wtorek, 31 grudnia 2024

Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Sisa ciemna

Przy Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Maranon wspomniałam, że Beskid wydał taką miniserię z Peru, która nie weszła do oferty sklepu internetowego, a była u nich tylko stacjonarnie. Skąd więc tabliczki wzięły się u mnie? Dzisiaj prezentowaną zobaczyłam na instagramie. Wtedy natychmiast napisałam do pana Jana, właściciela Beskidu, który powiedział mi, że to seria i pokierował do pani Kasi, u której przez maila je zakupiłam. Właśnie dziś prezentowaną więc wypatrzyłam - o dwóch pozostałych dowiedziałam się dopiero próbując ją zdobyć (w zasadzie trzech - z tym że jednej już nie mieli). I jaka cudowna seria porównawcza mi dzięki temu wyszła! Tu więc Sisa zaplusowała u mnie już na starcie. A czym właściwie jest? Czekoladą zrobioną z ziaren Sisa, które pochodzą z dystryktu San Martin w prowincji El Dorado w północnym Peru. To mieszanka lokalnych odmian z Criollo i Trinitario. 

Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Sisa to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao Sisa z Peru, z prowincji El Dorado; mikropartia / edycja limitowana 2024.

Po otwarciu poczułam kwaśno-cierpki, goryczkowaty zapach jakby wędzonej limonki, mieszającej się z motywem marynowano-kiszonkowym. Soczyście-zawędzana limonka przeplatała się z mocnym, wytrawnym czerwonym winem (też z podwędzanymi zapędami?) oraz syropem żurawinowym. Ten był kwaskawy i soczysty, ale przede wszystkim bardzo słodki. Syrop ten musiano doprawić jeszcze jakimś mocniejszym alkoholem. O rześkość walczyły czerwone porzeczki, acz nie przebiły się z nią specjalnie, bo tytoń i dym także optowały za cięższym wydźwiękiem. W oddali przemknęło mi za to echo mleka i śmietanki, które sugerowały, że w smaku też mogą próbować coś ugrać.

Tabliczka była twarda i trzaskająca skaliście-krucho.
W ustach rozpływała się wolno. Mimo lepkości i mazistości, zbity kształt zachowywała niemal do końca. Była średnio tłusta w śliskawo-maślany sposób, a także średnio, ale znacząco soczysta. Cechowała ją kremowość i aksamitność.

W smaku pierwszą poczułam słodycz kwiatów. Startowała z wysokiego poziomu i mimo nieco drapiących zapędów, poszła w rześkim kierunku. Mignął i trochę się wycofał kwasek, a słodycz częściowo  zaczęła robić się owocowa za sprawą jabłek.

W tle przemknęły mi niedookreślone wędzone owoce (wędzono-kiszonkowe?) i nieco goryczkowata nuta dymu i... tabaki?

Pierwszoplanowe jabłka podkręciła limonka (to ona mignęła na początku!) i zaraz je stamtąd wypchnęła. Zaczęła dominować w soczystej strefie, wtrącając lekką cierpkość, a jabłka pokierowała w kwaśnym kierunku. Dym podszepnął jej jednak jakby... lekkie podwędzenie? Przemknęła mi przez myśl jakaś trochę okrojona (z mięty?) wersja Mojito.

Mimo wszystko jednak kwaśność wcale nie była wysoka - z kwaśnych jabłek musiano zrobić słodką szarlotkę. Słodycz bowiem nie wystraszyła się pozostałych elementów, a rosła nieprzerwanie. Wyobraziłam sobie szarlotkę lekko doprawioną rumem i podaną ze śmietanką. Tu i ówdzie pojawiał się bowiem lekko mleczny akcent.

Dym i tabaka wydobyły z oddali trochę ziemi. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość się umocniła, lecz i tak nie była wysoka. Nie rządziła się, a pozwalała działać reszcie. Była jednak niczym rama w obrazie w galerii sztuki - niezwykle istotna.

Kwiatom nie udało odnaleźć się w słodyczy, a ich rześkość zmieniła się w... aloes? Albo już pełną wersję Mojito? Soczystość słabła - odpływająca limonka wydała mi się rozbiegać na dwa tory: alkoholowy i podwędzono-marynowany...? Przez to się rozmywała. Lub... tonęła, duszona w rumie?

Do soczystej strefy wlał się syrop żurawinowy. Był soczysty w cięższy sposób. Kwasek znalazł się w nim na zasadzie domniemania, a słodycz wręcz trochę drapała. Po chwili wzmocniła go... nalewka z czerwonych porzeczek?

Za żurawiną jabłka spróbowały pokazać się z jeszcze innej strony - wróciły jako przecier. Tym razem z jabłek zdecydowanie słodkich. Słodycz owoców rosła i rosła, aż z soczystego oceanu wyskoczyły czerwone porzeczki, zgłaszające sprzeciw na to. Po nich pojawiło się jeszcze czerwone wytrawne wino i częściowo słodycz zgasiło swą... mocarnością? Dosadnością?

Zaczęły zbierać się różne alkohole - piwo? Trochę jasnego rumu? Na pewno słodka, mocna whisky o podwędzanym charakterze. Za nią przewinęło się trochę skóry i dymu. Hen, daleko wychwyciłam jeszcze czarną ziemię. Limonka znalazła się wśród alkoholi - jakby trochę z przypadku i... wpisała się w wędzenie?

Po zjedzeniu został posmak szarlotki podkręconej limonką i rumem oraz syropu żurawinowego z whisky. W głowie siedziało mi czerwone wytrawne wino z dymnym tłem. Tam też przewijało się wędzenie i... skóra? Na pewno osiadła lekka ziemistość.

Czekolada bardzo, bardzo mi smakowała, mimo że słodycz mogłaby być odrobinkę niższa. Ogrom owoców - limonki, jabłek, syropu żurawinowego, czerwonych porzeczek, owocowej nalewki - idealnie wpasował się w mocniejsze realia dymno-wędzone. Wytrawność wina, whisky i ogólna ciężka alkoholowość mimo mocarności, były gotowe na sojusz z nimi, co dało bardzo głęboki efekt. Nie było zbyt kwaśno, gorzko w sumie też nie, ale... szlachetnie dosadnie i poważnie. W dodatku sporo było w niej subtelnych sugestii, niepewności trzymającej w napięciu, co wraz z tak bogatą gamą nut, zacnie wyszło. Pyszna, niecodzienna kompozycja.

Była zupełnie inna niż Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Maranon o nutach brzoskwini z wanilią, słodzonych kwiatowo-ziołowych naparów, ziołowego wina, wiśni, malin, truskawek i fioletowego agrestu z chili. Ona była słodka i soczysta w beztrosko-letni sposób. Sisa to powaga i klasa.


ocena: 10/10
kupiłam: Beskid Chocolate (przez maila)
cena: 20 zł (za 40 g)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

niedziela, 29 grudnia 2024

Niederegger Pure Chocolate 72 % Kakao ciemna

O tej czekoladzie wspomniałam przy Guylian Tablets Premium Dark ~ 72 % Cocoa Dark Chocolate. Po Niederegger Marzipan Classic uznałam, że to chyba jakaś dobra marka. Jednak Niederegger Glucklichsein Innere Kraft Kakao Marzipan mit Kakaonibs, mimo jednak różowiastego opakowania pokazała, że wcale tak różowo nie jest. Co do słodkości typu czekoladki nie wypowiadam się, bo to zwyczajnie nie moja bajka. Za to czysta tabliczka... Hm, tak, taka mogła mi już jakiś obraz dać. Byłam jej szczerze ciekawa! A jednak... wiedziałam, że marki znane z czegoś tam, niekoniecznie muszą mieć dobre czekolady - jak choćby wspomniana już Guylina czy Magnum (mleczna czy biała), których lody są popularne i powszechnie lubiane (mnie chwyciły tylko niektóre pudełkowe, a patykowców od lat nie tykam, ale to już inny temat).

Niederegger Pure Chocolate 72% Kakao to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach słodkich, soczystych dużych śliwek i dżemu morelowego, mieszających się z mocno palonym wątkiem, który podkreśliła ziemia. Zahaczyła o pikanterię, którą kontynuowała kora cynamonu. Ciepło korzenne mieszało się z pieczoną nutką małych, krucho-maślanych rogalików korzennych - być może ze wspomnianym dżemem wewnątrz. I chyba wśród nich zaplątały się jakieś z nadzieniem kakaowym. Ogólna słodycz była wysoka i kryło się w niej coś właśnie cukierniczego.

Tabliczka wydawała się trochę polewowa i potencjalnie miękkawa, acz przy łamaniu okazała się zwyczajnie ciemno czekoladowo twarda. Trzaskała średnio głośno. Przy odgryzaniu kęsa wydawała się dziwnie twardawo-mięknąca, acz nie miękka.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, bardzo kremowo. Dała się poznać jako miękko-gęsta i niemal śmietankowo tłusta. Była gładko-aksamitna, a chwilami przemykało w niej coś ulepkowatego. Trochę zalepiała i gdy już wydawało się, że zrobi się przytykająco, pojawiała się leciuteńka soczystość. Czekolada znikając stawała się bardzo rzadka, wręcz trochę wodnista, a do tego serwowała lekko pyłkowy efekt.

W smaku, choć błyskawicznie najpierw swoją obecność zaznaczyła nieco cukrowa słodycz, pierwszy wyraźnie i porządnie rozszedł się palony motyw, który wprowadził gorzkość. Wydała mi się średnio wysoka, ale bardzo pewna siebie.

Słodycz sprawiała wrażenie... pomykającej za palonością. Podskoczyła nagle i gdy tylko pomyślałam o niej jako o bardzo wysokiej, nieco opanowała się. Miała prosty charakter i wpisała się w krucho-maślane, małe rogaliki. Wyobraziłam sobie te słodkości oprószone cukrem pudrem. I... kryjące lekką soczystość?

Gorzkość nieco się umocniła - w paloności przemknęło kakao jako składowa... np. nadzienia kakaowego wspomnianych rogalików?

Soczystość szybko dała o sobie znać, a z czasem rozbrzmiała bardziej jako dżem morelowo-brzoskwiniowy. Morela wychodziła w tym połączeniu nieco na przód, a ogólna słodka soczystość rosła. Dżem wciągnął trochę cukrowości, nadając jej lżejszego wydźwięku.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam słodkie śliwki. Oczami wyobraźni patrzyłam na jasne, wielkie owoce. Rozkręciły soczystosć, w której przemknął leciutki kwasek. Należał do syropu wiśniowego, a więc był to kwasek wpisany w słodycz.

W tym czasie gorzkość i maślane rogaliki splotły się w harmonii za sprawą nutki korzennej. Współpracowały ze sobą - maślaność nie próbowała nadto łagodzić palonej gorzkości. Ta zaś, mimo iż paloność była mocna, trzymała się klimatu... deserowego? A na drodze do dominacji stanął jej akcent drzew, jaki osadził się w tle.

Wyobraziłam sobie kakaowy deser, chyba mousse... na jakiś biszkoptach? Właśnie go polano kwaskawo-słodkim syropem wiśniowym. Kakaowe nadzienie rogalików zmieniło się właśnie w ten złożony deser. Mimo wytrawności, był bardzo, aż ryzykownie słodki.

Gorzkość jednak nie oglądała się na słodycz i po paru chwilach poszła dalej, przytaczając ziemię. Drobny, korzenny akcent uprościł się do kory cynamonowej, która pielęgnowała drobną pikanterię. To jeszcze bardziej podkręciło ziemistość.

Soczystość i owoce mocno się przemieszały i odeszły na tyły, gdzie były już niejednoznaczne i delikatnie wyczuwalne. Najbardziej jeszcze próbowała utrzymać się kwaskawo-cierpkawa wiśnia. Słodycz też, choć pewną cukrowość czuć do końca, zeszła posłusznie z pierwszego planu, acz... jako syrop wiśniowy próbowała się nieco zaznaczyć w gardle.

Maślaność wystraszyła się, a ja wychwyciłam prażone orzechy włoskie, które ukryły się w czarnej ziemi. Kora cynamonowa zmieniła się w korę drzew, wydobywając też same drzewa.

Po zjedzeniu został posmak korzenno-ziemisty, ze wskazaniem na korę cynamonową, a także mocno palony. Paloność dopuściła do siebie rogaliku w cukrze pudrze z nadzieniem kakaowym, a także motyw dżemu. W głowie siedział mi morelowy, którego soczystość wzmocniło wspomnienie świeżych śliwek i wiśni bardziej syropowych. Pewne drapanio-gryzienie syropu i cynamonu ostało się na języku.

Czekolada była smaczna, acz mam parę zastrzeżeń. Wyobrażenie o rogalikach w cukrze pudrze, nadzienie kakaowe, mousse kakaowy na biszkoptach i rogaliki korzenne mieszały się z dżemem morelowym i syropem wiśniowym, co sprawiło, że ogół wyszedł mocno... słodko-deserowo. Słodycz była wysoka, i choć nie przesadzona, trochę męczyła wydźwiękiem (natłokiem słodkości). Gorzkości na szczęście też nie brakowało, acz w dużej mierze czuć w niej tylko paloność. Potem na szczęście też ziemię. Soczystość stała na zacnym poziomie - świeże śliwki nadały lekkości innym owocowym częściom. Konsystencja jak dla mnie za bardzo chyliła się ku śmietankowej. Całość była więc smaczna, ale swoje "ale" mam.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 16,30 zł
kaloryczność: 597 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyny

sobota, 28 grudnia 2024

Preem Brick Lane (Czekoladka Reklamowa) mleczna pomarańczowa

Jako że lubię kuchnię indyjską, będąc w Londynie, musiałam zahaczyć o Brick Lane i spróbować jakiegoś indyjskiego dania właśnie tam. Padło na Preem & Pirithi, o którym pisałam na instagramie. Do rachunku dostałam gratis czekoladkę, którą się zainteresowałam, cóż to dokładniej, i czy znany jest producent, ale usłyszałam tylko, że to "Orange Chocolate" i dostałam drugą. Żałowałam, że to taka jedna wielka niewiadoma, ale cóż.


Preem Brick Lane (Czekoladka Reklamowa) to mleczna czekolada z olejkiem pomarańczowym w formie czekoladki-neapolitanki ważącej 5g.

Po otwarciu uderzył mnie intensywny zapach ciężko-kwaskawego olejku pomarańczowego o słodko-goryczkowatym charakterze oraz wręcz cukrowa słodycz. Ta mieszała się z lekko mlecznym motywem z tła. Było w tym coś, co przywodziło na myśl figurki czekoladowe (jeszcze nie czekoladopodobne, ale już blisko). Mleko wydawało się podporządkowane pomarańczy w sposób bardzo harmonijny.

Czekoladki w dotyku przedstawiły się jako tłuste i proszkowe, potencjalnie łatwo mięknące. Łamiąc się potwierdziły, że są raczej miękkawe. A do tego kruche. Odgryzając kęsa też czułam miękkość i usłyszałam lekkie, kryształkowe trzeszczenie.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnio-szybkim. Miękła błyskawicznie, przedstawiając się jako gładka i kremowa. Z czasem wręcz zalepiała usta, serwując mleczną tłustość. Znikała łatwo, trochę jak mleko.

W smaku pierwsza uderzyła wysoka, cukrowa słodycz i przemknął olejek pomarańczowy. W chwili robienia kęsa czy umieszczania kawałka w ustach powiedziałabym, że zaraz z łatwością wszystko zdominuje, ale... nie.

Po zaznaczeniu swojej obecności pomarańcza pozwoliła rozpłynąć się też mleku. Sama na chwilę trochę odeszła od tak jednoznacznej olejkowości. Cukier aż zadrapał w gardle - słodycz wydawała się rosnąć i rosnąć.

Pomarańcza, słodko-kwaskawa, a za chwilę znów wyraźniej specyficznie goryczkowata i ciężka w olejkowy sposób pobrzmiewała coraz mocniej. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wchłonęła część cukrowości, zmieniając słodycz na bardziej owocową.

Do mleka dołączyła maślaność, a ja wyobraziłam sobie słodkie, lekko waniliowe i nasączone pomarańczową nutą małe, okrągłe biszkopty. Takie podane do mleka? Cukier zawiązał bowiem sojusz z mlekiem i masłem w tle - w takim kierunku to razem poszło. Mleko czułam wyraziste, acz ono nawet nie próbowało rządzić w  tej kompozycji - spokojnie znalazło sobie miejsce w tle. Wtedy też pomarańcza zaczęła trochę przeginać.

Biszkopty zaczęły wydawać mi się coraz bardziej i bardziej pomarańczowe, aż w końcu się zgubiły. Końcowo olejek pomarańczowy, jakby jeszcze podbity przesadzoną, drapiącą w gardle słodyczą, wychynął na przód dosadniej. Poczułam lekką olejkowo-galaretkową goryczkę, która wydobyła echo kakao. Jednocześnie wydawał się aż nieco wgryzać w język.

Po zjedzeniu został posmak mleka z pomarańczą o olejkowym charakterze. Pomarańczowość zdominowała posmak, a słodycz się w nią wpisała ze względu na nienaturalny, a galaretkowo-olejkowy ton. Słodycz aż drapała w gardle.

Czekoladki wydały mi się niezłe - nie jakieś szlachetne, ale całkiem porządne i zrobione... prawie z głową, gdy myślę o zwykłych ludziach, nie degustatorach czekolad. Bardzo słodkie, mocno mleczne i pomarańczowe. Niby jeszcze całkiem rozsądnie, acz dla mnie już i tak za mocno - pomarańczę dobrze czuć, ale przynajmniej nie poszła w perfumową stronę. Była blisko napastliwości, ale potrafię sobie wyobrazić, że nie każdy jest na takie rzeczy tak czuły, jak ja. Nie lubię tak słodkich i mlecznych czekolad, ale jakościowo mimo przesadniej słodyczy, nie mam jakiś wielkich zarzutów - no tylko może olejek bym chociaż minimalnie ograniczyła.

Ja zjadłam tylko jedną czekoladkę, bo mleczne i tak mocno olejkowe rzeczy to kompletnie nie moja bajka. Dzięki temu także Mama może się wypowiedzieć: "Mnie ta czekoladka nie smakowała. Słodko-mleczna, no ok, ale tak pomarańczowa aż tak napastliwie w końcu, że mi nie pasowała. Ta pomarańcza, taka jakby olejkowa, aż w sztuczność końcowo nieprzyjemnie szła. Nie smakowało to tanio, ale dobrze też nie. Że po takiej jednej czekoladce nie chce się więcej, a np. takie Fin Carre Mango Marakuja to byłam w stanie i całą tabliczkę zjeść".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: nie podany

czwartek, 26 grudnia 2024

krem Kaufland Classic American Style Erdnusscreme Creamy

Niepocieszona ze względu na brak (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 % Mama rozglądała się po innych przystępnych cenowo orzechowych kremach na śniadanie. Uznała, że na te dostępne 100% jej nie stać, więc zdecydowała się na obiekt dzisiejszej recenzji jako na coś "na przeczekanie". Obie w końcu liczyłyśmy, że następnym razem, jak wybiorę się do Auchana, nasz ulubiony krem będzie (i faktycznie był). Dziś prezentowany przypominał już na pierwszy rzut oka raczej Andros Be Nuts! Pate A Tartiner Cremeux, który nam nie leżał, ale uznałam, że i tak spróbuję.

Kaufland Classic American Style Erdnusscreme Creamy to krem orzechowy "masło orzechowe typu amerykańskiego" z prażonych orzeszków ziemnych, wersja gładka.

Po otwarciu poczułam bardzo mocno prażony zapach orzeszków ziemnych ze sporą ilością soli oraz leciutką słodyczą, otulającą je naprawdę delikatnie. W tle odnotowałam też ni oleiste, ni margarynowe echo. Czuć, że to masło orzechowe typu amerykańskiego.

Na wierzchu nie wydzieliło się ani trochę oleju, a krem wyglądał na zbito-miękki. Jak się okazało już w pierwszym kontakcie z łyżeczką, wyszedł twardawo, ale w plastyczny sposób. Kleił się bardzo. W dotyku wykazywał idealną gładkość, mimo widocznych kropeczek.
W trakcie jedzenia zalepiał usta konkretnie, potwierdzając swoją kleistość. Rozpływał się w tempie umiarkowanym bardzo kremowo. Miękł, eksponując niemal nierealistyczną gładkość (co trochę kłóciło się z tym, co widziałam, więc tym bardziej wydawało się dziwne). Był tłusty w oleisty sposób jak kremy-smarowidła typu Nutella, acz podczas jedzenia tłustość nie doskwierała. Z czasem zmieniał się w zawiesinową, trochę pylistą masę i znikał.

W smaku przywitała mnie lekka słodycz. Arachidowość odezwała się z lekkim opóźnieniem, jakby była bardzo niepewna swego stanowiska.

Wtórowała jej mdławość... Fistaszkowa nuta wydała mi się przymglona mieszaniną oleju, margaryny, które choć same w sobie nie były intensywne, ale jakby rozbijały orzeszkowość.

Nagle słodycz i niezdecydowany smak orzeszków przebiła intensywna sól, a wraz z nią mocne prażenie. Prażność rosła bezkompromisowo, dominując. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach zajęła pierwszy plan. Sól jej pomogła - rozchodziło się jej coraz więcej i więcej. Zepchnęły słodycz na plan dalszy.

Słodycz trochę rosła, ale jakby niezależnie od silnie prażonego, słonego motywu. W prażeniu osiadła fistaszkowość, ale wciąż - jakby się trochę tego samego w sobie prażenia i soli bała.

Końcowo po debiucie tych mocniejszych tonów, przy utrzymującej się słodyczy znów nieco wyległ oleiście-margarynowy element. Uparcie przyciszał arachidowość. Ta niby jednak się wybroniła, ale... niestety musiała o siebie właśnie walczyć. Ta tłuszczona mdławość pozwoliła za to prażeniu i soli na jeszcze dosadniejsze popisy.

Po zjedzeniu został posmak mocno słony i prażony, ze słodkim, mdławo arachidowym echem.

Krem podpadł mi wieloma sprawami - przede wszystkim wyszedł za słono, ale nie tylko przez sól samą w sobie, ale też przez przeprażenie, które ją wydobyło. To było tak słono-prażone, że miałam wrażenie, że aż orzeszki tracą pewność siebie. Nie pomogła mdławo-tłuszczowa nuta. Uwierzę, że osoby lubiące takie typowe amerykańskie masła orzechowe odbiorą to lepiej niż ja, przyzwyczajona do kremów naturalnych i 100% z orzechów.

Krem choć miał w składzie więcej orzeszków niż Andros Be Nuts! Pate A Tartiner Cremeux, to gorzej je obroniono (plus reszta składników niewątpliwie ma znaczenie). Słodycz i jednak łagodność wspomnianego aż tak nie przygłuszała fistaszkowości (za to w dziś przedstawianym sól i olej to zrobiły). Dzisiaj przedstawiany miał taki plus, że jest jednym z tańszych dostępnych, a jednak skład ma całkiem ok. 

Mama, która to sobie ten krem kupiła, też nie była z niego zadowolona: "Jeszcze gorszy niż Andros. W tym z Kauflandu strasznie ta sól tak na pierwszy plan wychodzi. Może i przez to prażenie mocne takie. No nie, jak ktoś jest przyzwyczajony do kremów 100%, by to zjeść, trzeba kombinować, jak to czymś przykryć (więc do kanapek to sera kroiłam o wiele więcej). Ta sól nieprzyjemnie przebija na kanapkach (tosty z serem żółtym i dżemem), więc w końcu no już nie chciałam się zmuszać i upiekłam z resztą kremu ciasto chlebek bananowy. No, to jakoś tam wyszło.".


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: 7,80 zł (za 350g)
kaloryczność: 604 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy ziemne 90%, cukier trzcinowy, całkowicie utwardzone tłuszcze roślinne (rzepakowy, kokosowy), olej z orzechów ziemnych, sól

środa, 25 grudnia 2024

Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Maranon ciemna

Każda jedzona czekolada ciemna Beskidu to dla mnie ogromne przeżycie. A gdy w ogóle trafiły do mnie tabliczki z mikroserii, dostępne tylko na wydarzeniach na miejscu organizowanych przez Beskid, w ogóle ekscytacja była tak ogromna, że niedługo po otrzymaniu paczki, zabrałam się za nie. Mając 3 tabliczki z Peru aż nie wiedziałam, za którą się zabrać. W końcu zdecydowałam się na najbardziej tajemniczą, o której kompletnie nic nie czytałam.

Beskid Chocolate Czekolada Gorzka 70 % Peru Maranon to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao z Peru, z regionu rzeki Marañón; mikropartia / edycja limitowana 2024.

Po otwarciu poczułam soczysty zapach owoców, w dużej mierze cytrusów z limonką na prowadzeniu, mieszających się z papryczką chili, acz jakby pozbawioną sporej części ostrości, i anyżem. Ten przechodził w nieco ziołowe tony naparów o lekko cierpkim charakterze. Soczysty wachlarz zaprezentował mi także średnio dojrzałe brzoskwinie i mieszankę truskawek z malinami i fioletowym, słodkim agrestem. Daleko w tle za owocami zaznaczyła się kwaskawa... śmietankowość? jogurt? 

Do przełamania musiałam użyć sporo siły, bo tabliczka była bardzo twarda i trzaskająca niczym skała.
W ustach rozpływała się raczej wolno, zachowując zbitość. Była kremowa, lekko lepko-mazista i średnio tłusta, a w pewnej chwili wydała mi się nieco śliskawa. Zaczynała od dodania do tego drobnej soczystości, a potem ta napływała fala po fali, aż końcowo zrobiło się bardzo soczyście, choć wciąż kremowo-lepkawo.

W smaku pierwsza przywitała mnie słodycz, w którą wpisały się soczyste brzoskwinie. Za nimi przemknęła lekka, waniliowa nuta.

Wanilia nagle ukryła się w delikatnych, drobnych kwiatach... kwiatach z herbaty, naparu? Pomyślałam o białej herbacie, acz mocno dosłodzonej. Słodycz rosła, lecz w dużej mierze przybrała owocowy ton. Do głowy przyszła mi bardzo słodka konfitura z czerwonych owoców - wiśni? Acz to była nuta marginalna.

Brzoskwinie przedstawiły się jako soczyste, ale średnio dojrzałe. Były więc słodkie, a jednocześnie wciąż leciutko kwaskawe. Wyobraziłam sobie krojenie brzoskwini i rozciskanie jej widelcem, by następnie dodać do jogurtu. Kwasek owocom podszepnął bowiem lekką jogurtowość.

Pojawiła się subtelnie palona gorzkość. Rosła leniwie, kierując myśli ku drzewom i ziemi. Ziemi... z zadbanego, tylko co wypielonego ogródka? Gorzkości nie brakowało odwagi, ale nie starała się też rządzić. Wydawała się trochę leniwa.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźniej błysnęła nutka bardzo dojrzałych wiśni. Zahaczyły o jakąś słodko-ciężkawą konfiturę / mus wiśniowy do herbaty / naparu, acz potem na moment przeszły na świeższy tor, serwując odrobinkę kwasku i cierpkości. Już po chwili doskoczyły do nich słodsze maliny i truskawki. A zaraz jeszcze agrest fioletowy. Zrobiło się jeszcze bardziej słodko, ale w taki lekki sposób - jakby cieszyć się tymi owocami prosto z ogrodowych krzaczków. 

Krzaczki jednak z czasem zmieniły się w zioła i... do głowy przyszło mi lekko ziołowo-ziemiste wino czerwone. Znać dały o sobie papryczki chili, ale jakby pozbawione ostrości. Zioła przystały na rześkość, nawet kwasek, ale wraz z chili zapewniły też ciepło... Ciepło, naśladujące ciepło słońca?

Pomyślałam o trawie cytrusowej, która w owocowej toni obudziła jeszcze limonkę i... inne cytrusy? Marakuję? Tak, cierpkawą marakuję. Acz może jako jogurt w wariancie brzoskwinia & marakuja? Kwaśność ogólna jednak i tak nie była wysoka. Choć i tak z kolei same brzoskwinie wydały mi się bardziej słodkie. Znów wystąpiły w towarzystwie jogurtu, acz raczej jogurtowo-owocowego deseru z odrobiną wanilii, jedzonego w ogródku.

Czerwona mieszanka wiśni, malin i truskawek zaś stała się przesłodzoną konfiturą czy jakąś owocową masą dodawaną do herbat / naparów.

Po zjedzeniu został posmak słodkich owoców, ze wspomnieniem cierpkawego kwasku: limonki z brzoskwiniami oraz niejednoznacznych czerwonych owoców z echem agrestu fioletowego. Czułam drobną ziemistość i odrobinkę cierpkich, zaparzonych ziół, mieszających się w harmonii i z rześkością owoców, i ciepłem... ciepłem słońca? Przyprawy raczej się schowały.

Czekolada bardzo mi smakowała ze względu na to, jak rześko i soczyście wyszła. Gorzkość była niska, ale miała przyjemny charakter ziemiście-ziołowy, pasujący doskonale do owoców: brzoskwiń mieszających się z limonką, truskawek, malin z wiśniami i agrestem. Do nich dolatywał a to jogurt, a to wino. Ogół był słodki, ale głównie owocowo (wanilia, kwiaty pojawiały się epizodycznie). Kompozycja zapewniła kwasek, ale o uroczym wydźwięku. I wszystko to miało beztroski urok lata w ogródku. Smak chili z wyciętą ostrością się dopasował jako ciepło.

Przypomniała mi się Prime Chocolate Peru Maranon 70 % o nutach owocowych syropów, kwiatów i konfitur z mnóstwem owoców: truskawek, malin, limonki i cytryny, która jednak poszła w o wiele słodszym kierunku za sprawą karmelu, miodu i wypieków. Także była bardzo soczysta, ale kwaśna średnio. 

La Naya Peru Maranon 75% Cacao Limited Edition Dark Chocolate zapewniła nuty wina, wiśni, granata, ale choć nie taka bardzo za słodka, to o niepasującej, nadto cukrowej słodyczy, przez co miała kompletnie inny charakter i od dziś opisywanej, i od wspomnianej Prime.

Beskid zaprezentował się najlepiej, choć nie pogardziłabym wyższą gorzkością, a jednak nieco niższą słodyczą. Wszechobecna soczystość zaś mogła zdecydować się na porządniejszą kwaśność, ale i tak kompozycja mnie zachwyciła!


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (przez maila)
cena: 20 zł (za 40 g)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

poniedziałek, 23 grudnia 2024

Svitoch Author's Special Dark Chocolate with Salt ciemna 51 % z solą

W zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle na tę czekoladę się porwałam. Przecież i wiem, że popularne ukraińskie słodycze są kiepskie i... po prostu ta tabliczka nie wyglądała zbyt dobrze. W ogóle jednak, gdy znajomy przesłał zdjęcie z pytaniem, czy chcę, byłam pewna, że to 85% - i jeszcze pomyślałam, że tanie o wysokiej zawartości mogą wyjść naprawdę strasznie, ale... w dniu przed degustacją odkryłam jej zawartość kakao. Nie wiem więc, skąd mi się to wzięło - może zmyliła mnie gramatura na opakowaniu? Przed degustacją pocieszałam się, że w takim razie może to i lepiej, że nie próbowali rzucać się na wysoką zawartość, która by ich przerosła (cóż za suchar). Tu jednak mi się przypomniało, a opakowanie mnie w tym utwierdziło, że może być tak iż to... czekolada z solą? Gdy popatrzyłam w internecie, znalazłam też wariant czysty bez soli a 71% kakao (który swoją drogą kiedyś gdzieś mi mignął). Obstawiam, że mój umysł jakoś dziwnie połączył te wszystkie dane... I koniec końców skończyłam z tabliczką bardzo nie w moim typie. Marki należącej do Nestle, którą - aż musiałam sprawdzić - już miałam okazję poznać i jest na blogu

Svitoch Author's Special Dark Chocolate with Salt / Світоч Авторський Особливий з сіллю to ciemna czekolada o zawartości 51% kakao z solą.

Już w trakcie otwierania uderzył mnie tandetny zapach ciemnoczekoladowego plastiku, bardzo słodkiego za sprawą duszno-sztucznej waniliny. Cukier stanął dopiero za nią, choć i on nie oszczędzał sił. Cierpkość objawiła się jako stare drewno, cały drewniany skansen pełen dusznych chat. Moje myśli krążyły też wokół kakaowych, niby ciemnoczekoladowych polew na tanich słodyczach.

Tabliczka w dotyku była ulepkowata i sugerowała tłustość, ale przy łamaniu jeszcze porządnie trzaskała i dość głośno, dając się poznać jako twarda. Miała jednak w sobie coś ze... stwardniałej, kruchawej polewy?
W ustach rozpływała się dopiero po chwili (acz krótkiej), maziście. Wydawała się dziwnie, jakby margarynowo? - zagęszczona, ale miękka i zalepiająca. Wyszła gładko i tłusto w maślano-śmietankowy sposób. Miękła coraz bardziej, a i tak wydawała się oporna. Trochę też wręcz przytykała, a z czasem wykazywała lekką pylistość.

W smaku uderzyła mnie wanilina i cukier. Od razu wyszło ciężko, duszno i za słodko. Słodycz była bowiem wysoka i rosła bez oporów. Cukier i wanilina ścigały się - raz wydawało się, że trochę dominuje jedno, raz drugie.

Za słodyczą zaznaczyła się palona cierpkość. A palona nuta porwała się nawet na lekką gorzkość. Ta rosła, rosła i wydawało się, że zaraz dogoni słodycz, lecz nagle przestała. Pojawiło się stare, suche drewno. Podkreśliło je kakao w proszku i... coś niemal nieuchwytnego w tle. Może jakby drobna, drobniusieńka słonawa mgiełka? Kryła się jednak w... mlecznym akcencie?

Mimo że też cierpkawe, odtłuszczone kakao w proszku wpuściło do kompozycji łagodniejsze tony. Słodycz wciąż rosła, albo raczej umacniała się, a do niej dopłynęła wyraźna śmietankowa nuta. Nie uczyniła kompozycji mleczną - pomyślałam raczej o plastikowym kakao na wyrazistym mleku.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cukier nieco zepchnął na dalszy plan wanilinę, jednak sztuczność cały czas czuć. Dobrała się też do lekkiej gorzkości, przez co cała czekoladowość tu wyszła bardzo tanio, plastikowo. Oczami wyobraźni zobaczyłam kiepski sos/syrop czekoladowy i tanie słodkości z mlecznym kremem w polewie kakaowej, udającej czekoladę. 

Na lekko mleczno-śmietankowym, z czasem bardziej maślanym tle, plastikowość tej kakałkowej nuty (bo nie mówimy o wysokojakościowym dobrym kakao) jeszcze bardziej jaskrawo wyszła. Cukier zadrapał w gardle i ogólnie aż rozgrzewał (?).

Gorzkość i cierpkość zdobyły się jeszcze na ostatni wyskok. Wyobraziłam sobie duszne, stare drewniane chaty w skansenie. Drewno na moment nakręciło się wraz z kakao w proszku, po czym goryczka i cierpkość prawie zupełnie odpłynęły.

Wróciła wanilina i w ostatniej chwili przechwyciła cierpkość. To już jednak nie była ani trochę przyjemna, kakaowa cierpkość, a cierpkość sztuczna - aromatów. Czekoladowego i waniliny, którą umocniło mleczne echo? Końcowo to aż gryzło w język, przemknęła - w tym gryzieniu - słonawa sugestia. A drapanie i rozgrzewanie słodyczy płynęło swoją drogą.

Po zjedzeniu został posmak starego drewna i mocno palonej... jakby prawie słonawej cierpkości? Ta mieszała się z cierpkością sztucznych aromatów, w tym plastikową ciemnawego czekolado-kakao oraz ciężkiej, napastliwej waniliny. Było mi za słodko, ale gorszy był ten ciężko-gryzący wydźwięk słodyczy, nie jej moc jako taka.

Czekolada była tanio-zła, choć obyło się bez traumy. Smakowała przede wszystkim tandetnie, bo plastikowo przez aromaty. Doczytałam, że to czekolada z solą - jak na czekoladę z dodatkiem soli, soli było w niej na tyle mało, że jej nie czuć, ale chyba dała radę popodkreślać co nieco. Niestety padło na sztuczność i słodycz. Wanilina rządziła się w kwestii słodyczy, a resztą zajęło się sztuczne kakao. Słodycz ogólnie była wysoka, a choć pojawiła się też gorzkość i cierpkość, jakoś nie wywalczyły za wiele. Nuta starego drewna i palona wyszły bez polotu. Mleczno-maślany wątek z kolei łagodził nie to, co trzeba, bo właśnie gorzkość, a nie słodycz czy sztuczność. Nie odpowiadała mi też dziwna, jakby na siłę zgęstniała, oporna konsystencja.

Mimo szczerych chęci, ta ciężkota kumulacji słodyczy i aromatów zmogła mnie i po 4 kostkach nie chciałam nawet myśleć o reszcie. A wiedziałam, że Mamie też nie posmakuje. I tak jej jednak dałam, po czym usłyszałam: "Nastawiłam się, że coś gorszego będzie. A tak to ona taka... całkiem zjadliwa, ale więcej niż 2 kostki nie dam rady. Słodka bo słodka, nie mocno gorzka, ale coś w niej jest, co przeszkadza. Wanilina, taka sztuczna słodycz to jedno, ale drugie... takie trudne do uchwycenia. Sól w niej jest? O, to może ona, że nie czuć jej, a tylko jakby wady podkreśla. I bardzo mi nie pasuje ta konsystencja... Taka... oporna".


ocena: 4/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 512 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, emulgatory: E322, E476; sól kuchenna 0,35%, aromat

niedziela, 22 grudnia 2024

Lindt Swiss Premium Chocolate Dark Almond / Negro E Amendoas ciemna 49 % z migdałami

Szpiglasowy Wierch stał się moją nemesis. To jedyna góra, na którą mimo że wybierałam się 3 razy, nie weszłam. Bardzo mi zależało na zdobyciu go, bo podejście w internecie wyglądało ciekawie, a sam szczyt i widoki... no, już w ogóle przewspaniałe, wiadomo. Mimo że po powrocie w góry obrałam sobie system jeżdżenia co 2 tygodnie, wpadła nadprogramowa wycieczka w Beskidy, nie mogłam przestać myśleć o Tatrach i gdy tylko zobaczyłam dobre prognozy pogody, uznałam, że jadę. Tym razem nie chciało mi się myśleć nad kompletowaniem czekolad - i tak na podejściu na Szpiglasowy chyba wszystkie dogodniejsze scenerie już mam zaliczone, więc wzięłam jedną wielką, która trafiła do mnie trochę przypadkiem. Kupiłam bowiem taką samą, ale z orzechami laskowymi, lecz okazało się, że jednak nie mają jej i mieć nie będą, więc już nie chciało mi się odsyłać. Kupiłam ją jeszcze przed serią porażek. Po nich próbowałam samą siebie przekonywać, że może linia premium faktycznie choć trochę lepiej wyjdzie od Lindt Les Grandes 34 % Haselnusse Feinherb, Lindt Excellence Crispy Wafer Dark czy Lindt Excellence Crispy Wafer and Caramel Dark - choć zawartość kakao nie sugerowała niczego znacznie lepszego.
Minęłam Dolinę Pięciu Stawów, poszłam szlakiem niebieskim i odbiłam w żółty na Szpiglasową Przełęcz - to już mogłabym pokonać z zamkniętymi oczami. Na krętej drodze obserwowałam niebo z zainteresowaniem - czyżby widoczność zapowiadała się dobra? Łańcuchy w zasadzie się nie przydawały, krótka wspinaczka przy nich była fajniejsza bez nich. Od przełęczy dzieliły mnie już tylko minuty... Pokonałam je i oto Szpiglasowy Wierch był mój! Wspaniały szczyt. Bez tabliczki, ale charakterystyczny. A widoki... ach! Nie wiem, czy Lindt zasłużył sobie na takie tło, ale niech już mu będzie.


Lindt Swiss Premium Chocolate Dark Almond / Negro Y Almendras / Fondente Mandrole to ciemna czekolada o zawartości 49% kakao z prażonymi migdałami.

Po otwarciu zagrzmiała wysoka słodycz cukru, dosłownie jakbym wąchała cukierniczkę, mieszającego się z waniliną, podrzucającą ogółowi trochę tani wydźwięk. Słodka czekolada przywodziła na myśl raczej kakaowo-czekoladowy budyń, zahaczający o plastik, ale na szczęście migdały nie miały problemu z przebiciem się. Wraz ze słodyczą dominowały nad lekką palono-drzewną cierpkością. Zapach wyszedł trochę duszenie.

Spód dał do zrozumienia, że migdałów dodano średnią ilość, a przekrój to potwierdził. Tabliczka w dotyku wydała mi się tłustawo-polewowa, acz przy łamaniu dała się poznać jako twarda i trzaskająca. Dało się też usłyszeć bardziej chrupko-kruche trzaski migdałów. Niektóre migdały łamały się wraz z czekoladą, inne zostawały w którejś z części. Dodano głównie całe, ale też pojedyncze połówki i trochę różnej wielkości kawałki. Trafiały się kęsy i kilka całych kostek w ogóle pozbawionych migdałów.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym. Początkowo jakby chciała stawiać opór, ale potem coraz łatwiej. Była zbita, a jednocześnie mazista. Czuć w niej gładką maślaną tłustość, lecz znikała bez gęstości. Chwilami wydawała się wręcz śliskawa, acz końcowo odnotowałam marginalną pylistość. Migdały odsłaniała powoli po dłuższej chwili. Skórki z wielu z nich oddzielały się. Trafiłam też na dwie-trzy samodzielne skórki.
Tylko nieliczne migdały raz po raz nadgryzałam obok czekolady - wolałam zostawiać je na koniec.
Migdały gryzione na koniec okazały się krucho-chrupkie. Zwłaszcza całe były twarde w pozytywnym sensie; połówki i kawałki jawiły się jako delikatniejsze. Większość pokrywały skórki, które z czasem łatwo z migdałów schodziły. 

W smaku pierwsza przywitała mnie silna słodycz, w którą wkradło się tanie echo. Do głowy przyszła mi cukierniczka, budująca duszny klimat. Zaraz umocniła go delikatna, sztucznawa wanilina. Może i coś bardziej niby waniliowego mi przemknęło? 

W oddali rozeszła się nieśmiała cierpkość. Jakby chciała rozwinąć się w kierunku gorzkim, ale coś jej nie pozwoliło. Palono-drzewna nutka ostrożnie zbliżyła się jedynie do gorzkawego poziomu. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czasem zaznaczało się echo migdałów - raczej w przypadku kęsów z migdałami, bo tak to sama baza nimi nie przesiąkła. Smak migdałów niby lekko rozchodził się wraz z ich wyłanianiem się, ale czasem i tak wydawał się prawie wyobrażeniowy. 

Gorzkawość jeszcze złagodniała, jednak trzymała się. W wątpliwość podała ją... Mleczność? Ledwo uchwytna, ale obecna. Zmieszała się ze słodyczą i nawet jakby trochę próbowała ją uprzyjemnić. Pomyślałam o bardzo słodkim mleku kakaowo-czekoladowo-migdałowym. 

Gdy nadgryzałam migdały obok czekolady, zaskakująco dobrze je czuć. W sumie tonowały słodycz, acz tanie echo i tak czuć.

Niezależnie od migdałów, w przesłodzonej, kakałkowej toni odnotowałam nawet lekką soczystość. Niestety podkręciła też słodycz. Tu wyłamała się dosadna już wanilina i... ledwo uchwytny orzechowo-migdałowy akcent takowego aromatu? Przyszedł mi do głowy kakaowo - czekoladowy budyń, który do kompozycji wpuścił maślaność.

Cukier też na wiele sobie pozwolił przy tej niskiej gorzkości i łagodnieniu. Drapał w gardle, niezależnie od sposobu, jaki obrałam na migdały. Czekolada zerkała ku ciężko słodkiemu plastikowi, ale kakao walczyło.
Sama w sobie wyszła mocno... bazowo i średnio, że poziom jej słodyczy i znikoma gorzkość szybko by bardzo zmęczyła. Gdyby nie migdały.

Gryzione migdały, połówki i kawałki miały intensywny smak. Były naturalnie słodkie i bardzo delikatnie podprażone. Czuć ich neutralniejsze (ale nie gorzkie!) skórki wyraźnie, acz nie nachalnie. 

W posmaku została cukrowość z waniliną i lekka cierpkość, z której migdały wydobył drzewny charakter. Czułam oczywiście też same, wyraziste minimalnie prażone migdały, ratujące sytuację, a w tle... Jakby taniawe mleko lub budyń kakaowy? 

Mam problem z podsumowaniem tej czekolady, bo z jednej strony się sprawdziła - była w porządku czekoladą z migdałami w góry, ale z drugiej przy tym, jak Lindt się tak ceni, wyszła dość taniawo. Gdyby kosztowała adekwatnie (o połowę mniej? tak 5-6 zł / 100g?), no to ok - migdały robotę robiły i miałby minimum 7 bez trudu. Jednocześnie przy tak słodkiej, nie za ciekawej i za mało gorzkiej bazie, przydałoby się ich więcej, bo w kęsach bez migdałów na jaw wychodziły wady. Czekolada przedstawiła się jako uniwersalna, bo choć czuć w niej cierpkawe kakao, pojawiła się także mleczna nuta, kierująca myśli ku kakaowemu budyniowi. Nie miałam jednak poczucia, że jem mleczną czekoladę, co mi odpowiadało. Szkoda tylko jeszcze, że musieli dodać aromaty, kierujące ogół ku plastikowi (choć też nie było jeszcze tak źle). W górach mi pasowała, potem resztę też jakoś dojadłam.
Wyszła gorzej Kaufland Classic Fein Herbe Mandel Schokolade, ale przynajmniej baza była smaczniejsza niż np. Lindt Les Grandes 34 % Haselnusse Feinherb.


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 29,99 zł (za 300g)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, migdały (15%), tłuszcz kakaowy, masło klarowane, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa, aromat

piątek, 20 grudnia 2024

A. Morin Venezuela Guasare noir 70 % ciemna z Wenezueli

Przed każdym niejedzonym dotąd Morinem czuję ogromną ekscytację. Nie inaczej było w przypadku tabliczki z kolejnego regionu Wenezueli. Dotąd o tej zawartości kakao tego producenta jadłam 3 różne - wszystkie miały różne oceny (8-10). Zastanawiałam się, do której będzie najbliżej dzisiaj prezentowanej. Rzeka Guasare płynie blisko Kolumbii i z tego co poczytałam, niektórzy twierdzą, że kakao z jej okolic ma w sobie sporo ze starych, kolumbijskich ziaren Criollo. Brzmiało dobrze. A przy okazji trafiłam na informację, że kakaowce nad Guasare mają imponująco duże owoce.

A. Morin Venezuela Guasare noir 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wenezueli, z regionu rzeki Guasare.

Po otwarciu uderzył zapach drzew jakby przeplecionych soczystymi cytrusami. Drzew, które dopuściły do siebie trochę delikatnych, kwitnących kwiatów, a także lekką, paloną gorzkość. Wyraźnie zarysowała się soczysta i słodka pomarańcza, z cytrusowo goryczkowatym echem... jakiegoś likieru cytrynowo-limonkowego? Pomyślałam o drinku gin&tonic z wkrojonymi cytrusami. Paloność podkradła się też do nich, a że całość była dość dosadnie słodka, pomyślałam o kruchych, cytrusowych ciastkach.

Twarda, lekko pylista w dotyku tabliczka podczas łamania trzaskała konkretnie i głośno. 
W ustach rozpływała się powoli. Była zbito-kremowa. Długo utrzymywała swój kształt i nawet pewną twardawość, roztaczając mazisto-zawiesinowy smar po całych ustach. Była średnio tłusta i lekko soczysta.

W smaku przywitała mnie słodycz z delikatnie palonym tłem. W pierwszej chwili słodycz wydała mi się nieco palona, że przez myśl przemknął mi karmel, ale jak to był on, musiał być palony bardzo, bardzo lekko.

W słodycz wpisała się także owocowa soczystość, reprezentująca miękkie, bardzo słodkie morele. Za sprawą ich soczystości, pewna część słodyczy się oddzieliła i sprecyzowała obraz. Oto oczami wyobraźni patrzyłam na ciastkach z karmelową nutką. Pomyślałam o herbatnikach z warstwą karmelu (coś a'la Twix w wersji ciastkowej i szlachetnej, z ciemną czekoladą).

Palona nuta od słodyczy nieco też się oddaliła i zaserwowała gorzkość. Początkowo lekką, ale odważnie rosnącą.

Owoce w tym czasie, jako wątek też niby słodki, ale oddzielny wplotły subtelny kwasek. Obok moreli pojawiły się nieśmiałe, słodko-kwaśne truskawki i słodkie, a tylko z zaznaczonym kwaskiem, pomarańcze.

Ciastka zgubiły gdzieś karmel. Zmieniły się w zwyklejsze herbatniki po prostu - acz jako że gorzkość kakao trzymała się ich, to już nie były ciastka oblane czekoladą, a delikatnie kakaowe. Z goryczką podkreśloną palono-pieczoną nutką?

Uderzyły drzewa. Wyszły na pierwszy plan, na moment odciągając uwagę od niepewności odnośnie poszczególnych nut. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa jeszcze podkreśliła je palona nuta. Na zasadzie kontrastu przy niej drzewa wydały mi się jeszcze bardziej pełne życia, z wręcz soczystymi liśćmi. Rosły, skąpane w słońcu. Dominowały, ale nie zagłuszały reszty nut, które jakby... dopiero przekonywały się do siebie?

Promienie słońca wydawały się rozgrzewające i... drapiące? Przemknął mi przez myśl miód pomarańczowy i kwiaty pomarańczy. Miód... z dodatkiem słodko-kwaskawej pomarańczy, taki bardziej udziwniony? 

Cytrusy rozkręciły soczysty kwasek. Goryczka trzymała się ich w najlepsze za sprawą skórek. Przez myśl przemknął mi drink gin z tonikiem, do którego wkrojono plastry cytryny, limonki i pomarańczy. Drzewa i ogólna gorzkość nadały bowiem cytrusom poważniejszego charakteru.

Wróciła nutka czerwonych owoców - truskawki jednak jakoś osłabły. Wychwyciłam odrobinkę cierpko-kwaskawych, ale dojrzałych wiśni - tej większej, słodszej odmiany. Wciąż jednak kwaskawej. Wpisanej jednak jakby... w miodowo-ucierane ciasto? Do niego podkradły się też morele ze wskazaniem na specyficzne skórki, których... nagle czerwone owoce się wystraszyły?

Końcowo także ciastka - bardziej już kruche niż herbatnikowe? - podchwyciły soczystą, owocową nutę. Pomyślałam o jasnych ciastkach z echem cytrusów, a także o miodzie pomarańczowym z kwiatów pomarańczy - delikatnych, białych. I z czasem kwiaty przyciszyły.

Po zjedzeniu został posmak delikatnych, białych kwiatów, które swą słodyczą mieszały się z ciepłym ciastowo-ciastkowym wątkiem. Czy to ciastka bardziej kruche, herbatniki kakaowe czy niemal ciasto - kryły w sobie owocowe akcenty. Czułam sporo cytrusów, głównie pomarańczy, ale i echo słodko-cierpkich wiśni oraz moreli (acz w posmaku te ostatnie były już ledwo wyczuwalne). Cierpkość i goryczka drzew oraz paloności zawisły nad tym wszystkim. Czułam też lekkie mrowienie języka - jakby od ginu z tonikiem i cytrusami?

Ogół był bardzo smaczny i interesujący. Drzewa i soczystość idealnie poradziły sobie z wysoką słodyczą. Sporo cytrusów z pomarańczą na czele, przebłyski czerwonych i gin z tonikiem świetnie zgrały się z intensywnym smakiem drzew. Lekka paloność zadbała o głębię i powagę, mimo że ogólna słodycz była wysoka. Ciastkowo-karmelowo-miodowo-kwiatowa wyszła aż ryzykownie, acz nie przesadnie ze względu na charakterność reszty nut.

Ciastka i drzewa czułam też w Morin Venezuela Ocumare noir 70 %, ale w podlinkowanej były bardziej korzenne i łagodziła je śmietanka, maślaność. Mimo to - wyszła bardziej siekierowo dzięki ziemi, idealnie pasującej do pomarańczy.
Morin Venezuela Puerto Cabello noir 70 % poszła w zupełnie inną stronę, bo cookie dough, a drzewa połączyła z migdałami i strączkami. Nalewki i raczej owocowe dżemy, miechunka wyszły chwilami aż kontrastowo w dziwnym sensie, nie do końca zgranie. W dzisiaj opisywanej nuty z kolei początkowo niby trochę kłócą, ale potem okazują się jednością, co mnie chwyciło.


ocena: 9/10
cena: €6,95 (około 30 zł)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

czwartek, 19 grudnia 2024

(Lidl) McEnnedy American Way Smooth Almond Butter

Kremy migdałowe w zasadzie nie są tymi, w które celuję, gdy jednak usłyszałam, że ojciec chce mi kupić dwa, które pojawiły się w Lidlu, ucieszyłam się. Zdziwiło mnie, że kremy 100% z migdałów wydali w ramach tygodnia amerykańskiego, ale jak tam sobie chcą. Zacząć postanowiłam od wersji smooth nie dlatego, że takie wolę (bo spodziewanie lepszy normalnie zostawiłabym na koniec), ale dlatego, że jako pierwszy wolałam zjeść bardziej bazowy / wyjściowy.

(Lidl) McEnnedy American Way Smooth Almond Butter to krem 100% z prażonych migdałów, wersja gładka; marki własnej Lidla.

Po otwarciu uderzył zapach przerażonych, wręcz przypalonych migdałów. Poszły w wytrawność i nawet lekką goryczkę. Przeszły mi nawet przez myśl migdały przesmażone w oleju migdałowym, ale po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia, akurat to przycichło. Prawie spalenizna nie wyszła jednak zbyt apetycznie, mimo i słodszego wątku jakby jakiś migdałowych zlepko-ciastek ze zlepionych słodkim syropem, przeprażono-przesmażonych w nim migdałów.

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się dużo oleju, a mimo długiej daty ważności krem mocno podsechł - na nakrętce w ogóle osadziła się sucho-sypiąca się warstwa. Zlałam prawie 5 łyżeczek, a wymieszałam około 3 łyżeczek.
Wymieszanie do najłatwiejszych nie należało ze względu na suchość i twardość kremu. Krem okazał się masą pozbijaną w grudki i ogólnie konkretną. Z czasem udało mi się uzyskać względnie kremowy efekt, acz była to kremowość umowna - w ciągnącej masie i tak pozostawało trochę grudek. Całość dała się poznać jako oleiście tłusta.
W trakcie jedzenia krem nie tracił na masywności i konkrecie. Przedstawił się jako bardzo gęsty i zalepiający. Rozpływał się powoli, trochę przytykając. Był ciężki. Czuć tłustość zarówno oleju, jak i taką konkretniejszą kremów orzechowych, acz nie wydawał się mocno tłusty ze względu na jakby suchawe - napędzane zmielonymi skórkami - echo. Efekt miazgowy był wyczuwalny, ale bardzo subtelny - na języku obecność zaznaczyło trochę malutkich drobinek i skórek migdałów, lecz to niepodważalnie gładki krem.
Drobinki nie wymagały gryzienia, ale po zniknięciu masy, było na czym zawiesić ząb, gdy się uparło. Kawałeczki skórek i migdałów dodały lekkiej chrupkości, ale nie były wymagające.

W smaku pierwsza rozeszła się nuta przeprażenia. Nasiliła się, budując wręcz spaloną bazę. Przemknęło mi echo przesmażenia oraz pewna smakowa tłustość - olej migdałowy. Miało to dość wytrawny ton.

Odnotowałam lekką goryczkę - nie była jakaś mocna czy sprecyzowana. Obstawiam przypalenie wzmocnione goryczkowatymi skórkami migdałów.

Poprzez oleistość rozbrzmiały migdały. Cały czas wydawały się nieco stłumione za mocnym prażeniem, acz dobrze je czuć. Zawarły w sobie nawet echo naturalnej słodyczy. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach oleistość na chwilę zmieniła się bardziej w maślaność. Migdały zawróciły przypaloną nutę na tor bardziej po prostu palono-prażony.

W pewnej chwili oczami wyobraźni zobaczyłam ciastko-zlepki z przesmażonych w słodkim, kleistym syropie migdałów, lecz przeprażona wytrawność nie dała się ruszyć. Dominowała, przejawiając goryczkowate skłonności, które podjudzały skórki migdałów.

Drobinki wyłaniające się na język kontynuowały przeprażony smak kremu. Ciamkano-gryzione na koniec również - niczym nie odstawały od bazy.

Po zjedzeniu został wytrawny posmak przypalonych migdałów z echem przesmażenia, migdałowej oleistości i goryczki. Czułam słodkawą nutkę migdałów, ale zagubioną w tym wszystkim.

Krem okazał się niesatysfakcjonujący, a po prostu do zjedzenia, skoro już był. Takie przypalenie migdałów zabijało aż ich smak sam w sobie co jest kompletnie bez sensu w kremie 100% z migdałów. Ta goryczkowato-przesmażona wytrawność nie wyszła zbyt dobrze. Krem miał oleiste powidoki i w smaku, i konsystencji. Ta była... gładka, leciutko miazgowa, ale nie przemówiło do mnie to, z jaką łatwością ta pasta się rozwarstwiła i jak trudno było ją rozmieszać. Acz akurat to jest dość charakterystyczne dla kremów migdałowych.


ocena: 7/10
kupiłam: ojciec kupił w Lidlu
cena: 12,99 zł (za 170g; chyba, bo nie pamiętał na pewno)
kaloryczność: 631 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone migdały