wtorek, 30 sierpnia 2022

Aruntam Sensory Chocolate 72% Peru Bio Dark Chocolate Piura Albino ciemna

Aruntam to zacne odkrycie - mogłam to z całą pewnością powiedzieć po dwóch zacnych tabliczkach z Madagaskaru. Ekwador też miałam w dwóch wersjach (różne zawartości), więc uznałam, że najpierw zajmę się pojedynczym, osamotnionym Peru. W dodatku po mało satysfakcjonującej (mimo że smacznej) Naturacie chciałam coś... zacniejszego. I tu wychodzi jednak istotny fakt: kakao do tej tabliczki pochodzi z regionu graniczącego z Ekwadorem i jest z podgatunku Cacao Blanco de Piura, czyli charakterystycznego dla Ekwadoru Nacional. To mi z kolei przypomniało jeszcze mniej satysfakcjonującą Naturata Ecuador Edelbitter 70 %.

Aruntam Sensory Chocolate 72% Peru Bio Dark Chocolate Piura Albino to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao Piura z Peru, z okolic granicy z Ekwadorem.

Choć w trakcie otwierania złotka uderzył zapach kefiru, kwaśnych cytrusów i czegoś egzotycznego, zmieszanych z delikatną słodyczą, szybko ogólnie rozszedł się i zelżał. "Coś" to może karambola (odbieram ją jako "kwaśno-cierpką i jednocześnie słodką gruszkę"). Pojawiło się więcej nieoczywistych owoców w jakimś korzennym wydaniu (jakby suszone egzotyczne? może w masie bakaliowej?), a słodycz przybrała postać kwiatów i chyba kwiatowego miodu. Odrobinki. Całość nie wydała mi się dosadna czy gorzka, ale korzennie ostra. Mimo to, nie siekierowa, a właśnie łagodna.

Gruba tabliczka okazała się niewiarygodnie twarda i głośno trzaskająca, mimo że w dotyku sugerowała kremowość. Choć już wygląda na twardą, to jednak to, z czym się spotkałam, zaskoczyło mnie - czasem myślałam, że nie uda mi się odłamać kawałka, musiałam się namęczyć. A jednak i coś kruchego w niej było (gdy próbowałam kawałek odgryźć). Przekrój skojarzył mi się ze skałami piaskowymi.
W ustach rozpływała się powoli i idealnie gładko. Niby zachowywała kształt i zwartość, ale miękła i gięła się. Odebrałam ją jako nieco gibko-gluciastą. Była kremowa i tłusta. Czułam w niej śliskawy efekt, przez co pomyślałam o sprasowanych owocach i maśle (czymś mocno maślanym, np. kremie). Nie zaburzyło to jej gęstości i lepkości. Okazała się masywna, esencjonalna.

W smaku pierwsza pojawiła się nieśmiała słodycz, wręcz słodziusiość kwiatów... Nieoczywistych, delikatnych - takich, które aż strach dotknąć. Z czasem dołączyły do nich jasne (może żółte?) kwiaty egzotyczne.

W tle mignął delikatny nabiał, zaczynający dopiero leniwie budować bazę. Na przodzie pojawiło się trochę gorzkości wyraźnie palonej, ciepłej... Korzennej! Błysnęły ostro-słodkie goździki i szczypta chili, a potem zrobiło się to cięższe, aż pieprzne. Pomyślałam o ostro-cierpkawych ziołach, w których przekradał się kwasek. Kwasek... orientalny, trochę owocowy? Jakby to zioła były cytrusowe (jak np. trawa cytrusowa).

A mimo to nie było ani gorzko, ani bardzo kwaśno. Słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ośmieliła się, serwując mi więcej kwiatów i miodu wyraźnie kwiatowego. Łagodzące wątki tła mieszały się z tym, odpowiadając za mocne plecy słodyczy. Palono-korzennej części podpowiedziała masę bakaliową, korzennawą... makowca? Owoce wciąż były trudne do połapania - tak się ukrywały. Pomyślałam o jakiś suszonych, krojonych w kostkę egzotycznych (melon, mango, ananas - rzucam luźno, bo były zbyt nieoczywiste), ale też odnotowałam przebłysk jakiś czerwonych.

Kwaskawo-soczystsze akcenty i chili zmieniły się w mocno śliwkową konfiturę, właśnie chili doprawioną. Wyszła słodko, palono i ostro-korzennie, ostro-soczyście (chili zaopiekowało się nutką czerwonych owoców?). Może to też śliwki suszone, duszone w miodzie i chili? Wyłapałam jakby przypalony do kwaskowości miód (trochę coś melasowego?) i kwasek... cytrusów? Karamboli? Nie był klarowny. Łagodził go, wychodzący na przód motyw bardziej nabiałowo-maślany.

Wspomniana już maślaność podkreśliła makowca i miękkie płaty jego ciasta. Zaraz jednak pomyślałam o cieple, już nie tyle korzennym, co po prostu cieple... Makowiec zmienił się w inny twór, też ciastowo miękki, ale pulchniejszy, bardziej puszysty. Do głowy przyszły mi jakieś maślane pancake'i, omlety, placki. Może lekko korzenne, ale tylko co zdjęte z patelni, cieplutkie i łagodne, bardzo słodkie... To było już słodsze w zwyczajny, nawet trochę cukrowy sposób. Z dodaną na wierzch, także słodką, śliwkowo-ogólnie owocową konfiturą z chili? Ewentualnie masą z nich duszoną... Albo jakąś mieszaną, np. śliwkowo-gruszkowo-egzotyczną ("gruszkowo karambolowatą"?).

Pod koniec kwasek ostrości nieco wzrósł, a słodycz męczyła w gardle, co podkręciło ogólne ciepło i pikanterię. Obok śliwek wyłapałam cytrynę, podsycającego słodko-cierpką... karambolę chyba. I może nutkę gorzkawą, bardziej "kakałkową"?

Posmak należał do cytryn, trochę kefirowo-maślanych, plackowatych klimatów. Słodycz po zjedzeniu wydawała mi się aż cukrowa, ale nie tak chamsko, a jakby był to jakiś "kwiatowy cukier / cukier z kwiatów". I tak jednak mi przeszkadzał.

Całość zaskoczyła mnie. Niby ostra, a tak delikatna, kwiatowa. Przede wszystkim była słodka, acz nie chamsko... tak zwiewnie, ulotnie. Niestety gorzkość nie domagała (ta palona, ziołowa nikła w całości), kwaśności nie było za wiele (ale to akurat nie minus, bo raczej by nie pasowała). Intrygująca nuta śliwkowej konfitury z chili była zacna, ale zabrakło jej dobrego otoczenia. Łagodzące, maślano-plackowe wątki, rozmyta całość mnie nie chwyciła. No tak, charakterystyka niezwykle delikatnego kakao Piura. Chyba muszę się nauczyć, zapamiętać, że nie mam co się na nie porywać, bo jest mi za łagodne.


ocena: 7/10
cena: 35 zł (za 50g; cena półkowa)
kaloryczność: 547 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Domori Fondente Criollo 100 % Dark Chocolate ciemna z Wenezueli (nowa 2021)

To przykre, że do nowego Domori straciłam serce. Zostało przy dawnych, niezwykle głębokich i zawsze zachwycających tabliczkach. Nie podobały mi się zmiany, na które zdecydowała się marka. Że niby "czekolada dla ludu"... Po co, skoro wyrobili sobie renomę i byli cenieni w swoich kręgach? Łatwo stracić wielbicieli starych czekolad, a pozyskanie nowych jest trudniejsze, niż może się wydawać. Do tej tabliczki zasiadałam więc ze smutkiem i prawie bez nadziei, że będzie boska jak Domori IL100% Criollo.

Domori Fondente Criollo 100 % Dark Chocolate to ciemna czekolada zawierająca 100 % kakao Criollo (blend różnych podgatunków) z Wenezueli.

Po otwarciu uderzył zapach drewna i mulistego, czekoladowo-kawowego ciasta. Musiało być wilgotne wewnątrz, ale po bokach sowicie wypieczone (na chrupko?). Za nim zarysowała się rozgrzana ziemia, a także kryjące się w niej niejednoznaczne, prażone orzechy (z dużym udziałem laskowych?). Całość niewątpliwie była wilgotnie-soczysta, ale nie mocno owocowa. Wyraźnie czułam duszone wiśnie, które podszepnęły wiśniowe ciasto typu brownie... i może jakieś syropy z ciemnych owoców? W oddali chyba raz po raz mignęła mi nieśmiała, niemal nieuchwytna pomarańcza. W trakcie jedzenia doszukałam się też odległego wątku śmietanki.

Tabliczka, mimo że cienka, trzaskała niezwykle głośno. Jak strzał z pistoletu. Była bowiem twarda i minimalnie przy tym krucho-skalista.
W ustach chwilowo twardość podtrzymywała, po czym miękła w maślanym, trochę orzechowo-nugatowym sensie. Była pełna, gęsta i długo dość zbita. Wydała mi się gibka i tłusta jak krem orzechowy, pozostawiający na podniebieniu lepko-maziste smugi. W pewnym momencie zalepiała usta bardzo mocno, ale nie męcząco. Znikała także lepkawo i gęsto, zostawiała leciutko pyłkowy efekt oraz wysuszała nieco.

W smaku jako pierwsza ruszyła odważna, mocarna gorzkość dymu, z delikatnym echem kwasku. Rozeszła się na dwa wątki: palonego drewna z kominka, chyba właśnie płonącego i wesoło trzaskającym ogniem oraz drzew porastających rozgrzaną ziemię. Wyobraziłam sobie słońce rozgrzewające ziemię i drzewa po przejściach, po jakimś małym pożarze.

Szybko swoją obecność zgłosiła subtelna, orzechowa słodycz. Wyszła czysto, puściła oczko do śmietanki, ale nie próbowała specjalnie zruszyć dość poważnej kompozycji.

Dym z czasem nieco opadł, dzięki czemu wyczułam kawę. Nie była mocna, wpisała się w paloność i wciągnęła, trochę osłabiając, kwasek / cierpkość. Pomyślałam o kawie... wiśniowej. Najpierw tylko o parzonej alternatywnymi metodami, z takimi nutami, potem już w głowie siedziało mi coś ciepłego, gorzkawego do picia z owocami... chlapniętą, dodaną masą. Kawa zmieniła się za sprawą drewna i drzew w mocną, czarną herbatę właśnie z wiśniami.

Były to wiśnie duszone, cierpkawe i choć kwaśne, to także lekko słodkie. Podczołgała się pod nie delikatna ziemistość, charakterny, "brudnawy" motyw, a ja pomyślałam o wiśniach niemal alkoholowo fermentujących, o syropach z ciemnych owoców... Wśród nich znalazły się chyba śliwki. Zrobiło się nieco słodko.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyłapałam słodką, mało soczystą, raczej suchą pomarańczę. Kwasek uplasował się w niej, a reszta złagodniała.

Baza wydała mi się niemal śmietankowo-maślana, jedynie gorzkawa. Do tego... słodziutka w maślany sposób, jak potrafią być pasty 100% z orzechów. Słodycz aż mnie zaskoczyła, po czym wydobyła śmietankę, pobrzmiewającą do samego końca (z tym, że z czasem słabiej). Nie trwało to jednak zbyt długo, bo zaraz uderzyła gorzkość mocno kakaowego ciasta typu brownie. Pomogły mu wiśnie. Zawarły w sobie pewne ciepło, dymno-kominkowe nuty. Wiśnie na ciepło, a więc... duszone? Przy nich kryły się chyba jakieś duszono-suszone śliwki i inne... W brownie, tylko co wyjętym z piekarnika? Z wierzchu wypieczonego na chrupko, przez co aż karmelowo słodkiego, a mokrego w środku. Może nawet trochę nasączonego procentami?

Musiało to być ciasto z nutą kawy. Gorzkość palono-kawowa odżyła, przywodząc na myśl kawę z przyprawami. Goryczkowato-ostrymi, w tym dużą ilością kardamonu. Do kawy za wszelką cenę próbowała też dostać się śmietanka. Kiepsko jej jednak szło, bo pobrzmiewała raczej na tyłach.

Właśnie kawa z kardamonem, trochę akcentów drzewno-orzechowych, prażono-rozgrzanych zostało w posmaku. Przełożyły się na pewną suchość kakaową, mimo że wyraźnie czułam też owocowy kwasek (wiśni i pomarańczy). Pomyślałam o truflach obtoczonych kakao.

Całość zaskoczyła mnie swoją słodyczą i w gruncie rzeczy łagodnością. Choć nie brak jej gorzkości drzew, rozgrzanej ziemi, kawy i ciasta typu brownie, to właśnie jak to w cieście, także sporo w niej słodyczy. Duszone wiśnie i inne owoce wyszły przyjemnie, charakternie, ale je także trochę ugłaskały inne nuty. Śmietanka, orzechowość... wszystko to przełożyło się na to, iż tabliczka była aż mało setkowa. Dałabym jej z 80-85% kakao.

IL100% Criollo czułam sporo prażonych orzechów, a także migdałowo-śmietankowe złagodzenie. Dzisiaj opisywana to raczej prażone orzechy, rozgrzane drzewa i ziemia, ale właśnie śmietanka też. W obu owoce czułam ciemne i duszone (w IL100% Criollo śliwki, w dzisiejszej wiśnie). Dzisiaj opisywana to kawowe ciasto z wiśniami i kawa z przyprawami, natomiast IL100% Criollo pierniczki ze śliwkami. Były więc dość podobne, na pewno pod względem klimatu, nieco inne, a jednak tak samo pyszne.


ocena: 10/10
cena: 32 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 623 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa

niedziela, 28 sierpnia 2022

Chocolats Halba Swiss 81% Cacao Extra Dark ciemna

Trochę śmiesznie się złożyło, że komodę z czekoladami wypełniły tabliczki otrzymane bezpośrednio od Halby, a ja wciąż trzymałam drugą, którą kupiłam razem z Chocolats Halba Swiss 72%. Byłam jej ciekawa, a jednak nie chciałam zbyt szybko wszystkich tabliczek tej marki wyjeść. O ile od mlecznych, z dodatkami nie oczekiwałam zacnych degustacji, a próbowałam, bo ot, niedostępne u nas, a ciekawe, tak w przypadku ciemnych... Uśmiech sam pojawiał się na samą myśl o nich. Stwierdziłam jednak, że nie chcę, by od wersji o niższej zawartości kakao minęło za wiele czasu, więc i tę w końcu z zapasów wydobyłam.

Chocolats Halba Swiss 81% Cacao Extra Dark to ciemna czekolada o zawartości 81 % kakao.

Po otwarciu rozszedł się zapach przypalonego, mocno kakaowego murzynka i pierników z imbirem, pokrytych czekoladą. Słodycz tego wydała mi się waniliowo-karmelowa, palona. Odrobinka sucho-palonej, nieśmiałej kawy zaplątała się w tle... Razem z... chlebem? Chlebem z dżemem? 

Tabliczka wyglądała na twardą i kremową, co w zasadzie potwierdziło się przy łamaniu. Była bowiem twarda i trzaskająca, jakby zrobiono ją z niezwykle gęstej masy. Udawała sprasowaną, w dotyku zaś zdradzała tłustość.
W ustach rozpływała się wolno i tłusto w sposób głównie chłodno maślany, trochę oleisty. Była pełna, dość ciężkawa, ale nie męcząca tym wszystkim. Nie brak jej gładkiej kremowości. Z czasem miękła, gięła się i trochę obklejała usta.

W smaku pierwsza pokazała się palona kawa. Do głowy przyszły mi mocno, aż przepalone ziarna i zaparzona kawa... z kakao? Zaraz zebrało się więcej gorzkości, pojawił się piernik w czekoladzie. Gorzkość zahaczyła o spaleniznę rodem z mocno kakaowego, aż suchego od kakao w proszku i przypalenia ciasta murzynka... A jednak też z maślaną nutą, więc nie takiego całkiem suchego.

Z lekkim opóźnieniem rozchodziła się delikatna słodycz. Dominowała wanilia, ale tuż za nią stał palony karmel, łączący ją z palono-gorzkimi nutami w bardzo udany sposób.

Od ich słodyczy odeszła pewna łagodność, niemal mleczność. Baza mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wydała mi się wyraźnie maślana, lecz zaraz goryczka podniosła larum, na co odpowiedziało drewno.

Do głowy przyszedł mi orzechowo-mleczny krem czekoladowy, rozsmarowany na chlebie; całość podana na drewnianym talerzyku. Czułam cierpkość, a także harmonijnie splątaną z nią słodycz. Mleczny wątek i suchość kakao zasugerowała coś nesquikowego, jak jakieś kakao na mleku lub zbożowe płatki-kulki kakaowe z mlekiem, które zdążyły je już zabarwić. Orzechowo-zbożowy wątek łagodnienie naprowadził na znów bardziej kakaowe pole.

Z czasem pomyślałam znów o spaleniźnie, tym razem o sowicie poprzypiekanym chlebie... wciąż z masłem, ale także z dżemem. Niejednoznacznym, acz na pewno soczystym. Mimo pod koniec nieco już za wysokiej słodyczy, był leciutko kwaskawy. Jak śliwka? Wpasował się tym samym w piernikowe realia. Od wewnątrz o soczystość walczyły w tym te niemal nieuchwytne śliwki. Udało im się za to obudzić bardziej ziemistą nutę. Pod koniec kakao przytoczyło lekki kwasek, chyba sugerując aż cytrusy... albo... kawę?

Po zjedzeniu został cierpkawy posmak kakao w proszku. W zasadzie dominował. Był mocno palony, gorzkawy, ale przytemperowany maślanym wątkiem. Otuliła go słodycz z echem wanilii, a także kawowy i orzechowo-piernikowo-czekoladowy akcent jak z jakiś kremów, pierniczków. Takich z nutą kakaowopolewową, nie tyle czekoladową, ale wciąż niezłą. 

Całość była mocno palona, ze sporym udziałem kakao w proszku. Ono spłyciło smak, przygłuszyło wiele owocowych nut 72%. Dzisiaj prezentowana tabliczka wyszła przez to mniej głęboko, ale wciąż wyraźnie w smak i nie tak słodko. Ciastowo-chlebowy wątek (w 72% tosty; w dzisiejszej po prostu trochę chleb) był do rozpoznania. Palone piernikowo-chlebowe nuty, trochę kawy, orzechów i nesquikowe naleciałości były w porządku, do mleczno-maślanego wątku nic nie mam, a i słodycz trzymała się poziomu. Czekolada była bardzo prosta i zwyczajnie smaczna.


ocena: 8/10
kupiłam: za czyimś pośrednictwem; market Jumbo w Holandii
cena: 1,35 €
kaloryczność: 602 kcal / 100 g
czy kupię znów: gdyby była w Polsce, mogłabym do niej kiedyś wrócić

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, naturalne aromaty

sobota, 27 sierpnia 2022

Karuna Organic candied ginger in 100 % cocoa mass Chuncho kandyzowany imbir w czekoladzie 100%

Nie lubię przysłowia "darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby", tak jak i nie lubię nietrafionych prezentów. Nie lubię takich dostawać, a jak sama dam komuś coś nietrafionego, jestem na siebie wściekła. Producentowi czekolad Karuna dokładnie napisałam, co chcę, wyjaśniając, że dodatki, mleczne czy wegańskie zamienniki mnie nie ciekawią. A jednak w paczce i tak znalazł się bonus. W dodatku taki właśnie bardzo nietrafiony, bo o ile lubię imbir-przyprawę oraz imbir świeży w indyjskiej kuchni, tak kandyzowany, jak wszystko inne kandyzowane, mnie odpycha. W dodatku bakalie w czekoladzie to produkt wyjątkowo nie w moim typie. A jednak zabrałam się za to, bo... co zrobić? Mama wprost nie cierpi imbiru ogółem, a jej żołądek źle na niego reaguje. Poza tym, w zasadzie z takimi produktami nie miewam do czynienia, więc zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Przekonywałam też siebie, że to nie może być takie zabójcze, skoro to produkują; np. Zotter Candied Ginger kiedyś mi smakował.

Karuna Chocolate Bio Ingwer kristallisiert in 100% Kakaomasse Chuncho, Peru / Organic candied ginger enrobed in 100% cocoa mass Chuncho, Peru to kandyzowany imbir w ciemnej czekoladzie o zawartości 100 % kakao Chuncho z Peru; opakowanie zawiera 50g.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach cytryn i wiśni z twarogowo-kefirowym tłem. Był kwaśny i mieszał się z goryczką dymu i ziemi, dopiero dopuszczając pod swe skrzydła trochę ostro-imbirowych i cukrowych akcentów. W tych kryły się ciężkie, "babcino"-mydlane wątki, ale nie wychodziły przed charakterną czekoladę o wydźwięku wina.

W opakowaniu było kilka całkiem sporych, więcej średniej wielkości pałeczek, częściowo całkiem sowicie oblanych czekoladą, co wyglądało jak miniaturowe lody. Całkiem ciekawie (choć do mnie taka estetyka niezbyt przemawia). Nie liczyłam, ale wszystkie są na zdjęciu z monetą. Czekolada była twardawa, ale jednocześnie polewowa i już w dotyku tłusta. Imbir cechowała kamienność. Pokrywał go kryształkowy cukier.
Czekolada trzymała się imbiru porządnie, ale dało się ją zgryźć.
Zarówno sama, jak i z imbirem wykazywała podobne cechy. W ustach rozpływała się powoli i bardzo maziście, zostawiała smugi, racząc mnie przy tym oleistością. Nie wydała mi się jednak ani bardzo tłusta, ani ciężka. Znikała dość rzadko - to poczucie wzmacniał cukier z imbiru. Rozpuszczał się częściowo w miarę szybko, zostawiając... część właściwą, czyli imbir (który jakby resztę, część cukru pochłonął). Zdążył już nieco nasiąknąć i trochę zmięknąć. I tak jednak zwartość i twardawość sobie zachował. Sucha warstwa rzężąco-cukrowa z wierzchu (jak zawilgocony cukier?) kryła zwarto-wilgotniejszy środek pełen włókien korzenia, zaskakująco jednak przyjaźnie miękkich. Gryziony, raz czy dwa, dosłownie sekundowo skojarzył mi się z wyjątkowo twardymi galaretkami - w zasadzie takimi do uporania się z nimi. Potem jednak okazał się grudkowy jak zawilgocony, nasączony sokiem, posklejany w miękkawe kamyki cukier. Kleił się trochę do zębów, acz szybko im odpuszczał. Chwilami pod koniec pokusił się o lekką soczystość.
Próbowałam też pogryźć wszystko razem, ale wówczas było to nieprzyjemnie twarde, kryształkowe, a czekolada wyszła polewowo-ulepkowato.
Najlepiej sprawdzało się rozpuszczanie i częściowe, epizodyczne podgryzanie. Wtedy czekolada ładnie się rozpływała, cukier szybko znikał, a imbir nasiąkał i wydawał się trochę soczysty.
Szczerze jednak nie wiem, jaki sposób na to jest ok. Bardzo subiektywnie żaden.

W smaku czekolada uderzała kwaśną smołą, cytryną i goryczką dymu... który zaraz okazał się bardziej przypalonymi orzechami. Gorzkość zrobiła się orzechowa, by błyskawicznie złagodnieć. Zmieniła się w orzechową maślaność, z lekką tylko goryczką w tle. Kwaskawa cytryna, delikatne echo wiśni i wina zakręciły się na tyłach, puszczając przodem kwasek inny.
Oto orzechy wmieszały się w kwaskawy twaróg. Doszukałam się w tym czegoś dusznego, jakby to nieco podfermentowano-starawy nabiał z gorzkawymi orzechami był.

Wszystko to czuć zarówno przy czekoladzie zgryzanej, jak i z imbirem. Tylko że z imbirem wydało mi się karykaturalnie mocne, bo cukier z imbiru odzywał się szybko, nie pasując ani trochę. Czułam smak czekolady setki, a obok... jakbym wzięła do ust łyżeczkę cukru. To co prawda jakby karmelowy cukier, ale i tak ciężki, babciny. Kandyzowana cukrowość irytowała. Dołączył do tego mydlany smak imbiru, który wyraźnie przebił się przez czekoladę, acz ta całkiem nieźle z nim walczyła... przez krótką chwilę.

Imbir swoją obecność zdradzał już po paru sekundach, ale sam w sobie wyraźnie zwracał na siebie uwagę dopiero w połowie rozpływania się kęsa. Okazał się mydlano-słodki, acz tylko początkowo. Zaraz to porzucił i swoją słodycz dopasował się do maślanej czekolady. Pomyślałam o imbirowych ciastkach z dużą ilością cukru. Były ostro-korzenne. Mocno rozgrzewały gardło, w czym udział miał też cukier. 
W kęsach z większą ilością czekolady, wraz z nią, ziemiście-orzechową, pokusił się o sugestię pierników, przypalonego ciasta korzennego / imbirowego. Gdy cukier zniknął, słodkawo-pikantny imbir z cytrusowo-dymną czekoladą wydały mi się zaskakująco spójne. A potem...

Zwłaszcza, gdy czekolada częściowo zniknęła czy gdy szybciej pogryzłam, imbir wydał mi się soczystszy, co podkreślił kwasek czekolady, a następnie piorunująco ostry. Soczystość odeszła w zapomnienie, a pikanteria dosłownie gryzła w język. Przypominał trochę mieszankę imbiru przyprawy (w proszku) oraz imbiru świeżego korzenia. Był więc w pewien sposób korzenny, ale też świeżawy i złudnie owocowy... Tylko że piekielnie przy tym gryzący (a echo cukru pobrzmiewało w najlepsze). W końcu ostrość imbiru przyprawy zaczynała dominować. Mocno już grzała gardło i gryzła język. Ostry, a jednak wciąż z mydlanym, kandyzowano-cukrowym echem, imbir zagłuszył wszystko inne. W tym gryzieniu, paleniu, drapaniu pod koniec nawet sama imbirowość trochę się zawieruszyła.

Po zjedzeniu czułam palenie w język i gardło, posmak imbiru ostrego i gryzącego, przyprawo-korzeniowego, ale też ewidentnie ucukrzonego. Czułam lekką cierpkość i goryczkę czekolady, motyw cytrynowej kwaśności, ale niestety też kandyzowany, ciężki motyw.

Całość wydała mi się dziwna. Miała odpychający, niestety dość długi, etap, ale ogólnie to nie było tragiczne... Tak bardzo, obiektywnie, gdy myślę np. o ludziach, którzy lubią ostre jedzenie. Gdyby zmienić proporcje, może komuś w ogóle wydałoby się to smaczne. Setka z Peru, a więc cytrusowo-ziemista, dymna, idealnie pasowała do soczyście ostrego imbiru. Skojarzenie z piernikiem na plus, ale... ten kontrast z kandyzowaną słodyczą zupełnie mi nie odpowiadał. W zasadzie, tak bardzo subiektywnie, odrzucało mnie bardzo, bardzo. Konsystencja też mi się nie podobała.
Jako ciekawostka ok, ale tylko tolerującym wysoką ostrość. Dla mnie to było nie do zjedzenia - jedna pałeczka mi wystarczyła. Piekielne palenie imbiru i tyle cukru, kandyzowanie - po prostu nie; ogół mnie nie przekonuje. Bardzo subiektywnie i szczerze pewnie jakieś 2/10 bym wystawiła (punkt tylko za dobrą czekoladę), ale to nie taki czysto zły produkt. Kompletnie nie dla mnie. Może gdyby imbir był suszony czy coś, lepiej by wyszło? Inne proporcje... bo dobrą czekoladę kandyzowano-palące draństwo zagłuszyło. Po malutkiej ilości miałam dość, a mój jęzor błagał o litość. Mam po prostu niską tolerancję na ostrość i cukier, a produkt nie był ciekawy, by się go męczyć. Był niespotykany, ale nie ciekawy.

Zanim reszta powędrowała do ojca, jedną pałeczkę z ciekawości zgarnęła Mama (nienawidzi imbiru, ale wiedziała, że Karuna to "marka od tych czekolad do degustacji" i trochę ją rozbawiło, co też mi wpadło - chyba nie wierzyła, że to może być tak straszne). Początkowo zachowała spokój, nadgryzła bez przekonania i nagle usłyszałam: "O Boże, o ja... o rany, co za... jakie to okropne. Co to ma być? Bez sensu to jakieś, okropny imbir zabił wszystko i pali w język". Zgodziłyśmy się, że to produkt dla masochistów. Z tym, że wiem, że jest kandyzowany imbir jako produkt - ludzie lubią... stąd to coś zostawiam bez oceny. Nie chcę wystawić niskiej kandyzowanemu imbirowi za to, że jest kandyzowanym imbirem.


ocena: -
kupiłam: dostałam od karunachocolate.it
cena: cena sklepowa za 50g to 4,80 €; ja dostałam
kaloryczność: 374 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kandyzowany imbir (imbir 55%, surowy cukier trzcinowy), miazga kakaowa Chuncho z Peru

piątek, 26 sierpnia 2022

Definite Chocolate 90 % Dark Chocolate Dominican Republic Mallano ciemna z Dominikany

Zawsze, gdy kupię kilka tabliczek uznawanej na świecie marki, które teoretycznie spełniają wszystkie kryteria, by mi posmakować, a się rozczaruję, czuję coś, co trudno ubrać w słowa. Żal, poczucie, jakby mi coś odebrano? "A mogło być tak pięknie"? Czasem, gdy te zawodzące mają w dodatku ładne opakowania, czuję o tyle większy smutek (?), że... no nie wiem. Taką nawet smutną złość, że przecież takie piękne opakowanie powinno kryć równie wspaniałe wnętrze. To akurat może nie w przypadku Definite (ich opakowania są po prostu ładne, ale nie aż tak zachwycające jak np. Benns z bardzo rozczarowującą czekoladą w środku), ale przykład (choć muszę przyznać, że 90% to moje ulubione ze względu na połączenie ciemnego fioletu i złota, które to kocham). Co do Definite... liczyłam na wiele, bo ich opakowania sugerowały szlachetną prostotę. A niestety, dostałam prosty zawód. Gdy została mi już ostatnia, nawet nie mogę powiedzieć, że czułam ulgę. Po prostu smutek i brak nadziei, że będzie lepsza od poprzednio próbowanych. Nawet fakt, że kakao z plantacji Mallano, które do stworzenia tej tabliczki zakupiono, nie raz zdobywało już nagrody, trafiło na listę 20 najlepszych kakao na świecie, nie pocieszał. Plantacja działa od 1931, kiedy to założył ją Antonio Martinez Liano, a potem prowadziła jego żona, Leopoldina (piękne imię). Dopiero jednak od 1979 Mallano zajmuje się eksportem.

Definite Chocolate 90 % Dark Chocolate Dominican Republic Mallano to ciemna czekolada o zawartości 90 % kakao z Republiki Dominikany, okolic miasteczka Los Hidalgos, z regionu El Rejon, z prowincji Puerto Plata.
Ziarna fermentowały w drewnianych skrzyniach przez 5 dni; suszone na słońcu 7 dni.

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach, który to motyw nasączyły soczyste pomarańcze i inne cytrusy. Miały podsuszone echo, więc oprócz świeżych surowych owoców, w wyobraźni pokazały mi się też suszone plastry pomarańczy i... suszone morele? Wprowadziły słodycz. Kompozycja była kwaśno-słodka za sprawą owoców, ale nie bardzo soczysta. Do tego dołożyły się też niewyraźne, trochę dżemowate / syropowe (?) jeżyny i czarne porzeczki. Chowały się za paloną, nawet nieco dymną częścią. W trakcie jedzenia, pod owocami doszukałam się słodkiej nutki kruchych, "cukrowawych" ciastek, które wypieczono porządnie.

Tabliczka była twarda i pełna, przez co łamanie jej to nie lada wyzwanie. Sukces jednak zwieńczył głośny trzask, sugerujący kruchość i raczej suchość. Wreszcie dane mi było zobaczyć bardzo ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się wolno i maziście. Była kremowa, dość tłustawa w sposób ciężkawy, maślano-śmietankowy i pełny. To jednak przełamała pylistość. Wydała mi się znacząca. Kryła efekt, który wyłapywałam tylko chwilami - mazistą oleistość. Znikała dość rzadkawo, zostawiając już nie tyle pylistość, co wręcz proszkowość.

W smaku pierwsza ruszyła słodko-kwaśna, wyrazista pomarańcza. Goniła ją morela. W swym pędzie podtrzymywały się, przepychały po przyjacielsku. Obie były soczyste, choć morela wyszła raczej suszono.

Słodycz wyskoczyła ponad owoce. Oderwała się dziwnie od reszty. Była wysoka, trochę karmelowo-palona, trochę otarła się o cukier. Możliwe, że o scukrzone suszone owoce.

Zaraz jednak jej zapędy przyhamowała gorzkość. Ta była spokojna i dosadna, ale nie wyjątkowo mocna. Zdecydowała się na palony, nieco dymny charakter. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa okazała się bardzo mocno palona, że aż w pewien sposób sucho-palona. Pomyślałam o mocno kakaowym, mulistym cieście i aż nieco przypalonych ciastkach kakaowych prawie czarnego koloru (typu Oreo, ale bez kremu). Także one zdradzały lekką cukrowość. Oplótł je dym, a potem otoczyło sporo orzechów. Czyżby też mocno palonych? Może z pojedynczymi ziarnami kawy, które jakoś się wśród nich zaplątały?

Słodycz z kolei z palonością trochę się zmagała. Owocom też się do niej nie spieszyło. Te były trochę dżemowo-konfiturowe, "ciepłe". Zalśniły jako masy koloru żółtego... z pomarańczy i moreli? Potem jednak podłapały suchość, a ja pomyślałam o suszonych owoców, których trzymał się karmel, może odrobina miodu. Niby były za cukrowe na same soczyste owoce, ale na tylko karmel z kolei za soczyste. Niezbyt jednak rześkie. To jak suszone plastry pomarańczy, może takie palono-karmelizowane? I... suszone morele, wyraźniejsze z czasem. Ciężkawe, duszne.

Owocom w tym kontekście umożliwiła wyłonienie się maślaność, do której poprzez orzechy zeszła baza. Czekolada złagodniała. Pod paloną przykrywką chowała się leciusia, podwędzona nutka, acz tonęła w całej kompozycji. Ta była słodko-maślana. Znów pomyślałam o ciastkach, ale już mniej kakaowych (nie czarnych, a brązowych?), krucho-maślanych... I z jakimś dżemem-masą? Ta przejawiała cierpkawość.

Owoce wciąż, mimo wysokiej słodyczy, wprowadzały kwasek. Pod koniec był bardziej dosadny, choć wciąż nie mocny. Od pomarańczy odeszła ogólna cytrusowość, trochę cytryny... która zaraz zmieniła się w czarne, cierpko-słodkie... jeżyny? Wyobraziłam sobie takie prosto z niskich krzaczków, przy których zaznacza się aromat ziemi i rześkość, chłód świeżego powietrza. Dosłownie czułam rośliny, kwiaty i... nawet lekką cierpkość kwiatowo-ziołową? I wciąż cierpkość palonego kakao, przez co wyobraziłam sobie kakaowe ciastka... I... trochę bardziej kakaowo-kawowe ciasto? I pierniczko-ciastka? Wszystko to na pewno z dżemem jeżynowo-porzeczkowym... może w tle zaplątał się także syrop z tych owoców? Nieco cukrowy, bo i słodycz ku takiej cały czas robiła wybiegi.

Palona goryczka na koniec zmieniła się w ziemię, akurat by jako ciemny splot, bo wraz z odrobinką kawy, jeżynami i chyba też czarnymi porzeczkami, została w posmaku. Jakby tego było mało, wydało mi się to skropione cytryną. A mimo to, także ewidentnie słodkie cukrowo-owocowo, jak palono-karmelizowane, suszono-scukrzone owoce w żółto-pomarańczowych kolorach, mało jednak jednoznaczne. 

Jestem pozytywnie zaskoczona, bo to najlepsza Definite z tych, co jadłam. Tknęło mnie już po degustacji, że może nie przypadkiem, bo zrobiono ją z kakao z innej plantacji (70% i 80% z Öko-Caribe, 90% z Mallano).
Całość była smaczna, acz ta odstająca migająca cukrowość mi przeszkadzała. Mimo że nie było drastycznie słodko, to jednak słodycz miała wiele do powiedzenia. To na szczęście jednak nie tylko karmelo-cukier, a także dżemy pomarańczowo-morelowe, pomarańcze i morele. Trochę cytryn, porzeczek i interesująca nuta przypalonych kakaowych ciastek współgrały przyjemnie. Wyszło to specyficznie ciężkawo, mimo że owocowo... I właśnie nie tak klarownie / mocno owocowo (to nie zarzut).
Cierpkawość, kwiato-zioła, pomarańcza, cytrusy, suszone morele - wszystko to wystąpiło także w 80%, jednak tamta była miodowo-lukrowo słodsza. Acz także bazowo znacząco się różniły, bo podlinkowana to dużo drzewnych nut. Dzisiaj przedstawiana dym, paloność, gorzkość esencjonalnie czekoladowa. Wyszła bardziej gorzko, może nie kwaskawo, ale sugerująco kwaskawość, i dzięki temu smaczniej.
Miała nieco podobny wydźwięk co palona, dymna nalewkowo-śliwkowa i cytrusowa 100%Czekolady - obie w zasadzie nawet cukrością męczyły, lecz Definite i tak była znacznie mniej słodka, a dosadniejsza w gorzkość i owoce. Choć czułam ich w niej mniej niż np. we wspomnianej, to odegrały ważniejsze, wyrazistsze role.


ocena: 8/10
cena: 33 zł (za 60 g - cena półkowa)
kaloryczność: 607 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

czwartek, 25 sierpnia 2022

(Halba) Coop NaturaPlan Chocolat au Lait Amandes Caramelisees bio mleczna z Peru z karmelizowanymi migdałami

Po tym, jak trochę odsapnęłam od próbowania wyjątkowo nie moich czekolad Halba, pisania i sprawdzania ich recenzji, postanowiłam zrobić sobie kolejną (acz mniejszą) turę. Nie to, żeby tamte jakoś specjalnie mnie zmęczyły czy coś, ale po prostu czasem trochę dziwnie tak brać się za produkty skrajnie nie dla mnie, rzetelnie je oceniać. Ciekawostkowo mogę próbować; pisać, co czuję, z czym co mi się kojarzy uwielbiam, więc i za kolejne się wzięłam (wreszcie tabliczka, o której nadmieniłam przy .......). Oczywiście nie liczyłam, że się zakocham, ale jak już były z dalekiej Szwajcarii, dlaczego nie? Tym bardziej, że jakość zaskakująco wysoka. Myśląc o już spróbowanych naszła mnie myśl, że obecnie czekolady z orzechami zupełnie mnie nie interesują - wolę oddzielnie. A czekolady z karmelizowanymi dodatkami? To już pytanie w odniesieniu do dzisiejszej. O ile kiedyś tolerowałam, teraz na zwrot "karmelizowane..." trochę się krzywię (a w głowie mam: "po co karmelizować?"). Co do tej pomyślałam też, że szkoda, że i Mamie obecnie karmelizowanie niezbyt się podoba (i dodatkowo ostatnio doszła do wniosku, że chyba nie jest fanką migdałów). A jednak liczyłam, że coś zacnego jakościowo będę mogła jej dać. I ta tabliczka była już ostatnią mleczną, a z racji bycia "bio" miała mi posłużyć jako przejście do właśnie tej linii, występującej pod szyldem Nuturaplan.

(Halba) Coop Naturaplan Chocolat au Lait Amandes Caramelisees bio to mleczna czekolada o zawartości 34 % kakao z Peru z karmelizowanymi migdałami (które stanowią 25% całości); zrobiona w 62,5% ze składników z certyfikatem Fairtrade.

Po otwarciu uderzył zapach wyrazistych migdałów, zrównany z intensywnym, pełnym mlekiem z wanilią. Jej słodycz była bardzo wysoka i szlachetna, wzmocniona karmelowym echem. Karmel był raczej lekko palony, aż wchodzący w klimat toffi z racji mocno mleczno-maślanej bazy. Było to urocze i szlachetne zarazem. Gdy wąchałam spód, to migdały wychodziły na przód jako sztuki mocno prażone. W tejże nucie doszukałam się iluzji soli i ledwo uchwytnego motywu smażenia. Jakby w mleczno-waniliowo-toffi tabliczce zatopione były prażone migdały solone.

Gruba tablica nie była zbyt konkretna / masywna, na dotyk wydała mi się trochę plastikowa i tłusto-lepkawa, jakby spieszyło jej się do rozpuszczania. Łamała się delikatnie, dość krucho. Migdały okazały się porządnie wtopione; nie łamały się wraz z nią (a po prostu zostawały w którejś z części).
Dodano ich tak dużo, że w zasadzie migdał przy migdale wypełniały całą tabliczkę, a żeby spróbować samej czekolady musiałam ostrożnie dosłownie sam brzeżek spiłować zębami.
W ustach rozpływała się tłusto i kremowo. Była aksamitna, gładko śmietankowo-maślana. Powoli pokrywała podniebienie lepkawymi smugami i z wolna odsłaniała migdały.
Te dodano wielkie całe, połówki i kawałki, a także kawałeczki małe. Niektóre otoczone chrupko-skrzypiącą, twardawo-pękającą skorupką. Ta miejscami (od Mamy wiem, że w większości) była biała i bardziej twardo-rzężąca, miejscami nieco bardziej karmelowa i przypominająca kruche szkiełko. Niektóre migdały były pokryte nią częściowo, inne prawie w całości, a jeszcze inne w ogóle. Gdy się jej pozwoliło, rozpuszczała się - częściowo szybko, częściowo wolniej. Żadne migdały za to nie miały skórek.
Gryzione na koniec migdały dały się poznać jako... różne. Niektóre otoczone już prawie rozpuszczoną, cienką cukrowo-szklistą skorupką, a same w sobie twarde, masywne i chrupiące. Inne ze sporą grudką nalepionego, twardego i rzężącego cukru - pod nim okazały się zaskakująco surowo-twarde (jakby stwardniałe), chrupiąco-kruche. Jeszcze inne (to dotyczy raczej kawałków) w ogóle były nagie - te były najbardziej surowo-soczyste, tłuste. Dobre jakościowo, dłużej gryzione i ciamkane, ("wysysane" wręcz) prawie wszystkie soczyście tłuste.

W smaku czekolada zaszarżowała wyrazistym, naturalnym i słodziuteńkim mlekiem. Jego naturalną słodycz podkręciła wanilia, której czułam ogrom. Wyszła szlachetnie, wprowadziła jeszcze więcej słodyczy, zabarwiając ją i początkowo dominując w tej sferze. Ogółem jednak rosła i rosła, stając się cukrową. Mnie prędko wydała się za wysoka.

A jednak sama czekoladowa słodycz nie irytowała tak bardzo, bo nasilała się także naturalna mleczność, przez co pomyślałam o mleku waniliowym. Dołączył do niej maślany wątek. Nieodzownie wiązał się z karmelowym echem, co z czasem przełożyło się na toffi. Choć mleko było wyraziste, masło się z nim zrównało. Tabliczka miała wydźwięk maślanego karmelu i toffi, posłodzonego wanilią. 

Wraz z odsłaniającymi się dodatkami słodycz podskakiwała. Chwilami migał czysty cukier i drapał nieprzyjemnie w gardle; ten już denerwował. Czasem jednak pojawiał się motyw bardziej palonego cukru... karmelowo-prażony. Dopiero spod niego wyłaniały się migdały, też wpisane w prażony motyw. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, choć nierozgryzane, trochę wniosły do bazy - oczywiście migdałową, taką delikatniejszo-neutralnawą nutę. 

Na zasadzie kontrastu do cukru, w porywach prażono-karmelowych pstryczków, mleko wydało mi się aż niewiarygodnie wyraziste (i też słodkie). Te pstryczki pochodziły od karmelowej otoczki.

Karmel rozpuszczając się bliżej końca, uwalniał kolejne pokłady cukru, który już bez ogródek drapał w gardle, męcząc. Czułam czysty cukier i trochę jakby cukru podsmażonego. Prażono-cukrowy wątek odciągał uwagę od szlachetniejszych nut, spłycał je. Części karmelu ciemniejszego były bardziej prażono-smażone, natomiast białe cukrowe. W końcu jednak dawał sobie spokój, zostawiając migdały prawie go pozbawione. 

Gdzie jeszcze trochę cukru zostało, migdały wydawały się bardziej mdłe. Gdy już na sam koniec się nimi zajęłam, tonowały cukrowo-waniliowo-karmelowe przesłodzenie smakowe, ale nie ratowały sytuacji w gardle. Migdały, mimo wcześniejszej słodyczy, poradziły sobie. Smakowały w pełni sobą, w dużej mierze raczej zaskakująco surowymi. Wyszły niemal suchawo... w porywach bardziej neutralnie i naturalnie maślano. Ciamkane bardzo długo odrobinkę słodkawo. Niektóre bardziej zdradzały prażoność, ale i one wyszły prażone minimalnie.

Po zjedzeniu został posmak migdałów, z kontrastowo cukrowym, lekko karmelowym i irytującym tłem, drapaniem w gardle. Mleczność przypomniała o sobie, ale już subtelnie. 

Czekolada wyszła w zasadzie nawet nieźle - wydaje mi się, że na polskim rynku wyróżniła by się bardzo pozytywnie wśród zwykłych czekolad, a jednak nie było w niej niczego, co sprawiłoby, że chciałabym ją jeść. Słodka, choć patrząc na to, czym jest, może nie straszliwie, z cukrowym karmelem i smacznymi migdałami. Spełniła obietnicę tego, czym miała być. Osobiście jednak naprawdę nie widzę sensu robienia takiego "karmelu" (w sumie jakiegokolwiek, ale takiego w szczególności) na migdałach. Otoczka z cukru i przesmażonego cukru? To nie było przyjemne. Obstawiam, że dzięki otulenia migdałów cukrem, a nie mocno karmelizując, zachowały tę "surowość", ale (choć osobno wolę migdały surowe od prażonych) wolałabym po prostu prażone, a bez cukru. Ewentualnie naprawdę karmelowy karmel. Przez ten, jaki był nawet kostki nie skończyłam (jedna to ok. 15g) - jego rzężenie na koniec mi się nie podobało.
Wydaje mi się, że w zasadzie jej ogólna słodycz bez cukru na migdałach, nie byłaby taka za mocna. Dla mnie tak, ale cóż... Czułam, że tak będzie. Po Coop Naturaplan Chocolat Milch-Nuss bio bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie natomiast ilość migdałów - w zasadzie nie da się zrobić kęsa bez nich. Oceniam bez przekonania - punkt poleciał za cukier na migdałach; tabliczki nie chcę skrzywdzić za to, że jest czym jest (czymś, z czym dla własnej przyjemności nie chcę mieć do czynienia, czego nigdy bym nie kupiła).

Resztę oddałam Mamie, ale miała podobne odczucia (acz może nie aż tak skrajnie, gdy o ilość chodzi, bo w ciągu dwóch dni zjadła jakieś 70 gramów i dopiero resztę oddała ojcu. Pozwolę sobie Mamę zacytować dokładnie: "Biorąc pod uwagę, czym ta czekolada jest i jej podobne, to nie mam nic do zarzucenia, tylko ten cukier na migdałach bez sensu. Gdyby nie on, to w swojej kategorii i 10 mogłaby mieć. Już sama czekolada wystarczająco za słodka, ale te karmelizowane migdały tak podbiły cukrowość, że więcej aż nie chce się jeść. Nudno jakoś wyszło. Nie wiem, po co to zrobili, same migdały pewnie by lepiej słodycz czekolady wyważyły i byłoby bardzo dobrze, bo jakościowo potencjał czuć. A tak to przecież nawet nie karmelizowanie, tylko cukier".
Cukier - otóż to. Co z tego, że bio, że trzcinowy, jak strasznie irytujący. Zmarnowany potencjał.


ocena: 8/10
kupiłam: halba.ch (dostałam)
cena: nie znam
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, karmelizowane migdały 25% (migdały, surowy cukier trzcinowy), pełne mleko w proszku (ze Szwajcarii), tłuszcz kakaowy (Peru), miazga kakaowa (Peru), ziarna wanilii

środa, 24 sierpnia 2022

Zotter Berry Marzipan / Beeren Marzipan mleczna 40 % z marcepanem z owocami leśnymi i sokiem z cytryny oraz nugatem migdałowym

Na koniec nowości 2021/22 została właśnie ta tabliczka, ale bez żadnego konkretnego powodu... W zasadzie. A może...? Jakoś ciągle nie po drodze było mi do marcepanu. Od dawna czułam, że jako twór zupełnie mi przeszedł, a jednocześnie nie dopuszczałam tak tego w pełni do siebie. Marcepany Zottera i tak są specyficzne, ale... Cóż, co do tej jego specyfiki, to w tym sezonie, odczułam smutek. Niewiele z tych, które wybrałam uznałam za warte zjedzenia w całości - spora część trafiła do Mamy, bo mnie już po prostu nie chwytały. Chyba tak mało czekoladowe tabliczki mi jednak przeszły; wyjątkami są te naprawdę dobre i ciekawe. A niewiele za takie uznaję. Ta, choć w chwili wyboru wydawała mi się ciekawa, gdy się za nią zabierałam jakoś... była mi obojętna?


Zotter Berry Marzipan / Beeren Marzipan to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao nadziewana (40%) migdałowym marcepanem z owocami leśnymi (malinami, truskawkami, jagodami, borówkami amerykańskimi i czerwonymi porzeczkami) i sokiem z cytryny oraz (18%) praliną / nugatem migdałowym z płatkami róż.

Po rozchyleniu papierka poczułam marcepan i mocno mleczną, nieprzesadnie, ale znacząco słodką czekoladę. Były zrównane ze sobą. Całość wydała mi się bardzo naturalna, orzechowo-migdałowa. Zaciągając się uważnie, doszukałam się delikatniejszej, śmietankowo-migdałowej nutki; może nawet róży. Do tego soczyście owocowy, acz lichy akcent. Niejednoznaczny, niemal ukryty. Jagód udało mi się doszukać. Jednak nawet po przełamaniu mocno się nie nasilił. Acz muszę przyznać, że w trakcie jedzenia czułam i trochę jagód, i truskawek. Marcepan za to cały czas wyraźnie.

W dłoniach tabliczka wydawała się średnio masywna. Nie trzaskała, mimo że nie była miękka. Jej wnętrze odebrałam jako minimalnie rwące się. Cechowała ją pewna delikatność, bo czekolada miejscami - choć sama zachowywała twardość - wciskała się w średnio miękkawe nadzienia.
Nugatu prawie nie uświadczyłam, co bardzo mnie zaskoczyło. Nie było go w sporej części tabliczki, tak w około 2/3. Częściowo stanowił cieniuteńką warstewkę na spodzie; tylko w mniej niż 1/3 warstwy były mniej więcej równe. Okazał się trochę miękki i tłusto-kremowy.
Marcepan z kolei wydał mi się bardzo gęsty, zaskakująco mało soczysty (jak na owocowy marcepan), choć wilgotny i lekko plastyczny. W zasadzie wyszedł dziwnie suchawo-wilgotnie. Wyciskał się z reszty tylko trochę. Był lepkawy i już w dotyku kojarzył się z naturalną żelką.
Co ciekawe, na stronie Zottera nugat znalazł się na górze, marcepan na dole - u mnie zaś odwrotnie.

W ustach czekolada rozpływała się kremowo i tłusto w sposób śmietankowo-maślany. Robiła to powoli, trochę zalepiając i odsłaniając niezbyt spójne z nią nadzienia.
Marcepan, jako twór plastyczny i "przemielony", szybciej się częściowo wyciskał, ale ze znikaniem wcale mu się nie spieszyło. Chwilami wydawał się oporny. Rolował się w grudki, i wyginał się jak miękka, chropowata żelka z konfitury (?). Zaskoczył mnie, jak zwarty był. Początkowo sprawiał wrażenie dziwnie suchawo-pudrowego, a jednocześnie niewątpliwie był wilgotny. Soczystość dopiero się rozkręcała, acz wcale nie bardzo. Udawał dziwną, żelko-galaretkę, wzbogacając ją o ewidentnie marcepanowy efekt włókno-grudek. Sporo w nim różnych pestek i skórek... właściwie był marcepanem z nich.
Nugat połączył żelkowy marcepan z czekoladą, jakoś to wyważył, gdzie był, ale w zasadzie i tak stanowił dodatek marginalny; zanikał. Dodał trochę kremowej, miękkiej, śmietankowej tłustości. Gdzie go nie było, zgrzyt między grudkowo-żelkową konsystencją środka a czekoladą doskwierał mi bardziej. 
Czekolada i nugat znikały, a marcepan rozpływał się najwolniej, wręcz opornie. Całość trochę zlepiała się i zalepiała wspólnie. Dzięki marcepanowi i soczystości w końcu płynącej z niego, nie wyszło za tłusto czy ciężko, ale z kolei przez niego było osobliwie. Na koniec w ustach została miazga z owoców: drobinki, skórki, pestki, zagęszczone trzeszczącymi wiórkami (?) migdałowego marcepanu. Trochę jednak nie bardzo w końcu było wiadomo, co z nim robić. Ssałam więc i zaczynałam gryźć. Pestki przyjemnie strzelały / trzaskały (obstawiam, że głównie truskawkowo-jagodowe).

Czekolada od początku okazała się karmelowo słodka i maślana, sama w sobie orzechowa. Wydała mi się trochę ciepła, palona, z czasem bardziej mleczna. Czuć w niej mleko naturalne i wyraziste.

Również mleczny, śmietankowy okazał się nugat, ale on w zasadzie (gdzie był), głównie jedynie jakby wzmacniał wątki czekolady. Dołączył trochę migdałowej łagodności, kremowości... dobrze podkreślając z kolei migdałowość marcepanu. Sam wnosił słodką, delikatną migdałowość; niby niewiele, ale to części, w których było go czuć smakowały lepiej (bardziej harmonijnie). Spróbowany osobno w zasadzie bardziej niż tak dogłębnie migdałowo, to słodko-śmietankowo się przedstawił.

Marcepan szybciej się przebijał, uderzał, po czym rozchodził się spokojnie, dominując. Po paru sekundach wypuścił z siebie kwasek porzeczek - wskazałabym raczej czerwone, co podkręciła soczysta cytryna. Otworzyły drogę owocom kwaśnym, leśnym. Była to cała mieszanka jagódkowatej, leśnej drobnicy i owoców czerwonych. Raz po raz wyraźniej wylegały jagody kwaskawo-słodkie, by ukryć się w niezbyt jednoznacznej mieszance.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dołączył do nich ciężkawo-migdałowy motyw. Marcepanowość doskoczyła na to z opóźnieniem. Czuć go w kompozycji przez długi czas bardzo wyraźnie, jednak nie pchał się na pierwszy plan i nie wychodził przed owoce. Smaki były bardzo wyrównane.

Choć w dużej mierze prezentował się czysto migdałowo, trzymała się go nieco ciężkawa nuta. Kontrastowo chwilami wychylała się przez kwaśną owocowość. 

Nugat chwilami właśnie o tą słodycz i mleczność się dopominał, ale niewiele zdziałał. Migdały przedstawiały się raczej marcepanowo i... czyżby podkreślały paloną konfiturowość? Zasugerowały coś cięższego, np. nalewkę w wersji bezalkoholowej? W końcu jednak zatonęły w owocach. Mleczność (nugatu, ale i samej czekolady miała w tym udział) wydobyła skojarzenie z jakimś mlekiem / koktajlem truskawkowym, z dodatkiem innych owoców... znów kwaśniejszych.

Owocowość zaczęła z czasem przybierać na słodyczy typu pudrowego. Jeszcze na kwaśność pozwoliły sobie truskawki, po czym odnotowałam słodkie maliny. Te czerwone owoce trochę wyszły dżemowato-konfiturowo albo jak dziwny, "żelkowaty", ale naturalny, sprasowany z owoców twór... Słodziutka nuta wzrosła, mimo kwaśności cytryny i porzeczek.

Bliżej końca wyraźniej na język wylegały poszczególne pesteczki i skórki, na które to rozchodziła się marcepanowa masa. Z tych najwyraźniej czułam słodko-kwaśne, drobne jagody i jakby trochę borówki amerykańskie. 

Pod koniec czekolada umocniła swój orzechowo-migdałowy charakter i wydała mi się słodsza (kontrastowo po owocach?). Wciąż dużo w niej mleka, tonującego całość.

Kwaśność znowu wygrała, gdy czekolady było już coraz mniej. Ciamkane już na koniec trzeszczące drobinki marcepanu i jagódek oraz pestki wciąż były wyważone, gdy chodzi o proporcje, a jednak to owoce bardziej zwracały na siebie uwagę. "Resztki" były bowiem zaskakująco delikatnie marcepanowe, a także zaskakująco wyraziście słodkie, gdy o jagódki. Kwaśność porzeczek i cytryn z kolei... rozchodziła się jakby swoją drogą.

Po zjedzeniu został posmak różnych owoców -  jagodowo-porzeczkowych, całej mieszanki podsyconej cytryną. Poczucie słodyczy nie było zbyt wysokie, ale nie do pominięcia. Do tego wyraziście migdałowy motyw, łączący łagodność i charakterek marcepanu.

Całość wyszła ciekawie, ale choć smacznie, to w moim odczuciu mało przyjemnie, gdy chodzi o jedzenie. Nie podobała mi się struktura wnętrza: sucho-wilgotna i marcepanowo-żelkowa. A także to, że nugatu pożałowano. Przez to wprowadził miejscami dziwną nutę - było go chyba za mało, by mógł wyjść wyraźniej. W 1/3 tabliczki nadzienia były równe - ta właśnie część była najbardziej wyważona i według mnie najlepsza. Reszta nie była zbyt zgrana - czekolada znikała i w ustach zostawał sam dziwny marcepan i... i był, zalegał na języku. Ogół trochę mało przejrzysty. Owoce czuć, ale cytrynowość mi zagłuszała te tytułowe; migdały, maślaność i mleczność zlewały się. Słodko-kwaśno i rześko, acz z poważniejszym tonem, zapewnionym przez marcepan. Brzmi nieźle, ale doszłam do wniosku, że owoce leśne nie bardzo pasują mi do marcepanu; na pewno nie pasowało podkręcenie cytryną.
I taak, ani marcepanowe, ani takie za mało czekoladowe czekolady mi już nie podchodzą, nudzą mnie; 2/3 trafiło do Mamy (przy czym była to część głównie z samym owocowym marcepanem i jedynie "gryz" z obiema warstwami). Jej bardzo smakowała. Pozwolę sobie zacytować, co powiedziała: "Mnie już chyba też marcepan przeszedł, a tu jego smak w większości niby czułam, ale migdały tak w tle. Przede wszystkim kwaśne owoce, a ja lubię ostatnio takie kwaśne, cytrynowe słodycze. Jakbyś mnie jednak zapytała, jakie tu czułam owoce, nic bym nie umiała wymienić. Po prostu owoce. I właśnie ten kawałek z nugatem mniej mi smakował, bo to w nim migdały, marcepan właśnie było mocno czuć, a ten z kolei mi do kwaśnych owoców nie pasuje chyba. Całość smaczna po prostu, a co to tam jest, to mniejsza. Rozumiem jednak, że dla kogoś, kto kupił czekoladę migdałową, a więc z marcepanem z owocami leśnymi, to rozczarowanie wielkie."

Za ogromną wadę uważam rozlokowanie i ilość nugatu - albo się go daje, albo nie.
I mam problem z oceną, bo części bez nugatu to 6, z nugatem 7; za pomysł, wariant chciałabym przyznać dodatkowy punkt, ale z kolei za nieudane nadzianie muszę punkt odjąć (bo mnie to wkurzyło).


ocena: 6,5/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 491 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: marcepan (migdały, cukier, syrop z cukru inwertowanego), surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, migdały, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, borówki amerykańskie, koncentrat z czerwonych porzeczek, suszone truskawki, suszone jagody, sproszkowane maliny, koncentrat malinowy, koncentrat truskawkowy, odtłuszczone mleko w proszku, słodka serwatka w proszku, masło, cukier trzcinowy pełny, sok z cytryny, koncentrat soku z cytryny, lecytyna sojowa, sól, sproszkowana wanilia, płatki róży, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Naturata Peru Edelbitter 75 % Kakao ciemna z Peru

Pierwsza tabliczka marki Naturata (Ecuador Edelbitter 70%) nie wydała mi się jakaś szczególna, niezbyt mi podeszła, ale ogólnie marki nie skreśliłam. Obstawiałam, że nieco wyższa zawartość kakao może wyjść lepiej, tym bardziej, że pokuszono się o użycie kakao z Peru. Tu się jednak zastanawiam, dlaczego dobre-przyziemniejsze (nie te dobre-dobre) często różnicują zawartość razem z regionem. Nie widuję np. Peru 70% i Peru 85%, a Peru 70% i... 85% skądkolwiek indziej. Nie chce mi się wierzyć, że dla każdego regionu dobierają najlepiej pasującą zawartość kakao, bo to tego potrzeba ogromnej wiedzy o kakao, a zakładam, że gdyby ją mieli to... tworzyli by jakieś jeszcze lepsze linie, by zarobić? Trochę to dziwne.

Naturata Peru Edelbitter 75 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Peru, z regionu Amazonas.

Po otwarciu poczułam sporo rześko-słodkich, raczej delikatnych kwiatów. Pomyślałam o jaśminie... czy raczej delikatnej herbacie jaśminowej i również delikatnym miodzie... Jakby nieco rozmytym, bo jako składowa np. jasnego biszkoptu. Może z lekko soczystą nutką? Chwilami miałam wrażenie, że powiedzenie, że "z nutką cytrusów" byłoby nadużyciem, ale chyba jednak (jak mandarynkowo-pomarańczowy biszkopt i smakowa herbata właśnie z wątkiem tych owoców?). Subtelną gorzkawość dodała kawa. Wyraźnie czarna, ale nie siekierowa. Wraz z jedzeniem, gdy kwiaty i miód, pewna waniliowość się nasiliły pomyślałam też o śmietance - jakby tak na jakimś spotkaniu pito kawy różne: i czarne, i ze śmietanką (nie była to kawa jednoznaczna i jedna) oraz opisane już herbaty.

Średnio gruba tabliczka była bardzo twarda i trzaskała głośno. Wydała mi się masywna i pełna, trochę jak krucha skała, kamień...? 
W ustach rozpływała się powoli i dość tłusto. Miękła z wierzchu, jakby jej rdzeń pozostawał zwarty. Zaczynała się z czasem trochę ulepkowato gibać i wyginać. Lekko zalepiała tłusto-kremowymi smugami, pod koniec zostawiając drobną pylistość czy nawet ziarnistość i minimalnie otłuszczając usta.

W smaku pierwsza rozeszła się spokojna gorzkość. Należała do dymu, paloności, w czym szybko na wierzch wypłynęła kawa. Dominowała czarna, choć łagodna. Okazała się bazą. 

Z czasem osnuł ją kłębiący się, szary i cierpkawy dym. Prędko jednak zlagodziły go... Kwiaty? Kontynuowały cierpkawość, acz znacznie wygładzoną. 

Słodycz nadciągnęła po paru chwilach. Wydała mi się ciężka, waniliowo-biszkoptowa, ale zaraz się rozmyła. Odrobinka miodu mieszała się z rześkimi kwiatami. Pomyślałam o wilgotnych, pokrytych rosą oraz kwiatowymi naparami. Herbata jaśminowa podciągnęła suszono-paloną nutkę od kawy, łagodząc kompozycję jeszcze bardziej.

W tle odezwało się trochę kwaskawo-słodkich owoców. Cierpkość zasugerowała grejpfruta, po czym zaraz ruszyło więcej cytrusów. Przez chwilę jakby zawisła nad tym cytryna, ale nie pojawiła się... tak wyraźnie. Całość była bowiem zbyt słodka. Uderzyły więc soczyste, słodkie mandarynki i... więcej charakterniejszych... grejpfrutów? Podciągnęły pod owoce nutkę dymu.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz bardzo wzrosła. Dominował w niej miód jako miodowy, jasny biszkopt. Do tego kwiaty, jakby tak podano do niego kwiatową, słodką herbatę. Może z odrobinką wanilii? Delikatne cytrusy jakby go chwilami trochę nasączały. A czasem zanikały. Przez moment wyobraziłam sobie biało czekoladowy biszkopt, aż śmietankowy... Po czym śmietanka i cała ta słodycz wpłynęły do kawy. Herbaty zostały właśnie kawą zagłuszone.

Na końcówce kompozycja zebrała się w sobie, wysuwając do gry mocniejszą gorzkość... acz wciąż delikatną. To trochę jak bardzo słodki, solidnie wypieczony murzynek i kawa. Wciąż z cytrusową nutą i... jeszcze z  orzechami? Coś orzechowego, niemal ziemistego mignęło się przy kawie.

Pod koniec ta zmieszała się z cytrusami, trochę soczystej cierpkości grejpfruta wyciągając na wierzch.
Akurat, by w posmaku została właśnie kawa z grejpfrutem i mandarynką. Ostatnia podszepnęła temu też ciężko-rześkie kwiaty.

Całość okazała się smaczna, ale niebezpiecznie zmierzająca ku ciężkości. To poczucie nasilała ulepkowata, tłusta konsystencja. Trochę to przytłaczało. Kwiaty, herbata jaśminowa i jasne biszkopty prawie zupełnie dominowały, ale kawa zadbała o gorzkość. Podobały mi się nuty mandarynek, a także dodający im charakteru grejpfrut - pasowały do tego wszystkiego.
W zasadzie nie trafiłam tu na nic szczególnie zacnego, ale to nic; kompozycja wyszła dość zwyczajnie smacznie (na tyle jednak ciężkawo, że całość sobie podzieliłam, mimo że preferuje zjadanie tabliczki jednego dnia). Czuję, że ocena trochę podciągnięta, ale niech jej będzie (by jakoś wyróżnić przed Ecuador Edelbitter 70%).


ocena: 8/10
kupiłam: biomaluch.pl
cena: 16,70 zł
kaloryczność: 594 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mielona wanilia bourbon