w stanie zabrać się za pudding czekoladowy, czy mi przyjdzie go męczyć).
Zjadła, żeby nie wyrzucić i podsumowała: "Przez tę glutowatą konsystencję nie mogłam się w smak wczuć, bo ta mnie obrzydzała. Nie była taka, jaką mousse powinien mieć. A smak... Bardzo słodki, gorzki chyba jak trzeba, wyraźnie czekoladowy, więc chyba tu jest, czym ma być. Tylko że niesmak straszny wywołał. Też na szczęście długo się nie utrzymywał. A że bez cukru, laktozy, mało kalorii itd., a takie rzeczy chyba trudno zrobić, to on chyba obiektywnie dobry. Ale ja nie lubię czekoladowych deserów. I glutów". 

Mam też taką nieśmiałą myśl, że taki deser spokojnie mógł by mieć gramaturę serków homo itp., czyli te 120-130g, bo jest za specyficzny na takie 150. A przynajmniej w moim świecie ta gramatura przeznaczona jest dla jogurtów, serków wiejskich itp. - produktów neutralnych, nie na słodko. Było to na tyle specyficzne, że w sumie kiedyś mogłabym się na to jeszcze raz porwać, ale tu właśnie wadzi mi gramatura.
I w sumie... porwałam się. Te słowa dopisuję po dość długim czasie, bo post czekał w kolejce i tak. A kupiłam, bo chciałam spróbować swojego "dzikiego pomysłu z chili" i... zrobić mniej więcej rozeznanie, ile na taki czekoladowy deser dodać tej przyprawy. Planowałam bowiem zrobić sobie jogurt z kakao, rozpuszczoną czekoladą i właśnie chili. A że rzadko takie rzeczy robię, nie chciałam zawalić sprawy z ostrością. Wolałam przetestować na gotowcu. I powiem, że mousse Valio obrobił się przy malutkie łyżeczce (znacznie mniejsza niż do herbaty) chili, ale większość zjadłam nie posypując i utwierdziłam się, że produkt to zrobiony dobrze, acz niezbyt mój.


ocena: 7/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: 4,74 zł (za 150g; jak wyżej)
kaloryczność: 87 kcal / 100 g; cały 131 kcal
czy kupię znów: raz wróciłam, ale wiem, że więcej nie wrócę

Skład: mleko półtłuste, białko mleka, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu (2,7%), czekolada (0,8%), skrobia, substancje zagęszczające (guma guar, karagen), żelatyna, substancje słodzące (acesulfam K, sukraloza), aromaty, sól, enzym laktaza

sobota, 3 czerwca 2023

Rózsavolgyi Csokolade Cacao Criollo Madagascar 71 % ciemna z Madagaskaru

Zamawiając czekolady od Rozsavolgyi Csokoládé już od razu niektórych byłam o wiele bardziej ciekawa niż innych. Właśnie między innymi z Madagaskaru zaliczały się do tych, które musiałam mieć koniecznie... A no właśnie. Użyłam liczby mnogiej, bo zaopatrzyłam się w dwie różne tabliczki z tego regionu. Dzisiaj przedstawianą obstawiałam jako łagodniejszą, wszak z ziaren criollo, ale jakaś tam niepewność zawsze zostaje. Już nie mogłam się doczekać zestawienia jej z drugą nabytą.

 Rózsavölgyi Csokoládé Cacao Criollo Madagascar 71% to ciemna czekolada o zawartości 71 % kakao criollo z Madagaskaru, z doliny Sambirano.

Po otwarciu poczułam zaskakująco jednoznacznie cytrynowy sorbet, któremu towarzyszył kwaskawy, acz wciąż łagodny nabiał, a dokładniej mieszanina kefiru, maślanki i jogurtu. Słodycz częściowo była pudrowa - najwięcej tu pudrowych cukierków cytrynowych, ale też trochę czerwonych owoców... jakby coś z nich posłodzonego cukrem pudrem. A do tego róże. Suszone, słodkie kwiaty... Które łagodziły nabiał, że przemykała tam też śmietanka. Wprowadziła biszkopt kawowy, który dodał kompozycji trochę gorzkości i palonego akcentu.

Tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno, co nie dziwiło z racji tego, jak twarda była. Wydawała się bardzo masywna, a także nieco krucha w sucho-skalisty sposób.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto, zmieniając się w suchawo-zwartą grudkę budyniu. Taką choć z wierzchu niby aksamitną, to jednak w pewien sposób twardawą do końca. Z czasem pojawiała się lekka soczystość, dzięki której kształt miękł i giął się.

W smaku pierwsza pojawiła się cytryna, jednak już w kolejnej sekundzie obok znalazła się słodycz. Kwaśny cytrus roztoczył lekką soczystość, acz imperatywnych zapędów nie miał. Podobnie jak lekka gorzkość dymu, która jedynie zgłosiła swój udział w bukiecie.

Polała się mleczność i śmietanka. Zaraz pomyślałam o lodach cytrynowych albo całym deserze. Cytrynowe lody zrobione na bazie śmietanki, połączone z kwaśniejszym, cytrynowym sorbetem i... słodziutkim, cytrynowym sosem? Poczułam dosłownie "słodziutką cytrynkę", trochę pudrową.

Słodycz i kwaśność stanowiły jedność, co podkreśliły rodzynki. Słodko-kwaśne, lekko soczyste i wypełniające delikatny biszkopt. Daleko za nimi pojawiła się nutka czegoś czerwonego... kwiatów, np. róż lub... owoców? Też jednak w pewien sposób pudrowa, acz bardziej w sensie "suszona".

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz przeszła w bardziej karmelową. Poczułam lekko palony motyw, a po chwili śmietankowe, łagodne karmelki. Słodycz nie rosła jakoś bardzo, ale miała sporo do powiedzenia. Jej charakter był jednak spokojny.

Spokojna, niemal leniwa wydała mi się też odlegle pobrzmiewająca nutka ziemi. Z czasem dołączyła do niej delikatna kawa. Kontynuowała palony wątek, a po chwili przedstawiła się jako kawa mleczna i subtelnie słodki biszkopt kawowy. Nasączony kawą i... z owocowym echem? Pomyślałam o jakiś słodkich cząstkach cytrynowych i rodzynkach.

Słodycz znów wydała mi się nieco pudrowa, tym razem było to trochę czerwonych owoców - chyba truskawki i róże. Suche, suszone i słodkie róże. Jakby ich płatkami udekorowano biszkopt kawowy i lodowy deser cytrynowy.

Kwasek cytryny obecny przy lodach był leciutki, a połączenie to w pewnej chwili zasugerowało bardziej jogurt i maślankę. Orzeźwiały i łagodziły.

Całość zwieńczyła palona nutka i odrobinka dymu.

W posmaku została śmietanka, jogurt oraz cytrynowe lody i sorbety. Do tego lekka cierpkość dymu, kawy i akcent "czerwonej słodyczy" - nawet już trudnej do uchwycenia, czy bardziej owocowej, czy kwiatowej. Czułam kwasek i dość wysoką słodycz, a także lekkie wysuszenie, mimo soczystego klimatu.

Czekolada była bardzo smaczna, mimo że łagodna i niemal leniwa. Obrazowy sorbet i lody śmietankowo-cytrynowe, kawowy biszkopt z rodzynkami, akcent róż i kwaśniejszy nabiał wręcz pokochałam, jednak dlatego jeszcze bardziej przeszkadzała mi słodycz pudrowa i delikatnego karmelu.
Powtarzam się, ale criollo często wydaje mi się nieco zbyt łagodne - stąd nie mogę pojąć, czemu to z nim robią tabliczki o niższej zawartości kakao (choć o 1% względem Madagascar Trinitario 72%).


ocena: 8/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 3490 HUF, czyli ok. 41 zł (za 70g)
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 1 czerwca 2023

Meybol Cacao Ailla Peru 72% Kakao ciemna z Peru

Już kiedy zaczynałam poznawać świat czekolad plantacyjnych, zawsze ciekawiły mnie historie stojące za danymi tabliczkami. Lubię wiedzieć coś więcej o plantacjach, regionach czy choćby opakowaniach, nazwach, pomysłach na stworzenie danej czekolady. To sprawia, że mają bardziej indywidualny charakter. W przypadku tej, warto poświęcić chwilę uwagi nazwie i opakowaniu. Łatwo się domyślić, że Ailla nazywa się plantacja, z której dostarczono kakao do produkcji tej czekolady. To jednak jedno. W języku Inków "Ailla" oznacza ziemię, a opakowanie przedstawia papugę. I właśnie m.in. tym ptakom dedykowana jest ta tabliczka, bo są zagrożone wyginięciem przez wylesianie. Meybol sadzi drzewa kakaowe, by jakoś temu zaradzić (zwłaszcza na plantacji Ailla, gdzie ostatnio była... plaga papug). Papugi ponoć uszkadzają kakaowce (zjadają je, bo inne drzewa w okolicy są wycinane), więc hodowcom kakao i papugom trudno żyć w zgodzie, ale jak widać, wszystko jest możliwe. A gdy stykają się dwa zagrożone gatunki... wiadomo, trudna sprawa. Meybol niewątpliwie rozumieją problem wyginięć, bo przecież także kakao Chuncho jest zagrożoną odmianą. A to właśnie z niego, dokładniej z tego rosnącego w andyjskich dolinach regionu Vraem, robi się czekolady Ailla.

Meybol Cacao Ailla Feine Dunkleschokolade Peru 72% Kakao to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao Chuncho z Peru, z regionu Vraem (dolina rzek Apurímac, Ene i Mantaro), z plantacji Ailla.

Po otwarciu poczułam splot gorzkawej, czarnej ziemi i słodziutkich, miękkich truskawek. Za nimi stały inne czerwone owoce, ale o wiele mniej jednoznaczne, a także śliwki. Śliwki miękkie, dojrzałe, ale też wędzone i... owoce z kompotu? Zarówno truskawki, jak i śliwki. Wędzone śliwki zaprosiły dym, a ten wprowadził niemal soczyście-mięsną nutkę. Na bardziej czekoladowy tor naprowadzał ją goryczkowaty słód, skórzany motyw oraz pieczoność. Ta odniosła się do maślanych ciastko-krakersków. Między nimi a soczystością zaplątał się karmel i pikanteria przypraw. Pomyślałam o chili, pieprzu, pimento, kardamonie, cynamonie... Podporządkowanych jednak pieczono-karmelowej, maślanej słodyczy. Która... kryła trochę słodkich orzechów?

Czekolada wyglądała na nieco suchą; gęsto-kremowo twardą i właśnie twarda okazała się przy łamaniu. Trzaskała jednak nie za głośno, niczym suche, cienkie gałązki. Wydała mi się też w pewien sposób krucha.
W ustach rozpływała się powoli, ni umiarkowanie, ni wolno w zasadzie. Była bardzo kremowa, ale mało tłusta, a nawet trochę suchawa. Kojarzyła mi się z gęstymi, wolno topiącymi się lodami na śmietance z trochę pylistym efektem. Do końca odznaczała się aksamitnością, pod koniec przytoczyła trochę soczystości i zniknęła, nieco wysuszając. 

W smaku najpierw poczułam delikatną słodycz, jakby nieśmiało badającą grunt. Po chwili wzrosła, rozchodząc się przy tym na dwie strony.

Najpierw zwróciła na siebie uwagę słodycz palono-pieczona. Karmel otworzył drogę ciastko-krakersom sowicie wypieczonym, wyraźnie maślanym i/lub z masłem. W tle przemknęły niemal maślane, słodkie orzechy (acz jeszcze nie do nazwania).
Zaraz jednak ogólna słodycz wydała mi się bardzo, bardzo wysoka i bezgranicznie soczysta. Należała do wręcz miękkich, dojrzałych i przejrzałych truskawek. Były tak słodkie, że otarły się o truskawki z cukrem i śmietanką...? albo nawet i bez śmietanki.

Truskawki otworzyły drogę owocom, w tym innym czerwonym. Trudno je jednak było dookreślić. Chyba pojawiły się czerwone śliwki, czerwone... winogrono-rodzynki? Słodziutkie na pewno, bez cienia kwasku.

Popłynęła subtelna, lekko pikantna gorzkość. Pieprz i chili dodały kompozycji powagi, przy czym to drugie wpisało się w soczystość. Ostrość otulała gorzkość, która z czasem zaczęła rosnąć w kierunku bardziej ziemistym. W wyważeniu ich pomógł słodki, leciutko ostry cynamon. Zjawił się dym.

Słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przypomniała sobie o ciastkach. Pomyślałam o jakiś mocno wypieczonych karmelowych ciastko-krakersach. Może z nutką soli? Zaraz jednak przygłuszył je słód... też jakby karmelizowany. Karmel z czasem co wytrawniejsze stłumił zupełnie. Kompozycja zrobiła się bardziej słodka, a krakersy umknęły na rzecz ciastek.

Gorzkość ziemi i dymu kręciły się wszędzie, acz nie były bardzo mocne. Wplotła się w nie wędzona, lekko soczysta nuta.

Owoce przeszły trochę na dalszy plan, zaskarbiając sobie wędzoność. Śliwki były wędzone, ale w zasadzie głównie słodkie. Kwasek był tylko domniemany. Wyobraziłam sobie też śliwkowe kompoty... Kompoty truskawkowe? I jakby do truskawek podkradł się słodko-ostrawy cynamon. Myśli zeszły na rozmiękłe, słodkie owoce z dna dzbanków i szklanek.

Całość nieco złagodniała w maślanym sensie. Wciąż czułam trochę słodu, ale... jakby zmieniał się w orzechy. Te wydały mi się słodkie i delikatne, ale wyraziste w tym. Orzechy laskowe surowe, młode i bez skórek nagle uderzyły. Zmieszały się z maślanym, delikatnym karmelem, który gdzieś zgubił swój pieczono-palony charakter. Ciastka maślane czułam w tym momencie delikatne, z nutką maślanego karmelu.

Gdy tak całość łagodniała, na końcówce wyskoczyła jeszcze ziemia, czy to z racji kontrastu, czy chcąc postawić kropkę nad i... Po czym rozmyła się i ona, jakoś wraz z orzechami, zagłuszając ewidentną laskowość. Poczułam za to pikanterię chili i pieprzu.

Posmak należał do maślanego karmelu i jednak bardziej znowu ciastko-krakersów, trochę słodo-orzechów - już niejednoznacznych. Do tego czułam soczystość słodkich truskawek i aż karykaturalnie słodziutkich, wędzonych śliwek, prawie bez kwasku. Lekka ziemistość i przyprawy też się zaplątały.

Czekolada smakowała mi niezaprzeczalnie, mimo że mogła by być odrobinę mniej słodka. Wydała mi się bardzo niecodziennie ciekawa. Słodycz ciastek i krakersów, a do tego słodziuteńkich truskawek, wędzonych śliwek, też w wydaniu kompotowym niby była niepasująca do siebie, a jednak... W dziwny sposób tak jej nuty igrały ze sobą nawzajem i z innymi, że wyszło to smacznie. Sporo wędzenia, trochę słodu, ziemi i orzechów laskowych, pod koniec mocno z maślanością łagodzących, także były ciekawe, bo doprawione chili i pieprzem. Lekko, ale niepodważalnie. Gorzkość trzymała się niskiego poziomu. A jednak wiele aspektów (soczystość, wędzenie) przełożyło się na to, że choć to słodycz była pierwszoplanowa, wcale tak nie zasładzała.


ocena: 8/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 31 maja 2023

Auchan noir Saveur Poire & Amandes ciemna 64 % z kawałkami gruszkowymi i karmelizowanymi migdałami

Lubię gruszki - w zasadzie tylko deserowe, które odkryłam dopiero w 2022 roku - ale mogę bez nich żyć, jak i bez gruszkowych produktów. Nie robią na mnie wrażenia, lecz w przeszłości gdy zobaczyłam czekoladę gruszkową, ciekawiła. Żadna z jedzonych czystych z dodatkiem nie była jakaś szczególna. Na wyróżnienie zasługuje jedynie nadziewany Zotter Pear Cardamon. A jednak, wbrew jakiejkolwiek logice, pod koniec lata 2022, widząc tę w Auchan, włożyłam do wózka. I tak płacił ojciec, a ja pomyślałam, że "może na uczelni się zje". Stało się jednak tak, że w zimowym semestrze nie miałam dni na uczelni takich, by zabierać czekoladę i przyszło mi wreszcie, niezbyt chętnie, za tabliczkę zabrać się w warunkach domowych. Nie miała więc lekkiego startu.

Auchan noir Saveur Poire & Amandes to ciemna czekolada o zawartości 64 % kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej z kawałkami gruszkowymi (10%) i karmelizowanych migdałów (6%), marki własnej Auchan.

Po otwarciu uderzył zapach gruszkowy i naturalnych, lekko prażonych migdałów. Gruszki dominowały, wraz z migdałami niemal zupełnie zagłuszając czekoladę. Kojarzyły się z likierem gruszkowym i galaretkami gruszkowymi (niech nawet im będzie, że w ciemnej czekoladzie) - z wyczuwalnym aromatem, ale jeszcze i z naturalnym wątkiem. Mieszały się z bardzo wysoką, cukrową słodyczą. Lekka palona gorzkawość czekolady była dopiero w tle.

Tabliczka w dotyku była złudnie tłusta, trochę ulepkowata, a w ogólnym kontakcie twarda i krucha. Trzaskała głośno, a dodatki wraz z nią.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym. Miękła w gęsto-mazisty sposób, racząc mnie średnią, maślaną tłustością. Tę przełamała pylistość i wyłaniające się z czekoladowej mazi kawałki.
Dodano ich mnóstwo, różnej wielkości; w moim odczuciu aż przesadzono. Po paru chwilach w ustach kęs zmieniał się w rzadkawo-gibki, najeżony zlepek, nieprzypominający czekolady. 
"Gruszki" były się drobniutkimi, przezroczysto-białymi cząstko-kawałkami. Kawałkami nie owoców.
Początkowo suche i jakby kandyzowane kawałki czegoś, w trakcie jedzenia okazały się mięknącymi i rzężącymi, kuleczkowymi jakby suchymi galaretkami (ale nie zupełnie). Czuć w nich mocne scukrzenie, "gruszkową kuleczkowość"... i właśnie jakby kandyzowanie. Były trochę lepkawe, ale szybko znikające po starciu z zębami.
Migdały z kolei były średnio twarde i średnio chrupiące, a częściowo pokryte twardszą i bardziej chrupiącą skorupką z cukru. Gdy turlały się po ustach, dzwoniły tym po zębach. Zlep dodatków jawił się nieprzyjemnie, że aż w sumie nie wiadomo, co z nim w ustach robić. Bardzo mi się taka forma nie podobała.
Jako jednak że dodatki zostawiałam, aż czekolada się rozpłynęła, także ta warstwa w większości zdążyła się rozpuścić.

W smaku od początku uderzała wysoka, cukrowa słodycz. Miała nieco likierowy charakter, w którym gruszka zaraz zdradziła swoją obecność. Tchnęła lekką soczystość.

Szybko zaznaczyła się też palona gorzkość, przywodząca na myśl dym i marcepan, także z nieco likierowym akcentem. Niestety jednak wydawało mi się, jakby była nieco rozmyta od środka. Lekko wodnista? Przemknęła myśl o nazbyt wodnistej, delikatnej kawie.

Po chwili gruszki zagrały już bardzo wyraźnie. Poczułam sok gruszkowy i leciuteńki dosłownie kwaseczek. Do głowy przyszły mi dość naturalne galaretki gruszkowe, podkręcone likierem. Cukrowo słodkie, z aromatu, a jednak też lekko soczyste. W czekoladzie podkreśliły cierpkość, jednak podniosły też ogólną słodycz. Wpisały się w likierowy wydźwięk.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekolada złagodniała w maślanym sensie. Pomyślałam o bardzo rozmytym marcepanie, podprażonych migdałach i orzechach. Pozwoliły szaleć gruszkom i likierowo-cukrowej słodyczy. Ta zaczęła drapać w gardle i ogólnie męczyć, irytować. W pewnym momencie pomyślałam o cukrze pudrze i białym cukrze po prostu. Od gruszek rozchodziła się przeogromna słodycz, ale też lekki kwasek.

Wyłaniające się kawałki podkreślały cukrowość. "Karmelizowane" migdały okazały się zaskakująco zadowalająco wyrazistymi kawałkami, z których rozpuszczała się cukrowa warstwa, niespecjalnie palona.
Gruszkowe kawałki, niegryzione, wnosiły galaretkowato-cierpki motyw, robiły się coraz bardziej sztuczne. Rosła jednak też słodka soczystość, delikatny kwasek zaś wydał mi się podkręcony cytryną. Był jednak delikatny, zmieszany z cukrowością, wpisaną także w te kawałki.

Gdy czekolada znikała, wydawała się nijako-maślana i jedynie gorzkawa w sposób palony, migdałowy - bo nasiąkła ewidentnie.

Kawałki gryzione już po czekoladzie smakowały w miarę wyraźnie. Migdały pozbawione już części cukrowej otoczki były do rozpoznania, choć ich smak cechowała delikatność. Gruszkowe cząstki okazały się cukrowe, a gdy chodzi o owocowość, to w połowie były naturalnie gruszkowe, a w połowie wciąż jak sztuczna mieszanka galaretki i likieru gruszkowego.

Po zjedzeniu został posmak migdałów i gruszek z aromatu, pewna cierpkość... Też cierpkość kakao? Wkomponowana w bardzo maślaną tłustość. Na pewno cukrowość, a więc ciężkie zasłodzenie i drapanie w gardle.

Od razu przypomniała mi się przy niej Carrefour Selection Noir Pepites Saveur Poire. Wydają się na mniej więcej tym samym poziomie, acz obecnie po prostu doskonale oddają czekolady, które nie są mi do szczęścia potrzebne.
Całość mi nie pasowała, ale nie mogę powiedzieć, by była tragiczna. W zasadzie nawet wyszła ponadprzeciętnie, dodatków nie pożałowano i świetnie je czuć. Były poniekąd naturalne. A jednak mam problem, że spod nich czekolady nie czuć i... gruszki były mi nazbyt podkręcone aromatem, a migdały niepotrzebnie ocukrzone. To podniosło cukrowość całości. Palono-likierowa baza niedomagała. A wydawała się w porządku.
Silny zapach gruszkowych galaretek mnie przeszkadzał i niezbyt mi się podobał, ale np. Mama uznała go za bardzo przyjemny, ładny. Ja bym powiedziała, że tabliczka została nim aż naperfumowana, ale to akurat chyba bardzo subiektywne.
Już przy pierwszej kostce zaczął mi doskwierać dyskomfort w jedzeniu. Taki zapach, uciekająca czekoladowość, a wysoka cukrowość, najeżenie dodatkami, do których mam spore zastrzeżenia - no, nie dla mnie i prawie całość oddałam Mamie. Ona też jej nie podołała, ale trochę zjadła.

Mamie czekolada mimo wszystko była za gorzka, ale to oczywiście nie zarzut. Tym jednak, co bardzo Mamie nie podobało się w czekoladzie było: "jest tak gruszkowa... jakby naperfumowana! Zapach to ładny, ale w smaku to aż nieprzyjemnie. Rozpuszcza się niefajnie, dziwnie w taki zlep dodatków idzie. I potem tak dużo tego wszystkiego, migdałów, orzechów czy coś, nie wiadomo. Skupiliby się na tych gruszkach i porządne kawałki dali, choćby jakieś kandyzowane, a nie takie coś". Stwierdziła, że ogółem okropna i tabliczka trafiła do ojca. A jednocześnie obie przyznajemy, że niby... jest czym jest, tylko że nie smakuje to najlepiej.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 8,79 zł (ojciec płacił)
kaloryczność: 540 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kawałki gruszkowe 10% (sok gruszkowy z koncentratu 4,5%, cukier, dekstroza, sok z cytryny z koncentratu, substancja żelująca: pektyny, aromaty naturalne), karmelizowane kawałki migdałów 6% (migdały 4,2%; cukier), lecytyna słonecznikowa, aromaty

wtorek, 30 maja 2023

(miniaturka) Zotter Labooko mini Tansania 75 % ciemna z Tanzanii

W paczce z The High Five Company znalazłam też parę gratisów, które bardzo mnie ucieszyły, bo były ciekawe, a sama bym ich nie kupiła. Dzisiaj przedstawiana miniaturka ucieszyła podwójnie, bo miała to być pierwsza miniaturka Zottera u mnie, więc byłam ciekawa, jak przedstawia się streszczenie jego czekolady i mogłam się odnieść, jak to wygląda u niego, a w ostatnio jedzonych małych Beskidach. Mało tego! Wprost uwielbiam smak tanzańskiej Labooko 75% (recenzja z 2020). Jak dobrze ta mała oddaje pełnowymiarową?

Zotter Labooko mini Tansania 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Amelonado i Criollo z Tanzanii; czas konszowania to 15 godzin; wersja miniaturowa, czyli 8g.

Po otwarciu rozbrzmiał intensywny zapach wytrawnego, czerwonego wina z soczystością wiśni i wilgotnej, czarnej ziemi. Za tą chyba zarysowała się nieśmiała, czarna kawa. Obok nich wystąpiła wysoka słodycz mocno palonego karmelu, w którym to paloność miała w sobie coś ze słodko-goryczkowatej kadzidlaności oraz słodkawo-duszna nuta fistaszków, a dokładniej ciężkiego masła orzechowego.

Mini tabliczka zyskała inny grawer, niż duża Labooko.
Już w dotyku wydawała się tłustawo-śliska niczym dość twarde awokado. Czekolada rozpływała się powoli, wręcz leniwie i bardzo gęsto. Była tłusto-kremowa, lepka niczym gładkie masło orzechowe. Wydała mi się lekko śliskawa jak jakaś pasta z awokado czy masło. 

W smaku pierwsza pojawiła się wyrazista słodycz karmelu. Karmel musiał to być odważnie palony, acz wciąż bardzo słodki. Przywiódł na myśl miód.

Mimo wysokiej słodyczy, czekolada okazała się bardzo gorzka. Gorzkość przybyła za sprawą ziemi, której wtórowały lekko prażone fistaszki. Poczułam goryczkę przypraw wkomponowanych w ziemię, która przywiodła też trochę roślin, korzeni. Może jakieś cierpkawe kwiaty? 

Słodycz osnuwała to wszystko, fistaszki wygłaskała... Dołączyła do nich maślaność, co przełożyło się na myśl o słodkawym maśle orzechowym. Maśle orzechowym z karmelem? Zrobiło się łagodnie, lecz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa uderzyła charakterna ziemia zalana wytrawnym, czerwonym winem.

Wzrosła cierpkość. Czerwone wino... trochę jednak i na słodycz przystało. Pomyślałam o grzańcu z przyprawami i dużą ilością miodu. Przewinęły się kwaskawe wiśnie i rodzynkowo-kadzidlana nuta... słodko-goryczkowata, lekko kwaskawa i sugerująca dym. Wiśnie wgnieciono w ziemię, a ja wyłapałam chyba jeszcze cytrusy.

Po tym mocniejszym zagraniu fistaszki zasugerowały Snickersa (idealizowanego, bo realnego nie lubię), orzeszki w karmelu albo miodzie. Po tym jednak znów złagodniały i zmieniły się w masło orzechowe. Było ciężkie i słodkawo-karmelowe.

Do jego ciężkiej słodyczy doleciała nutka kwiatów, poczułam cierpkość czy taninę wina. Otulił je słodki, może nieco bardziej maślany pod koniec, karmel.

Po zjedzeniu został posmak właśnie winnej, ziemistej cierpkości, nuta kwiatów i słodkawych orzeszków oraz karmelowa słodycz.

Myślę, że miniaturka świetnie streszcza pełnowymiarową, ale nie wyczerpuje tematu. Doskonała na zachętę, by sięgnąć po dużą. Podrzuciła bowiem wiele wyczuwalnych w dużej wątków, ale szybko je pokończyła. W odbiorze mała jawi się też jako słodsza (za sprawą karmelu i miodu).


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam od The High Five Company
cena: nie znam
kaloryczność: 596 kcal / 100g
czy znów kupię: nie kupiłabym miniaturek, a pełnowymiarową (ale nie pogardziłabym, gdybym dostała)

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 29 maja 2023

Pano Bułeczki śniadaniowe

Lata świetlne temu, czyli jakoś w gimnazjum, lubiłam bułeczki mleczne oraz bułeczki maślane, jednak już wtedy zaczęły się pogarszać. W piekarni, w której kupowałyśmy je zamiennie (wpadały też z marketów, a przeważnie z Biedronki, chyba nawet częściej) z Mamą w ogóle nawet przemianowali je na "znakomite" - i nie smakowały, ani mlecznie, ani maślano. Przeszły mi wtedy kompletnie. Teraz to już w ogóle nie mój twór, a jednak gdy za Mamą zaczęły chodzić, i ja uznałam, że mogłabym sobie jakieś dobre przypomnieć. A jednak po bułeczkach Tastino trzymała mnie dosłownie trauma. Myślałam, że mi paskudnice usta wypalą. Znając siebie, swój obecny gust i niechęć do pszennego pieczywa (przy czym wyjątkiem są chlebki naan z krakowskiego Spice of India), machnęłabym ręką, bo nie kupiłabym worka bułek (w czasach, gdy je jadałam, mieściły 8 sztuk; teraz w ogóle 10), których wiedziałam, że wszystkich na pewno nie zjem. Traf chciał, że z naszą zachcianką zbiegła się w czasie publikacja na blogu Olgi z Living On My Own o robionych przez Dan Cake bułeczkach Pano. Uznałyśmy, że, jak dawniej, chyba naprawdę warto Biedrze zaufać. W domu bardzo się zdziwiłyśmy, bo w naszych Biedronkach są innych producentów (poniekąd była to miła niespodzianka, poniważ za firmą Dan Cake nie przepadamy, zwłaszcza Mama, bo ja nie mam doświadczenia w takich produktach). Mama jednak do przypomnienia ich sobie miała większy zapał i skoro i tak pojawiły się w domu, zgarnęłam sobie 3.

Pano Bułeczki śniadaniowe to "pieczywo pszenne drożdżowe z mlekiem odtłuszczonym o 31% zawartości mleka" marki własnej Biedronki, których producentem jest Kuchenmeister; opakowanie zawiera 10 sztuk.

Po otwarciu paczki poczułam duszną, dość wysoką, choć zrozumiałą i nie tak bardzo za wysoką, słodycz. Spodziewaną, powiedziałabym. Wpisała się w nią lekka sztuczność, jakby nuta udająca wiejską maślaność (przy czym czuć, że "coś nie gra"). Przewinęła się delikatna mleczna nutka, lekki aromat waniliowy, a także bliżej nieokreślona tłustość (jakby margarynowość, ale niezupełnie). Zapach dziwny i specyficzny, mnie nie pasował. Taki za bardzo niedookreślony, a "udawany".

Bułeczki były miękkie i kapciowate, raczej lekkie. Wgniatały się przy dotyku. Wydały mi się suche i jednocześnie tłusto-lepkie, pokrywały bowiem dłonie lekką warstewką tłuszczu.
Dało się z nich zerwać cieniutką "skórkę", która kryła trochę napowietrzone, suchawe wnętrze. Suchawe na dotyk, w pierwszym kontakcie, a jednocześnie jakby... natłuszczone. Tłustość określiłabym jako wyczuwalną, niby wyważoną (w sensie, że nie przesadzoną), ale dającą o sobie znać, naprzykrzającą się. Stopień wypieczenia średni, co w przypadku takich bułeczek uważam za plus.
W trakcie jedzenia wlepiały się w zęby, w ustach jakby nieco gęstniały, rozpływając się i nabierały trochę masywności surowego ciasta. Zalepiały, ale nie zapychały. Kryły w sobie suchość, ale realnie serwowały wilgotność - taką, że aż mnie zaskoczyły. Były też jakby natłuszczone. Nie mocno, ale jednak. Odznaczały się treściwością, ale nie były sycąco-ciężkie. Do zjedzenia, ale bez elementu, za który mogłabym je chwalić.

Jedną zjadłam prosto z torby, samą. Kończyłam ją, próbując, jak wyszła z mlekiem, ale większość wolałam bez (ogólnie nie lubię popijania).

W smaku pierwsza pojawiła się delikatna słodycz i niemal natychmiast bułeczka zaleciała mi sztuczną, maślaną nutą. Zaraz i słodycz rozeszła się wyraźniej, wzrosła. W pszennej, lekko wypieczonej toni odnotowałam jakiś olejek - chyba waniliowy. Próbował nadać jakiś wydźwięk słodyczy (na pewno nie była więc czysto cukrowa).

Z czasem utwierdziłam się, że bułeczka udawała słodką, maślano-mleczną bułeczkę. Udawała - słowo klucz, bo właśnie... taki sztuczny wydźwięk wszystko to miało. Nie w pełni laboratoryjnie chemiczny, ale i nie naturalny. Mleko czuć bardzo delikatnie (wyłoniło się wyraźniej, gdy bułeczkę przepiłam mlekiem; potem i ona się jakoś też bardziej w tej kwestii odważyła). Bardziej dawała się we znaki duszna, smakowa tłustość, niby maślaność. Trzymał się jej chemiczny kwasek. Pobrzmiewający, ale denerwujący.

Słodycz z czasem nasiliła się znacząco, że wydała mi się ciężka i męcząca. Miały taki trochę... dziecięco-uroczy charakter. Przygłuszała też sztuczność. Odnotowałam lekko drożdżowo-chałkowatą nutę, jednak do drożdżówki czy chałki to temu daleko. Przy każdym kęsie mleczność ujawniała się bardziej z czasem, przywodząc na myśl przesłodzone mleko waniliowe (mowa o aromacie waniliowym, takim "waniliowatym" akcencie). Sprawiło, że w końcu mnie robiło się zdecydowanie za sztucznie-słodko.

Po zjedzeniu został posmak mleczno-drożdżowej, słodkiej bułeczki i aromatu waniliowego, z chemią wyraźnie zaznaczoną jako kwaśność czy nawet pewna goryczka.

Bułeczka zaskoczyła mnie... niby w miarę pozytywnie, bo spodziewałam się potwora podobnego do Tastino (recenzja z 2021), a Pano jednak była zjadliwa. Nie moja to bajka, ale wydaje się względnie przystępna i bezpieczna na zaspokojenie jednorazowej zachcianki. Co prawda, zaczęła mnie ta jedna już pod koniec męczyć. Sztuczność-gotowcowość, trochę za słodka - no, nie dla mnie takie numery, ale uwierzę, że ktoś odbierze to lepiej. Czuć bowiem też i trochę mleczność, i maślaność. Pewnie, że mogła być lepsza, ale nie była najgorsza.

Mama ma podobne, choć chyba jednak nieco gorsze odczucia. Ona jada o wiele więcej ciasto-bułek, drożdżówek i placków wszelakich, ma większe rozeznanie w takich produktach i - podobnie jak ja - uważa, że ta nie leżała koło tych dawnych bułeczek mlecznych czy maślanych. Rozwinęła jednak: "obecnie, wśród tego co ja jem, te są niesmaczne. Czuć w nich sztuczność i zostawiają gorycz po sobie, są sucho-tłuste. Z masłem* wychodzą lepiej, ale też nie smacznie." 
*Chodziło jej o margaryny do smarowania


ocena: 5/10
kupiłam: Biedronka (Mama kupiła)
cena: 8,75 zł (za 400g; ale jak wyżej)
kaloryczność: 348 kcal / 100 g (sztuka 40g - 139kcal)
czy kupię znów: nie

Drugą podzieliłam.

Połowę zjadłam jak za dawnych lat (to było moje ulubione połączenie), czyli z twarogiem i dżemem wiśniowym 100% owoców (tak po ok. 60g twarogu i dżemu). Okazało się to ogromnym rozczarowaniem, bo naturalny wierzch z wyrazistego twarogu i kwaskawego dżemu poprzez kontrast podkreślił kiepskość bułeczki, a dokładniej jej duszny, sztuczny charakter "gotowca z torby". Bułeczka dodała też tej kompozycji zbędnej słodyczy. Taka kanapka mnie szybko zaczęła męczyć (i miałam wrażenie, że marnuję smaczny wierzch, bo twaróg i dżem zasłużyły na coś lepszego).
W kontekście wyrazistych i naturalnych dodatków, bułeczki chyba się nie sprawdzają, bo po prostu wychodzi na jaw, czym są. W moim świecie nie są więc funkcjonalne.

ocena: 3/10

Połowę przypiekłam (o którym to sposobie przeczytałam u Olgi z Living On My Own).
Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni i piekłam przez 3-4 minuty (bez termoobiegu).
Wyjęta bułeczka przypiekła się na chrupko z wierzchu i po bokach (miejscami prawie na czarno), a w środku zachowała wilgotność - gęstą i lepką. Jedzona przypominała grzankę z zakalcem.
Jej smak mnie zszokował, bo oto słodka bułeczka zmieniła się w wyraźnie maślany herbatnik o wysokiej słodyczy, z echem grzanki-tosta. Zawarła w sobie ciężkość, ale właśnie taką bułeczkowo-ciastkową. Bardzo dziwne.
Podpieczona to już w ogóle coś nie w moim typie, ale nie umiem powiedzieć, czy gorsza, czy lepsza od "surowej". Po prostu zupełnie inna (więc zależy, co kto lubi). Ja po prostu nie jestem za pieczeniem takich produktów (bułeczek, ciastek etc.). Cieszę się jednak, że i tak spróbowałam, bo to było... ciekawe doświadczenie.

ocena: 5/10 

Trzecią... no ok, kawałek trzeciej (zaraz się wyjaśni) zjadłam z Zotter Crema Nut + Choco / Nuss + Schoko vegan, bo w końcu chciałam twór ten jakoś zmęczyć, a tak wyobrażeniowo właśnie z mleczną bułeczką mi się to w miarę nieźle widziało. To był dobry pomysł, ale nie dla mnie - to jedzenie nie w moim typie.
Trudno mi się to na delikatnej, uginającej się bułeczce (wprawdzie przekrojonej i na bardzo cienkiej "połowie") rozsmarowywało... ale jakoś w końcu trochę nałożyłam i uklepałam. 
Bułeczka pod wpływem kremu wydawała się bardziej mleczno-maślana. Słodycz kremu z kolei tak nie raziła, a on jawił się jako bardziej nutellowy, nie tak specyficzny. Zachował szlachetniejszy charakter, lekką gorzkość - tym właśnie w dużej mierze przygłuszył sztuczność bułeczki. Ta niestety i tak wylegała w posmaku, spłycając całą degustację. Wraz z kolejnymi kęsami krem wydawał się przy niej coraz bardziej czekoladowo-nijaki, ale ona z nim w sumie była zjadliwa "od niechcenia". Szybko więc to sobie darowałam (a krem zgarnęłam i dokończyłam z chałką), bo ja za nic nie umiałam się w to wciągnąć.

ocena: 5/10

Bułeczki uważam za produkt przeciętny, pozostawiający wiele do życzenia, ale zaspakajający zachciankę i nie zachęcający do powtórzenia zakupu.

Skład: mąka pszenna, mleko odtłuszczone (31%), cukier, olej rzepakowy, masa jajowa (jaja z chowu ściółkowego), drożdże, glukoza, sól, białka pszenicy, słodka serwatka w proszku (z mleka), emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stearoilomleczan sodu; substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza, naturalny aromat,  substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza

A jak komuś jeszcze mało badziewnych produktów, zapraszam na małą aktualizację recenzji Kinder Joy, bo wreszcie sprawdziłam. Co prawda ja nie odważyłam się go zjeść, ale pomógł mi ojciec.