czwartek, 10 lipca 2025

Paradai Thai Craft Chocolate Chanthaburi 70 % Dark Chocolate ciemna z Tajlandii

Już w trakcie degustacji pierwszej tabliczki tajlandzkiej marki Paradai wiedziałam, że zrobię, co w mojej mocy, by zdobyć kolejne. Udało mi się to dość szybko. Czekoladę dziś przedstawianą zrobiono z kakao z leżącej na wschodzie Tajlandii prowincji Chanthaburi, która dorobiła się miana "ogrodowej prowincji" że względu na liczne lasy i plantacje owoców. Kupiono je od dwóch czy trzech różnych rolników, którzy zajmują się hodowlą trinitario. 


Paradai Thai Craft Chocolate Chanthaburi 70% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tajlandii, z prowincji Chanthaburi.

Po otwarciu zagrzmiał mocarny zapach tequili z limonką i cytryną, ogólnie mocno alkoholowy i cytrusowy (do tego stopnia, że trudno uwierzyć, że to czytsa czekolada bez dodatków). Alkohol jawił się jako wręcz wódkowo-spirytusowy. Dosłownie uderzał do głowy (mimo że realnie go tam nie było). Odnotowałam też wiśnię i chyba borówki amerykańskie, ale prawie zupełnie skryte w kwaśności. Wiśnie przechodziły w domowe, niemal nalewkowe wino wiśniowe... Może wiśniowo-malinowe? Do tego czułam egzotyczny, także kwaśny wątek. Chyba soczystego, kwaśnego ananasa. Obok owoców łagodnie zaznaczyła się świeża zieloność... może koszone trawy i trawy... skoszone już jakiś czas temu, trochę suche?

Tabliczka zszokowała mnie kolorem mleczno czekoladowym (do tego stopnia, że upewniłam się co do składu). Mimo małych rozmiarów, była bardzo twarda i masywna. Trzaskała bardzo głośno w jakby chrupkawo-zawilgocony sposób.
W ustach rozpływała się wolno w maziście-kremowy sposób, zachowując masywność. Była idealnie gładka i tłusto maślana. Nieco pokrywała smugami podniebienie, ale go nie obklejała. Z czasem pojawiła się rozkręcająca się soczystość. Aż w końcu wydała mi się przewysoka! Od początku do końca utrzymywała wysoką gęstość. Końcowo soczystość robiła się trochę cierpko-ściągająca.

W smaku pierwsza pojawiła się dość wysoka słodycz, przywodząca na myśl karmel. Karmel, ale nie tylko... karmel wzmocniony alkoholem? Cukrowy alkohol? Brandy! Polał się silny, niemal uderzający do głowy złocisty, lekko soczysty płyn.

Już dwie-trzy sekundy po nim wkroczyły intensywne, kwaśne cytrusy. Przede wszystkim limonka i cytryna, które brandy przemieniły w chyba jeszcze dosadniejszą tequilę. Wręcz... spirytus? Mocarny alkohol mieszał siew jedno z cytrusami, trochę na zasadzie kontrastu jeszcze podkręcając ich kwaśność. Zrobiło się egzotyczniej, dzięki czemu cytrusy ułożyły się w specyficzne yuzu, a mi do głowy przyszło jeszcze "wino śliwkowe" (np. Choya Umeshu Silver).

Za niezwykle intensywnymi nutami alkoholu i cytrusów zaznaczyła się sugestia gorzkości i coś spokojniejszego - drewno? Trudno jednak było to uchwycić.

Mimo wręcz przenikliwej kwaśności, słodycz nie słabła. Wycofała się trochę, ale swój dość wysoki poziom jakoś tam utrzymywała... choć chwilami tonęła w kwaśności.

Do cytrusów na egzotycznej fali dołączył chyba ananas, znajdując sobie miejsca za yuzu, a potem też trochę owoców czerwonych. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o bardzo mocnym, wręcz nalewkowym winie domowym z wiśni i dodatkiem malin i... kwaśnych śliwek?

Obok drewna przewinęła się delikatna maślaność. Zaczęła łagodzić i tak znikomą gorzkość. Może nawet... próbowała coś ugrać z kwaśnością? Przemknęła mi jakaś nutka kwaśno cytrusowego, goryczkowatego piwa, ale zaraz i ono zniknęło po prostu w kwaśności. 

Kwaśność w harmonii mieszała się z japońskim winem ze śliwek-nieśliwek (umeshu), a więc bardzo słodkim, ale w tym przypadku w wersji kwaśniejszej. Chociaż... ogólna kwaśność nieco odpuszczała.

Drewno z tła wzmocniła pewna świeżość, rześkość. Pomyślałam o zielonych roślinach i koszonej trawie, a także trawie wyschniętej... i cierpkiej? Nagle zmieniła się w zieloną herbatę.

Słodycz, choć cały czas siedziała też bezpośrednio w alkoholach, zatliła się jako... przytłumione, ale jednak borówki amerykańskie.

Zielona herbata z cytrusami, w tym yuzu była prawie zupełnie zagłuszona nimi, jakby miał to być bardziej owocowy napój z dodatkiem herbaty. Trzymała się jej ta licha, drzewna nutka. Drzewno-ziołowa, zmieszała się ze słodyczą borówek ocierając się o mglistą... lawendę? Końcowo wyłonił się też karmel - zwyklejszy, już nie tak ściśle związany z alkoholami.

Po zjedzeniu został posmak kwaśnych cytrusów pod dowództwem egzotycznego yuzu, które dopuściło też trochę wiśni wpisanych w wino wiśniowe. A te było tylko jednym z wielu alkoholi, które cisnęły się do głowy: tequila, brandy i mocarne domowe nalewki. Za nimi zaznaczyła się cierpkość zielonej herbaty z cytrusami i chyba lawendy. Kwasek aż zaznaczył się jako gryzienie w język, co spotęgowało iluzję alkoholowości.

Czekolada była niezwykła, szokująca i smaczna. W życiu nie powiedziałabym, że to czysta ciemna tabliczka w dodatku o zawartości 70%. Co prawda gorzkości prawie brak, ale niska słodycz (wydająca się taka) przy wysokiej kwaśności sugerowała nieco wyższą zawartość. Przepotężna kwaśność aż mnie zaskoczyła, podobnie jak mocarny, dobitny alkohol - którego przecież w składzie nie ma. Przede wszystkim siedziało mi w głowie egzotyczne yuzu, wspierane limonką, cytryną z akcentami czerwonych owoców (głównie wiśni jako wino) i ananasa. Ocean brandy, tequili, wino-nalewek rządził z tą kwaśnością zupełnie. Pojedyncze nuty drzewne, trawy koszonej i suchej, herbaty w zasadzie schodziły na margines. Ciekawostkowo bardzo mi to smakowało, ale takie czekolady to lubię tylko od czasu do czasu, bo za bardzo przypominała czekolady z dodatkami, niż czyste.


ocena: 9/10
cena: €9,95 (za 50g; około 42 zł)
kaloryczność: 634 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełny cukier trzcinowy

środa, 9 lipca 2025

Millennium Exclusive Chocolate Collection Dark Chocolate with Salted Caramel ciemna 49 % z nadzieniem i kawałkami solonego karmelu

Oto idealny dowód na to, dlaczego nie lubię w pośpiechu odwiedzać kompletnie nieznanych mi sklepów, do których prawdopodobnie w ciągu najbliższych lat nie wrócę. Włącza mi się wtedy tryb kupowania tego, czego nie znajdę nigdzie indziej. Było to też w czasie, gdy prawie wykończyłam czekolady w góry, sezon niby się kończył, ale jeszcze planowałam parę tras. Uznałam, że w sumie taka chyba mogłaby być... I tak pewnego dnia, pakując plecak, zerknęłam dokładniej... Toż to nadziewaniec! Od razu wyobraziłam sobie ciągnący się kilometrami lepiszczy karmel - o nie, to w góry za nic nie przejdzie. Stąd, niepocieszona, uznałam, że otworzę w warunkach domowych. Patrząc jednak na skład: ze złymi przeczuciami. Nadziewana czekolada, tym bardziej z kiepskim składem, kompletnie mi się nie widziała. Zaproponowałam Mamie, że ją jej oddam nie otwierając, ale skrzywiła się na tę myśl, więc jednak najpierw ja się wzięłam za tę tabliczkę.

Millennium Exclusive Chocolate Collection Dark Chocolate with Salted Caramel to ciemna czekolada o zawartości 49% kakao nadziewana kremem mleczno-kakaowym z kawałkami solonego karmelu; w formie czekoladek (w opakowaniu 8 sztuk).

Po rozchyleniu papierka poczułam zapach, kojarzący się z czekoladkami Kinder Chocolate (acz w wersji bardziej kakaowej) o przesadzonej, wanilinowo-cukrowej słodyczy i niewątpliwie z mlecznym wątkiem. W ciemno nie zgadłabym, co czekoladki skrywają. Po przełamaniu mleczno-maślanego karmelu może i dało się doszukać, choć to było bardziej... jak niedookreślone słodkie nadzienia, np. jakaś mieszkanka czegoś kakaowego ze środkiem figurek Goplany (?), przeplecione lekką, paloną cierpkością ciemnej, choć cukrowo słodkiej, polewy.

Po otwarciu doznałam małego szoku - otóż w kartoniku znalazłam 8 czekoladek, nie tabliczkę.
Mała tabliczko-czekoladka w dotyku kojarzyła się z polewą i czekoladkami-pralinkami. Nie wydawała się delikatna, ale krucha. Przy łamaniu tylko krucho pykała, nie trzaskała. Nie była twarda, ale miękka też nie. Przy podziale pojedynczych kostek, czekała mnie kolejna niespodzianka: wnętrze to wyglądający na suchawe, jasne nadzienie przypominające krem nugatowy / pralinowy.
Czekoladki nadziano sowicie, po całości tłustym, zwartym kremem. Był masywny i choć w dotyku twardawy, na pewno nie suchy. Doszukałam się w nim małych, połyskujących punkcików.
Jak się okazało w trakcie jedzenia, do czekoladek dodano mało kawałków karmelu. W dodatku to drobnica.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie szybkawo-średnim. Była tłusta i miękko-mazista, sama sprawiała wrażenie trochę margarynowej. Zmieniała się w rzadkawą, gibką zawiesinę. Po krótkim czasie wydobywało się spod niej nadzienie. Potwierdziła się jego tłustość. Zbitość utrzymywało się pewien czas. Cały czas było miękkie i coraz bardziej plastyczne niczym margaryna. Zmieniało się w zawiesinę w tempie średnim. Raz po raz wyłaniały sie z niego malutkie, szkliste kawałeczki. Częśćiowo się rozpuszczały, ale w większości zostawiałam je na koniec i wtedy i tak było, co pogryźć.
Szkliście chrupały-trzeszczały. Pod naciskiem zębów niektóre kawałki były się bardziej miękkie, inne twardsze.

W smaku sama czekolada przywitała się cukrowo-wanilinową słodyczą. Wyszła ciężko i wręcz duszno.
Gorzkość stanęła na niskim poziomie. Przedstawiła się raczej jako cierpkość kakao w proszku i kiepskawej polewy. Niby ciemnoczekoladowa, ale tak słodka, że ta "ciemność" schodziła na dalszy plan. Nie umiałam o niej myśleć inaczej niż o taniej polewie kakaowej.
Kiedy spróbowałam trochę czekolady osobno, wydawała mi się sama w sobie lekko margarynowa - może przesiąkła kremem?

Wnętrze dość szybko zaznaczyło swoją obecność, jeszcze bardziej spłycając czekoladę. Smakowało bowiem mieszanką margaryny, jeszcze raz margaryny i masła z cukrem. Jego słodycz trzymała się średniego poziomu, ale w niczym to nie pomogło. Przewinął się tam motyw kakałkowy i pseudo karmelowy.
Spróbowanie nadzienia osobno nie pomogło w dookreśleniu jego smaku - był słodkawo (nie za mocno) nijaki.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam przesłodzenie, acz raczej przez czekoladę. Mocno dosładzała nadzienie. Jego słodycz nie raziła aż tak, jak margarynowość i taniość. Odnotowałam w nim sztuczny motyw nadzienia maślano-cappuccinowo-karmelowego, niemającego wiele wspólnego z karmelem - pojawił się w kęsie bez karmelu.

Zaznaczające się na języku kawałeczki karmelu w tym wszystkim niewiele wnosiły - tylko karmelkowe echo i odrobinę soli. Ta spotęgowała margarynowość i słodycz, która pomknęła w prosto sztucznym kierunku.

Czekolada końcowo jawiła się jako niemożliwie cukrowa i jeszcze bardziej polewowo tania. Sama też margarynowa.

Kawałki karmelu na końcu - czy to gryzione, czy rozpuszczające się - wyszły bardziej jak słodkie w sztuczny sposób karmelki. Palonej nuty w nich nie uświadczyłam. Za to całkiem sporo - ale nie że aż "dużo" - soli się w nich znalazło.

Po zjedzeniu został posmak margaryny i sztucznego... karmelo-kakałkwoego kremu z tanich czekoladek / pralinek. Cierpkość kakao wyszła tu tanio, polewowo, a nie czekoladowo. Słodycz męczyła na poziomie gardła, a na języku jako wanilinowa sztuczność.

Czekoladki wyszły źle. Mylące opakowanie już na wstępie mi się nie podobało, ale efekt smakowy - porażka. Zapach kinderkowy mnie zaskoczył, ale jeszcze neutralnie. Forma ogółu zaś po prostu negatywnie. Nadzienie było margarynowe, w zasadzie nijakie, namieszane - w końcu aż producent jakoś szczególnie go nie dookreślił. Tytułowy karmel stanowił marginalny dodatek. Też nie wyszedł najlepiej, bo karmelkowo, nie karmelowo, ale w dodatku go poskąpiono - niewiele wnosił, nawet gdy całkiem sporo drobnicy w ustach zostało (to jednak takie drobiażdżki, że i tak niewiele dawały). Z solą może i nie przesadzono, ale nic dobrego też nie wniosła. Ogół bardzo mi nie odpowiadał, ale nie mogę też powiedzieć, by jakąś traumę wywołał. A jedank... czekoladki z dobrym kremem (ale jakimś, np. karmelowym, czekoladowym etc. a nie margarynowym) i kawałkami karmelu...? To pomysłowe, no ale wykonanie leży.

Po połowie czekoladki kompletnie nie miałam ochoty na resztę i oddałam Mamie. Zjadła resztę mojej plus dwie całe (resztę odkładając dla ojca) i opisała: "No ta czekolada na wierzchu okropna, taka tandetna jakaś, ale środek mi smakował. Kawałki karmelu jakoś przeoczyłam, ale ten sam krem dobry był. Tylko czekałam, aż ta czekolada się rozpuści, by go poczuć. W niektórych kęsach, bo co dziwne, nie we wszystkich, zalatywał mi kawą. Takim delikatnym, słodkawym cappuccino. Tylko że właśnie nie zawsze i tylko w pierwszej chwili, jak nadzienie dochodziło do głosu. Mi wcale taki mocno margarynowy się nie wydawał, a ogół taki no... nie taki zły. Powiedziałabym, że to jakaś tania ok czekolada". Po tym jej opisie aż jeszcze trochę spróbowałam, szukając tej nuty cappuccino, ale ja tego tak nie odebrałam. Tam w jednym momencie, jak mniej karmelu było, może faktycznie można się czegoś takiego doszukać, ale nie powiedziałabym, że te czekoladki smakowały kawowo.
Połówkę przyznałam za to, że przynajmniej się to-to jakoś szczególnie nie ceni, mimo że "sprowadzana", nie była droga, a potencjał no, jakiś miała.


ocena: 3,5/10
kupiłam: Dealz
cena: 5 zł
kaloryczność: 523 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, serwatka w proszku, lecytyna sojowa, wanilina), nadzienie 40% (tłuszcz roślinny: olej palmowy, olej z ziaren palmowych; cukier, mleko w proszku odtłuszczone, serwatka w proszku, solony karmel 2%, mleko w proszku pełne, kakao w proszku, lecytyna sojowa, sól, barwnik mikromiczny żółty

poniedziałek, 7 lipca 2025

(miniaturka) Zotter Labooko Haiti 72 % ciemna

Z paroma miniaturkami Zottera miałam już styczność. Zauważyłam, że w zasadzie są świetnymi streszczeniami całych tabliczek, ale ich odbiór jest minimalnie inny. Są jednak marki, których całe tabliczki ważą tylko takie kilka gramów. Czy więc chodzi o ilość? Raz czy drugi miałam wrażenie, że konsystencja jest trochę inna... Ale mogło to być tylko wrażenie. Tak czy inaczej, uznałam, że na miniaturkę i tak przeznaczę osobnego posta. Nie chcę bowiem zmieniać, skoro dwie poprzednie miały dla siebie osobne wpisy, a nie np. aktualizację-dopisek pod recenzją pełnowymiarowej. Tym razem jako gratis do jednego z zamówień dostałam małą wersję Zotter Labooko Haiti 72 % Dark Chocolate.

Zotter Labooko Haiti 72% to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Haiti; czas konszowania to 8 godzin; wersja miniaturowa, czyli 8g.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach przypraw goryczkowato-korzennych, pod przewodnictwem gałki muszkatołowej, zaraz za którą znalazł się kardamon. Do tego pieprz, jakby przygotowujący grunt pod nutę piernika o mocno karmelowo słodkim charakterze. Czułam też soczystość, łączącą czerwone wino i śliwki - wino śliwkowe? - z czerwonymi winogronami i chyba czereśniami. Od wina odłączała się słodka nuta... kwiatów? Świeżo-roślinna, trudna do uchwycenia. Oprócz słodkiej, też świeżość wytrawniejsza. W oddali doszukałam się jeszcze łagodnej orzechowości - kremu fistaszkowego?
Zapach był bardzo podobny do wersji pełnowymiarowej, ale odrobinę delikatniejszy.

Mała tabliczka była dość twarda. W dotyku wydała mi się tłusto-śliskawa.
W ustach rozpływała się maziście, w tempie średnim. Była jedynie gęstawa, ale bardzo gładka i miękka, coraz bardziej upodabniała się do miękkiego awokado. Acz w formie... rozwodnionej pasty?
Różnica w rozpływaniu się między nią a pełnowymiarową była wyraźnie wyczuwalna.

W smaku pierwszą poczułam karmelową słodycz, którą szybko dopadł bardziej kwaśno-słodki motyw poziomek i ogólnie czerwonych owoców. Umocniła się soczystość za sprawą czereśni i czerwonych winogron, które to biły na kwaskawy i jednocześnie bardzo słodki akord.

Obecność zapowiedziała też gorzkość, acz na razie w tle.

Karmel w tym czasie nie próżnował i też się nasilał. Do jego palonego, ciepłego wydźwięku dołączyły przyprawy korzenne i... grzaniec? Słodko-kwaskawy, a do tego... wiśnie karmelizowano-kandyzowane?

Przyprawy umacniały się i dodały pewności siebie gorzkości. W dużej mirze był to dym. Nawet karmel pochylił się w lekko gorzkawym kierunku. Potem do głowy przyszła mi wręcz melasa. Ciężka, dosadna... Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przyprawy też zrobiły się ciężkie. Czułam pieprz i jakieś niedookreślone ostro-wytrawne przyprawy.

Słodycz z korzennością zaraz jednak naskoczyła na te przyprawy. Wyłoniła się gałka muszkatołowa, kardamon i kozieradka. Ostatnia jako i przyprawa, i świeże zioło? Ogólnie zrobiło się nagle, ni stąd ni zowąd jakoś rześko, roślinnie. Pomyślałam o ziołowym naparze i gotowanym groszku cukrowym?. Pikanteria rosła za sprawą... imbiru?

Kompozycja stała się bardziej ziołowa. Wciąż czułam też sporo dymu, w którym chyba kryła się ziemia. Kwasek w połączeniu z przyprawami zaobfitował w wizję jakiegoś piernika ze śliwkową warstwą. Śliwkowo-wiśniową? Wyobraziłam sobie piernik ozdobiony, podany z bitą śmietanką. Do tego podkradły się też chyba ciastka korzenne.

Ciastka końcowo wygładziły co mocniejsze nuty, jakoś zrównały goryczkę i ostrość przypraw ze słodyczą, by potem... dopuścić do głosu orzechowy element. Jakiś łagodny krem fistaszkowy 100%? Zgrał się ze śmietankowym echem.

Po zjedzeniu został posmak głównie ziołowy, ale też piernikowy, z mnóstwem goryczkowato-wytrawniejszych przypraw i motywem słodkich czerwonych owoców i śliwek. Myślałam o grzańcu i ziołach, ziołowym naparze.

Czekolada bardzo mi smakowała i spełniła swoje zadanie jako miniaturka - pokazała zacne urywki wątków, których można się spodziewać w większej wersji Zotter Labooko Haiti 72 % Dark Chocolate. Nuty czułam te same, acz jakby bez możliwości porządnego rozwoju. To taka przebieżka, w której wszystko czuć, a jednak tematu nie wyczerpuje, zostawiając sporo "chyba". Niczym dobry opis książki, zachęcający do natychmiastowej lektury.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od chocoladeverkopers.nl
cena: nie znam
kaloryczność: 584 kcal / 100g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 6 lipca 2025

Olini Masło z nerkowców i pistacji

Wybierając kremy tej marki, dziś przedstawiany uznałam za priorytetowy. Pistacjowe kremy przeważnie bowiem idą w wytrawność, a jak mają być na słodko, to dodają białą czekoladę... A tu... Może nerkowce nadają im naturalnej słodyczy? Od razu zaciekawiło mnie też, jak wypadnie w stosunku do Olini Masło orzechowe MIX

Olini Masło z nerkowców i pistacji to krem z orzechów nerkowca i pistacji "delikatnie podprażonych w piecu". 

Po otwarciu poczułam intensywną nutę złudnie słonawych, lekko prażonych pistacji zarysowanych wyraźnie na głębokiej, słodko-maślanej, wręcz trochę mlecznej nerkowcowej bazie. Oba wątki czuć bardzo mocno, ale zdecydowanie to nerkowce dominowały. Z tym że pistacje miały jakby większą łatwość w przyciąganiu uwagi.

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się bardzo mało oleju, co aż mnie trochę zdziwiło. Zlałam, ile się dało, a więc niecałą łyżeczkę. Krem nie wyglądał na wyschnięty; wręcz przeciwnie - sam zdradzał oleistą tłustość. Podczas mieszania miałam wrażenie, że odrobinka oleju wciąż się jeszcze jakby wydziela z masy. A ta była dość gęsta - na dole tylko odrobinę bardziej, ale nawet tam nie sucha. Ogólnie wydawała się ciągnąca. W kremie widać sporo drobinek orzechów i czarnych kawałeczków oraz mikroskopijnych kropeczek. 
Jedząc, masa wciąż była dość gęsta, ale w delikatny, nie ciężki czy masywny sposób. Dała się poznać jako tłusto-oleista, ale jednocześnie w miarę syta. Rozpływała się w tempie średnio-wolnym, usta zalepiając tylko początkowo na moment. Po paru chwilach łatwo rzedła, przedstawiając się jako miękko-kremowa, choć nie gładka. Wyraźnie czułam bowiem miazgowość kawałeczków i drobinek niewymagających gryzienia, a jedynie subtelnie urozmaicających konsystencję.
Drobinek na koniec trochę zostawało i choć nie wymagały gryzienia, często to robiłam. Trochę  jakby miękkiej chrupkawości więc uświadczyłam. Czarne kawałeczki były twardsze, a gdy tak to razem gryzłam, czasem wydawało się to dość trzeszczące. W drobinkach bardziej wyróżniały się pistacje.

W smaku pierwsza rozbrzmiała delikatna maślaność, przepleciona równie delikatną słodyczą. Ta druga jednak szybko jakby zbadała grunt i wzrosła porządnie. Rosła i rosła, umacniając też swój charakter, a nie tylko moc - wydawała się bardzo dosadna. Należała w pełni do nerkowców, tak samo zresztą jak maślaność.

Po paru chwilach pistacje zaczęły się lekko wtrącać. Startowały od przebłysków, wpisujących się w delikatny wątek oraz słodycz. Potem nabrały nieco pewności siebie, choć też w naturalnie słodkim kontekście.

Prażony akord ogólnie był bardzo delikatny - zaskarbiły go sobie pistacje. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach prawie zrównały się z nerkowcami, ale nawet nie próbowały się z nimi mierzyć. Po prostu miały swój wyraźniejszy epizod, a tak to się zza nerkowców odzywały.

Nerkowce od początku trzymały się pewnie tego maślanego, słodkiego wydźwięku. Pomyślałam o mleczno-maślanej pralinie, która wysokim poziomem słodyczy aż trochę ryzykuje.

Końcowo, na tym słodziuteńkim tle, pistacje wydały mi się nieco wytrawniejszo-prażone, zdarzało im się robić pewne aluzje do migdałów, po czym zatonęły w mleczno-maślanej, już nie tak wysoce słodkiej, nerkowcowości.

Kiedy gryzłam drobinki, ich smak wydawał się delikatną kontynuacją pasty, ale w ich przypadku o wiele wyraźniej wyszły pistacje. Zazwyczaj były słodko-delikatne, acz niektóre okazały się tak prażone, że kojarzyły mi się z jakimś smażonym, wytrawnych daniem.

Po zjedzeniu został posmak maślano-nerkowcowy, przepleciony wyraźnym splotem słodyczy i wytrawności podprażonych pistacji. Było słodko w sposób jakby mocno podkręcony kontrastem, mimo że w zasadzie ta wytrawno-prażona nutka wcale nie była silna.

Krem bez dyskusji mi smakował. 100% z pistacji nie należą do moich ulubionych, za to z nerkowców - owszem. Ten wyszedł jak taki do potęgi nerkowcowy krem, urozmaicony pistacjami. Nie były nachalne, ale wyraźnie wyczuwalne i istotne. To trochę jak z obrazem i płótnem - bez płótna obraz by nie istniał. Tu płótnem były nerkowce, budujące ten krem. A jednak to pistacje były tym, co tam ciągle przyciągało uwagę. Podobało mi się osłodzenie ich właśnie nerkowcowością, która chwilami szła w aż pralinowym kierunku.
Gęstawa, miazgowa konsystencja przyjemna, choć mogłaby być ciutkę mniej oleista, a gęstszo-konkretniejsza.
Co prawda do pełni zachwytu trochę zabrakło, ale i tak jestem pełna uznania. To, co przeważyło o ocenie to kwestia bardzo subiektywna - po prostu nie było to połączenie smaków, które wbiłoby mnie w fotel tak, bym mogła wystawić maksymalną ocenę. I patrzę na to przez pryzmat wysokiej ceny.

Zdecydowanie lepiej zrobione niż Olini Masło orzechowe MIX - przez inny stopień prażenia nie zgadłabym, że to ten sam producent.


ocena: 9/10
kupiłam: olini.pl
cena: 55,90 zł (za 200g)
kaloryczność: 636 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 75% orzechy nerkowca, 25% pistacje

piątek, 4 lipca 2025

J.Cocoa Dark Chocolate 72 % Single Origin Gran Nativo Blanco Cacao Peru, Piura, North Coast ciemna

Kupując tę czekoladę, nie wiedziałam o niej za wiele (przeczytałam, jaki region, nuty), a już o jej twórcy - kompletnie nic. Okazało się, że markę J.Cocoa stworzył James Hull, którego kiedyś tknęło, że jest mało dobrych, brytyjskich marek czekolad. Faktycznie, Wielka Brytania także mnie nie kojarzy się jakoś szczególnie z dobrą czekoladą. James postanowił to zmienić i w 2015 założył swoją markę. Nie przyszło mu to łatwo, ale szybko zaczął odnosić sukcesy. Firma stara się wyszukiwać i pozyskiwać jak najlepsze ziarna, by potem mielić kakao na kamieniu i ręcznie tworzyć z niego czekolady w Hassocks, niedaleko Brighton. Wszystko to odbywa się z dbałością o środowisko, planetę. Z opisu tej czekolady przypomniałam sobie, że ziarna Gran Nativo Blanco odkryto w regionie miasta Piura, leżącego nad rzeką o tej samej nazwie, w 2008 roku. Wow, trochę czasu już minęło.

J. Cocoa Dark Chocolate 72 % Single Origin Gran Nativo Blanco Cacao Peru, Piura, North Coast to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao Gran Nativo Blanco z Peru, z regionu Piura.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach śmietankowego, ale jednocześnie palonego karmelu i owoce z kwaskawym echem... octu balsamicznego? Wyraźnie czułam coś grejpfrutowego, ale niezbyt jednoznacznego, a także chyba żółte owoce. Nie wyszło jednak bardzo owocowo, bo wszystko to łagodziła maślaność. Kwasek się przewijał, owoce przeplotła maślanka. W połączeniu z owocami, przełożyła się na myśl o jogurcie wymieszanym z porozciskanymi bananami i bardzo od nich słodkim. Słodycz trochę dowodziła, ale nie męczyła ze względu na roślinną świeżość jakby mnóstwa krzewów z pojedynczymi kwiatami i ziemistą cierpkość w tle.

W opakowaniu były 2 oddzielnie pakowane tabliczki po 40g każda.
Tabliczka w dotyku wydała mi się bardzo tłusto-kremowa i masywna. Przy łamaniu twarda, acz to jakby wynikało z grubości. Trzaskała średnio głośno, w pełny sposób, jawiąc się też jako krucha i krusząca się.
W ustach w pierwszej chwili wydała mi się proszkowa, mimo że rozpływała się kremowo. Istotnie tłusto, w sposób trochę maślany, trochę mleczny. Tłustość jednak przeplatała się z proszkowością, z którą jakby próbowały zwalczyć się nawzajem. Rozpuszczała się w tempie szybkawo-średnim. Miękła i robiła się jakby luźno-rzadkawa ze względu na pojawiającą się wodnistą soczystość.

W smaku powitała mnie delikatna słodycz mleka waniliowego. Zbadała teren i zaczęła się umacniać, nasilać. Przemknęła myśl o mleku bananowym, kiedy to słodycz rosła znacząco i... nagle przestała.

Banany szybko przeskoczyły na tor jogurtu naturalnego wymieszanego z porozciskanymi, pokrojonymi bananami, który wprowadził kwasek. Podobnie jak słodycz, najpierw pokazał się jako delikatny i z łatwością wzrósł. On jednak się nie zatrzymał, a powolutku rósł.

W tle zaznaczyła się gorzkawa cierpkość... Czy aby na pewno cierpkość? Na pewno to... czułam glebę, ziemię. Przez moment w kwasku wskazała jakby octowość octu balsamicznego z owocami, acz zaraz to zniknęło.

Cierpkość podkradła się do banana, zmieniając go w owoc niezbyt dojrzały, jeszcze zielonkawy. To zaś przywołało pewną roślinność ("zieloność"?). Pomyślałam o zielonych krzewach, które zaczynają rodzić pojedyncze kwiaty. Gdy te przejęły "zieloność", banan częściowo wrócił na słodszy tor, toteż czułam i normalne, słodkie banany, i obok cierpkawe. Kwasek nieco się oddalił, a słodycz wykorzystała to i znowu trochę wzrosła, po czym zatrzymała się.

Gorzkość niby robiła się coraz bardziej znacząca i wszechobecna, punktowa (?), lecz mimo to, nie była mocna. Trochę tu, trochę tam - ziemistość zgrała się z roślinnymi elementami, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w kompozycji ujawnił się wątek palony.

Jogurt okazał się być tylko początkiem bardziej znaczącego nabiałowego wątku - dołączyło ni mleko, ni śmietanka. Rósł subtelnie wraz z gorzkością, stojąc na jej straży, a potem zaczął łagodzić też kwasek i słodycz. W tej przemknął - trochę zlękniony? - miód.

Trochę uspokojona kwaśność tliła się jako coś czerwono grejpfrutowego - ale nie sam jednoznaczny grejpfrut. Wciąż przebijał się jogurt, ale już nie bananowy. Banany traciły pewność siebie, ale i miód również.

Palony akcent trafił na słodycz i dodał do niej jeszcze karmel. Niby palony, ale bardzo mocno śmietankowy (ze względu na wątki nabiałowe?). Goryczka obecna przy nim zasugerowała karmel kakaowy.

Słodka bananowość w ogóle speszona karmelem zniknęła, ale na zasadzie kontrastu, owocowość wyszła bardziej kwaskawo. Kwaśność ruszyła z nową siłą. Wciąż trzymała się żółtych owoców - m.in. ananasa (reszty nie mogłam uchwycić), acz podkreślonych cytrusowo... Splotem grejpfruta i limonki? Grejpfrutem sweetie?

Ziemia mieszała się z palonością, a ja wyobraziłam sobie palony słód wymieszany z czarną, jakby duszno-ciepłą ziemią. Słód... miał w sobie coś z kawy - to w zasadzie było coś pomiędzy... Słodo-kawa? I nagle pojawiło się przy tym brioche, francuskie pieczywo drożdżowo-maślane; słodkawe i mleczne.

Po zjedzeniu został posmak bananów, wtapiających się w bardziej kwaskawe, żółte owoce. Mieszały się z kwaskawym jogurtem, który otwierał drogę ogólnie mleczności. Wszystko jednak dość mocno osłodził łagodny, śmietankowy karmel, a także rześkość roślin i kwiatów. Ziemia zaznaczyła się lekko jako cierpkość, za którą chowała się jeszcze paloność.

Czekolada była smaczna, ale nie odpowiadało mi dość szybkie rozpływanie się i struktura - rzadkawa mieszanina proszkowości z tłustością i soczystością. W smaku wolałabym, by gorzkość była bardziej po prostu mocna, a nie... niby znacząca, ale w sumie łagodna. Ziemia, gleba i kawo-słód mieszały się z palonością, która dodała karmel do splotu różnorakiej słodyczy. Mleko waniliowe, banan z jogurtem zapewniły sporo słodyczy zwłaszcza na początku. Potem była ona jakby porozbijana, złożona, bo te nie zniknęły do końca, ale przeplotły je inne akcenty - rześkich ukwieconych krzewów i słodko-kwaśnych owoców. Ta słodycz nie była więc taka czysta. Owocowość nienachalna, ale wyraźnie czułam owoce żółte (banan, ananas) i cytrusowe (grejpfruto-limonka?), rześkawo było, ale ogół odebrałam jako lubujący się w ciężkawości i mleczności - jakby cały czas właśnie w tym kierunku ta kompozycja zmierzała. Dla mnie za łagodna, ale... da się w pewien sposób tę jej łagodność docenić... acz mnie nie chwyciła tak w pełni. To bardzo subiektywne, toteż nie chciałam jej pokarać taką mocną 7 - stąd połówka (mimo że nie lubię ich wystawiać).


ocena: 7,5/10
cena: £7.95 (za 80g; około 41 zł)
kaloryczność: 547 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy

czwartek, 3 lipca 2025

Birkengold Edelbitter ciemna 85 % z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej

Zamawiając tę czekoladę pomyślałam, że może być dobra, bo cena i skromne opakowanie sugerowały... właśnie dobrą czekoladę. Marka była mi zupełnie obca. Krótko przed degustacją trochę "internetów" przejrzałam i dowiedziałam się, że zajmuje się bio, zdrowymi słodkościami. Czekolada nie wydawała się ich przewodnim produktem. Gdy wyjęłam tabliczkę do zdjęć, doznałam szoku. Jak mogłam nie zwrócić uwagę na wielki napis "ohne Zucker" i samą nazwę "Birkengold"?! Przerażona zerknęłam na skład... No przecież! To czekolada bez cukru, a ze słodzikiem z brzozy... Od razu negatywnie się nakręciłam. Chyba musiałam podczas zakupów mieć jakieś umysłowe zaćmienie... Producent z kolei miał chyba zaćmienie przy kupowaniu kakao albo przynajmniej przy tworzeniu opisu - śmiech przez łzy przy określeniu, skąd pochodzi kakao, z którego tę czekoladę zrobiono. LUB - nie ma to jak precyzja! Może chodziło o "i"? I wtedy byłby po prostu blend?

Birkengold Edelbitter to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao "z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej", słodzona ksylitolem (bez cukru).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach słodko-dusznawych wiśni w wydaniu wina wiśniowego lub nawet nieprzesłodzonego, ale słodkiego wyraźnie, likieru. Do głowy przyszły mi też anyżówka w wydaniu słodszym niż normalnie i mięta zielona. Wszystko to łączył pewien chłód, splatający się ze świeżością drzew. Iglastych i liściastych, mokrych od deszczu. Obok tego znalazła się nuta prażona - dość silna, ale raczej daleka, jakby odcinająca się od wcześniej wymienionych.

Tabliczka nie była tak twarda, jak na to wyglądała, ale masywności jej nie brak. Trzaskała średnio głośno w nieco chrupko-głuchy sposób.
W ustach sprawiała wrażenie już twardszej, wciąż masywnej. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, początkowo niezbyt chętnie i długo zachowując kształt. Była zbita, lecz nie wydawała się gęsta, a wręcz wodnista. Wodniście-oleista, biorąc pod uwagę narastającą tłustość. Wyszła maziście i gładko, choć końcowo z pyłkową sugestią. Zostawiała wrażenie suchości w ustach.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz. Wydała mi się trochę, ale niezupełnie cukrowa, jakaś niedookreślona, dosadna i "czysta". Chłodna. Przyszedł mi do głowy cukier miętowy, a potem i sama zielona mięta. Ksylitol czuć ze względu na specyficzne ochłodzenia, ale starał się udawać konwencjonalną cukrowość. Tak też sięgnął poziomu średnio-wysokiego.

Jego chłód wprowadził rześkość drzew - zarówno iglastych, jak i liściastych, choć z przewagą tych pierwszych. Podkreślił je kwasek. Delikatny, niesprecyzowany, ale niewątpliwie obecny. Pomyślałam o młodym lesie podczas deszczu.

Rześkość podszepnęła kwaskowi orientalny splot mięty z trawą cytrusową oraz... cukier cytrynowy? Akcenty te jednak tylko pobrzmiewały.

Prażenie zaznaczyło się, ale nie spieszyło z rozwojem. Gorzkość wchodziła tuż po nim, jednak i ona była nie za wysoka i leniwa. Trzymała się poziomu nisko-średniego, w dodatku pilnowana przez ambitniejsze masło. Ono jakoś lepiej się tu odnalazło, a mi do głowy przyszło masło konkretniej chłodne... Z czasem mieszające się z kremem 100% z fistaszków, choć niestety jakoś wyjątkowo oleistym.

Gorzkość prażona i motywu drzewnego przez pewien czas starały się niby trochę wykazać, ale jakoś... przegrywały z chłodną słodyczą i maślanością (w tej kolejności). Silnej gorzkości nie uświadczyłam ani przez chwilę.

Wysoka słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wciąż raczej tylko sporadycznie zdradzając się ze swoim słodzikowym pochodzeniem (nie była jawnie słodzikowa), trafiła na odrobinkę przebijającego się kwasku i już wyraźnie podyktowała mu owoce.

Pomyślałam o musie dla dzieci: owocowym, ale na bazie jabłek. Niby w jakimś wariancie, ale z tych, co to niezależnie od wariantu smakują podobnie. Wariancie... teoretycznie z czerwonymi owocami?

Pojawiła się do tego wizja schłodzonego, słodkiego wina czerwonego, ale zwietrzałego z alkoholu. Dołączyły do tego wiśnie w likierze w mdławej, nawet nie gorzkiej, polewie kakaowej i przesłodzone wisienki koktajlowe o głównie dekoracyjnym zadaniu. O leciuteńkim kwasku przypomniał im tylko subtelny, cytrynowy akcent, który zaplątał się pośród nich.

Końcowo słodycz, mimo prażonej gorzkości i drzewom, wydawała mi się wręcz chłodno-przenikliwa. Do głowy przyszła mi anyżówka, ale bez alkoholu (abstrakcyjne wyobrażenie).

Po zjedzeniu został posmak miętowo-słodzikowy, mieszający się ze specyficznym, chłodem; wręcz chłodną ostrością. Do tego zaznaczyło się prażenie jako kakaowa cierpkość, trochę drzew i echo przygaszonych słodyczą, ale jednak kwaskawych, wiśni.

Czekolada mi nie odpowiadała w dużej mierze ze względu na słodzik, jednak jako że to ja się władowałam w taki zakup, nie mogę jej winić. Przynajmniej nie całkiem. Wydaje mi się, że miała za łagodne nuty, by sobie z przenikliwie chłodnym, chwilami udającym cukier miętowy ksylitolem, poradzić. Prażenie i odrobinka drzew zostały złagodzone maślanością i oleistością. Owoce - skąpa cytryna, jabłka i wiśnie - wydawały się jakieś takie ugodowe. A ksylitol szedł a to w miętowym, a to w deszczowym, a to w anyżówkowym kierunku. Mimo że kakao to 85%, to on jakoś się tu rządził (nie zgadłabym zawartości - obstawiałabym niższą). W strukturze też - odebrał czekoladzie gęstość, a wprowadził wodnistość, która mieszała się z jej oleistością nieprzyjemnie.
A jednak... jak na czekoladę ze słodzikiem, nie było tak źle.


ocena: 7/10
kupiłam: Piccantino
cena: 13,99 zł
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, słodzik: ksylitol, tłuszcz kakaowy, rmulgator: lecytyna słonecznikowa

wtorek, 1 lipca 2025

Chocolarder Femme Virunga Eastern Congo 75 % Dark Chocolate ciemna z Kongo

Po zjedzeniu Chocolarder Millot Farm Madagascar 80% pomyślałam, że kiedyś koniecznie kupię inne czekolady tej angielskiej marki. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wybrałam o ulubionej zawartości z regionu, który bardzo lubię. Padło, że z kakao od spółdzielni farmerek Femmes de Virunga, którą cenię. Projekt ten uruchomiono w 2016, a jego celem było wspieranie kobiet pracujących przy kakao w tym niebezpiecznym rejonie Parku Narodowego Virunga. Z opisu na stronie producenta dziś przedstawianej czekolady dowiedziałam się, że od 2016 r. zasadzono ponad ćwierć miliona drzew kakaowca, a w spółdzielni pracuje ponad 1500 kobiet-rolników. A o samej czekoladzie napisali, że zrobiono ją z kakao, które fermentowało w koszach z liści bananowca i było suszone na słońcu.

Chocolarder Femme Virunga Eastern Congo 75% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Amelonado z Kongo, z regionu Virunga National Park.

Po otwarciu poczułam średnio mocny zapach ziemi, torfu z zaznaczoną wytrawnością strączków i grzybów, mieszających się z delikatnym, jasnym drewnem. Obok stanęła słodycz palona - nie tyle samego karmelu, co karmelizowanego... bekonu? Wprowadził specyficzną, wytrawną soczystość, mieszającą się z soczystością słodką i niewątpliwie owocową, ale niezbyt jednoznaczną. Na pewno czułam czerwone owoce i kwasek.

Tabliczka była bardzo twarda i donośnie trzaskała, wydając dźwięki jak krucha skała. Choć przekrój sugerował ziarnistość, w dotyku odebrałam ją jako potencjalnie kremową.
W ustach rozpływała się powoli i trochę leniwie, ale bez żadnego oporu. Zdawała się opływać smarem i zmieniać w gęsty, gibki krem. Odnotowałam lekką, pylistą chropowatość. Tłustość stała na niskim poziomie, a mimo że gęstość ani przez chwilę się nie zawahała, nie brakowało też soczystości. Pod koniec zaś pojawiało się pyliście-suchawe wrażenie.

W smaku przywitała mnie słodycz suszonych, złocistych fig, za którymi podążały słodkie suszone... chyba żurawiny. Nieco za słodkie, lekko tylko soczyste.

W tle zaznaczyło swoją obecność drewno: suche, jasnoszare. Wyobraziłam sobie powykręcane konary, zalegające gdzieś na słonecznym terenie i smagane wiatrem.

Słodycz rosła spokojnie, nie za mocno, ale konsekwentnie. Figi trafiły na maślaność, budując przez moment delikatny, wręcz trochę uroczy wątek, po czym na zasadzie kontrastu obudziło to gorzkość. Wtedy maślaność zaczęła znikać.

Gorzkość wkroczyła jako czarna, rozgrzana ziemia. Za nią zaznaczył się palony akcent, ale trzymał się w cieniu ziemi, torfu. Za nią zaś przemknęła mi jeszcze goryczka lekowa, białych leków... w które zmieniło się drewno?

Rozgrzanie to sprawiło, że mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz suszonych owoców zmieniła się w karmel. Maślaność częściowo zniknęła, ale trochę się jej schowało w karmelu właśnie. Przemknęły mi przez myśl jakieś maślane karmelowe ciastka, jednak nie utrzymały się za długo. Po chwili w głowie rozgościła mi się raczej rozgrzewająca, głęboka whisky o mocno karmelowym charakterze.

Gorzkość ziemi i odrobina drewna splotły się w herbatę. Myślałam o czarnej, ale nie tylko... mocnej, czerwonej pu-ehr? Zaprawionej odrobinkę whisky? A jednak pozbawionej mocarnej alkoholowości.

W torfie pojawiły się wtedy strączki i coś grzybowego. Podbudowały wytrawność, po czym zatonęły w ziemi. Leki i drewno zaraz zaskoczyły na bardziej herbaciano-ziołowy tor.

Po tych mocniejszych i wytrawniejszych partiach, słodycz podskoczyła nagle znacząco. Ponad karmelem i słodko-mocną whisky znów rozbrzmiały suszone owoce: przesłodzona żurawina, w której tylko tlił się kwasek, oraz suszone figi. Wraz ze słodyczą, polało się pieczenie w język jakby alkoholu (który pojawił się z opóźnieniem?).

Po zjedzeniu został posmak suszonych fig i suszonych żurawin, których słodycz przełamała niedookreślona ziołowość. Czułam też echo whisky o jakby ziemiście-drewnianym profilu. Sama ziemia i drewno bowiem na koniec wyszły niemal sugestywnie. Pobrzmiewała za to cierpkość za mocnej i chyba właśnie doprawionej karmelowo słodką whisky, herbaty.

Czekolada była bardzo smaczna i choć wydaje się, że miała niewiele nut, wyszły zachwycająco głęboko i dosadnie. Słodycz suszonych fig i żurawin, powoli przechodzące w karmel i karmelową whisky zaczynała i kończyła tę kompozycję. Przez większość czasu słodycz trzymała się na boku. Wtedy to ziemia z akcentami strączków i grzybów, torf oraz czarna herbata miały pełne pole do popisu. Akcent whisky i suchego drewna idealnie się z nimi łączyły. Dodały kompozycji powagi. Wydawała się taka... dystyngowana. 
A jednak nie jestem pewna, czy akurat te suszone owoce w zestawieniu z wytrawniejszymi akcentami ukrytymi w torfie jakoś tak bardzo-bardzo mnie porwały. Smakowały mi, ale nie rozkochały mnie w sobie.

Rozgrzana słońcem ziemia i konary drzew, mało słodka krówka z wiśniami, herbata jakie czułam w Original Beans Full-bodied Virunga Park Congo 70 % w pewnym sensie kojarzyły się z niektórymi nutami dziś przedstawianej.


ocena: 8/10
kupiłam: barandcocoa.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $11 (za 70g; około 45 zł; wyszło, że nie ja płaciłam)
kaloryczność: 543 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy nierafinowany cukier

poniedziałek, 30 czerwca 2025

Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Gorzką Czekoladą

Myśląc o dziś przedstawianym kremie i o Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Mleczną Czekoladą z całą pewnością mogę stwierdzić, że to ten już na logikę był bardziej mój. Obstawiałam, że posmakuje mi bardziej - kupując miałam wielkie oczekiwania, jednak po spróbowaniu paru kremów tej firmy czułam, że i z tym może coś "nie pyknąć". Na stronie widziałam też wersję z miodem - ponoć bestseller. Ta jednak mnie nie interesowała, bo miód sugerował wyższą słodycz i... jest problematyczny. Łatwo z nim przesadzić w obie strony (jak się doda za mało to dodaje dziwną nutę, a nie czuć, że to miód). A czy z ciemną czekoladą mogli przesadzić? Tego nie obstawiałam.

Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Gorzką Czekoladą to czekoladowo-orzechowy krem z prażonych orzechów laskowych z ciemną czekoladą.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu poczułam intensywny zapach prażonych i naturalnie słodkich orzechów laskowych. Dominowały zdecydowanie. Podkradła się do nich lekka goryczka, przywodząca na myśl orzechy w skórkach, a w tle rozgościł się spokojny, kakaowo-czekoladowy wątek. Miał nieco słodko-wytrawnie truflowe zapędy, jednak i tak wydał mi się nazbyt wycofany. Do głowy przyszła mi jakaś kakaowo-orzechowa trufla-nadzienie.

Na wierzchu wydzieliło się dużo oleju, z czego zlałam większość, bo jakieś 4 łyżeczki, a wymieszałam niecałe pół łyżeczki. 
Zrobiłam to, nauczona doświadczeniem po poprzednich kremach tej marki, ale w trakcie mieszania zdziwiłam się, trafiając na masę bardzo gęstą. Wciąż jednak dość wilgotną i tłustą, podeschniętą tylko na dole. Mieszanie poszło bardzo sprawnie. Nawet jednak porządnie wymieszany, nie wyglądał zbyt kremowo. Wyglądał, i zachowywał się trochę ciastowo, plaskająco. Był wilgotny, ale nie tłusty. Minimalnie się ciągnął, acz wydał mi się bardzo zwięzły (nie jednak zbity). W masie widać sporo drobinek orzechów i czarnych kropeczek.
Podczas jedzenia krem jawił się jako gęsty dokładnie na takim poziomie, jak wyglądał. Na chwilę robił się bardzo masywny, zalepiał usta zupełnie i rozpływał się w wolno-średnim tempie. Wtedy już odpuszczał łatwo, zmieniając się w zawiesinę. Tracił konkret, acz pewną gęstawość utrzymywał. Skojarzył mi się z rozchodzącym się na papkę, maślano-tłustym ciastem czekoladowym - może brownie - o mazistych zapędach. Niby czuć w nim lekką czekoladowość, ale nie mogę nazwać go kremowym. Serwował za to  proszkowość i miazgowy efekt. Chwilami, gdy podgryzałam masę, trzeszczała i skrzypiała. Wyczuwalne drobinki nie wymagały gryzienia, acz parę z uwagą wyłapałam i pogryzłam. Były i twardsze, i miękkie. Czasem na języku zaznaczyła się też jakaś ciut większa drobinka-skórka, a ze dwa razy mikroskopijna kuleczka tłuszczu (może tłuszcz kakaowy się wydzielił trochę tak dziwnie i przez to kremowość była nikła?).

W smaku przywitała mnie lekka słodycz. Najzwyklejsza, najprostsza. Dopiero po sekundzie czy dwóch zaczęła nachodzić na nią naturalna słodycz orzechów laskowych.

Nie trwało długo, a orzechy laskowe uderzyły z pełną mocą, serwując mi 200% swego smaku. Przedstawiły się jako bardzo słodkie w naturalny sposób i wyraźnie prażone. Ich słodycz zaczęła zmieniać się powoli w łagodnie czekoladową mgiełkę. Początkowo zarysowała się jako cukrowa, choć niewątpliwie ciemna, czekolada.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach odnotowałam gorzkość. Najpierw wyszła trochę niejednoznacznie - tak, że można by ją przypisać orzechom, ale po chwili zdradziła swój nieco czekoladowy charakter. I tak jednak nie była to czekoladowość wyrazista, jakiej można by oczekiwać, ale wyraźna.

Czekolada jednocześnie słodka i wytrawna nieco się nasiliła, idąc w wytrawnie truflowym kierunku. Jako że prażone orzechy laskowe wciąż dominowały, do głowy przyszły mi kakaowo-orzechowe trufle z echem ciemnej czekolady. Albo raczej... truflowe nadzienie np. jakiś czekoladek.
Myśl o orzechowych skórkach plątała się przy tym raz po raz. Gdy zdarzyło mi się ugryźć jakąś drobinkę czy nawet potraktować zębami całą masę, wychodził na jaw orzechowy charakter goryczki - więc w kremie łączyła się ta orzechowa z kakaową.

Pod koniec słodycz wróciła. Połączyła naturalnie orzechową z czekoladową. Czekolada miała ciemny, ale coraz łagodniejszy wydźwięk. Końcowo pokazała się jako wręcz maślana, co podkręciła rządząca orzechowość.

Po zjedzeniu został posmak prażono-gorzkawych orzechów laskowych, jakby czekoladowość próbowała się ukryć. A jednak także truflowo-czekoladowa cierpkość się ostała. Z tym, że daleko w tle za orzechami. Ich splot wyszedł jednak harmonijnie za sprawą znaczącej maślaności.

Krem wyszedł dobrze, ale nie idealnie, a także ciekawie. Jego ciekawość jednak już trzeba bardzo subiektywnie rozpatrywać, czy to ciekawość na plus, czy na minus. Kremy czekoladowo-orzechowe zazwyczaj są o wiele bardziej czekoladowe. Krem Dobrego Orzecha wyszedł zupełnie inaczej, bo był przede wszystkim orzechowy i jeszcze raz orzechowy. Czekolada dopiero za laskowcami się delikatnie zaprezentowała. Miała niewątpliwie bardziej kakaowy, chwilami trochę truflowy charakter, ale nie była to charakterna, ciemna siekiera. Z czasem doszła jeszcze maślaność... Przez to, że była tak delikatna, gorzkość czasami udawała gorzkie orzechy, nie była zbyt jednoznaczna. Mimo to, krem był na pewno słodki - i znów, czuć, że dosłodzony, a czekoladowość znalazła się dopiero za tym wrażeniem. A jednak, "słodki" w żadnym razie nie oznacza "za słodki", o nie! Słodycz stała na pasującym do wariantu, niskim poziomie.
Wady nie były kolosalne - ja bym jednak trochę tej ciemnoczekoladowości dodała, ale i tak było smacznie. W dodatku podobała mi się gęsta konsystencja tego kremu.

Wyszedł lepiej niż Dobry Orzech Pasta z Orzechów Laskowych z Mleczną Czekoladą - przy 15% czekolady ciemna o wiele lepiej się mimo wszystko zaprezentowała, bo mleczna jakoś uciekała. No, i lepsza (gęstsza), choć też nieidealna (za mało kremowa, za bardzo "ciastowa") konsystencja.


ocena: 8/10
kupiłam: dobry-orzech.pl
cena: 28 zł za 180g
kaloryczność: 620,2 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy laskowe 85%, ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat wanilii)

sobota, 28 czerwca 2025

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Indonesia 75 % Java Criollo Single Origin ciemna z Jawy

O tym, jak to uwielbiam czekolady z jawajskiego kakao, mogę pisać bez końca. Hiszpańską markę Puchero dopiero zaczęłam poznawać, ale już miałam o nich dobre zdanie. Stąd gdy nadarzyła się okazja kupić coś z amerykańskiej strony, na której poznajdowałam czekolady niedostępne na stronach europejskich, zerknęłam także na Puchero. Zauważyłam, że różnicują nie tylko pochodzenie, ale też zawartości kakao - czyżby wybierali najodpowiedniejszą dla danego regionu? Bardzo się cieszyłam, że tabliczka z Criollo z Jawy dostała właśnie 75%, bo pamiętałam, że jawajska A. Morin Java Arjuna noir 70% była mi nieco za słodka. Chociaż też... co marka, to inne podejście do słodzenia.

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Indonesia 75% Java Criollo Single Origin to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Criollo z Jawy (jednej z wysp Indonezji).

Po otwarciu poczułam delikatny, złożony i niedookreślony zapach. Wydał mi się nieco wilgotnie-rześki niczym mgła, ale też mgliście rozmywający jednoznaczność nut. Na pewno czułam jakieś lekkie, w porywach wodniste owoce - melony? Gruszki...? Do nich dołączyła słodycz miodu i kwiatów. Kwiaty przyszły mi do głowy wodne. Choć całość wydawała się słodka i łagodna, kwasek też się tam znalazł. Pomyślałam o occie balsamicznym, skapującym na truskawki. W tle przewinęła się jakby pomarańcza-ale-niepomarańcza... czerwona odmiana? W dodatku zmieszana z czymś owocowym, trudnym do uchwycenia. A do tego szczypta goryczkowato-korzennych przypraw, natychmiast mieszających się z łagodzącą śmietanką.

Tabliczka w odcieniu mlecznej czekolady wydawała się masywna, co zgrało się z jej twardością. W dotyku za to obiecywała kremowość i tłustość, a przy łamaniu wydawała się krucha, krucho-skalista. Trzaskała krucho-masywnie.
W ustach rozpływała się raczej wolno, racząc mnie masywnością i gęstością. Była mazista i niby maślano-tłusta, ale też... trochę jak sopel lodu? Zdobyła się na odrobinkę soczystości na późniejszym etapie rozpływania się. Przez większość czasu jawiła się jako gładka, a tylko pod koniec nieco bardziej proszkowa, kiedy to szła w nieco zawiesinowym kierunku.

W smaku przywitały mnie słodkie truskawki. Zaraz zasnuła je odrobinę egzotyczniejsza mgiełka, zrobiły się... dziksze? Pomyślałam o poziomkach, ale to też nie były wyraźnie w 100% one. 

Polała się słodycz. Wysoka i dosadna, bardzo odważna. Oddawała słodki lukier. Nasilała się, acz pod wpływem owocowości przeszła po chwili na o wiele lżejszy, kwiatowy tor. Czułam bez wątpienia kwiaty białe, ale chyba też dokładnie białe wodne. Plątała się w nich rześkość i wilgoć.

W tle zaznaczyła się subtelna gorzkość, układająca się w motyw starych książek, pergaminu. Znalazł sobie miejsce gdzieś z boku i pobrzmiewał długo, inne nuty puszczając przodem.

Do truskawek, tracących na jednoznaczności, doleciało echo kwasku octu balsamicznego. Na moment znów podkreślił truskawkowość, ale nie utrzymał jej na długo. Pomyślałam o mieszance jakby bardziej egzotycznych truskawek i poziomek polanych miodem. Kwasek... zaraz w ogóle zmienił je częściowo w... liofilizowane? Potem jednak owoce zaczęły mieszać się z łagodzącą... śmietanką? I coraz większą ilością miodu bardzo kwiatowego. Przez pewien czas trochę się rządził, znacząco podwyższając słodycz i wszystkie powyższe nuty splątał w jedno. W całej tej mieszaninie doszukałam się jeszcze czerwonego kiwi o zasładzająco-egzotycznym smaku (więcej napisałam o nim na instagramie) oraz bardzo słodkich, ale w rześki sposób gruszek - jakiś czerwonych? Gruszek w miodzie? Owoce zaczęły rozmywać się w wodnisty sposób, a ja pomyślałam o mało wyrazistych melonach.

W tym czasie, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, stare książki, motyw starej biblioteki wydał mi się nieco zakurzony, po czym prawie zupełnie przeszedł w odrobinę goryczkowato-ciepłych przypraw. Wyróżniłabym chyba gałkę muszkatołową, kardamon... Ale i coś jeszcze? 

Miód zaczął robić się cierpkawy, jakby też przyprawiony, acz nienachalnie. Wciąż w głowie siedział mi miód jasny i kwiatowy, tylko że właśnie doprawiony. I może podkreślony karmelem, motywem karmelizowania? Gorzkość zaś niby lekko rosła, ale też nie wydawała się jakoś szczególnie imperatywna. Może dlatego, że pojawiła się przy niej łagodząca śmietanka? W oddali raz czy drugi przypomniały o sobie jeszcze książki i zakręciła się odrobinka dymu, ale sprawiała wrażenie wręcz leniwej i wycofanej. Wraz z karmelem otarła się o rozgrzewającą alkoholem i słodyczą whisky.

Przyprawy podkręciły kwasek w owocach. Czerwony, złożony motyw zmienił się w soczyste pomarańcze czerwone, które w pewnym stopniu trochę udają grejpfruty. Mieszały się z jakimiś egzotyczniejszymi... Jakąś mieszanką z marakują i mango. Śmietanka zmieniła się w śmietankę kokosową i nagle wymieszała się z tymi owocami, tworząc jakieś bardziej złożone owocowe lassi, opierające się na mocno śmietankowym jogurcie (indyjski napój z pulpy z mango, jogurtu i mleka lub wody). Odrobinkę przyprawione, ale też trochę... rozwodnione? 

Po zjedzeniu został posmak właśnie złożonego lassi, w którym plątały się czerwone owoce, czerwona pomarańcza, mango i inne egzotyczne żółte w towarzystwie śmietanki kokosowej, jogurtu mocno śmietankowego. Było znacząco, ale nijako słodko, a także kwaskawo-charakternie kwaskawo jednocześnie. Pomyślałam o cierpkim, mimo że odmiany czerwonej, kiwi. Do głowy przyszły mi też kwiatowo-wodniste melony i dosłownie odrobinka niedookreślonych przypraw.

Czekolada była ciekawa, tajemnicza, acz ta jej niedookreśloność nie chwyciła mnie. Wolałabym wyrazistsze, bardziej jednoznaczne nuty, a nie takie zamglone i wkomponowane w łagodność. Truskawko-poziomki, podobne owoce ale egzotyczniejsze zmieniały się z czasem w wodnisty splot gruszek i melonów, na chwilę rozbrzmiała wyrazistsza czerwona pomarańczy, by końcowo wszystko zatonęło w egzotycznym, mieszanym nie-tylko-mango lassi. Ogół jednak nie był aż tak do potęgi owocowy, bo co chwila pojawiały się a to kwiaty, a to miód, a to śmietanka. Nuta starych książek i szczypta przypraw, odrobinka dymu rozczochrały mnie - wolałabym, by o wiele odważniej się rozwinęły. Trochę charakteru tchnęła nutka octu balsamicznego, ale to był krótki epizod. Gorzkość była ogólnie za niska, kwasku czułam tylko odrobinkę, rządziła słodycz i śmietanka. A jednak... ta nuta książek i biblioteki była tak jednoznaczna, że jednak przesądziła o ocenie 8, a nie 7.

Kwiaty (ale cięższe), charakterniejszą niż zwykła pomarańczę (deserową), miks owoców żółtych i jogurt czułam w Beskid Chocolate Czekolada Rzemieślnicza Gorzka Indonezja Java Criollo 100 % (2023 czy 2025) - o dziwo podobniejszym do dziś przedstawianej czekolady niż Beskid Indonesia Java Criollo 80 %.
Morinowi Java Arjuna noir 70% zaś w ogóle dalej do dziś przedstawianej, acz nutka truskawek z miodem, przypraw były wspólne.


ocena: 8/10
kupiłam: barandcocoa.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $12 (za 70g; około 49 zł; wyszło, że nie ja płaciłam)
kaloryczność: 593 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy