Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: zioła. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: zioła. Pokaż wszystkie posty

piątek, 21 lipca 2023

Sabadi Il Cioccolato Taormina 60 % ciemna z Ekwadoru z morwą i kocimiętką

W sumie lubię morwę, acz nie jadam jej. Dziwna jest, przyznaję, ale w moim odczuciu raczej pozytywnie. Kocimiętkę mam i znam, bo ogólnie siedzę w tematyce ziół. Przyznać się jednak muszę, że kupiłam ją dopiero, gdy zobaczyłam tę czekoladę w internecie. Jako ciekawostkę z mojego życia dodam, że kiedy w przeszłości kupowałam smakołyki dla Luny (mojej kotki) właśnie z kocimiętką, nie robiły na niej najmniejszego wrażenia (co innego waleriana). Połączenie jednak tych dodatków w czekoladzie wydało mi się na tyle dziwne, że aż warte spróbowania. To była jedna z zakupionych czekolad Sabadi, do których wpadły mi gratisy w postaci neapolitanek. I w sumie... to właśnie po neapolitankach zaczęłam trochę żałować zakupu, tchórzyć. Zaczęło mnie nawiedzać niemiłe przeczucie, że wszystkie tabliczki tej marki są typu Modica, a więc z całymi kryształkami cukru.
Ta czekolada wchodzi w skład linii, dla której każda jedna jest dedykowana jakiemuś miastu. Ta np. Taormina.

Sabadi Il Cioccolato Taormina 60 % to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao Nacional Fino de Aroma z Ekwadoru z morwą i kocimiętką; typ Modica.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach wyraźnie oddający zioła i kwiaty. Pomyślałam o suszonych białych kwiatach; coś w tym było, co skojarzyło mi się ze "słodkim papierem". Oczami wyobraźni zobaczyłam też kruche nitki karmelu, twardy i szklisty karmel-ozdobę. W tle pojawiły się niejednoznaczne orzechy, sucha ziemia i soczyście-goryczkowata cytryna.

Tabliczka wyglądała na surową, masywną. Okazała się twarda i krucha. Odskakiwały z niej... kryształki cukru. Trzaskała średnio głośno, a temu towarzyszył chrzęst cukru. Było go całe mnóstwo dużo, a przekrój ogólnie wyglądał na ziarnistą zbitkę z cukrem.
W ustach rozpływała się w średnim tempie. Zaczęła łatwo i kremowo, dość tłusto. Zaraz jednak pojawiła się soczystość i ziarnistość. Kryształki prędko zaczęły delikatnie drapać w język i wyłaniać się coraz bardziej. Drapały w sposób coraz bardziej denerwujący. W zasadzie zdominowały całość, miałam wrażenie, że w ustach mam zlepek kryształków w "jakiejś gęstawej mazi" (czekoladzie). Kryształków i kawałków dodatków. To mikroskopijne, nasiąkające kawałeczki i patyczki ziół oraz kawałeczki suszono-wilgotniejących owoców morwy. Były to jakby jędrno-żelkowe, twardo-miękkie drobinki z miękkimi farfoclami (pestki z miąższem?).

W smaku, gdy odgryzałam kawałek, pierwszy uderzał cukier o... czystym smaku cukru, acz w tym przypadku wyraźnie z "karmelowawą" nutą, bo to trzcinowy. Gdy po prostu umieszczałam kawałek w ustach, nie było aż tak źle, acz to właśnie też karmelowo-cukrowa słodycz mnie witała.

Szybko zaznaczyła się jednak także gorzkość. Wzrosła błyskawicznie, przedstawiając się jako czarna ziemia. Była sucha, acz jakby chłodna. Odnotowałam węgiel z nieco naturalnie słodkawym echem i kawę. Kawę ziarnistą, zaparzoną i... już przestudzoną? Ziemia zaczęła przy niej nabierać wilgoci. Z oddali kibicowała jej nutka-nuteczka wina.

W tym samym czasie, ale jakby zupełnie obok, nieintegralnie rozchodziła się słodycz. Reprezentowała karmel. Trochę jakby zgaszony. Palony... ale nawet nie mocno. Po prostu nie strasznie słodki. Oczami wyobraźni widziałam kruche, wyglądające jak bursztynowe szkło, nitki-pajęczyny ozdobnego karmelu. Karmel pomieszał się z kwiatami.

Kwiatów zebrało się sporo. Wiązały się z suszonym motywem. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszedł mi suchy i słodki papier. Wniósł lekką cierpkość, a kwiaty przywołały zioła. Za kwiatowo-ziołowym, słodkim splotem mignął kwasek podobny do cytryny. Nie jednak w pełni cytrynowy, a bardziej jak ziołowo-goryczkowata, lekko słodka cytryna.

Gorzkość ziemi i kawy zrobiła trochę miejsca orzechom włoskim. Może także migdałom? Lekko marcepanowym, i łagodzącym bazę? Czekolada jednak jakby nie chciała złagodnieć. Kawa wylała się na ziemię i oto poczułam niemal dominującą, wilgotnie-soczystą ziemię. Cytrusowość znalazła w niej upust i też ją podkreśliła. Wyłoniło się z niej także czerwone wino. Wytrawne i cierpkie w jednej chwili, a za moment...

Znacznie słodsze. Na język zaczęły wylegać kryształki, a wraz z nimi drastycznie podskoczyła słodycz. Ziemia NIEMAL dominowała, bo jednak to właśnie cukier skupiał na sobie lwią część uwagi. Osłodził wino, przekierowując je na nutę wiśniowo-kwiatową. Pomyślałam o kwitnącej wiśni i... jeżynach rosnących na niskich krzewach, na których obok owoców było sporo białych kwiatów. Cukier do wszystkiego dodał karmel. Poczułam słodko-cierpką nutę jakby połączenia wiśni, jeżyny i morwy białej (znam tylko taką) - obstawiam, że to właśnie dodatek jeżyny morwowej się odezwał.

Epizodycznie wśród kryształków pojawiały się drobinki ziół, dodatków, które podkręcały cytrusowo-ziołową, słodko-rześką lub papierowo-kwiatową, jakby nasączoną winem nutkę - zależy, co to akurat było. Raz po raz smak robił się trochę apteczny, jednak gdy akurat to cukier się skumulował, do głowy przychodziła mi słodzona kawa.

Pod koniec czekolada wydała mi się bardzo ziemista i jakby ziemia ta była nasączona winem i cytryną. Z lekką goryczką cytryny i wysoką, cukrowo-drapiącą słodyczą, co skojarzyło mi się z naturalną apteką.

Gdy czekolada rozpuściła się, został cukier robiący to nieco wolniej od niej, ale w końcu też znikający,  zostawały tylko małe kawałeczki dodatków.
Kocimiętka smakowała jak orzeźwiająca "cytrynowa mięta". Zawarła w sobie słodycz i lekką cierpkość, pozostawiając odrętwienie języka jak anyż (wydaje mi się, że kakao bardzo podkręciło jej smak).
Z kolei jeżyna morwowa kojarzyła mi się z połączeniem jeżyny i wiśni przerobionych na apteczny syrop, splecionych sucho-kwiatową, jakby zgaszoną słodyczą (suszoną morwę jadłam tylko białą, ta była podobna, ale jakby właśnie wymieszana z tymi ciemnymi owocami).

Po zjedzeniu został posmak cukru trzcinowego przede wszystkim, lekka ziemistość i dość mocna, ziołowa słodycz nasuwająca na myśl miętę oraz splątana z cierpkością. Do tego echo wina, orzecho-marcepanu... i czułam też zmęczenie cukrem. Nie było to jakieś strasznie przesłodzone, ale w denerwujący sposób jawnie cukrowe.

Całość bardzo mnie rozczarowała, bo czuć cudny, ziemiście-winny, kawowo-orzechowy smak samej bazy - prawdopodobnie rewelacyjnej, a także cytrynową soczystość, kwiaty. Wydaje mi się, że kocimiętka i morwa mogły świetnie zgrać się i nawzajem podkręcać z tymi ekwadorskimi, jednak... od wszystkiego jakby usilnie cały czas starał się odciągać uwagę cukier. Czuć go bardzo wyraźnie, a przez strukturę aż trudno skupić się na innych aspektach czekolady. Denerwował mnie, drapał i szorował język i podniebienie, przez co miałam wrażenie, że ucieka mi to, co naprawdę warte uwagi i nie umiałam się tym cieszyć, przez co po 1/4 skończyłam. Nie chciałam zostać z niemiłymi wspomnieniami i zmęczeniem strukturą - ta kryształkowa wyjątkowo mnie odpycha (a jednak ogół, a więc taka niewielka zawartość kakao i "czekolada z dodatkami" nie są warte tego, bym miała się próbować przemóc).
Oddałam Mamie. Ona co prawda nie czuła w niej żadnych konkretnych nut, ale i tak czekolada ją zachwyciła. Powiedziała: "I ta słodycz, i kwaśność przyjemna w niej była, że ogólnie bardzo mi smakowała. W sumie nawet tych dodatków jakoś specjalnie nie czułam, tylko w zębach zostały, ale tak to pyszna. I ten typ taki fajny. Pewnie dlatego, że ten cukier tak wyraźnie wyeksponowano, to mi smakowała, choć ciemna". Wtedy też zgadłam, że pewnie smakuje jej tak bardzo, bo to cukier trzcinowy, a Mama odparła: "No, to skoro trzcinowy, to pewnie masz rację, bo uwielbiam go. Ostatnio to w ogóle się w nim zakochałam, w tym jego smaku... to i ta czekolada pewnie mi dzięki niemu smakowała" (a zakochała się, bo zaczęła piec ciasta i właśnie trzcinowego używa).

Jak dla mnie typ Modica to odbieranie potencjału znakomitej bazie i marnowanie ciekawych dodatków. Wszystkie one bowiem nikły w obliczu cukru, którego było paskudnie dużo. Może gdyby jeszcze to była czekolada np. 80% kakao... ale przy 60% ilość cukru doprowadzała do szału. Mimo że całość nie wyszła cukrowo przesłodzona. I choć rozumiem, że to taki typ, to uważam, że trzeba wiedzieć, do czego on pasuje, a do czego nie. Poza tym, mam ogromny żal do producenta, że nigdzie nie zaznaczył, iż jest to właśnie czekolada tego typu.


ocena: 6/10
kupiłam: EcoWybrane.pl
cena: 20,80 zł (za 50g)
kaloryczność: 483 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, jeżyny morwowe 2%, kocimiętka Nepetella 0,8%

sobota, 8 lipca 2023

Naive Black Sauna Smoked Chocolate 70 % ciemna z wędzonego kakao z Ekwadoru z aktywowanym węglem, jodłą syberyjską, piołunem i solą

Choć ostatnimi czasy zrobiłam się bardziej sceptyczna do eksperymentalnych czekolad, gdy dostrzegłam wśród możliwych do zakupienia "wędzoną czekoladę", wiedziałam, że tę chcę. Od paru lat doskwiera mi spadek jakości wędzonych produktów, które są obecnie po prostu niesmaczne, walą wędzeniem bardziej niż sobą. Kiedyś uwielbiałam wędzone rzeczy, ale były naturalniejsze, bardziej harmonijne... Wciąż są jednak takie, które lubię. A wędzone kakao? Nigdy nie miałam z takim do czynienia, nie wiedziałam w sumie, czego się spodziewać, mimo że nie raz czułam wędzone nuty w tabliczkach. To jednak co innego.
Dzisiaj prezentowana czekolada jednak była czymś więcej, niż po prostu czekoladą zrobioną z wędzonych ziaren. Nosi tytuł "Black Sauna", który jest nazwą dla procedury w SPA popularnej na Litwie. Czekoladnik Naive, entuzjasta tego zabiegu (?), postanowił go... zinterpretować w czekoladzie, że tak powiem.
To ezoteryczne doświadczenie nawiązywało od wieków do śmierci i wskrzeszenia. W czasach pogańskich ludzie korzystali z sauny w celach kąpieli, przy narodzinach, leczniczo i duchowo. Czarne jak smoła ściany, gorące kamienie i para wodna do dziś kąpiącym umożliwiają zbudowanie duchowej więzi z podstawowymi żywiołami ognia i wody. Z kolei odurzający aromat syberyjskiej jodły i liści piołunu, które w tym czasie wdychają, szerzej otwiera ich świadomość.
Taka inspiracja przełożyła się na stworzenie czekolady z dodatkami, bardzo ciekawymi w moim odczuciu. Z węglem aktywowanym kiedyś już jadłam parę czekolad Vosges i smakowały mi, więc liczyłam, że i tym razem wyjdzie dobrze, zwłaszcza, że wystąpić miał w towarzystwie ziół. Obawiałam się co prawda soli, ale miałam nadzieję, że ujdzie w tłumie.

Naive Black Sauna Smoked Chocolate 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70% wędzonego kakao z Ekwadoru z aktywowanym węglem drzewnym brzozowym, jodłą syberyjską, piołunem (sproszkowanymi) i solą; edycja limitowana.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach głównie węgla zmieszanego z rześką słodyczą. Kompozycja była bardzo roślinna, co wypływało od węgla roślinnego i mieszało się z drewnem. Słodycz wyłaniała się z kwiatów, które wprowadziły sporo ziół. Czułam szałwię i trochę piołunu. Połączył dość wysoką, choć rześką słodycz z lekką goryczką. W niej kryła się ziemia, a także wędzona nutka. Klimat całości był jakby wilgotny i leśny. Świeży.

Tabliczka w dotyku wydała mi się bardzo pylista, ale nie brudziła rąk. Przy łamaniu wykazywała twardość, ale jej dźwięk był nie tyle głośny, co sugerujący, iż jest pełna i gęsta, zawilgocona. Trochę się kruszyła. Gdy odgryzałam kawałek, sprawiała wrażenie twardo-miękkawej, właśnie zawilgoconej.
W ustach czekolada rozpływała się początkowo trochę skąpo, ogólnie powoli i gęsto, lepkawo. Okazała się w pewien sposób twardawa, tłusta, acz nie rażąco. To była... twardo-miękkawość. Sprawiała wrażenie wilgotnej, a także gładkiej i kremowej, mimo że chwilami zdradzała lekką chropowatość, a także kryła jakby potencjalną, aksamitną pylistość - ta pod koniec leciutko się zaznaczała, ale sucho na pewno nie było. To nie pylistość, a wrażenie pylistości - o!
Choć się bałam soli, wyraźnie na kryształek trafiłam dosłownie dwa razy na całą tabliczkę i to na szczęście niewielki.

W smaku od razu poczułam duet węgla i jakby anyżowo-lukrecjowej słodyczy z zupełnie wyciętą ostrością. Za tym splotem podążały rozmaite, słodko-gorzkawe zioła, najpierw jeszcze nie do nazwania.

Węgiel dowodził i prawie dominował. Dopuszczał do siebie jednak inne motywy i mieszał się z nimi, obfitując w ogrom roślinności. Pomyślałam o ryżu i zielonej trawie, na której zebrała się rosa. O ryżu... rosnącym w wodzie, na jakiejś plantacji na wzgórzach, gdzie wieje rześki wiatr.

Kompozycję cechowała bowiem świeżość i zawilgocenie, związane z roślinami. W oddali, jakby skryte w roślinach, raz po raz wyłaniały się nieco kwaskawe mignięcia.

Słodycz rosła nienachalnie, ale z czasem zaczęła iść w kierunku leciutko, minimalnie palonego karmelu i cukru pudru. Też jakby takiego trochę karmelowego? Słodycz... wydała mi się dziwnie nie tyle palona, co podwędzona.

Zioła umacniały się, w czym pomogła lekko rosnąca gorzkość. Przewinęły się drzewa - dokładniej drzewna kora. Pomyślałam o drzewach ściętych i zalegających na wilgotnym terenie, na mokrej ziemi... Drewno musiało być bardzo zawilgocone. O skojarzenie to dbał cały czas świetnie wyczuwalny węgiel roślinny. Wyobraziłam sobie taki rozrabiany w wodzie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźnie poczułam piołun i jakby trochę słodkawo-gorzkiej szałwii lekarskiej. Otaczało je mnóstwo dziko rosnących, świeżych i aromatycznych ziół. Niosły świeżość... drewna / drzew iglastych.  Rosnących, ale i ściętych. Roślinna, rześka kwaśność wyłoniła się odważniej, co podkreślił akcent cytryny. Pomyślałam o wilgotnym lesie. Ziemista nutka była w tle, a drewna zbierało się coraz więcej. Krył się w tym motyw ziemi brudnej, takiej... pozytywnie nieoczyszczonej natury.

Z czasem w drewnie, w lesie namierzyłam kryjące się wędzenie. Było to wędzenie na zimno, dymne, ale chłodne... Wilgotne. Odnotowałam echo soli, które choć wypływało z podwędzonego drewna, kojarzyło się trochę z mokrymi kamieniami. Właśnie takimi buchającymi parą z sauny! Sól raz czy drugi wynurzyła się subtelnie, podkreślając wędzenie.

Po tym wszystkim słodycz, choć wyraźna, wydała mi się bardziej rozwodniona, nie taka oczywista. Karmel zszedł do minimum... cukier puder sprawiał wrażenie jakiegoś... ziołowo-anyżowego albo  jakby to był puder ze słodziku? Starał się dopasować do węgla. Słodko-gorzkie zioła dodatkowo otuliły słodkie, świeże kwiaty, a także wróciła iluzja lukrecjo-anyżu, już bardziej podgryzającego w język (może sól miała w tym udział?).

Węgiel otoczył drewno pod koniec i nieco je wyciszył. Mignęła mi nutka maślana, a potem jeszcze orzechowa, znów bardziej wilgotno-roślinna i... jakby to były jakieś lekko podwędzone, zawilgocone orzechy.

W posmaku jednak zostało silne wędzenie związane z ziemią, orzechami - wyraźniej z kakao, a także z drewnem. Trzymało się go skojarzenie z parującymi, wilgotnymi kamieniami, smołą, smolistym węglem. Ziemia i zioła się mocno zmieszały, a nad wszystkim wisiała rześka, kwiatowa słodycz. Wszystko to, zwłaszcza węgiel i podwędzenie (z sugestią słonawości?) utrzymywało się bardzo długo.

Całość smakowała mi, acz jednorazowo jako ciekawostka. Czekoladową bazę mocno przesyciły dodatki, a więc węgiel roślinny, zioła (wyraźnie piołun, ale jakby nie tylko), drewno. Drewno zawilgocone, trochę ziemi, wilgoć lasu - wszystko to było intrygujące, a skojarzenie z kamieniami niezwykłe. Kwiatowa, rześka, złudnie anyżowa słodycz też. Nawet "dziwny cukier puder" był w sumie na miejscu, dopasował się do węgla. Wędzona nutka przewijała się, acz ta z kolei wydała mi się zaskakująco mało istotna w ogóle. Cieszę się też, że sól się nie pchała do smaku.
Nie mam jej nic do zarzucenia, mimo że nie jest to czekolada, do której chciałabym wrócić. Jestem jednak w szoku tego, jak udała się inspiracja.


ocena: 9/10
cena: nie pamiętam zł (cena półkowa za 57 g)
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: wędzone kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, jodła syberyjska 2%, aktywowany węgiel brzozowy, piołun 1%, sól morska

sobota, 14 października 2017

Pacari Guayusa ciemna 60 % z Ekwadoru z guayusą

Podążając za ziołowymi smakami na kolejną "Pacari z zielskiem" wybrałam tę, bo wydała mi się zupełną nowością. Z guayusą nigdy wcześniej się nie spotkałam, więc oczywiście wygooglowałam, cóż to za dziwo. Otóż to "siostra yerba mate", która ma ponoć słodki, łagodny smak, a w Afryce jej liście parzy się jak herbatę, bo jest bardzo zdrowa. Dopisek "Runa" na opakowaniu oznacza (chyba) od jakiej marki Pacari miało liście - strona internetowa Runa, która przestrzega zasad fair trade w Ekwadorze.

Pacari Guayusa to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao (miazga + tłuszcz) z Ekwadoru z guayusą.

Od razu po otwarciu poczułam bardzo wyrazisty zapach. Była to chłodna ziołowość (jak mięta, ale subtelniejsza i po prostu niemiętowa), umilona znaczącą nutą kwiatów i malująca się na kakaowej bazie, mającej wydźwięk cytrusów i rozgrzanej ziemi. 

Tabliczka była bardzo twarda, przy łamaniu głośno trzaskała i wydawała się "pełna". W ustach rozpływała się umiarkowanie powoli, łatwo i szorstko, ujawniając drobinki.

Przy pierwszym kęsie doznałam szoku. Poczułam się, jakbym właśnie odgryzła kawałek badyla, liścia i łodygi, jakiejś żywej rośliny wypuszczającej sok.

Poczułam smak takowej, ale idący w parze z ziołowością kojarzącą się z delikatnym naparem, ziołową herbatką. Świeżość i ziołowość w jednym.

Szybko rozeszła się słodycz. Była silna i znacząca, ale o stłumionym charakterze. Otaczała, ale też wypływała ze smaku zaparzonych ziółek - łagodnych, właśnie słodkawych. To taka ziołowa herbatka bez mocnych nut. 

W pewnym momencie słodycz skojarzyła mi się trochę z melasą i trawą cytrynową, bo zrobiło się bardziej rześko, kiedy kakao przebiło się subtelnie cytrusową nutą. To podkreślało roślinną świeżość.
Za ziołowością kryła się leciutka goryczka o kawowo-ziemistych nutach, ewidentnie orzechowo-kakaowa.
Pod koniec jednak znów wszystko ogarniała słodycz ziołowej herbatki i pozostawała na długo jako posmak.

Wolałabym, żeby gorzkości i cytrusowości kakao było więcej, ale rozumiem zabieg z ilością miazgi kakaowej - chodziło pewnie o to, by nie zagłuszyć smaku guayusy. Był on bowiem delikatny, przyjazny i słodkawy.

Czekolada była głównie słodko ziołowa, łagodna, ale ekwadorskie nuty także się przewijały. Była smaczna, ale przede wszystkim intrygująca za sprawą wrażenia, że ma się do czynienia z żywą rośliną puszczającą sok. Niezwykła soczystość roślin - poziom porównywalny do Pacari z marakują, tylko że tu... to było delikatne ziółko.

Osobiście wolę charakterne, mocne zioła i herbaty o wręcz goryczkowatym smaku, więc ta tabliczka nie wpisała się dokładnie w mój gust, ale podziwiam kompozycję (i nie mogę krytykować guayusy, że smakuje tak, jak smakuje). 


ocena: 9/10
kupiłam: pralineria Neuhaus (za czyimś pośrednictwem - dziękuję!)
cena: 19 zł
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa (48,84%), cukier trzcinowy (40%), guayusa (6%), tłuszcz kakaowy (4,96%), lecytyna słonecznikowa (0,2%)

niedziela, 8 października 2017

Zotter "Fake Chocolate" Peanuts and Nettles ciemna mleczna 60 % z nugatem z fistaszków i pokrzywową galaretką z chili

"Szkoda, że Obama nie mógł walić trzeciej kadencji..." - pomyślałam sobie czytając o ketchupowej czekoladzie Zottera. Ktoś jednak musi "uczynić Amerykę wielką", tak jak ktoś musi "uczynić dobrą czekoladę". Dobrą i ciekawą. A że czasy mamy szalone, potrzeba ludzi odważnych. Takich, którzy nie boją się... eksperymentować ze składnikami. Pokrzywa w czekoladzie? Kto Zotterowi zabroni?
Prawdę mówiąc, pokrzywa spożywczo nie jest niczym przełomowym, ale... kwestią sporną jest jej smak. Jednym wydaje się słodka, korzenna, inni mówią o "podłej ziołowości". Ja do naparu z pokrzyw mam neutralny stosunek (ot, wydaje mi się słodkawy i nieco mdły) ale zaliczam się do osób, które ogólnie ziołowe smaki bardzo lubią - prawie tak, jak czekoladowe eksperymenty.


Zotter "Fake Chocolate" Peanuts and Nettles to ciemna mleczna czekolada o zawartości 60 % kakao nadziewana nugatem (30%) z orzeszków ziemnych i pokrzywową galaretką (24%) z chili.

Już w momencie rozchylania papierka uderzyła mnie moc fistaszków, której delikatnie wtórowała woń ciemnej czekolady. Był to ewidentnie zapach orzeszków, nie zaś masła orzechowego, a niemal niewyczuwalną ziołową nutkę odkryłam dopiero po przełamaniu.

Tabliczka wydała mi się konkretna i zwarta, mimo że nie twarda. Rozdzielenie na poszczególne warstwy było bardzo trudne, ale w ustach wszystko rozchodziło się bezproblemowo.
Zarówno czekolada jak i nugat były dość tłuste, ale "galaretka" nadawała soczystości, więc pod tym względem wszystko grało.

Czekolada stanowiła bardzo grubą warstwę i  rozpływała się kremowo i tłustawo, ciesząc swoim głębokim, wyrazistym smakiem o niemal kawowej gorzkawości, znaczącej orzechowej nucie (wydawało się, że wypływa ona bezpośrednio z kakao), subtelnym motywie mleka i sugestii słodkich pomarańczy. Z każdą chwilą utwierdzałam się w przekonaniu, że to Labooko Nicaragua 60 % Milk. Pyszna.

Od akcentu orzechów i mleka utworzyło się błogie przejście do nugatu. Zachwycał on wyrazistością orzeszków ziemnych, ale nie kojarzył się z masłem orzechowym. To raczej słodkawy, choć nie za słodki, mlecznawy krem z fistaszków (który wydał mi się jakby "gładkim kremem z orzeszków wyjętych ze Snickersa").

W tle cały czas pojawiała się gorzkawość kakao, aż nagle przebiła się słodycz środka.

To pokrzywowa część doszła do głosu. Trudno opisać jej konsystencję. Nie była to typowa galaretka - to coś pokroju miękkawego, nieco ciągnącego się i trochę lepiącego musu o wysokim poziomie soczystości.
W smaku "galaretka" najpierw przebijała się silną słodyczą, z której pozostałe części tabliczki wyciągały ziołowe nuty. Szybko robiło się mocno ziołowo, wręcz "aptecznie", ale wciąż bardzo słodko. Z czasem wydało mi się to niemal cukierkowe (ale tak "naturalnie") i trochę kwiatowe. Tylko trochę przypominało to napar z pokrzywy, bo ziołowość była silniejsza (w końcu w składzie są po prostu suszone liście), a słodycz oczywiście ogromnie zwielokrotniona. Przyjemnie wyszła tu nieco orzeźwiająca cytrusowa nuta zaznaczająca się w tle.
Wszystko to po chwili zagarniało chili, podszczypujące w język. Raz i drugi, czy to za szybko kawałeczek połknęłam czy coś, poczułam wręcz palenie w gardle, ale nie była to pikanteria przesadzona. Ogólnie chili przyjemnie "ocieplało".

To właśnie ta ostrość, ziołowość i orzechowo-czekoladowy smaczek (już tylko jako "ukoronowanie") zamykały degustację, pozostawiając w ustach przyjemny ziołowy akcent i poczucie słodyczy.

Całość była bardzo ciekawa. Spodobało mi się połączenie fistaszków z ziołowymi klimatami, a czekolada mleczna 60 % (smakująca wręcz ciemnoczekoladowo) wydaje się strzałem w dziesiątkę. Warto zaznaczyć, że ziołowość (mimo słodyczy) wyszła bardzo naturalnie i właśnie jak suszone zioła, a nie "herbatka pokrzywowa". Sama nie jestem jednak przekonana do takiej słodyczy galaretki (która to wciągała ziołowość w cukierkowe klimaty). Nie była przesadzona, ale spokojnie mogłaby być słabsza. Trochę kłóciła się ze smakowitą ostrością. Zastanawiam się też, czy wręcz słonawe masło orzechowe nie pasowało by tu bardziej niż (i tak pyszny!) nugat fistaszkowy. 


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24
cena: 16 zł
kaloryczność: 510 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, orzeszki ziemne, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, olej z orzeszków ziemnych, słodka serwatka w proszku, suszona pokrzywa zwyczajna, koncentrat soku cytrynowego, nierafinowany cukier trzcinowy, odtłuszczone mleko w proszku, substancja żelująca: pektyna jabłkowa, lecytyna sojowa, sól, wanilia, chili Bird's Eye, cynamon

środa, 10 maja 2017

Pacari Lemon Verbena ciemna 60 % z Ekwadoru z werbeną cytrynową

Posiadane przeze mnie pełnowymiarowe Pacari mają długie daty, więc przy wyborze czekolady na kolejną degustację tej marki postawiłam na "satelitę". Tak sobie myślę o słodyczach, które prawie wchodzą do jakiejś serii. Ta jest miniaturką, więc zanim zacznę odgrywać tę markę pełną gębą, w pełnym wymiarze, uznałam, że... dobra, po prostu muszę wymyślać sobie cokolwiek, żeby jakoś wybrać, gdy nie gonią mnie daty. Podobnie w sumie miałam z Rococo - najpierw mały przedsmak.

Pacari Lemon Verbena to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao z Ekwadoru z werbeną cytrynową.

Werbena to krzew pochodzący z Ameryki Południowej wykorzystywany do produkcji herbat. Ponoć ma mocno cytrynowy smak.

Po otwarciu poczułam bardzo intrygujący i niecodzienny zapach. Obok prażonego kakao o ciepłym charakterze, kwiatowa słodycz mieszała się z cytrynowym motywem, który nie przypominał jednak tego żółtego owocu samego w sobie, a bardziej krzew cytrynowy - taki konkret, z całą roślinnością wokół, oraz samą skórką cytryny. Było w tym coś chłodzącego, ale ani śladu kwasków.

Tabliczka przy łamaniu przyjemnie chrupnęła ujawniając bardzo ziarnisty przekrój. Przyznam, że jej kremowe, gładkie rozpuszczanie trochę mnie przez to zaskoczyło.

W smaku najpierw poczułam wykwintną, nieco karmelową słodycz, do której bardzo szybko doszło kakao kojarzące się z rozgrzaną ziemią i drzewami. Smak był odrobinę palony, dobrze wyważony.

Nagle w drzewnej części pojawił się nieco roślinny akcent. Tak świeżo roślinny, że oczami wyobraźni od razu zobaczyłam jakieś ciemnozielone badylki, gałązki itp.
Do ciepła ziemistego kakao dorwało się mocne orzeźwiające ochłodzenie (takie, jakie wywołuje mięta lub lukrecja, ale bez ich smaku). Efekty nie walczyły jednak ze sobą, żaden nie wchłonął drugiego, ale cudownie trwały obok siebie - świetny kontrast.

Z tym orzeźwieniem wiązał się nietypowy, trudny do opisania, smak. To taka... badylowata, ziołowa cytryna. W dodatku raczej nie kwaśna, a taka częściowo słodka, kwiatowa... Głównie jednak skórka cytryny z charakterystyczną goryczką, chociaż wydaje mi się, że gorzkawość ta wychodziła w jakimś stopniu poza cytrusową sferę. Łącząc się z palonym kakao smakowało to dość... ziołowo, ale też czymś rodem z kuchni tajskiej, np. trawą cytrynową. Bardzo dziwne, intrygujące i... jakże pyszne! Ziołowa cytrusowość była długo wyczuwalna bardzo wyraźnie, ale kakao także nie pozostawało bierne. Wydawało mi się, że werbena wyciągnęła także z niego samego trochę ziołowej nuty.

Końcówka to właśnie ten cudowny duet kakao i ziołowej cytrusowości, zespojony przez karmelowo-kwiatową słodycz, która ani na moment nie stała się za silna, i pozostawiający w ustach niemal miętowe ochłodzenie.

Całość skojarzyła mi się z ziołowo-herbacianą wersją mojito w gruubej, wyrazistej czekoladowej szklance (ależ poetycko). To bardzo udana, niecodzienna czekolada, do której na pewno wrócę - może nie jakoś prędko, może nie będzie ona moim priorytetem, ale wrócę.

Teraz nie dziwię się, dlaczego z werbeny robi się herbatę. Chyba niezłe z niej ziółko.


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: masa kakaowa, cukier trzcinowy, esencja z werbeny cytrynowej (0,5%), tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

piątek, 10 marca 2017

Zotter Mitzi Blue Minty Goat ciemna mleczna 64 % z kozim mlekiem i ziołami oraz ciemna 70 % miętowa

Nie ukrywam, że jakoś nie przepadam za Mitzi Blue Zottera. Wszystkie, które jadłam były raczej kiepskie, a ogólnie zazwyczaj nie podobają mi się ich proporcje (interesujący mały dysk, a duża część nudna).
Parę jednak jakiś czas temu zakupiłam - raz, że smaki były tak ciekawe, że nie mogłam opuścić, a dwa... może po prost miałam pecha i trafiłam na nieudane smaki?
W końcu białe ryżowe (Starry Sky i Softly Falls the Snow) albo z bekon mogły być tylko eksperymentami...

Zotter Mitzi Blue Minty Goat to mleczna czekolada z mlekiem kozim o zawartości 64 % kakao z suszonymi ziołami (duży dysk) oraz ciemna czekolada 70 % miętowa (mały dysk).

Mleczną kozią 64 % jadłam już w postaci Labooko i jest to jedna z moich ulubionych czekolad, ale na ciemną miętową Labooko już się nie załapałam. Wydaje mi się jednak, że ta będzie ciekawsza...

Po otwarciu folii poczułam wyrazisty zapach koziego mleka oraz sporej ilości kakao i mięty w naturalnym, ziołowym wydaniu. Muszę przyznać, że było to niecodzienne połączenie, ale uznałam je za niezwykle smakowite!

Przy łamaniu czekolada przyjemnie trzaskała, a zioła nie odpadały. Malutki dysk był znacznie twardszy, pewnie zarówno ze względu na to, że to ciemna, a nie mleczna czekolada, ale został on też po prostu jakby "natopiony" na mleczną, toteż ta część była grubsza.
Mam jednak zastrzeżenia co do proporcji - tak ogółem w Mitzi. Małych dysków zawsze jest mi jakoś za mało...

Zwłaszcza przy tym smaku! Mały dysk zrobiony z miętowej ciemnej czekolady 70 % był po prostu boski. W pierwszej chwili zwracałam uwagę na subtelność i charakterność kakao - czuć je było świetnie, choć wydawało się bardzo łagodnie prażone. Szybko dołączała do niego słodycz, ale wydawała się w dużej mierze miętowa i... niezwykle chłodząca.
Przypominało to czekoladę z naparem z najprawdziwszej mięty - przepyszne!

Większą część stanowiła mleczna kozia czekolada posypana ziołami. Miała niezwykle wyrazisty smak. W pierwszej chwili bombardowała "kozim" smakiem mleka, czyli specyficzną lekką "pikantnawą słonawością". Była ona mocno podkręcona zdecydowanym smakiem kakao. A może to to ona podkręcała kakao? Tak czy inaczej, kozie mleko i taka zawartość tworzą obłędne połączenie!

Dodatkowo, ta słonawość wydała mi się też nieco podkreślona przez miętowy akcent i... w dziwny sposób również nakręcała ogólną miętowość.

Mam wrażenie, że tabliczka mocno nasiąkła olejkiem miętowym z małego dysku, gdyż również wydawała się miętowa, jakby ten smaczek nie pochodził tylko od suszonych ziół. Tak swoją drogą, nie było ich za wiele i w smaku też dużej roli nie odgrywały - nadawały tylko odrobinę słodkawej, oczywiście naturalnej, ziołowości.

Miętowość ta mocno orzeźwiała, ale była naturalna i słodkawa w łagodny, specyficzny sposób.

Wydaje mi się, że mięta uwydatniała się wzajemnie z kozimi nutami na zasadzie kontrastu. Słodkawe, ziołowe orzeźwienie i słonawość koziego mleka - to aż dziwne, jak to cudownie zagrało. Myślę, że głębia kakao, które samo jakby miało nuty orzechów i ziół, tak udanie i harmonijnie to połączyła.

Całość wydawała mi się niezwykle naturalna i esencjonalna. Solidność koziego mleka, mięta jedynie w ziołowym wydaniu i moc kakao, na której to wszystko się rysowało zdobyły moje serce całkowicie.
Przepyszna, po prostu przepyszna czekolada. Śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych miętowych, jakie jadłam, a już na pewno najciekawsza.
Nie pomyślałabym, że mięta i kozie mleko okażą się tak trafionym połączeniem!


ocena: 10/10
kupiłam: foodieshop24
cena: 16 zł
kaloryczność: 601 kcal / 100 g
czy znów kupię: z chęcią bym do niej wróciła

Skład: Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, kozie mleko w proszku 10%, tłuszcz kakaowy, zioła 1% (mięta kędzierzawa, melisa, mięta wonna, aksamitka, koniczyna, chabry, róże), sól, olejek miętowy 0,02%

sobota, 11 lipca 2015

Zotter HimbeerBlut / RaspberryBlood ciemna z krwią, malinami i galaretką z derenia jadalnego

Ci, którzy jakiś czas już goszczą na moim blogu, na pewno wiedzą o mojej słabości do wyszukanych smaków. "Im dziwniej, tym lepiej", czyli krótko mówiąc, jeśli tylko znajdę coś odbiegającego od powszechnie uznanych norm - kupuję. 
Na dzisiaj omawiany produkt czaiłam się już od dawna, ale kiedy przejeżdżając przez Warszawę wstąpiłam do LeChocolat i zobaczyłam to czarno-czerwono-białe, proste i przyciągające wzrok opakowanie, wiedziałam już, bez czego po prostu nie wyjdę ze sklepu.

Zotter HimbeerBlut, albo bardziej znana jako RaspberryBlood, to czekolada ciemna (70 % zawartości masy kakaowej) z malinowo-krwistym ganache (30%) i galaretką z derenia jadalnego (22%).
Na wstępie pozwolę sobie wyjaśnić parę rzeczy: ganache to nic innego, jak bardzo delikatny krem; dereń jadalny jest ziołem leczniczym o ogromnych właściwościach, stosowanym także jako przyprawa i skądinąd pod tym względem podobnym do krwawnika pospolitego; a krew z tej czekolady pochodzi od (z?) zwierząt z Edible Zoo. Stanowi ona tylko 2 % całości, tak jak suszone maliny zresztą. Puree z derenia to już całe 8 %. 
Skoro teorię mamy omówioną, czas przejść do samej czekolady.


Już w momencie, w którym wyjęłam czekoladę z papierka i chciałam odwinąć ten pozłacany, doszedł do mnie interesujący kakaowo-ziołowy zapach. Gdy zobaczyłam ciemnawą (pierwsze zdjęcia; dwa kolejne są trochę prześwietlone), grubą tabliczkę, tylko się zaostrzył. Kakaowy zapach? Jak to w czekoladach Zottera - smakowity. A ta ziołowa nuta? Było w tym coś, co jednoznacznie skojarzyło mi się z apteką, co mogłyby być negatywne, gdyby nie to, że z czekoladowym aromatem jakoś dziwnie to współgrało...

Połamałam tabliczkę, czemu towarzyszyło przyjemne trzaskanie i dokładnie obejrzałam przekrój, żeby następnie, skrupulatnie, jedno po drugim spróbować.
Zaczęłam od naprawdę solidnej warstwy czekolady. Od pierwszej chwili, gdy jej kawałek znalazł się w moich ustach, dostrzegłam w niej głębię. Tak, jakbym patrzyła w czekoladową studnię bez dna, a potem, gdy uwolnił się jej pełny smak, zaczęłam się w tę studnię zapadać. Odrobina gorzkawego, ziołowego posmaku uderzyła na samym początku; później ta lekka cierpkość została zdominowana przez jeszcze silniejszą cierpkość... tą kakaową. Dosadny smak kakaowy nie miał w sobie nic kwaśnego, był czysto gorzkawy do momentu, gdy pojawiła się subtelna słodycz. Ziołowość zniknęła, a przez parę sekund dane mi było delektować się przepyszną, ciemną czekoladą, która przybrała postać spokojnej i delikatnej, niczym najedzona lwica, która jeszcze jakiś czas temu była żądna krwi.

Skoro już o krwi mowa... Pod czekoladą znajduje się jasnobrązowe ganache, otaczające galaretkę. Kolor przypominał mi raczej mleczna czekoladę, a konsystencja... czekoladowy krem do smarowania. Czy smak skojarzy mi się z czymś znanym? 
Pierwszy kontakt z kubkami smakowymi wywołał alarm: cierpkość, słodycz, metaliczność. Te określenia przyszły do mojej głowy, zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć. Następnie, zaczęłam wszystko powoli rozdzielać. Słodycz - bardzo silna z owocowymi nutami. Malina? Chyba tak, nie był to jednak wyrazisty i soczysty smak. W pewnym momencie natrafiłam na coś, co zidentyfikowałam jako pestki, ale przy nich rozszedł się smak z odrobiną dziwacznej ostrości... kminek?! Były one bardzo drobne i twardawe. Krem miał w sobie wiele z mlecznej czekolady, ale znalazło się też miejsce dla... leciutkiej migdałowej nuty. Była ona bardzo ulotna, bo wraz z rozpuszczaniem się maślano-tłustawego nadzienia zaczął rozprzestrzeniać się smak metaliczny i dziwnie stonowany. Znacie uczucie, gdy poczujecie smak krwi z np. rozciętej wargi? To było właśnie to, tylko o wiele, wiele słabsze.

Na sam koniec wzięłam się za cienką warstwę czerwonej galaretki, z racji tego, że za galaretkami po prostu nie przepadam. Była słodka i to bardzo, w sposób... jakby sztucznawy z nutami kwaśno-jabłkowymi. Przez moment wydało mi się, że czuję truskawkę. Potem nadszedł silny ziołowy (choć wciąż galaretkowy) posmak.

Połączenie tego wszystkiego było równie ciekawe, jak warstwy pooddzielane. Cierpkość "apteki" i kakao, przechodząca w stonowaną słodycz, która była mimo wszystko trochę przytemperowana. Przy drugim kęsie, czekolada jest wzmocniona o ziołowy posmak (coś jakby... piołun?!) z odrobiną korzennej wręcz pikanterii (dosłownie odrobiną), a wtedy nadciąga także pewna soczystość i silna słodycz, w akompaniamencie kwaśnego jabłka i cytrynki. Cały czas w siłę rośnie także "krwistość", która nie odpuszcza, nawet gdy w ustach zostaje już tylko odrobinka ganache i czekolady. 
Posmak ten zostaje potem jeszcze przez jakiś czas.

Wyszedł mi strasznie długi wpis, więc podsumuję to tak: nigdy takiej czekolady nie jadłam, dzięki czemu wydaje mi się o tyle lepsza od innych, że po prostu ciekawsza. Całkiem smaczna, ale jako ciekawostka, a nie jako tabliczka, którą chętnie jadłoby się na przykład codziennie do kawy. Zotter świetnie lawiruje tu między przepysznością, a obrzydliwością; chociaż minimalny błąd przy którejś z części tej czekolady, mógłby wszystko zniszczyć.
Wampirze kły mi jeszcze nie wyrosły, więc nie taka krew straszna, jak to często przedstawiają.


ocena: 8/10
kupiłam: LeChocolat
cena: 18 zł (za 70 g)
kaloryczność: 437 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, puree z derenia jadalnego (8%), syrop glukozowo-fruktozowy, mleko, migdały, suszone maliny (2%), krew (2%), masło, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat cytrynowy, jabłkowy ocet balsamiczny, pektyna jabłkowa, koncentrat z jeżyn, lecytyna sojowa, sól, proszek cytrynowy (cytryny, skrobia kukurydziana), kminek, wanilia, olejek tymiankowy