piątek, 26 lipca 2024

Zotter Labooko Colombia 80 % Dark Chocolate ciemna z Kolumbii

Jakiś czas po tym, jak zachwyciła mnie nowa wersja jednej z przepysznych czekolad (Chapon Colombie 2024), naszło mnie na ten sam kraj pochodzenia kakao, ale w formie czekolady jeszcze mi nieznanej zupełnie. Na szczęście jedna z nielicznych nowych ciemnych Labooko Zottera była właśnie stamtąd. Do jej stworzenia wykorzystał względnie innowacyjną, acz dla samego Zottera wcale nie taką nową, metodę FMR (Fine Mist Roasting), zgodnie z którą podczas prażenia dodaje się wodę, z której robi się mgła, obniżająca temperaturę. Dzięki temu prażenie ma być subtelniejsze - by kakao mogło jeszcze lepiej przedstawić swoje nuty. A te ponoć były ciekawe - zadbała o to kooperatywa Cooagronevada, prowadzona tylko przez kobiety. Mieści się na zboczach gór Sierra Nevada de Santa Marta. Odrestaurowano tam stare ziarna trinitario i Criollo. Brzmiało to bardzo dobrze! Acz... Moje wątpliwości budziło wymieszanie cukrów 1:1, jednak liczyłam do końca, że nie przełoży się to na strukturę i np. nie trafię na kryształki.

Zotter Labooko Colombia 80% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao trinitario i Criollo (prażonego metodą FMR) z Kolumbii, z regionu gór Sierra Nevada de Santa Marta; konszowanie trwało 12 godzin; słodzona cukrem trzcinowym i Muscovado.

Po otwarciu poczułam zapach żółtych owoców z przewijającymi się na pewno morelami i kwaśno-słodkim, soczystym ananasem, zestawiony z ciężką słodyczą melasy, wchodzącej w ciastkową strefę oraz ziemią. Czy w zasadzie jedynie obietnicą wilgotnej ziemi. Z tą wiązała się lekka gorzkość, podkręcona mleczną kawą. Słodycz melasy i owoce połączyły kompletnie scukrzone, nieco żywiczne rodzynki i chyba akcent niemal czarnych, miękkich bananów. Przebić próbowała się niedookreślona orzechowość i wilgotny marcepan. W kwasku kryły się jeszcze jakieś czerwone owoce (wiśnie, ale w czymś, np. marcepanie) i nutka alkoholu. Owoce sugerowały wino, ale z kolei melasa coś mocniejszego i cięższego.

Tabliczka wyglądała na tłustawą, jednak była też twarda i masywna, jak na ciemną przystało. Przy łamaniu trzaskała głośno w chrupki sposób. 
W ustach rozpływała się w tempie średnim i rzadkawo-kremowo. Była maślano-tłusta i przez pewien czas zbita, acz ochoczo miękła. Pokrywała podniebienie gładkimi warstwami lepkiej mazi. Odebrałam ją jako wręcz zawilgoconą oraz, mimo że w sumie nie była rzadka (acz bardzo gęsta też nie), nieco wodnistą. Końcowo ściągała.

W smaku już w chwili robienia kęsa poczułam słodkie ciastka z karmelem. Wraz z kolejnymi chwilami wizja herbatników z ciągnącym karmelem, polanych czekoladą tylko się umocniła. Czekoladą mleczną? Słodycz rosła bez ogródek, a ta wydała mi się delikatna, mimo że także gorzkość się pojawiła.

W oddali przemknął mi ciężki kwasek. Chyba trochę alkoholowy? Pomyślałam o winie. W pierwszej chwili czerwonym, ale po chwili już raczej o czerwonych owocach, a winie to białym i... dziwnie mocnym?

Słodycz szybko rosła i umacniała się. Soczyste naleciałości pokierowały ją w stronę rodzynek. To też jednak rodzynki ciężko-słodkie, scukrzone kompletnie... W większości. Bo jednak soczystość zawalczyła o coś kwaśniejszego - rodzynki Golden?

Gorzkość nie czekała, aż ją słodycz całkiem zagłuszy. Zaserwowała mi gorzką kawę czarną, acz... parzoną alternatywnymi metodami, a więc z nutami bardziej soczystymi. Prawie kwaskawymi? Po chwili do kawy wlało się mleko.

Za gorzkością zaznaczyła się lekka maślaność, zaraz przechodząca w orzechy i wilgotny marcepan. Marcepan bardziej orzechowy niż konwencjonalnie tylko migdałowy? Marcepan z alkoholem, a dokładniej z... rumem? Na pewno był to marcepan w słodkiej czekoladzie i z owocami. I już po chwili czy dwóch, bardzo rumowy na pewno.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do gorzkości dostała się wilgotna ziemia, nakręcająca mocniejszy charakterek. Była to ziemia ciemna, wilgotna i mulista, błotnista. Dużo było w niej... wody? 

Rodzynkom udało się wprowadzić więcej owoców. Czułam mieszankę żółtych, z przewagą moreli i ananasa. Były jednak tak słodkie, że po głowie chodziły mi suszone i liofilizowane. I może... alkohol zdradzający ich nuty? Wychwyciłam jeszcze też ciężko słodkie banany.

Raz czy drugi pomyślałam o dziwnie mocnym białym winie, ale gdy nasiliła się słodycz melasy, rum zrobił się jednoznaczny. I poczułam rodzynki nasączone w rumie.

Melasa przypomniała o ciastkach z karmelem. Acz tym razem w wersji bardziej melasowo-ciężkiej. Melasa próbowała tu zdominować wszystko inne. Wyobraziłam sobie ciastka z orzechami i rodzynkami (typu Jeżyki). Podwyższyła słodycz marcepanu, a w nim pojawił się owoce - ananas i rodzynki, może też pojedyncze wiśnie? Wydaje mi się, że raz czy drugi przemknęła nawet czerwona porzeczka. W marcepanie zagościł niski kwasek.

Gorzkość jednak wywalczyła sobie należyte, dominujące miejsce. Podkradła od rodzynek pewną żywiczność i poszła w kierunku kadzidlanego, słodko-gorzkiego dymu. Wtórowała jej wilgotna ziemia. Łagodzące, maślane motywy zmieniły się w marcepan z mieszanką wymienionych już owoców, w ciemnej, soczystej czekoladzie.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawych owoców żółtych, w tym ananasa, oraz nieokreślonych czerwonych suszonych i bardziej orzechowego marcepanu. Niby czułam maślaność, ale znikomą. Goryczkowata, wilgotna ziemia dopuściła trochę ciężko-słodkiej, palonej melasy, walczącej o obraz ciastek z karmelem i rodzynkami o dosadnym, scukrzonym wątku. Przy nich znalazł się też cukrowy rum.

Czekolada bardzo mi smakowała, była ciekawa, acz trochę podpadła mi nutą melasy o zbyt imperatywnym charakterze. Gdyby nie ona, od pierwszych sekund byłam gotowa wystawić 10 i marzyć o zdobyciu kolejnych tabliczek. A tak ciężka melasa jednak trochę przeszkadzała. Ciastka z karmelem, marcepan zmieniły się w ciastka z karmelem, rodzynkami i orzechami oraz bardziej orzechowy marcepan z suszonymi owocami. Czułam suszono-liofilizowanego ananasa i morele, inne żółte oraz akcent czerwonych oraz rodzynki. Te wiele zrobiły, bo łączyły poszczególne wątki. Scukrzone owoce były intrygujące. Poczucie wilgotności też - wilgotny marcepan, wilgotna ziemia. Ziemia, soczysta kawa nakręciły charakter tej czekolady, mimo maślano-mlecznych akcentów łagodzących. Wino białe i rum zwieńczyły to wszystko, trochę poskramiając jednak melasę.
Porządnie gorzka, kwaskawa w ciekawy, nieoczywisty sposób czekolada była... nie przesłodzona, ale niestety dosadnie słodka. Gdyby nie cukier Muscovado, byłaby to wielka miłość od pierwszego kęsa. Z kolei gdyby rozpływała się wolniej i miała gęstszą, masywniejszą strukturę, 10 byłoby pewne.

Akcent czerwonych owoców i maślaność miały w sobie coś podobnego do Chapon Colombie (w sumie i do wersji dawnej z 2022 Chapon Colombie Torrefaction Longue / Conchage Long, jak i nowej 2024) Herbaty Chapon pasowały z charakteru do ziemi i kawy Zottera.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 19,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 597 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 25 lipca 2024

Reber Mozart Kugeln

Po teście różnych cukierków, jaki zafundowała nam Mama, miałam ich kompletnie, zupełnie dość. Ona myślała jeszcze o białych Michałkach, które wszyscy nam polecali, ale ja nie chciałam już nawet o cukierkach słyszeć. Wtedy jednak do jednego zamówienia czekolad dostałyśmy gratis trzy pralinki, które często widywałam w internecie i sklepach. Kulki Mozarta to chyba dość popularny typ słodkości, którego ja nigdy nie jadłam. Miałam jednak do czynienia z czekoladą tym inspirowaną, Moser Roth Chocolat Amandes Mozart. Choć nie lubię czekoladek, postanowiłam poznawczo spróbować. Pogoglałam trochę, co do mnie trafiło, bo naczytałam się, że "oryginalne są wyrabiane ręcznie wg XIX-wiecznej receptury", a skład moich na pewno XIX-wieczny nie był. Otóż do dziś cukiernia rodziny Fürst ma patent na te słodkości i inne firmy trochę kombinują z nazwami. Bawarski Reber właśnie swoje ponoć nazywa "Echte Reber Mozart-Kugeln". Jego "echte" ("prawdziwy") można więc pewnie w procesach bronić jako "prawdziwie reberowe kulki...". Prawdziwe jednak są tylko w Salzburgu we wspomnianej już cukierni rodziny Paula Fürsta, który pralinki takie wymyślił na cześć kompozyctora. Jego zawierały pistacjowy marcepan i nugat. Gdy oglądałam zdjęcia w internecie, Rebera wyglądały nieco inaczej.


Reber Mozart Kugeln to czekoladki / praliny z marcepanu pistacjowego (30%), marcepanu migdałowego (25%) i nugatu z orzechów laskowych (10%) w czekoladzie mlecznej (18%) i czekoladzie ciemnej o zawartości 60 % kakao (17%).

Po rozwinięciu sreberka poczułam zapach cierpkawej, a zarazem cukrowej ciemnej czekolady i marcepanu. Czekolada wydała mi się łagodzona nugatem z orzechów laskowych, co przywiodło na myśl krem-smarowidło kakaowo-orzechowe. W tle przemknęło mi alkoholowe echo. Po podziale i w trakcie jedzenia doszło do tego wyraziste nadzienie. Od niego rozchodziła się przede wszystkim silna woń orzechów laskowych, a także migdałów, które w połączeniu z czekoladą dodały laskowcom trochę chlebowego wydźwięku. Miały marcepanowy, lekko goryczkowaty akcent. Leciutka alkoholowość pobrzmiewała w oddali wraz z pistacjami. Wszystko wydawało się bardzo naturalne. Słodycz nie była bardzo wysoka, ale zdradzała cukrowy charakter.

Czekoladki wyglądały i wydawały się w dotyku trochę ulepkowe. Były duże i dość ciężkie - sztuka ważyła 20g. Po podziale od razu tknęła mnie jedna rzecz - takie rozmieszczenie składników nie pasowało mi do tej wielkości. Połowa czekoladki to marcepan migdałowy, druga pistacjowy - fajnie byłoby poczuć, jak to się uzupełnia, jednak gabaryty czekoladki uniemożliwiają włożenie do ust całej. Gryzłam więc w różnych konfiguracjach, że tak powiem. Wolałabym, by były mniejsze - jedzenie byłoby łatwiejsze.
Ogólnie można powiedzieć, że czekoladki rozpływały się w tempie umiarkowanym i gęsto-tłusto.
Wierzch zrobiono z dwóch warstw czekolady - grubszej ciemnej i cieniutkiej mlecznej. Obie były dość twarde, ale łamały się bez trzasku. Rozdzielenie ich graniczyło z cudem. Oddzielenie czekolad od środka przychodziło za to z łatwością.
Oba marcepany były plastyczne i wilgotne. Łatwo się kulkowały - były raczej gładkawe, ale nie gładkie, a grudkowe. Pistacjowy wydał mi się gładszy.
Nugat w środku był gęstawy, niby zbity, ale też bardzo plastyczny i tłusty.
W trakcie jedzenia czekolady rozpływały się powoli i trochę maziście-polewowo. Wydawały mi się trochę ulepkowate. Jedna od drugiej niezbyt się różniła. Wyszły trochę lekko tłusto, a z czasem ujawniały proszkowość.
Marcepany częściowo rozpływały się dość kremowo, jednocześnie rozchodząc się na miękkie grudki. Były wilgotne i tłustawe. Różniły się od siebie, ale nie jakoś bardzo. Pasowały do siebie.
Migdałowy marcepan był konkretniejszy, bardziej grudkowo-drobinkowy, i końcowo trzeszczący. Przedstawił się jako zbity i gęsty, acz z czasem czuć w nim lekką wodnistość. 
Pistacjowy marcepan okazał się bardziej kremowy, lekko śmietankowo-tłustawy i gładszy, acz też lekko drobineczkowo-grudkowy.
Środek stanowił tłusty i plastyczny, mazisty nugat. Rozpuszczał się w tempie umiarkowanym, mięknąc i trochę zalepiając. Niby był gładki, acz czuć w nim drobinki orzechów. Wykazywał oleistość, mimo że był gęsty.
Czekolada w zasadzie odsłaniała wnętrze i towarzyszyła mu niemal do końca. Gdy ugryzłam tak, że wszystkie części znalazły się w ustach, najpierw rozchodził się marcepan rozpływający się powoli, potem szybko wkraczał nugat, by po paru chwilach zniknąć i zostawić marcepan z czekoladą. Jego grudki i drobinki zostawały jeszcze po niej. Nie wymagały tego, ale można je niezobowiązująco pociamkać.
Całość wyszła spójnie. Wszystko do wszystkiego pasowało, jakby nie jeść. Było to mięknąco-tłuste, gęste i nieco zalepiające. Odebrałam je jako konkretne, ciężkie na granicy przesady. W moim odczuciu za tłuste i chwilami trochę ulepkowate.

W smaku czekolada na samym wierzchu, ciemna, przywitała mnie splotem cierpkości i cukrowej słodyczy. Nie była gorzka, a jedynie gorzkawa. Kryła lekką paloną wytrawność, acz kojarzyła mi się trochę z ciemną polewą kakaową, nie czekoladą.
Mleczna czekolada spod niej tchnęła trochę mleczności. Kontynuowała cukrową słodycz. 
Mieszające się czekolady dały efekt przecukrzonej ciemnej mlecznej. Gdy się w nie wczuwałam, czułam jednak, że to dwie czekolady się mieszają: wierzchnia była bardziej cukrowo-cierpka, ta pod spodem cukrowo-mleczna.

Nadzienia odzywały się bardzo szybko. Każde miało wyrazisty smak, zgrywały się ze sobą, nie kłócąc się i nie zagłuszając zbytnio.

Najpierw debiutowały marcepany.

Marcepan migdałowy był przede wszystkim cukrowo słodki, ale jednocześnie intensywnie migdałowy. Miał specyficzny, poważniejszy charakterek. Odnotowałam w nim nieśmiałe, alkoholowe echo. Wydał mi się lekko chlebowy w marcepanowo-czekoladkowym sensie.

Marcepan pistacjowy wyszedł także bardzo słodko, ale nie tak jawnie cukrowo. Wydał mi się lekko śmietankowy, a jego słodycz poniekąd należała do samych pistacji. Czuć je w nim, ale znacznie delikatniej niż migdały w migdałowym marcepanie. Zielony marcepan mimo że też miał specyficzny charakterek, wyszedł łagodniej. Chwilami podkradał się pod marcepan migdałowy, a gdy spróbowałam go osobno, jawił się jako lekko marcepanowo przearomatyzowany.

Marcepany uzupełniały się wzajemnie - migdałowy wychodził naprzód, ale nie zagłuszał pistacjowego zupełnie. Przyćmiewał go, ale nie w 100%.

Nugat orzechowy po paru chwilach przebijał się za to przez nie w moment. Był tak orzechowy, jak to tylko możliwe. Orzechy laskowe mieszały się z wysoką, ale nie chamską słodyczą. To lekko prażona, słodka orzechowa pralina była wyczuwalna na pierwszym i drugim planie. Przewinęła się tam nawet lekka goryczka orzechowych skórek, nadająca nugatowi charakteru. Marcepan także nugatowi podszepnął nieco chlebowe echo, a ja doszukałam się w nim jeszcze lekkiej oleistości, trochę zaburzającej smaczność. Nugat gdy się z czasem rozpłynął, znów dopuszczał do głosu marcepany.

Gdy wszystko się mieszało, słodycz zaczynała trochę męczyć. Miała cukrowy charakter i choć nie była bardzo nachalna, z czasem dawała się we znaki.

Czekolada rozpływała się na tyle długo, że nawet pod koniec jeszcze wtłoczyła swoją lekką cierpkość. I cukrowość. Po debiucie wnętrza bowiem wydawała się bardziej i cierpko-palona, i przesadnie cukrowa.

Końcowo w ustach zostawały jednak drobinki i grudki marcepanu. On też swoim smakiem zamykał kompozycję. Motyw marcepanu w przypadku migdałowego był intensywniejszy. Gdy np. ugryzłam tak, że po trochu każdego marcepana się trafiło, marcepan migdałowy końcowo dominował.

Po zjedzeniu zostało lekkie przecukrzenie, a także wyrazisty posmak orzechów laskowych i marcepanu migdałowego. Nugat i marcepan poszły w nieco chlebowym kierunku. Cierpkawa czekolada także na koniec wyraźnie się zaznaczyła. Czułam jednak też lekką mleczność i maślaność ogółu. Pistacje za to ukryły się prawie zupełnie.

Do czekoladek tych mam mieszane uczucia. To zdecydowanie nie mój typ słodyczy, a już wielkie, złożone czekoladki, które najlepiej byłoby zjeść na raz, ale rozmiar nie pozwala, to w moim słodyczowym świecie najgorsze z możliwych. To ich spora wada. Kolejna to to, że miały być złożone, a wyszły prościej. Jako bowiem marcepanowo-nugatowe czekoladki po prostu, były świetne. Gdy jednak mają być czekoladkami z marcepanem pistacjowym, już gorzej, bo pistacje w tym wszystkim były marginalne. Marcepan migdałowy był jednak dobry, laskowy nugat również. Czekolady przecukrzono - a szkoda, bo suma summarum słodyczy ogółem się tu nazbierało tak, że przy drugiej czekoladce cukrowość zaczęła mi trochę przeszkadzać. Porządnie kakaowa ciemna i porządnie mleczna mleczna mogłyby sprawić, że czekoladki byłyby pyszne, a tak jednak ta cukrowość to już przegięcie. Środek był wystarczająco słodki. Słodki mocno, ale nie za mocno, a zrozumiale. Produkt teoretycznie i z opisu ciekawy, zaś "w jedzeniu" zwyczajnie smaczny, w bardziej prosty sposób. Dużo więc zależy, czego się od nich oczekuje. Jak liczy się na pistacjowy marcepan, można się trochę zawieść, ale jak na po prostu smaczne czekoladki, są warte uwagi.

Dostałam 3, zjadłam równo połowę, bo 1,5 i resztę dałam Mamie. Wprawdzie chciałam jej je po prostu pokazać i myślałam, że zjem 2, ale jakoś trochę zmęczyły mnie zwyczajnie będąc nie tym typem słodkości, z którymi lubię spędzić więcej czasu. 
Mama po zjedzeniu swojej części tak to podsumowała: "Czekoladki jak czekoladki, niezbyt mi smakowały, ale nie to, że coś w nich wyjątkowo złego było. Trudno to jeść, nie wszystko ze wszystkim współgra, a za duże, by na raz. Tych pistacji to ja tam wcale nie czułam. Najbardziej się sprawdziło połączenie marcepanu i nugatu, ale to bo ten sam marcepan migdałowy był bardzo smaczny. Najbardziej mi smakował. Ten nugat był dziwny, niby mocno orzechowy, ale było w nim coś pobrzmiewającego, co mi nie smakowało. A czekolady jak czekolady. Całościowo rzeczywiście chyba trochę za słodko, ale nie wiem, co najbardziej przesłodziło. Chyba rzeczywiście czekolady, bo środek był zrozumiale słodki. Ot, takie z potencjałem, ale nic, żeby się zachwycać. 7 chyba można im dać, bo jak ktoś chce po prostu marcepanowo-nugatowe cukierki, to powinny mu smakować. Ale że niby pistacjowe? Nie bardzo.".


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 509 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, migdały (36% w marcepanie), miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, orzechy laskowe (36% w nugacie), pełne mleko w proszku, syrop cukru inwertowanego, pistacje (3,5% w marcepanie pistacjowym), laktoza, substancja utrzymująca wilgoć: inwertaza, glicerol; emulgator: lecytyna słonecznikowa; alkohol, rum, naturalny aromat (rum)

poniedziałek, 22 lipca 2024

Casa Kakau Natural & Pure Vegan Dark & Stevia ciemna 92 % z Ekwadoru ze stewią (słodzikiem)

Na markę Casa Kakau Craft Chocolate trafiłam zupełnie przypadkiem w internecie, co mi się czasem zdarza. Sklep miał w ofercie też mnóstwo różanych rzeczy jako ponoć to, co najlepsze z Bułgtarii. Pomyślałam, że z tego kraju jeszcze tabliczki żadnej nie miałam, więc postanowiłam, że dam tej szansę, mimo że była ze słodzikiem, a więc czymś, czego nie cierpię. Jak doczytałam na potrzeby recenzji: "stewia jest sto razy słodsza od cukru i ma pozytywne skutki dla zdrowia, dla którego jest znana i stosowana od wieków jako naturalny słodzik". Co by nie napisać o jej zdrowotnych zaletach, smak mnie nie przekonywał. Tu przy zakupie kierowałam się, że w sumie te 8% to niewiele, ale potem te "sto razy słodsza" już mnie trochę przeraziło. Było jednak za późno. Starałam się nie nakręcać negatywnie i nawet dobrze mi szło, aż do momentu przepisywani składu do wpisu. Gdy zobaczyłam, że wymieszali dwa słodziki, w ogóle ręce mi opadły. Takich praktyk, jak mieszanie słodzideł, za nic nie mogę pojąć. Długo ją w czasie odkładałam, ale w końcu po okropnej Sobieraj Chocolate Czekolada Deserowa uznałam, że trzeba oczyścić szafkę z czekoladami z potencjalnych paskud słodzikowych.

Casa Kakau Natural & Pure Vegan Dark & Stevia to ciemna czekolada o zawartości 92% kakao z Ekwadoru, słodzona słodzikami: stewią i erytrytolem; bez cukru.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach kwiatów i słodko-chłodnej mięty, przeplecionych niedookreśloną owocową nutą. Ta była soczysta, rześka. Z czasem pomyślałam o wodnistych, mniej słodkich melonach, przy których wychynęła cierpkawa, dzika róża. Do głowy przyszedł mi też mdławy deser na odtłuszczonym, nijakim mleku. Może w wariancie orzechowo-miętowym? W oddali w dodatku przewinęły się drzewne akcenty.

Tabliczka wyglądała na polewowo twardą. Przy łamaniu trzaskała jednak raczej cicho i krucho. Wydała mi się trochę krucha, mimo że się nie kruszyła, a do tego dziwnie zawilgocona. W przekroju dostrzegłam połyskujące kryształki.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, maziście i lepkawo. Była zbita, ale nie gęsta. Czuć w niej wodnistość, ale nie bardzo silną. Wydała mi się oleiście tłusta i ciężkawa. Choć początkowo zawisła nad nią sugestia pylistości, okazała się gładka i nawet jakby z ukrytą kremowością.

W smaku pierwsza przemknęła soczysta wiśnia... Wiśnia niepewna swojej wiśniowości? Jakby nieco zmrożona...? Poczułam słodycz wiśni i innych czerwonych owoców, splatającą się z ich soczystym kwaskiem. Wiśnia zmieniła się w czereśnię.

Do słodyczy owoców szybko doleciała słodzikowość. Wyraźnie dała o sobie znać, acz jeszcze nie pchała się na pierwszy plan.

W tle rozwinęły się po chwili drobne, wiosenne kwiaty. Nieśmiało zapuszczały się na przód kompozycji. Pomyślałam o przebiśniegach i krokusach, które odważnie wyłaniają się z trawy, mimo że czuć jeszcze chłód i gdzieniegdzie zalega śnieg.

Z tła na przód doszła lekowa goryczka. Początkowo bardzo delikatna, lecz rosła znacząco.

Owocowy wątek rozwijał się w tym czasie. Czerwone owoce... te wiśnio-czereśnie... zmieniły się w dżem i/lub syrop z dodatkiem owoców dzikiej róży. Ta nakręciła cierpkość. Kwasek a to rósł, a to trochę słabnął.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszła mi mięta. Podchwyciła chłód, a także zaprosiła zioła. Chwilowo to one zajęły się goryczką. Przyszła mi do głowy szałwia zaparzona o wiele za mocna, by wypić ze smakiem.

Gorycz z czasem jednak jakby przerosła chłodno-słodkawe zioła i odbiła w innym kierunku: wyraźnie lekowym. Lekowa goryczka zetknęła się z orzechami i lekką maślanością. Pomyślałam o włoskich, arachidowych i migdałach, do których z czasem dołączyła ziemia. Gorycz białych leków nie dała im się jednak zagłuszyć.

Gorycz leków dotarła też do owoców, zmieniając je w słodzikowe leki o smakach owocowych: dzikiej róży, wiśni. Przy goryczy leków jakby integralnie wpisaną w słodzikową słodycz, wychwyciłam iluzoryczną nutkę słodyczy białego cukru. Za jej sprawą wróciła myśl o dżemie i syropie z wiśni, czereśni i dzikiej róży. Nawet z kwiatową nutą.

Końcowo owoce przycichły, ale już i słodzik się zawahał. Słodzikowy chłód walczył ze słabnącą rześkością kwiatów. Kwiaty końcowo jeszcze nieźle się wykazały. Za nimi stanęła niedookreślona owocowość - rześko mdławe, cierpko-niedojrzałe melony?

Po zjedzeniu został jednak okrutnie słodzikowy motyw przede wszystkim i nieprzyjemny posmak goryczowatych leków, wiśniowo-różana nutka czegoś owocowego, a także motyw kwiatów. Czułam lekką ziemistość, ale podporządkowaną lekom. Zioła niby też były, ale słodzik panoszył się, odbierając im przyjemny charakter, a dodając denerwującą, chłodną słodycz. Jej słodzikowość po oderwaniu się na nieco dłuższą chwilę aż gryzła w język.

Czekolada wyszła niezbyt smacznie, ale też nie wyjątkowo okropnie. Cierpkość i gorycz miały lekowo-słodzikowy charakter, wyszły mało kakaowo, ale kakao o siebie walczyło. Nuty ziemi, orzechów, ziół jakby niedomagały przy słodziku. Owoce też zmieniły się w owocowe leki, ale na szczęście wyszły z tego, więc był to tylko epizod. Wiśnio-czereśnie i dzika róża, trochę melonów, a do tego sporo kwiatów mogłyby wyjść smakowicie, gdyby właśnie nie słodzikowo-lekowy charakter tego. Tabliczka wydała mi się jednak lepsza od Sobieraj Chocolate Czekolada Deserowa 60 %. Wciąż jako czekolada ogólnie nie warta polecenia, ale smakująca tak, że jak się kupiło, można zjeść. Jak się już przejdzie nad nutami napędzonymi przez słodzik do porządku dziennego. Myślałam, że dam radę całą, ale odpadłam przy ostatnim kawałku, trochę większym niż kostka, do którego już za nic nie umiałam się zmusić.


ocena: 5/10
kupiłam: Allegro
cena: 25 zł (za 70g)
kaloryczność: 587 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, erytrytol, stewia

sobota, 20 lipca 2024

Ritter Sport Nut Selection Dunkle Voll-Nuss / Dark Whole Hazelnuts ciemna 50 % z orzechami laskowymi

Po Nosalu poszłam na Wielki Kopieniec. To wydawała się oczywista kontynuacja, skoro są tak blisko siebie. Droga ze szczytu na szczyt była w miarę łagodna. Na trasie do Nosalowej Przełęczy było jeszcze parę zrobionych z drewnianych belek schodów, ale te były już logiczniejsze i całkiem w porządku. Trochę schodów, trochę kamieni, ale wszystko przystępne. Niby było trochę lodu i śniegu, ale bez raczków spokojnie dałam radę. I tak do Olczyskiej Polany z szopami-juhasówkami (?), gdzie chyba wypasa się owce, no a już na sam Nosal niby ostrzej pod górę z wielgachnymi niby schodami, lecz też bez problemów. Na Wielkim Kopieńcu też prawie nikogo nie było - tylko jakaś rodzina z dziećmi i biegacz. Zaraz jednak się zabrali, acz słyszałam, że zastanawiają się, czy nie zostać na zachód słońca. Byłam tam koło godziny 16 dziewiątego marca, więc mieliby jeszcze prawie 2 godziny. Ja bym za nic nie wysiedziała, acz trochę i tak tam spędziłam - w końcu zdjęcia czekoladzie same by się nie zrobiły! Na tym szczycie nie wiało. Zaczęło, gdy schodziłam. Znów trafiłam na trochę lodu. Jako że tym razem był to częściowo topniejący lód na kamieniach, włożyłam raczki... chyba tylko po to, by je zaraz zdjąć. Po minięciu Polany Kopieniec poszłam do Toporowej Cyrhli. Tam czekało mnie sporo błota i zaraz już pierwsze zabudowania oraz przystanek, z którego złapałam busa, by podjechać w pobliże parkingu na Kuźnickiej Polanie.

Ritter Sport Nut Selection Dunkle Voll-Nuss / Dark Whole Hazelnuts with crunchy roasted hazelnuts to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z całymi prażonymi orzechami laskowymi.

Po otwarciu poczułam przede wszystkim zapach słodkich, prażonych orzechów laskowych. Dominowały nad cukrowo słodką, lekko cierpką czekoladą. Ta kryła w sobie lekką maślaność, a jej cierpkość skojarzyła mi się z cukrowo słodką, czarną kawą z paloną nutką.

Bogato wypełniona całymi orzechami tabliczka w dotyku była trochę polewowo-plastikowa. Przy łamaniu okazała się bardzo twarda i trochę krucha, łamliwa od orzechów. Trzaskała średnio głośno. Orzechy nie łamały się z nią, a zostawały całe w jednej lub drugiej części.
W ustach czekolada rozpływała się raczej powoli (ale jeszcze nie tak powoli, jak potrafią ciemne o wyższej zawartości) i maziście. Była średnio (powiedziałabym dokładnie "średnio+") gęsta i początkowo bardzo kremowa. Z czasem robiła się bardziej kremowo-zawiesinowa. Niechętnie odsłaniała orzechy, mocno się ich trzymając, pokrywając je. Wydała mi się tłusta, ale nie ciężka. Cechowała ją maślana zbitość i gładkość.
Orzechy gryzłam głównie na koniec, tylko sporadycznie podgryzając już wcześniej, obok czekolady.
Orzechy okazały się twardo-chrupiące; wyraźnie prażone, ale nie przeprażone. W większości pozbawione skórek; fragmenty skórek ostały się na dosłownie paru sztukach. Orzechów dodano bardzo dużo, ale nie uczyniły tabliczki zlepem dodatków - podobała mi się ta ilość.

W smaku czekolada od początku dała się poznać jako bardzo bardzo słodka. Cukier odezwał się już w pierwszej sekundzie, a zaraz dołączyło do niego wręcz lukrowe echo.

Po chwili zaznaczyła się delikatna gorzkość. Czy nawet tylko gorzkawość... Towarzyszyła jej lekka cierpkość, kierująca myśli ku palonej kawie... z cukrowo-czekoladowym motywem, uzyskanym jakimś syropem? Którą tym przesłodzono.

Gorzkości na drodze do rozwinięcia się stanęła maślaność. Tuż za nią podążał z kolei akcent orzechów laskowych. Czułam je nawet we fragmentach samej czekolady czy nie rozgryzając orzechów - czekolada musiała nimi trochę przesiąknąć.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszła mi bardzo słodki nugat / pralina orzechowa. Czy wręcz orzechowy lukier? Zwłaszcza przy kęsie którymś z kolei, gdy wcześniej pogryzłam już parę orzechów laskowych, ta wizja była dość wyraźna. Wtedy słodycz zaznaczyła się też w gardle. Smakowo była ryzykownie silna, a w gardle zwyczajnie denerwująco drapiąca.

Końcowo gorzkawość i cierpkość o lekko palonym zabarwieniu w obliczu słodyczy wydały mi się wycofane, choć na samym końcu zdobyły się na jeszcze jeden wyraźniejszy przebłysk spod ogromu cukru.

Gryzione orzechy laskowe jednak nie robiły sobie nic z całej tej słodyczy. Świetnie z nią sobie poradziły. Tą smakową przełamały, a i od drapania w gardle odciągały uwagę. Były bowiem bardzo wyraziste. Smakowały w pełni sobą - prażone orzechy laskowe, gdy się je gryzło, dominowały zupełnie. Były prażone średnio mocno, a także naturalnie słodkie. Ani jeden nie trafił mi się przeprażony, jakość uważam za doskonałą. Nawet te, gdzie zaplątała się skórka, nie miały w sobie ani cienia gorzkości.

Podgryzane wcześniej, obok czekolady orzechy laskowe wybijały się ponad nią. Prezentowały się cudnie, ale w jej smak szczególnie nie ingerowały (co ma plusy i minusy - co prawda nie poprawiły jej, ale bałam się, że na zasadzie kontrastu podkręcą słodycz, a nie zrobiły tego).

Po zjedzeniu został posmak jakby cierpko kakaowej kawy, mocno posłodzonej, być może jakimś cukrowo-kakaowym syropem i orzechów laskowych o słodko-prażonym charakterze. W zasadzie w posmaku wyszły przed czekoladę. 

Tabliczka całościowo była smaczna. W góry się sprawdziła jak najbardziej - tam ją szczerze polecam. Kończyłam w warunkach domowych i utwierdziłam się, że w zasadzie jest, czym ma być. Znacząco obniżyłam ocenę tylko za słodycz - bo z nią przesadzili. Czuć jej cukrowość i aż drapała w gardle. Gorzkość to w zasadzie tylko gorzkawość, czuć sporo maślaności, ale to akurat w zasadzie pasowało do takich prażono-słodkich orzechów. Ciekawie wyszło to, jak baza nimi przesiąkła i zaserwowała mi akcent nugatu orzechowego. Myślę jednak, że do tak delikatnej, niegorzkiej bazy bardziej pasowały by laskowce w skórkach - może właśnie podkręciły by goryczkę. Same orzechy jednak były obłędne. Czuć jakość, a nie, że np. mieli stare i uprażyli, by to ukryć. Nie. Były cudnie świeże, prażone dla podkręcenia naturalnej słodyczy, nieprzeprażone. Takie, że dla nich warto tę tabliczkę jeść, mimo że czysta baza byłaby już niewarta uwagi. To z nimi zyskała.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 7,50 zł
kaloryczność: 577 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, prażone orzechy laskowe 25%, tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa

piątek, 19 lipca 2024

Guylian Tablets Raspberry 72 % Cocoa Dark Chocolate with Real Fruit ciemna z malinami

Kiedy po dłuższej przerwie wróciłam do gór, nie mogłam się nimi nasycić. Mimo że portfel płakał, było tak, że jeździłam co weekend. Jako że kondycja pogorszyła mi się przez przerwę, doszły problemy z kolanami, a i pora była nie moja (luty/marzec to w Tatrach Wysokich jeszcze konkretna zima) wybierałam mniej wymagające trasy, o których kiedyś bym nie pomyślała, bo przeważnie celowałam w szczyty powyżej 2 tys. Gdy zaczęłam rozglądać się za niższymi, okazało się, że jest wśród nich całe mnóstwo pięknych tras i było z czego wybierać. Na kolejny wyjazd zaplanowałam Nosal, ponoć z bardzo widowiskowym podejściem.
Aby tam jednak dotrzeć, najpierw musiałam przejść się chodnikiem z parkingu na Kuźnickiej Polanie. Początkowy fragment dał mi w kość, bo za budką-kasą przy wejściu na szlak podejście wiodło ostro w górę, prawie w pionie, ale... nie były to skały czy coś, a schody o głupiej wysokości i z powbijanymi belami, że przy moim wzroście to bardzo denerwowało. Na szczęście nie był to długi odcinek. Potem czekały mnie już naturalne nibyschody z kamieni. Też i wyższych, i niższych, ale jakoś o wiele lepiej odbieram taką wspinaczkę. Minęłam sporo naprawdę pięknych ekspozycji. Widoki na góry przy błękitnym niebie były świetne! Pogoda nie zepsuła się nawet gdy weszłam na sam Nosal - cud! Może trochę bardziej wiało, przez co miałam trochę kłopotów ze zrobieniem ładnych zdjęć czekoladzie, ale radość z tego wszystkiego i tak miałam ogromną. Ludzi nie było za wiele, nim skończyłam "sesję zdjęciową", w ogóle się rozeszli. Trochę czasu tam spędziłam i ruszyłam dalej, ku Nosalowej Przełęczy. Choć już i tak przeszczęśliwa, wiedziałam, że to jeszcze nie koniec radości! I nie mówię tu oczywiście o czekoladzie, jedzonej częściowo po drodze. Ups, i trochę zaspoilerowałam.
Zabrałam ze sobą taką, która nie zapowiadała się jakoś szczególnie pysznie, a smacznie, ale producenta, którego nie znałam, więc różnie mogło być. Jako że to czekolada z dodatkiem, tym bardziej - tylko w góry taką. Gdyby nie góry, nie zasugerowałabym jej ojcu (czasem kupuje mi różne rzeczy i wskazuję, co to może być, by prezenty były względnie udane), no, ale w górach dodatki do chrupania w czekoladzie jak najbardziej mi pasują. A bałam się, że ta właśnie może być... dość chrupiąca przez pestki malin. Zaczęło mi się wydawać, że ostatnimi czasy one są coraz bardziej mocarne, a ja coraz bardziej na nie czuła.

Guylian Tablets Raspberry 72 % Cocoa Dark Chocolate with Real Fruit to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao z malinami liofilizowanymi; w formie 4 mini tabliczek po 25g.

Po otwarciu poczułam połączenie kakaowej gorzkości z maślano-karmelową słodyczą. Szło to w trochę syropowym kierunku, łącząc wysoką słodycz z cierpkością. Kakaowa cierpkość raz czy drugi zdobyła się nawet na pewną ziemistość, a w słodyczy chyba przemknęła mi nawet jakby nutka-nuteczka orzechów laskowych. Maliny zaznaczyły się wyraźnie, ale jako dodatek w tle. Pomyślałam o dżemie i syropie malinowym. Kryły kwasek, acz znikomy; raczej dołożyły się do słodyczy.

Tabliczka wyglądała na tłusto-kremową. Przy łamaniu nie trzaskała specjalnie głośno, bardziej chrupała, ale była twarda. Sugerowała kruchość, acz kruchą nazwać jej nie mogę. Patrząc na spód, pomyślałam, że wypełniają ją duże kawałki malin w ilości średniej (i w zasadzie miałam rację)
W ustach  rozpływała się bardzo łatwo w średnik tempie. Początkowo wydała mi się gęsta, jednak potem raczej jedynie gęstawa. Miękła, przedstawiając się jako plastyczna. Była śmietankowo tłusta - dla mnie za tłusta - i gładko-kremowa. Zmieniała się w lepkawe, śmietankowe bagienko, które końcowo znacząco rzedło. Kawałki malin z pestkami kryła w sobie długo. Wyłaniały się z niej bliżej końca.
Maliny gryzłam głównie, gdy czekolada się już rozpłynęła. Zdarzyło mi się raz po raz nadgryźć którąś już wcześniej, obok czekolady, ale wolałam zachować je na koniec.
Malin dodano średnio dużo - stanowiły jedynie dodatek do czekolady, co tu się bardzo dobrze sprawdziło. Okazały się kawałkami głównie średniej wielkości i paroma małej. Wydawało mi się, jakbym trafiła też na kilka samych pestek. Gryzione nawet na koniec niektóre lekko raz czy drugi chrupnęły, skrzypnęły, a potem nasiąkały. Było tam trochę miąższu, delikatniejszych, niewymagających farfocli. Pestki bardziej przyciągały uwagę, ale nie wyszły szczególnie irytująco, a przystępnie strzelająco-chrupiąco. Mimo że nie cierpię zbyt wielkich, natarczywych malinowych pestek, te tutaj wyszły ok nawet w moim odczuciu.

W smaku przywitała mnie średnio wysoka, ale intensywna słodycz i od razu lekko rosnąca gorzkość. Wtórowała jej cierpkość, starająca się hamować zapędy słodyczy.

Maliny przez pewien czas prawie się nie ujawniały. Hen w oddali może tylko jakaś tam drobniutka sugestia się przewinęła. Słodycz została za to podkreślona maślanością. Przełożyło się to na myśl o maślano-śmietankowym karmelu. Wyraźnie, acz nie za mocno palonym, ale też bardzo maślanym. Ogólna maślaność łagodziła trochę gorzkość, acz ta nie dała się zbytnio zepchnąć.

Rozszedł się motyw syropu i/lub sosu kakaowego. W tle odnotowałam akcent zwykłego kakao w proszku, ale był marginalny. Pilnował jednak słodyczy, by nie pozwalała sobie na zbyt wiele.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa i tak zdradził się co prawda jej cukrowy charakter, acz nie był napastliwy. Zaraz przytoczył bowiem nutkę dżemu i syropu malinowego. Maliny wemknęły się bowiem jako bardzo słodki, nawet nieco przecukrzony twór. Wyraźnie jednak malinowy zarazem, mimo że podporządkowany czekoladzie. 

Ta prosta kakaowość przełożyła się na wzrost cierpkości. Gorzkość jednak, choć niepodważalnie obecna, nie miała zbyt siekierowych zapędów. Co prawda raz czy drugi zahaczyła nawet o lekką ziemistość, ale na tym koniec. W harmonii rozchodziła się wraz z maślanością i śmietanką, która za to bliżej końca mi nieco za bardzo się panoszyła. Łagodziła całość - na szczęście nie tylko gorzkość, ale i troszeczkę słodycz.

Motyw malin narastał z czasem. Gdy zaczęły wyłaniać się z czekoladowej toni, raz po raz przejawiały drobny, soczysty kwasek. Ten nieco osłabił cukrowość słodyczy, przypominając jej o maślano-śmietankowym karmelu, jednak i tak końcowo zrobiło się trochę za słodko. Wydaje mi się jednak, że wyłapałam jakąś... orzechową aluzję?

Kawałki malin gryzione na koniec okazały się soczyście kwaśne i lekko słodkie. Mimo cukrowej, maślano-śmietankowo-cierpkawej otoczki, smakowały wyraźnie malinowo malinami liofilizowanymi. Pestki odzywały się też w smaku swoim specyficznym motywem. Te porządnie przełamały słodycz.

Po zjedzeniu został posmak maślano-cukrowy oraz cierpkość kakao. Wróciła myśl o sosie, acz już bardziej kakaowo-czekoladowym. Do tego dobrze czułam kwaskowate maliny liofilizowane. Ze względu na bazę, zyskały dżemowo-syropowe echo. Czułam lekkie przesłodzenie - w gardle też, może jeszcze nie drapanie, ale już prawie.

Tabliczka bardzo mi smakowała, lecz mam spore zastrzeżenie co do struktury, wpływającej też na smak. Była mi zdecydowanie za tłusta - w strukturze wyszło to śmietankowo, w smaku maślano-śmietankowo. Za bardzo i niepotrzebnie łagodziło gorzkość. A jednak na szczęście złagodziło też trochę słodycz. Ta była mi nieco za silna, acz nie chamsko cukrowa. Wyszła śmietankowo-maślano karmelowo, syropowo. Malinową nutkę początkowo wtłoczyła w dżemowo-syropowe realia. Sama czekolada miała potencjał, mimo dodatku zwykłego kakao smakowała przyjemnie szlachetnie - zahaczyła o drobną ziemistość, a sos / syrop kakaowy wyszedł adekwatnie do dodatku. Czuję, że gdyby zamiast oleju maślanego dodali tłuszcz kakaowy, ocena mogłaby być maksymalna.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (ale ojciec kupił w Dealz)
cena: (jak wyżej - on kupił jedną sztukę, ale widziałam w gazetce, że cena to 6 zł przy zakupie 3, nie wiem jednak, ile kosztowała bez tej promocji)
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, olej maślany, liofilizowane kawałki malin (1,50%), lecytyna słonecznikowa

środa, 17 lipca 2024

Chapon Colombie ciemna 75 % z Kolumbii; nowa po zmianach 2024

Gdy na stronie Chapon pojawiły się nowe tabliczki, a stare zyskały nowe opakowania, zrobiło się małe zamieszanie z zawartościami kakao. Najpierw myślałam, że je pozmieniali, więc zakupiłam kilka tabliczek z regionów, które już miałam, jednak później wyjaśniłam to z producentem - nic w samych czekoladach nie zmieniali, tylko opakowania. Po prostu w informacjach na stronie się wkradły. I kamień z serca, bo Kolumbię zamówiłam ze strachem, myśląc, że obniżyli jej zawartość na 70%. A tu się okazało, że to wciąż ta sama czekolada. Czy aby na pewno? Dopiero w trakcie jedzenia odkryłam zmianę składu - wypadła z niego sól. W wersji z 2022 Chapon Colombie Torrefaction Longue / Conchage Long i tak pełniła jednak funkcję podkreślającą, bo to nigdy nie miała być czekolada z solą, niemniej przy tym, jak wszystko wszędzie wyczuwam, dla mnie robiło to różnicę. Mało tego - wyszło, że i cukier zmienili. To już mi się bardzo nie podobało. Początkowo więc nie zamierzałam dodawać nowego posta, a tylko aktualizację, ale jak poczułam, co poczułam... no cóż, jest nowa recenzja, bo i czekolada jednak nowa.

Chapon Colombie to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z Kolumbii; nowa zmieniona wersja od 2024.

Po otwarciu poczułam zapach, który dobrze pamiętałam: ciemny chleb i dym, któremu towarzyszyły herbata i kawa. Z przewagą kawy, która przechodziła w ziołowe klimaty. Było jednak bardzo słodko ze względu na soczyste, suszone figi. Charakteru dołożyły suche liście i suszone kwiaty, a także odrobinka karmelu. Tym razem pomyślałam jeszcze o miodzie - jakby herbatę jaśminową lekko nim posłodzono. Przemknęła też myśl o figach w miodzie.

Twarda tabliczka wyglądała i zachowywała się tak samo. Głośny trzask, umiarkowane tempo rozpływania się, a także budyniowo-sernikowe obklejanie ust było znajome. Czekolada zmieniała się w masę, która z czasem upuszczała trochę soczystości. Końcowo znacząco ściągała.

Smak był niby taki sam, ale inny,

Przywitał mnie gorzki dym, w który wmieszała się słodycz. Zdawał się ją otaczać i przenikać, jakby stanowiły jedno. Pomyślałam o miodzie i karmelu dosłownie przez sekundę, bo już po chwili wydały mi się za bardzo jak na nie soczyste.

Soczystość pokierowała myśli ku ciemnym owocom... Przemknął sok z czarnych porzeczek i coś cierpkiego, ciemnoczerwonego, a reszta soczystości zmieniła się w konkretny kwasek chleba na zakwasie.

Soczystość otulona dymem zafundowała mi mnóstwo suszonych fig. Wyobraziłam sobie złociste, miękkie sztuki, które mimo że suszone i bardzo, bardzo słodkie, zachowały pewną soczystość. Do głowy przyszedł mi też jakby figowy miód. Słodycz rosła i wydawało się, że nigdy nie przestanie.

Słodycz jednak przybrała nieco lżejszy charakter, jako że pojawiły się kwiaty. Pomyślałam o kwitnącym jaśminie, ale cierpkość sugerowała herbatę jaśminową. Figi i kwiaty mieszały się ze sobą, przekładając się na myśl o herbacie kwiatowej z miodem.

Cierpkość i gorzkość dymu zmieniła się w herbatę. Czułam czarną i bardzo gorzką herbatę, do której na pierwszy plan sporadycznie wciąż zapuszcza się dym. Słodycz i gorzkość rosły w parze, wydawało mi się, że stanowią jedno. 

Sok z czarnych porzeczek wypłynął na wierzch i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o samych czarnych porzeczkach. Wśród nich mogły zaplątać się pojedyncze czerwone. Kontrastowo do słodyczy, zrobiły się kwaśne. Wyobraziłam sobie dobrą, domową nalewkę z porzeczek, a za chwilę wino z nich. Wino z czarnych porzeczek i... zwyklejsze wino czerwone? Trochę nawet słodkawe? Wciąż myślałam o soku z porzeczek, ale z owoców pojawiło się też coś słodszego czerwonego - trudnego do uchwycenia.

Znacząco bowiem wzrosła słodycz. Otarła się o przesadę, przez pewien czas przekierowując uwagę na karmel i miód. Miód soczysty? Charakterny. Karmel z kolei świetnie przemycał wciąż nuty dymu, dzięki czemu choć słodycz wyszła w pewnej chwili ryzykownie, nie było w niej przesady. Karmel... zaraz znów podporządkował się figom, zmieniając się w "zdrowy karmel" zrobiony z nich i miodu.

I znów miód z kolei stał na równi z gorzkością czarnej herbaty. Pomyślałam o Assam, która jest specyficznie goryczkowata i słodkawo-kwiatowa. Herbata zdominowała wszystko inne, ale słodyczy zupełnie się nie wyrzekła. Była bowiem mocno osłodzona miodem. Miodem soczystym - pomyślałam o jakimś figowym miodzie (abstrakcyjne wyobrażenie?).

Z czasem do herbaty dołączyły kwiaty. Wcześniej trzymały się raczej słodyczy, a w tym momencie tylko słodkie akcenty wplatały. Wyszły trochę ziołowo, cierpko. Jaśmin, chyba też trochę suszonych płatków róż i inne przedstawiły się jako liście suszone i jako dopiero co zalany napar. Herbata jaśminowa i inne kwiatowe zwalczyły dosadną słodycz.

Przez ułamek sekundy do głowy przyszedł mi jeszcze chleb ciemny z masłem i miodem - właśnie takie ledwo uchwytne maślane wykończenie, mało jednak istotne.

Wykorzystał to kwasek czarnych i czerwonych porzeczek oraz ściągająco-cierpkiego wina, które na nowo się wyłoniły, acz... nie tak intensywnie. Herbaty i kwiaty porządnie zaopiekowały się nimi, z racji czego pomyślałam o naparach z dodatkiem tych owoców (które mogły smakowo iść w nuty wina). Kwasek wina zaznaczał się jednak wyraźnie - z tym, że nie aż tak dosadnie.

Po zjedzeniu został posmak suszonych, ale soczystych fig i czerwonego wina (zwykłego i z porzeczek), a także herbaty ciemnej, mocnej oraz kwiatów. Te trochę też wchodziły na herbaciany grunt, ale czułam również jaśmin po prostu. Słodycz była niby ryzykownie mocna, ale gorzkość i cierpkość dymu oraz niemal ostrawa cierpkość ziół okiełznały ją. Posmak utrzymywał się bardzo, bardzo długo.

Czekolada smakowała prawie tak, jak ją zapamiętałam z jedną małą różnicą - Chapon Colombie Torrefaction Longue / Conchage Long z 2022 płynęły nuty gorzkawe dymno-herbaciane oraz nuty fig i miodu, w obecnej zaś były zjednoczone, zupełnie w harmonii. Cierpkie nuty czarnych porzeczek i wina te same, acz może... trochę utemperowane? Dawna przedstawiła te same nuty bardziej kontrastowo, dzisiaj przedstawiana była niezwykle harmonijna. Wydała mi się chwilami i bardziej słodka, i bardziej gorzka, ale w zgrany sposób, a też nie doszukałam się w niej maślano-śmietankowych akcentów.

Zastanawiałam się, co też się stało - bo jednak czułam różnicę ewidentnie. Różnicę w charakterze, tym jak nuty się zaprezentowały, nie samych nutach i zaczęłam dopiero dokładnie się przyglądać, nawet na tabelę z wartościami dokładnie poczytałam. I nagle mnie tknęło, że to niedodanie soli! No tak, faktycznie ona mogła za tym stać. Ponoć podkreśla smak i w tym przypadku to nie była czekolada z solą, a właśnie po prostu pewnie funkcję podkreślającą miała pełnić i chyba tak mocno zarysowała kontrasty. Do tego słodycz tu była bardziej podporządkowana nutom - aż napisałam do Chapon z pytaniem, czy zmienili cukier. Okazało się, że tak - teraz używają białego (z francuskiego departamentu Sekwana i Marna). I muszę im przyznać, że choć go nie lubię, to umieją się z nim obejść.
Mnie chyba nawet ciut bardziej taka spokojniejsza, harmonijna, ale jakże charakterna czekolada przekonała. I ciekawe, że biały cukier nie dawał się tak we znaki! Także godne pochwały jest, że obniżyli cenę wraz z tą zmianą.


ocena: 10/10
cena: 8,00 € (około 34 zł za 75g)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

wtorek, 16 lipca 2024

(Millano) Baron Delicaore Intense Dark 70 % ciemna

Choć źle, materialistycznie, to zabrzmi, to poznawanie nowych ludzi u mnie wiąże się z poznawaniem czekolad. Gdy ktoś mnie lepiej pozna, polubi, zazwyczaj prędzej czy później daje mi czekoladę. Lepsze, gorsze - obecnie potrafię się z każdej otrzymanej cieszyć, bo to daje możliwość poznania tych, których sama bym nawet spojrzeniem nie zaszczyciła. A przez takie podejście i uprzedzenia mogą mi uciekać produkty warte uwagi. Piszę to co prawda z ironicznym uśmiechem, wiedząc, czego dotyczy wstęp, no... ale cóż. Ta czekolada nigdy mnie nie interesowała, bo nie cierpię Millano-Baron. A czekało mnie porównanie dwóch czekolad 70 % tego producenta. Na pierwszy ogień poszła ta ze względu na datę, bo nie wiem, czym miałabym się kierować. Jak rozumiem, to ekskluzywniejsza linia?

Baron Delicaore Intense Dark 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao, produkowana przez Millano.

Po otwarciu poczułam zapach kawy, choć gorzkiej, to chyba z mlekiem oraz wyraźnie przypalony piernik czekoladowy. Zadbał o gorzkość, acz całość nie była mocarnie gorzka. Słodycz jednak też zaznaczyła się delikatnie, nienachalnie. Była jednak wyraźna - sugerowała raczej jakieś cukierki czekoladowo-orzechowe niż czekoladę. Poczułam w dodatku pewną neutralność, kojarzącą się z ziarenkami dla ptaków (i takimi naturalnymi karmami, pełnymi pestek, orzechów itp.).

W opakowaniu było 5 małych, oddzielnie pakowanych tabliczek.
W dotyku mini tabliczki wydawały się trochę tłusto-polewowe, ale i potencjalnie kremowe. Przy łamaniu trzaskały średnio głośno, jako że i średnio twarde były. Na pewno jednak dały się poznać jako masywne. 
W ustach czekolada rozpływała się chętnie, w tempie średnio-szybkawym. Pokrywała podniebienie lepkawą mazią. Była bardzo tłusta w maślano-oleisty sposób i bardzo kremowa. Miękła, ujawniając zaskakującą śmietankowość, mleczność - struktura przypominała bardziej mleczne niż ciemne czekolady. Wyszła plastycznie, było w niej coś ulepkowatego i przytykającego. Wyszła gładko, a tylko pod koniec pozostawiała drobną cierpkość.

W smaku pierwsza przywitała mnie odważna, ale nie za wysoka słodycz. Wtórowała jej maślaność i sugestia mleka. Słodycz była to prosta, zwyczajna i początkowo nie narzucająca się. W maślaności za to przemknęła mi dziwna metaliczność.

Zaraz zaznaczyła się też gorzkość. Wskoczyła na dość wysoki poziom i rozdzieliła się na dwa wątki. Oba rosły. Jeden był pozytywny: przedstawiał piernik mocno czekoladowy. Drugi okazał się gorzkością w złym rozumieniu: spalenizny. Rozwijała się, docierając do poszczególnych innych nut.

Słodycz mieszała się z nutką... czekoladkową, jakby jakiś nadzień lub... jakby ten piernik był przełożony jakimś kremem? Do głowy przyszły mi też cukierki czekoladowo-orzechowe, powstrzymujące gorzkość mimo cierpkości kakao. Za sprawą tego wszystkiego słodycz rosła i robiła się coraz cięższa, trochę drażniąca.

Pojawiła się kawa - właśnie i do niej trochę spalenizny podpłynęło. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa kawa jednak umiejętnie ją poskromiła. Do kawy dołączył akcent mleka, a jednak ona i tak pozostała lekko gorzka.

Cierpkość spalenizny podkradła się do czekoladowego piernika, a wtedy spalenizna zyskała nieco lepszy, przez niektórych czasem pożądany charakter. Słodycz za sprawą czekoladowego piernika ze znikomą ilością przypraw korzennych rosła. Ten nie był właśnie mocno przyprawiony, ale cechowało go ciepło, wzmacniające słodycz, która zrobiła się przesadzona i drapiąca. Przez myśl przemknęły mi kwaskawe śliwkowe powidła, ale nie realnie wyraźna, jednoznaczna kwaśność.

Słodycz cały czas miała jawnie cukrowy charakter, ale z czasem wzmocniła ją wanilia. Nie ukryła cukru, a dołączyła do niego, przez co słodycz zrobiła się za mocna. Umacniała się, ale jakby próbując trzymać się trochę z boku, choć jej toporność nie pozwoliła jej się ukryć. W pewnym momencie podszepnęła jakieś przesłodzone czekoladki z... echem orzechów? Piernikowo-orzechowo-kawowe cukierki czekoladowe?

Kawa wydała mi się rozgrzewająca, jeszcze bardziej mleczna, a piernik... może był jeszcze ciepły? Albo właśnie polewany roztopioną polewą czekoladowo-kakaową (nie czekoladą!) z lekką cierpkością.

Po zjedzeniu zostało poczucie ciepła, rozgrzanie języka, wzmocnione słodyczą. Ta po zniknięciu czekolady wyszła bardzo męcząco. Słodycz białego cukru i ciepło zaznaczyły się też w gardle wraz z poczuciem ciepła. Do tego cierpkawy posmak spalenizny i kawy gorzkiej, ale z mlekiem. Maślany, czekoladowy piernik pojawił się jako echo. Chyba i w posmaku mógł być przełożony powidlaną warstwą.

Całość zaskoczyła mnie pozytywnie. Nastawiłam się na potworność, a trafiłam na przeciętną, tanią czekoladę o całkiem niezłym poziomie gorzkości i prostej, męczącej słodyczy. Choć przesadzona, nie porażała jakoś wyjątkowo straszliwie. Mi za bardzo dawała się we znaki, ale przez jej prosty charakter i jawność, natłok, nie tyle przez samą wysokość. Nuta spalenizny, przepalonego kakao na minus, ale summa summarum i ona jakoś się tu odnalazła. Trochę mlecznej kawy też w porządku. Dziwną, cukierkowo-czekoladkową nutę zwalam na obecność pasty z orzeszków, której dali tak mało, że trudno ją wychwycić, ale coś pobrzmiewa. Dziwny zabieg, ale lepsze to niż mieliby coś gorszego wepchnąć. Przeszkadzała mi też jej mleczno-maślana, tłusto-miękka konsystencja nieciemnej czekolady, ale uwierzę, że inni mogą nie uważać tego za wadę. W zasadzie po jednej mini tabliczce miałam dość i jeszcze wtedy byłam pewna, że zasłużyła na 6, ale gdy zamuliłam się drugą, zwątpiłam. Myślę jednak, że lubiącym mleczne, a dopiero przekonującym się do ciemnych mogłaby się spodobać. Wyszła jak... nie aż tak chamsko cukrowa deserówka, o!

Resztę dałam Mamie, której jednak nie smakowała: "Niesmaczna, taka zła ciemna, ale nie jakoś drastycznie rażąca. Po prostu tak nieprzyjemnie gorzka, bez żadnej kwaśności. Dla mnie ona nie była mleczna czy nawet za bardzo miękka jak mleczna się nie wydawała, a tak gorzka nieambitnie". Reszta minitabliczek (ja zjadłam dwie) powędrowała do ojca.

Przypomniała mi (Millano-Baron) Luximo Premium 74 % Madagaskar, która smakowała zwęglonymi orzechami, mleczną kawą i kryła sugestię kwasku. Była jednak wytrawniejsza i miała bardziej ciemną strukturę. Dzisiaj prezentowana była niby mleczna, miękka, jakby mniej ciemna.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam (od kogoś, kto z kolei dostał przy krwiodawstwie)
cena: jak wyżej
kaloryczność: 545 kcal / 100 g; sztuka 130 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, emulgator: lecytyny (z soi), ekstrakt z wanilii, pasta z orzeszków arachidowych

niedziela, 14 lipca 2024

Beskid Chocolate Indonezja Borneo Berau Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao ciemna z Indonezji

Każda nowa tabliczka od Beskidu ogromnie mnie cieszy, ale są takie regiony, na których punkcie szaleję i jak bierze się za nie dobra marka to... po prostu zawsze na takie czekolady aż mi się oczy świecą. Często chodzi o regiony rzadkie. Takim w sumie jest Indonezja - w zasadzie to bardzo ogólne określenie wielu wysp. Niektórzy producenci zadają sobie trud, by dookreślić, inni nie... O czekoladzie Beskidu akurat na szczęście wiadomo więcej. Zrobiono ją z mieszanki Trinitario - odmiany ICS 60, SCA 6 połączonej z lokalnymi odmianami, które rosną na wyspie Borneo w spółdzielni Berau Cocoa. Ta została założona w 2018 roku, aby rekultywować pozostałe drzewa, a także by promować kakao jako alternatywne źródło dochodu dla lokalnej ludności. Obecnie około 300 hektarów jest zagospodarowana dla kakao, które uprawia 168 rolników. Berau Cocoa wspiera jeden ze starszych badaczy ICCRI, nadzorując i szkoląc zespół w zakresie praktyk rolniczych i metod postępowania po zbiorach..


Beskid Chocolate Indonezja Borneo Berau Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Indonezji, z regionu Borneo Berau. 

Po otwarciu poczułam słodki zapach kwiatów, rześko-soczystego, też jakby kwiatowego liczi i bananów, mieszających się z ziołami oraz liściastą zieloną herbatą. Do bananowej, wysokiej słodyczy dołączył palony karmel, co przełożyło się na myśl o deserze lub cieśnie banoffee. W tle przewinęły się tylko co wyprażone orzechy i migdały, podpowiadające pewne ciepło oraz soczystość egzotycznego soku i/lub smoothie w wariancie mieszanym - prawdziwa, naturalna multiwitamina o lekkim kwasku. Z pomarańczą?

Twarda, masywna tabliczka podczas łamania trzaskała bardzo głośno.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Dała się poznać jako maziście kremowa i maślano tłusta, acz nie ciężka. Z czasem trochę przybrała na soczystości, a końcowo wydawała się lekko pylista i zostawiała mocno cierpkie ściągnięcie.

W smaku przywitała mnie odważna, dość wysoka słodycz bananów. Tuż za nią poczułam lekką cierpkość. Przemknęły mi przez myśl niedojrzałe, cierpkie banany... ale nie. Banany zaraz umocniły się w swej słodyczy, przywodząc na myśl miękkie, bardzo dojrzałe owoce.

Do bananów dołączył ni kajmak, ni karmel - jakby nieco palono karmelowy kajmak, co przełożyło się na myśl o cieście / deserze banoffee, czyli bananowo-toffi, z wierzchem z bitej śmietanki. Ta jednak tu zagrała rolę marginalną.

Słodycz rosła. Dołożyły jej też kwiaty i liczi. Zapewniło soczyście-rześki motyw w całej tej słodyczy, dzięki czemu nie była ciężka... Acz bardzo słodkie banany podkradały się też do liczi - one miały w sobie coś ciężkawego. Do kwiatów przemycały jednak inne owoce egzotyczne.

A cierpkość w tym czasie zdecydowała się zaserwować liściastą zieloną herbatę. Wprowadziła też gorzkość. Ta rosła spokojnie, ale wyraźnie.

Kwiaty nieco przystopowały ze słodyczą i też zrobiły się lekko cierpkie. Pomyślałam o kwiato-ziołach, w tym lawendzie. Zaczęła wzrastać ziołowość i goryczka ziół-naparów. W tle zakręciło się... niepewne jasne piwo? Jakby badało grunt, czy może pozwolić sobie na więcej.

Raz po raz przemykały kwaskawe, soczyste przebłyski egzotycznych, ale trudnych do ponazywania owoców. W nich też znalazła się lekka goryczka - coś jakby skórka pomarańczy? Pobrzmiewały prawie cały czas - raz nieco mocniej, raz słabiej.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wkroczyły prażone orzechy i migdały. Otoczyła je lekko dymna, palona nuta, dbająca o gorzkość. Migdały w udany sposób zmieszały ją ze słodyczą, bo same w sobie były i lekko słodkie, i wyraźnie goryczkowate od skórek.

Wyobraziłam sobie karmelizowane migdały. Karmelizowane aż do lekkiej goryczki. Musiały być właśnie karmelizowane, bo wydały mi się ciepłe.

Po tym występie cierpkawo-ostrawego ciepła, owoce zyskały motywację i zaprezentowały się wyraźniej. Czułam mieszankę żółtych egzotycznych, ze sporym udziałem bananów. Chyba było tam też mango... Acz całość to raczej nienachalna, choć wyrazista, bardzo soczysta i orzeźwiająca, naturalna multiwitamina - sok z owoców. Drobny kwasek przypominał słodko-kwaskawe pomarańcze oraz goryczkowate pomarańczowe skórki. 

Owocowość znalazła się blisko herbaty i ziół, jednak nie śmiała wyjść przed nie, ani też przed słodycz kwiatów czy karmelowo-kajmakową, acz jakby przesyconą soczystością owoców.

Ciepło podszepnęło ziołom i zielonej herbacie trochę przypraw. Ze względu na rześkość pomyślałam o kardamonie, ale i innych korzenno-słodkawych. Może też cynamonie? Zaraz jednak zagłuszyły je wręcz ostrawo ziołowe kwiaty i liściasta zielona herbata. Raz czy drugi do głowy przyszło mi dziwnie przyprawione jasne piwo - dosłownie w chwili znikania czekolady.

Po zjedzeniu został posmak cierpkawo-słodkiej zielonej herbaty liściastej. Na pierwszym planie, obok zwykłej zielonej herbaty, pojawiły się kwiatowe liczi i niejednoznaczna mieszanka owoców egzotycznych, którym powagi nadało trochę dymu, ziół i przypraw. Ze względu na słodycz przemknęła mi przez myśl matcha, ale ona to mogła kryć się tylko w oddali. Razem z odrobinką soczyście słodkich bananów i mango. 

Całość bardzo, bardzo mi smakowała, choć wyszła ryzykownie słodko, a nieco za mało gorzko jak dla mnie. Bo szlachetniej cierpkości nie brakowało.  Karmelowo-kajmakowe nuty przechodzące w banoffee i karmelizowane migdały zacnie mieszały się z kwiatami i liczi oraz egzotycznymi owocami Te zapewniły soczystość, ale i ona była słodka. Multiwitaminowy splot żółtych owoców ciekawie zgrał się z cierpkością ziół i zielonej herbaty. Wyraźna, choć delikatna gorzkość dymu, odrobinka przypraw dodały temu charakteru. Migdały także świetnie się odnalazły, a nutka piwa wyszła interesująco.

Banan i kwiaty, krówka pojawiły się w Beskid Chocolate Java Criollo 100 % wraz z mnóstwem mleczno-maślanych akcentów. 

Karmel, dym, owoce egzotyczne, sok owocowo-marchwiowy, zioła i odrobinka przypraw Krakakoa 75 % Lidung Kemenci Kalimantan trochę bardziej kojarzyły mi się z dzisiaj przedstawiają niż podlinkowana setka, acz też nie były mocno podobne. Coś wspólnego jednak miały na pewno. I Beskid niewątpliwie był pyszniejszy.


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 25 zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 439 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany