poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Fazer Salmiakki mleczna z nadzieniem o smaku solonej lukrecji

Nie ukrywam, że salmiakki to jeden z tych dziwnych tworów spożywczych, które kuszą mnie, wywołując w tym samym czasie zmarszczenie brwi. Nigdy nie wiem, jak to ma niby wyjść, czego się spodziewać i... no nie wiem. Z soloną lukrecją dotychczas jadłam tylko Marabou - i była to zupełnie inna forma, bo z dodatkiem twardym i chrupiącym. Nadzienie? Hmm... Nie pozostało nic, jak tylko spróbować.


Fazer Salmiakki Salmiakkitaytesuklaa Mjolkchoklad med salmiakfyllning to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z nadzieniem salmiakki (salmiakkowym?), czyli z nadzieniem o smaku solonej lukrecji.

W pierwszej chwili po otwarciu poczułam niewiarygodnie cukrową i mocno mleczną czekoladę. O dziwo jednak nie było to tanio-ulepkowe. Gdy tylko ruszyłam tabliczkę (moja była nieco połamana), a już zwłaszcza gdy ja ją przełamałam (nie mówiąc już o "rozdziabaniu" kostki do zdjęć), nad czekoladą rozniósł się słodki zapach lukrecji. Był silny, wyrazisty i niemal napastliwy wraz z wyraźną solą i mocno chłodnym motywem.

Zaskakująco ciemna tabliczka była twarda, czekolada stanowiła grubą warstwę, a nadzienia było... tak średnio, prawie mało. Gęste, lekko się ciągnęło, w niektórych miejscach prawie płynne, w innych trochę wyschło (mimo że termin ważności miała jeszcze 7 miesięcy).
W ustach czekolada rozpływała się łatwo, choć nie za szybko, bo w gęsto-tłusty sposób. Cechowała ją silna proszkowość.
Nadzienie nie było tłuste, a raczej... dziwnie-śliskie. W większości niemal płynne, ale bardzo gęste, lekko tylko lepiące. Szybko wyciskało się spod czekolady, ale rozpływało się nie tak szybko, jak można by się spodziewać, gdyż mieszało się z nią (obniżając poczucie proszkowości). Scukrzone miejsca o stałej konsystencji przypominały gumkę, która rozchodziła się na cukrowo-gumkowate grudki.

W smaku czekolady przewodził cukier i mleko. Niczym niepohamowana słodycz szalała, a mleko balansowało na pograniczu wyrazistego i smakowitego, a takiego mniej smakowitego, zajeżdżającego mlekiem w proszku. Przy drugim czy trzecim kęsie wydawała się ulepkowata.

Cukrowość rosła wraz z nadzieniem, jednak bardzo szybko nabrała chłodzącego wyrazu. Efekt był bardziej chłodno-odświeżający niż mięta, a następnie wszystko zdominował smak lukrecji. Jej silny, ziołowo-słodki smak na moment zupełnie wyeliminował mleczną czekoladę. Do lekkiej cierpkości dołączyła silna sól i kwasek.

Kwasek oscylował pomiędzy kwasem soli, a sztuczno-octowym kwasem, co wykorzystał ziołowo-słodko-lekowy smak. Lukrecja mieszająca się ze słono-kwaśnym motywem zaczęła odrętwiać język, stała się w pewien sposób ostra. Mocna sól wydobyła czekoladę, ale podkreśliła jej ulepkowość. Sól bliżej końca piekła w język.

Równocześnie wciąż było jednak cukrowo... Tak, że aż to wszystko zadrapało słodyczą w gardle. Bliżej końca kwaśna słoność i lukrecja zostały złagodzone cukrowo-mleczno-maślaną czekoladą.

Po czekoladzie pozostało znaczące odrętwienie języka, poczucie przesłodzenia i lukrecjowo-ziołowy, słony posmak z "lekowym efektem" oraz cukrowo-czekoladowy motyw.

Zdziwiłam się tym, jak koniec końców odebrałam tę tabliczkę. Była zadziwiająco mocno lukrecjowa, taka lukrecjowo-ziołowa, mimo że zastosowano same aromaty. Coś odrętwiało końcówkę języka, całość odświeżała / ochładzała usta. Wyszła niemal ostro-kwaśno i bardzo słono, a przy tym cukrowo. Było w tym coś smakowitego, ale sama cukrowo-proszkowomleczna czekolada mnie męczyła. 

Smaczno-zwykła, z niezwykłym nadzieniem. Była tak słodka, że w sumie aż tak nie szokowała smakiem, a jednocześnie czuć w niej salmiakki bardzo wyraźnie. Myślę, że ciemna czekolada (nawet taka 50 % - bliżej nieokreślona, czy to ciemna, czy trochę mleczna) wyszłaby tu lepiej, nawet gdyby też miała być cukrowa. Mleko i lukrecja... chyba mnie nie przekonuje, bo podkreśliło to tę ulepkowatą mleczność. Wyszło gorzej od Marabou pewnie z racji dominacji czekolady.
Całej nie dałam rady przez cukrowość, więc 5 kostek poszło do Mamy, która po niecałej jednej wyrzuciła. Według niej to czekolada była smaczna, a nadzienie paskudne (Mama nie cierpi lukrecji, ziołowości i kwaśności czy soli w większości słodyczy). Nie żal mi w sumie, że tak skończyła.


 ocena: 7/10
kupiłam: Scrummy
cena: 9,99 zł
kaloryczność: 475 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, maślanka w proszku, syrop glukozowy, chlorek amonu, aromaty, emulgatory (zawiera lecytynę sojową), sól, barwnik: węgiel roślinny (E153)

niedziela, 28 kwietnia 2019

wino Casillero del Diablo Cabernet Sauvignon Chile / 2017 (18+)

Jako osoby nieobchodzące Bożego Narodzenia z Mamą bezczelnie korzystamy z wolnych dni. Wprawdzie nie cierpię tego, że najpierw są kolejki, potem kilka dni pozamykane prawie wszystko, ale takie wolne... lubimy sobie urządzić jak najmilej. W tym roku załatwiłam nawet choinkę, ale tak raczej... Ot. Nie wiem, po co się ją stawia, ale i u mnie stała. Jak zawsze, gdy takie jakieś niedotyczaconasświąteczne dni się trafiają, kupiłyśmy wino. Problem z wyborem był niemały, bo Mama lubi słodkie (a najbardziej Riesling - w ogóle białe), a ja... No niestety (dla niej) wytrawne, półwytrawne, niektóre półsłodkie. A już jeśli o nuty chodzi... Lubię mocne alkohole i koniec. Te było kompromisem - gdyby nie czekoladowa nuta obiecywana przez naklejkę, Mama by pewnie nie chciała, ale proszę bardzo - czekolada potrafi! Mnie dodatkowo skusiła "diabelskość" marki. Po tym przełomu się nie spodziewałam, ale co tam. Jako że trudno o dobre wino w tej cenie, może i recenzja komuś się przyda.

Niestety muszę w tym momencie wyprosić osoby niepełnoletnie, ponieważ ten wpis przeznaczony jest wyłącznie dla osób dorosłych (+18). Młodszych czytelników zapraszam jutro, na recenzję czegoś słodkiego.

Z winem tym związana jest legenda, która powstała 100 lat temu. Don Melchor, założyciel firmy Vina Concha Y Toro, wielki miłośnik win, skompletował atrakcyjną kolekcję win. Ażeby ustrzec swoją kolekcję przed kradzieżą, rozpowszechnił w okolicy pogłoskę o diable, który zamieszkał w jego piwnicy. Tak właśnie powstało - Casillero del Diablo. 70 % wina dojrzewa w nowych beczkach z amerykańskiego dębu, a pozostałe 30 % leżakuje w stalowych kadziach. Akurat te kwestie techniczne mi nie wiele mówią, ale co tam, do rzeczy.

Casillero del Diablo Cabernet Sauvignon Chile / 2017 to czerwone wytrawne wino z Chile z regionu Valle Central; szczep winogron 100% Cabernet Sauvignon; rok 2017.
Butelka zawiera 750 ml, 13,5% vol.

Po odkręceniu na pierwszy plan wysunęła się dojrzała, słodziutka i obłędnie soczysta wiśnia. Potem zapach nieco osłabł, a owocowe nuty skupiły się wokół słodyczy czerwonych owoców i jasnych winogron. Na myśl przyszła mi waniliowa nadziewana czekolada wiśniowa - słodziuteńka i soczysta jak wiśniowe Merci.

Ciecz wydała mi się rzadkawa, ale przynajmniej intensywnie czerwona. Przy ruszaniu kieliszkiem zachowywało się to jak zagęszczona woda (?). Przy piciu było... jak sok z mocno cierpko-ściągającym efektem.

W smaku najpierw poczułam lekką słodycz rozchodzącą się na tony owocowe. Wiśnie mknęły z lekkim kwaskiem, ale zaraz za nimi podążały słodkie truskawki albo jakaś słodka owocowo-waniliowa konfitura i... niemal coś waniliowo-mlecznego?

Kwasek wiśni powiązany był z lekką taninową cierpkością w gardle, co przełożyło się na rzeczywiście czekoladowe skojarzenia. Wszystko o jednak było... w pewien sposób łagodnie mdławe. Jak jakiś mleczno-wiśniowy krem / deser albo mleczna czekolada z wiśniowym nadzieniem.

Bliżej końca owoce robiły się bardziej cierpko-porzeczkowe, rzeczywiście kwaśne. Pomyślałam o soku porzeczkowym lub suszonych porzeczkach... a w końcu te nuty wraz z "mdławością" stały się chłodkiem niemal ziołowym. Końcówka wydała mi się lukrecjowa.

Posmak był słodko-mdły, "lukrecjowawy"... cierpki jakby za sprawą wiśni i kakao. Wiśnie i ich sok... Albo raczej sok porzeczkowy... Sok owocowy w każdym razie pozostawił ogromną soczystość.

Wino wyszło lekkie, łatwe w odbiorze, proste. Smaczne, choć bez uderzenia. Żadnego punktu kulminacyjnego, nuty jakby pospieszne, ale całkiem fajnie zestawione.

Niezłe wino w tej cenie. O dziwo nie wydało mi się wytrawne... W ciemno powiedziałabym, że to "bardzo kwaskowate półsłodkie", no ale... Mi akurat pasowało. Kwaśne, ale też nie za mocno i tak w słodkim kontekście. Na pewno bym jednak nie podała go do jedzenia wytrawnego (a tak sugerują na butelce). Mamie było zdecydowanie za kwaśne. Mi posłużyło a to jako przełamanie smaku po mojej, nie chwaląc się uwielbianej przeze mnie i Mamę, masie makowej z bakaliami i miodem, a to do duszenia marchwi, moreli i winogron. Osobiście podawałabym go raczej właśnie do słodszych rzeczy.
W sumie uważam, że można je bezpiecznie kupować w promocji, nie licząc na fajerwerki. 


ocena: 7/10
kupiłam: Tesco
cena: w promocji 23,99 zł (za 750ml)
czy kupię znów: jakby nic lepszego nie było, potrzebowałabym, a znów trafiłabym na promocję...

sobota, 27 kwietnia 2019

Duffy's Venezuela Ocumare 72 % ciemna z Wenezueli

W grudniu 2016 roku jadłam Duffy's Milk Chocolate Venezuela Ocumare 55 %, czyli moją pierwszą tabliczkę Duffy's. Przez dwa lata pokochałam tę markę na dobre i właśnie jakoś pod koniec grudnia 2018 mój wzrok szukający ofiary do pożarcia podczas kolejnej degustacji, padł na ciemną propozycję wenezuelskiego kakao od Duffy's. Byłam ciekawa, jakie nuty się pokryją, co odkryję odmiennego... To ciekawe, jak moja czekoladowa historia zatacza kręgi. Najlepsze jest to, że wciąż jest jeszcze tyle do odkrycia!

Duffy's Venezuela Ocumare 72 % to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Wenezueli z doliny Ocumare.

Zapach w pierwszej chwili mnie zaskoczył, bo był tak delikatny, że prawie żaden. "Żaden", a jednak... przedstawiający owocowo-prażone "skarby ukryte na strychu" (zawsze podobało mi się, jak na filmach znajdują tak cudowne starocie, ja sama kiedyś u dziadków znalazłam tak piękne, pozłacane pocztówki z kaczkami - taki off top, ale oddający mój sentyment). Dopiero po chwili ośmieliły się wyrazistsze nuty drzew rozgrzanych w słońcu i prażonych migdałów, może nawet kokosa. Owocowa nuta wydała mi się ciężko słodka.
Ciemna tabliczka łamała się z łatwością i miło przy tym trzaskała. Już w tym momencie sugerowała przeogromną kremowość, a jednak wciąż zwartość i twardawość.
W ustach rozpływała się obłędnie kremowo, aksamitnie, acz z poczuciem odrobinki szorstkości. Robiła to w tempie umiarkowanym, udając taki rzadszy, soczysty krem ze scukrzonym miodem albo ciemną mleczną czekoladę.

Na prowadzenie w smaku od razu wysunęło się prażenie jako smakowite migdały ze skórkami i "orzechowy" kokos albo a'la mleczna czekolada z wiórkami w... karaibskim klimacie? Przed oczami miałam brązowe, "włochate" łupiny kokosa oraz palmy na plaży. Nuty te nazwałabym ciepło-drzewnymi, lecz żywymi. To było takie prażono-podsuszone, ale nie do końca.

Za kokosowością na wyżyny nagle wspięła się soczystość. Odebrałam ją jako esencjonalną, "zagęszczoną": najpierw właśnie taka bardziej orzechowo-soczysta, potem owocowa, ale jak jakiś przecier owocowy, bardziej mokra... Najlepiej jej klimat i częściowo smak oddają chyba banany: mieszanina przecieru, owoców przejrzałych, ale i prawie zielony się zaplątał. Jakby zawahał się tu kwasek, jednak w końcu nie nadszedł. Przed oczami miałam mnóstwo wilgotnej, czarnej ziemi. Prażenie zniknęło na rzecz ziemistych tonów.

Ku mojemu zaskoczeniu, zrobiło się słodko i tak od "kokosowej czekolady" oraz bananów i owocowej nuty popłynął... miód. Słodki, słodziuteńki i stanowiący bazę pod jakiś syrop malinowy? Może to był słodko-soczyście-nibykwaskowaty miód malinowy?

Otoczył wszelkie nuty i złagodził je. Wyciągnął na wierzch migdały, zmieniając je w delikatne płatki migdałowe, a mi na myśl przyszły też figi - zarówno suszone, jak i świeże... takie ciężko-słodkie. W ciężką słodycz wpisały się też maliny jako już miękkie, przejrzałe owoce. Stare, jeszcze nie zdechłe, a niemal muląco słodkie.

Końcówka zrobiła się przyjemnie, statecznie gorzka. Zaczęła dominować, ale nie była w tym napastliwa. Trwała długo. Wróciła prażoność, jednak soczystości nie rozgoniła.

W posmaku pozostała ziemistość, kwaskowato-słodka soczystość owoców (malin w różnej postaci i fig) i kokosa oraz poczucie prażenia.

Tabliczka bardzo mi smakowała. Miała taki... koci charakter. Niby leniwa, śpiąca i słodziutka, a jednak z pazurami i kłami. Delikatna struktura ciemno-mlecznej świetnie pasowała do smaku. To wyważenie przez duże W. Wydźwięk wydał mi się prażono-suszony, a jednak soczysty. Szala nie przechyliła się za bardzo ani w orzechowym, ani w owocowym kierunku. Migdały, drzewa i kokos złączone zostały z bananowo-figowo-malinową słodyczą jakby za sprawą miodu.

Pod względem struktury była podobna do swojej mlecznej siostry, a smaki poniekąd też były mocno powiązane ze sobą. Co prawda, w tej nie było ani trochę nabiału, ale migdałowe mleko i orzechy z Venezuela Ocumare Milk 55 % - tu wiadomo, jako po prostu migdały. Taki dziwny klimat, który tu określiłam jako "czekolada z kokosem" tam był bardziej "karobowy", karmelowo-bananowe tony mlecznej tu zyskały słodsze sugestie miodu (bo cukier nie został udelikatniony mlekiem?) i większą paletę owoców.

Czekolada bardzo mi smakowała, w sumie nie znalazło się w niej nic, co by nie było moje. W niczym nienachalna, a jednak wyrazista. Odpowiednio gorzko-słodka, bez kwasku, a jednak z owocami.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 24,99 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 597 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

piątek, 26 kwietnia 2019

Zmiany Zmiany Baton świąteczny kakao pomarańcza

Nie jestem "batonowa", nie lubię takiej formy. Niektóre czekolady, mające formy "batoników" jeszcze zdzierżę, bo wmawiam sobie że "TO CZEKOLADA, tylko trochę inaczej podzielona". Dwie marki traktuję jednak w sposób szczególny i każdą ich nowość wcześniej czy później kupię, by zjeść z ochotą. Chodzi o Legal Cakes i właśnie Zmiany Zmiany. Druga wymieniona marka wypuściła zimą 2018 limitowane świąteczne batony, których szybki zakup sprawił, że nadrobiłam też zaległości i zaopatrzyłam się w... nieco starsze nowości. Zaczęłam jednak od tego, bo obstawiałam, że będzie tym gorszym z zimowego duetu i... Wybrałam go na parę dni po morelowej czekoladzie Orion, która wyszła zaskakująco korzennie, żeby tak ten klimat podtrzymać.


Zmiany Zmiany Baton świąteczny kakao pomarańcza to baton bakaliowy " kakaowy (7%) ze skórką pomarańczy (2%)" na bazie daktyli i orzechów ziemnych; edycja limitowana.

Po otwarciu odnotowałam przede wszystkim woń orzeszków ziemnych, udających jakieś pestki (dynia / słonecznik) ze szlachetną słodyczą i pomarańczową nutą. Po przełamaniu nasiliła się soczysta, choć w dużej mierze skórkowa pomarańcza, "słodko doprawiona" suszonymi daktylami. Na dobrą sprawę można w tym doszukać się także nuty masła orzechowego.

Baton nie lepił się, wydał mi się najzwyczajniejszy na świecie, ale przy próbie przełamania - już bardzo twardy i lekko kruchy, bo jego składniki dość mocno przemielono. Zaskoczył mnie tym, że przekrojenie go z kolei graniczyło z cudem - twardziel z niego.

Przy gryzieniu i podczas jedzenia twardość utrzymywała się na niemal kamiennym poziomie. Nie wydawał się nazbyt tłusty. Rozchodził się na gęstą, twardawą masę a'la skamieniałe masło orzechowe z twardymi małymi kawałeczkami różności. Niektóre "cosie" przypominały kamienie. Skórki pomarańczy w większości były twardo-jędrne, świeżo-podsuszone.
Od pierwszych chwil po ustach rozlewały się także hektolitry soczystości, a pod koniec baton sprawiał wrażenie minimalnie pylistego.

W smaku w pierwszej chwili poczułam łagodnie masłoorzechowy smak fistaszków. Ich naturalna gorzkawość uszlachetniła słodycz, która rozwinęła się chwilę później w lekko czekoladowym kontekście.

Daktyle nagle zdominowały arachidowość i stały się smakiem dominującym, ale ukoronowanym gorzkością. Nutka kakao nadała im wydźwięku jakiegoś czekoladowego karmelu, a z czasem w ogóle jednoznacznie czekoladowego.

Popłynęła soczystość odlegle kojarząca się z sokiem pomarańczowym. Gorzka pomarańcza przeważała, choć łącząc się z daktylami wyszła słodkocytrusowo i nienachalnie.

Bliżej końca, gdy już mocniej porozgryzałam to i owo, przy skórkach ponad wszystko epizodycznie wznosił się goryczkowato-soczysty smak skórki pomarańczowej.

Wszystko to z orzeszkami stworzyło połączenie dość konkretne, poważne, ale zacnie soczyste. Pod koniec wzrosła gorzkość skórek pomarańczy, po których przy każdym kęsie raz po raz wyraźniej odzywało się goryczkowate kakao. Pojawił się klarowny smak orzechów. Suszona skórka świetnie zagrała się z suchawym kakao, a czekoladowość rosła i rosła...

Po batonie pozostało silne poczucie pomarańczowej soczystości, leciutka cierpko-goryczkowate kakao i skórki oraz wysublimowana słodycz.

Baton wyszedł bardzo smacznie, acz za twardo. Właśnie strukturę zmieniałabym na pewno. To smakowe mocne 9, przy którym - gdyby nie twarde elementy - narzekałabym, że to limitka, a tak? Nie do powtórki i tyle.
Wydal mi się zaskakująco czekoladowy, słodki, ale przede wszystkim przyjemnie gorzki. Podobało mi się zestawienie goryczkowatych składników (kakao, skórka pomarańczy) ze smakowitą bazą kojarzącą się z masłem orzechowym. Przeogromna soczystość mnie tu zaskoczyła, bo wpisała się w powagę, co bardzo mi się podobało. To kojarzyło się trochę z jakimś... czekoladowo-orzechowym ciastem z pomarańczą "na zimową nutę". Nie wiem, może i kakao mogłoby być nieco więcej, ale... w sumie nie musi.


ocena: 8/10
cena: 5,50 zł
kaloryczność: 379,7 kcal / 100 g, baton (60 g) / 227,8 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: daktyle, orzechy ziemne, kakao (7%), orzechy laskowe, skórka pomarańczy (2%)

czwartek, 25 kwietnia 2019

Merci Creme Fruit Pfirsich-Maracuja / Peach and passion fruit mleczna z kremem brzoskwiniowo-marakujowym

Początkowo po pysznych truskawkowych Merci chciałam sięgnąć po "drugie czerwone", ale kolejny "dzień Merci" przypadł w okolicy zjedzenia batona Bombus Raw Energy Maracuja & Coconut i czekolady Orion 68 % z morelami i chili, a lubię serie tematyczne, więc padło na dzisiaj przedstawiane. Brzoskwinie uwielbiam (acz muszę trafić na przystępną skórkę, więc dużo ich w sezonie nie jem), marakuje też (a te drogie, małe i wkurzająco pestkowe, stąd też prawie ich nie jem), więc liczyłam na wiele. Połączenie to chodziło za mną, odkąd tylko spróbowałam truskawkowe. Orion z morelami tylko mi przypomniał o tych owocach i skłonił do zjedzenia tych czekoladek dnia kolejnego. Co mają do brzoskwini morele? A no, tak tematycznie... mam wrażenie, że brzoskwinie / morele / marakuja dość często występują w połączeniu.

Merci Limited Edition Creme Fruit Pfirsich-Maracuja / Peach and passion fruit to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z kremem brzoskwiniowo-marakujowym.
Oczywiście w formie czekoladek, edycji limitowanej na lato 2018 zawierającej owocowe smaki, produkowanej przez Storck.

Po otwarciu poczułam obłędny, niezwykle intensywny zapach marakui i brzoskwini. Był soczyście kwaśny, autentyczny i wkomponowany w słodziutką mleczną czekoladę. Było to naturalnie rześkie i zarazem dziecinnie urocze.

Czekoladki łamały się z łatwością, ale nie przez miękkość. Owszem czuło się ich tłustość i delikatność, ale na tym etapie jeszcze nie w pełni.
Miękły dopiero w ustach, gdy rozpływała się bardzo kremowo-tłusta, zalepiająca czekolada z proszkowym efektem. Dość szybko ujawniała rzadsze od niej, bardziej oleiste, kremowo-plastyczne nadzienie. Miałam wrażenie, że kryło się w nim parę drobinek (?). Całość z czasem stawała się miękką, kremową masą.

Czekolada od samego początku serwowała bezkresną toń cukrowości i pełnej, wyrazistej mleczności. Obie wydawały się niepohamowane i rosły, ale mimo lekkiej waniliowości, mleko było w tym bardziej złożone.

Mignęło mi mleko w proszku, lecz już po chwili wzrosła jego śmietankowość, zagarniająca do siebie słodycz i nadająca jej rześkości. Pomyślałam o śmietankowych lodach, gdy za soczystością przebił się kwasek.

Krem uderzał kwaśną, w pełni naturalną i soczystą potęgą brzoskwini i marakui. Zagarnęły do siebie słodycz, a same splotły się ze sobą. Marakuja przecinała szlak, otwierała drogę rozlewającej się dooła brzoskwini. Soczystość na moment wybiła się ponad wszystko inne. Słodziutkie owoce zatapiały się mniej więcej w połowie w mleku, za sprawą którego wyszły tak... niczym w jakimś jogurcie czy owocowych lodach / deserze. Ich smaki złagodniały, zrobiły się mniej jednoznaczne, a cukierkowość zrównała się z naturalnie owocową soczystością. Zrobiło się bardziej cukierkowo-słodko. Poczułam przez to wzmożoną, zdecydowanie za silną słodycz.

Cukrowość i sztuczność dopuściły echo margaryny, co starała się przyćmić czekolada. Na zasadzie kontrastu z owocami z nadzienia jednak nie udało jej się.

Po wszystkim pozostał intensywny posmak rześko-kwaśnej marakui, soczystej, dżemowatej brzoskwini w mlecznoczekoladowo-mlecznej toni. Niestety poczucie zacukrzenia i oleju na ustach tutaj już odegrały istotną rolę.

Całość wyszła zaskakująco smakowicie i naturalnie, ale... jednocześnie kontrastowo i trochę przerysowanie. Soczysta kwaskowatość zestawiona z taką ilością cukru i bardzo, bardzo słodko-mleczną, uroczą czekoladą... wyszła aż nachalnie. Marakuje i brzoskwinie przewodziły przez większość jedzenia, ale w końcu robiło się dziwnie mdło, sztucznawo (nie umiem określić tej "cukierkowości" - to nie była czysta chemia, ale dziwny posmak - Olga pisała o gumie arbuzowej, co wydaje mi się... poniekąd pasujące, ale raczej podkreśliłabym tu gumę balonową, niż arbuza, choć ja takich tworów nigdy nie jadałam; lubiłam za to, jak ktoś w pobliżu jadł różowe Orbit - o! to jest to!). Czekoladki wyszły lekko, a jednocześnie męczyły olejem. Były jednak na tyle autentycznie owocowe, ciekawe, że zjedzenie pięciu to była... przyjemność z elementem obrzydzenia.


 ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 578 kcal / 100 g (podane dla wszystkich smaków)
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, oleje roślinne (palmowy, shea), pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, jogurt w proszku (?), śmietanka w proszku, maślanka w proszku (?), laktoza, maltodekstryna, aromaty, lecytyna sojowa, skoncentrowany sok z marakui, skoncentrowany przecier z brzoskwini, kwas cytrynowy, barwnik (ekstrakt z marchwi)*
*Skład podany dla wszystkich smaków, usunęłam tylko wiśnię i truskawkę, bo to na pewno nie z tych czekoladek; tam, gdzie znaki zapytania to wątpię, by były w tym smaku, ale mogą być

środa, 24 kwietnia 2019

Orion Mistrovska Edice 68 % ciemna z morelami i chili

Studentska z solonym karmelem zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie mniej więcej w czasie, gdy Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter zszokowała mnie swoją obrzydliwością. Po prostu nie spodziewałam się, że nielubiane Nestle może zrobić coś tak pysznego, a marka lubianego Aldi takie miękkie g... coś. Po wspomnianej Studentskiej postanowiłam spróbować jeszcze paru propozycji na czeski rynek, bo wyhaczyłam wśród nich parę ciekawych smaków. Dzisiaj przedstawiana wydała mi się bardzo moja, bo za świeżymi morelami nie przepadam, a rzeczy morelowe uwielbiam (tej zimy dodatkowo wyjątkowo wciągnęłam się w suszone). Morelowe czekolady, z którymi miałam do czynienia, to jednak tylko Zottery, których nadzienia mi nie podchodzą. W dodatku w tym samym tygodniu jadłam inną czekoladę z chili (Moser Roth Mousse au Chocolat Sauerkirsch-Chili), a lubię czasem sobie takie zestawienia robić.

Orion Mistrovska Edice 68 % Intenzivni A Jemna Meruńka Se Spetkou Chilli to ciemna czekolada o zawartości 68 % kakao z morelami i chili.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam silnie palony zapach bardzo ciemnego, mokrego ciasta do granic możliwości kakaowo-czekoladowego. Po brzegach przemykała niemal "podsuszona" paloność, przez co pomyślałam o tabace i wilgotnym cieście z... suszonymi owocami? Po przełamaniu wstrzelił się w to, by następnie osiąść na podium, zapach moreli. Wydały mi się niezwykle autentyczne przy zadziwiającej wyrazistości.

Niecodziennie czarna i lśniąca tabliczka była dość twarda, łamała się wydając odgłos z pogranicza trzasku i chrupania. Nie zwracała uwagi na podział kostek, pewnie z racji wtopionej sporej ilości dużych kawałków moreli. Wydawała się tłusto-kremowa już w dotyku.
W ustach w istocie okazała się kremowo-gładka, ale tłusta tylko w pozytywnym sensie. Rozpływała się łatwo, choć nie za szybko. Leniwie i niechętnie odsłaniała kostkę moreli. Ta była zwarto-jędrna, przyjemnie twardawa, uginająca się pod naporem zębów, ale nie oblepiająca ich. Była lekko soczysta i w dużej mierze jak suszone owoce, z minimalnym tylko efektem jakby-kandyzowania. Na niektórych znalazło się trochę skórki
Na całą tabliczkę przypadło też dosłownie kilka pestek oraz zdecydowanie więcej płatków i drobinek chili.
Dodatki rozmieszczono równomiernie.

Po zrobieniu kęsa poczułam idące krok w krok słodycz i gorzkość kakao o intensywnym, ale przyjemnie wytrawnym, złożonym charakterze.

Słodycz szybciej się rozgościła jako zaskakująco wyrazista wanilia. Po pewnym czasie otoczyła ją nuta cukru pudru, a ja oczami wyobraźni zobaczyłam dobrej jakości waniliowy lukier.

W tle bowiem zbierała się w sobie "ciastowa gorzkość" / cierpkość kakao. Jej niepewność wykorzystała jednak inna nuta: pikanteria.
Rozgrzewająca ostrość zapowiedziała się, by nieco wzrosnąć i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rozkręcić gorzkość. Zrównała się ze słodyczą także ilością nut. Najpierw jawiła mi się jako ciemne, wilgotne wewnątrz, a przypieczone na chrupko po brzegach ciasto czekoladowo-kakaowe. Jego mokrość i gęstą mazistość podkręcała soczyście-słodka nuta pomykająca między wanilią, a pudrowością. Smak nabierał głębi.

Tu gwałtownie wzrosła pikanteria chili. Na moment zagłuszyła czekoladę, lecz później zatopiła się w niej, podkreślając inne smaki. Chili było wyraźnie wyczuwalne, ale potem (dzięki paloności) przybrało bardziej ogólnie przyprawiony (korzenny?) wydźwięk. Ostrość dodała ciastu wytrawny, słodko=cierpki sos kakaowo-alkoholowy. Chili, rozgrzewając gardło, właśnie korzenny alkohol przytoczyło.

Był to moment, w którym czekolada odsłoniła owoce, stojące za "wilgocią" i także pewną korzennością ciasta. Suszone morele łączyły się z palonością i wniosły cudownie słodką nutę. Gdy zaczęłam rozgryzać je obok czekolady, okazały się odrobinkę kwaskowate i zadziwiająco suszono-świeże. W pewnym momencie, zwłaszcza gdy trafiło się ich więcej, pełny, intensywny smak moreli zdominował kompozycję. Im silniejszy był smak moreli, tym bardziej ostrość przechodziła tylko w "ciepełko". Słabła, ale nie znikała.

Korzenno-ostre, obłędnie czekoladowe ciasto z mnóstwem moreli i alkoholowo-kakaowym sosem było tym co czułam, gdy bliżej końca, ośmielona dodatkami wróciła silniejsza, waniliowo-pudrowa słodycz. Tym razem osiągnęła już poziom przesady. Wsparta bardzo słodkimi (mimo że naturalnie) morelami zakończyła występ jako lukier osadzony na wytrawnie palonej bazie.

W posmaku na dość długo została wytrawna cierpkość kakao, silnie słodko-soczyste, naturalne, suszone morele i poczucie pikanterii jako nienachalna ostrość.

Całość zaskoczyła mnie tym, jak pysznie wyszła. Idealnie wyważona i dobra jakościowo, tylko dla mnie nieco za słodka. To może być jednak spowodowane tym, że morele nie dominowały cały czas. To jednak nic dziwnego, bo wyszły w 100 %-ach naturalnie. Chili chwilami się wywyższało, ale też nie było nazbyt nachalne. Tabliczka wydała mi się bardzo wyważona, a także sama w sobie smaczna (cudownie palona), bez cienia kakao w proszku. Struktura też świetna, bo dodatków nie pożałowano, ale też nie dodali denerwującej ilości. Co więcej, miały cudnie świeżą strukturę.
Jestem w szoku, że to twór Nestle... czekolada smakowała mi bardziej, niż wiele Lindtów Excellence. To było to, czego oczekiwałam od Terravity CocoaCara 77 % Orange & Chili.
Chyba truskawka i sól smakowała mi nieco bardziej z racji wyrazistości owoców, ale... to nie kwestia jakości czy ilości - po prostu suszone morele wydają się łagodniejsze. Jednak dzięki tej czekoladzie, tej zimy jakoś rozsmakowałam się w suszonych morelach, które wcześniej były przeze mnie jakoś pomijane.


ocena: 9/10
kupiłam: Świetne Ceny
cena: 10 zł (za 100 g)
kaloryczność:  540 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (i to z chęcią)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, kawałki suszonych moreli 8%, środek konserwujący: dwutlenek siarki; tłuszcz mleczny, lecytyna słonecznikowa, chili 0,1%, ekstrakt waniliowy

wtorek, 23 kwietnia 2019

Roshen Premium Quality Delicious True Dark Chocolate Brut 78 % ciemna

Ostatnio trafiło do mnie całkiem sporo zagranicznych plebejskich czekolad, więc postanowiłam wykopać z dna szuflady kolejną Roshen kupioną razem z Roshen Dark Bubble. Największe ukraińskie przedsiębiorstwo słodyczowe - to nie brzmiało zbyt dobrze, bo wiało masówką i cukrem. Brak satysfakcji z jedynej zjedzonej dotąd tabliczki marki też nie nastrajał pozytywnie, ale uważam, że i tym popularnym producentom, których większość próbowanych słodyczy mi nie smakuje, potrafi coś wyjść i zachwycić także mnie. Ok, ochów i achów się nie spodziewałam, ale co do tej tabliczki miałam dobre przeczucie.


Roshen Premium Quality Delicious True Dark Chocolate Brut 78 % to ciemna czekolada o zawartości 78 % kakao.

Po otwarciu rozniósł się zapach przede wszystkim mocnego palenia o kawowo-syropowych, gorzko-wytrawniejszych nutach. Po chwili dołączyła słodycz jako śmietankowo-bananowy krem. Leciutko owocowy wątek mieszał się tu z moim wyobrażeniem o słodyczach typu mleczko (np. Ptasie; nie cierpię, ale tu uszło). Wszystko to w sumie było miłe, ale nie jakoś specjalnie cudowne czy głębokie.

Tabliczka wyglądała na dość tłustą, była bardzo twarda i trzaskała w pełny sposób, co o niczym jeszcze nie przeświadczało. Była nieodgadniona.
W ustach okazała się dość zbita, gęsta. Powoli, ale z łatwością rozpływała się w gładko-kremowy sposób. Bardzo silnej tłustości (kojarzącej się trochę z czekoladami śmietankowymi) towarzyszył pyłkowy, minimalnie ściągający efekt kakao, który poprawił nieco jej odbiór.

Gdy tylko zrobiłam kęs, poczułam prostą, nie za mocną słodycz i palono-orzechową gorzkawość. Było to spokojne, ale wyraziste. Stan zawieszenia trwał, a taniość zaczęła przy tym prześlizgiwać się bezkarnie. Tandetna, słodko-kakałkowa polewa próbowała przedostać się na pierwszy plan.

Po paru chwilach jednak moją uwagę odwróciła lekko owocowa nuta z tła.
Moment ten wykorzystała palona kawa, która wypchnęła polewę daleko w tył, a sama splotła się z orzechami. Gorzkawość dojrzała do bardziej wytrawnie-gorzkiej paloności. Proste kakao i pyłkowość zasugerowały tu także jakiś syrop / sos ciemnoczekoladowy...

...którym polano bananowo-śmietankowy deser. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zwykła słodycz natrafiła na owocową sugestię i wzrosła, nabierając charakteru czegoś gęsto-esencjonalnie słodkiego. Banany i krem albo jakieś mleczko bananowe na bazie śmietanki. Do głowy przyszedł mi niestety też cukier puder (pyłkowość struktury?), kojarzący się tak... "tanio".

Jako jednak, że po tej ofensywie kawy gorzkość nie zamierzała zmarnować szansy, mieszała się z tym na wyrównanych warunkach. Końcówka była łagodna, ale gorzko-kawowa, wytrawnie kakaowa i znacząco słodka w kontekście... słodziaśnie bananowo-śmietankowym i z tanim echem.

Posmak pozostał podobny do końcówki, a więc śmietankowo-słodki, łagodny i z nutą taniości... taniej polewy kakałkowej, taniego kremu, a zarazem lekko palono-kawowy. Wydźwięk raczej neutralny, niezbyt w moim stylu, ale też nie zły.

Całość wydaje się bardzo w porządku, acz nie głęboka, wyjątkowo smakowita czy zbyt wyróżniająca się. To, że zalatywała tanią polewą mi utrudniło cieszenie się z jej pozytywnych nut, które też niewątpliwie miała. Procent kakao jest więc oszukany, ale mimo to nie smakowała drastycznie za słodko czy suchym próchnowatym kakao. Przystępna struktura mi wydała się trochę za tłusta, ale tabliczkę zjadłam. Wyszła gorzej od Lindta 70 % i lepiej od Terravity 70 % oraz 77 %.
W sumie była spoko, nie wiem, czy nie za wiele oczekuję od tej półki, toteż postanowiłam kupić nowość (w momencie pisania recenzji; w dniu publikacji jest on już zrecenzowany i czeka w kolejce wpisów do publikacji) Lindta 78 %, ale kiedyś tam (by porównać).


 ocena: 8/10
kupiłam: odkupiłam od osoby prywatnej
cena: 5 zł (za 90 g)
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy kupię znów: w sumie kiedyś, od biedy mogłabym

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku, lecytyna sojowa, aromat waniliowy

PS O ile do tej, jakbym nie miała nic lepszego do wyboru, mogłabym wrócić, tak z dziką przyjemnością wróciłam ostatnio do Manufaktury Czekolady Grand Cru Ghana 70 %, przy której trafiłam na coś ciekawego. Zapraszam do aktualizacji.

niedziela, 21 kwietnia 2019

Orion Mistrovska Edice 68 % ciemna z truskawkami i solą

Ostatnimi czasy nie używam soli, ale od do dobrze wykonanych czekolad z solą moje pozytywne nastawienie nie osłabło. Raz jednak naszła mnie ochota na nie tyle poczucie soli w czekoladzie, ile... na coś niebagatelnego, gdzie ta sól mogłaby coś namieszać, podkręcić... A tak się składało, że na parę dni wcześnie coś takiego zamówiłam. Może marki trochę wątpliwej (wszak jedna smaczna czekolada czekoladowej wiosny nie czyni, a tej marki próbowałam ostatnio tylko jedną właśnie), ale to się nie liczyło. Na to połączenie po prostu jakoś szybciej zabiło mi serce, coś zaskoczyło.

Orion Mistrovska Edice 68 % Intenzivni A Jemna Jahody Se Spetkou Soli to ciemna czekolada o zawartości 68 % kakao z truskawkami i solą.

Po otwarciu poczułam wyjątkowo intensywny zapach słodko-soczystych truskawek, lekko podkręconych sztucznością, ale wciąż smakowitych i autentycznych. Wydały mi się zaskakująco świeże, w minimalnym tylko stopniu dżemowate. Za nimi roztaczała się palono-wytrawna ciemna czekolada.

Przy łamaniu tabliczka była twardawa, trzaskała wręcz chrupiąc, przez co wydawała się gęsto-tłusta w pozytywnym sensie. Trochę zaskoczyło mnie, że nie mogłam doszukać się truskawek, ale w trakcie jedzenia już o nie łatwiej. Trzeba się jednak uważnie przyglądać, bo z racji naturalności ich kolor zlewał się z czekoladą.

W ustach czekolada rozpływała się z łatwością, ale nie spiesząc się. Była przyjemnie gładka i tłusto-kremowa, nie za miękka. Szybko zaczęłam trafiać na pojedyncze drobinki soli, a zaraz potem i na różnej wielkości kawałki truskawek, które już miękkie były. Miękko-jędrne i soczyste, wyszły zaskakująco świeżo. Pojawił się przy nich wprawdzie efekty podsuszony i kandyzowany, ale minimalnie. Autentyczność zwiększyły pojedyncze pesteczki, które ani trochę nie przeszkadzały. Kawałków było w sam raz: mniejsze i większe, więc uważam dodatek za bardzo udany. Rozlokowano je mniej więcej równomiernie; za to sól, jak mi się wydaje, skumulowała się bliżej wierzchu.

Komitet powitalny urządziła mi zgrana para słodyczy i gorzkości. Jej charakter był dostojny i spokojny, dzięki czemu wytrawność niestrudzenie trwała cały czas, mimo że słodycz szybciej zaczęła się rozwijać.

Zrobiła się wyraźnie waniliowa, do czego po chwili zakradła się sugestia cukru pudru. W tle pojawiła się nuta truskawki, która wsparła wanilię. Wydało mi się to odrobinkę sztucznawe, ale smakowite.

Gorzkość w tym czasie także roztaczała swoje różne aspekty, ale w końcu (mniej więcej w połowie?), jeszcze przed dodatkami, wysunęła na przód smak bardzo palony i obłędnie gorzko-kakaowy. Oczami wyobraźni zobaczyłam przypalone ciasto czekoladowe.

Spaleniznę i esencjonalną czekoladowość podkreśliła odrobinka soli. Ciasto to było nie tylko przypalone, ale także... wypełnione gęstą i soczystą konfiturą truskawkową - być może również lekko przypaloną. Oto z ciemnej toni zaczęły wyłaniać się dodatki. Parę razy nagle poczułam silną słoność, tonącą w czekoladowości i konfiturze truskawkowej. Zdarzały się kęsy, w których sól wyszła bardzo subtelnie albo też wcale jej nie było.
Przez całą paloność, truskawki wnosiły właśnie konfiturowy posmak, ale gdy rozgryzałam ich kawałki, przebijał się soczyście słodko-kwaskowaty smak świeżych owoców.

Po tym wywyższaniu się przez jakiś czas dodatków, bliżej końca czekolada przybrała bardziej gorzko-palony charakter, niby przypalony, ale wciąż przyjemnie wytrawny. Słodycz wpisała się w paloność bardziej jako karmel i truskawki. Bliżej końca wyraźniej pobrzmiewała też ta bardziej sztucznawa nuta truskawki (wciąż jednak smakowita!).

Po czekoladzie pozostał posmak wytrawnie ciemnoczekoladowy - smakowicie gorzko-cierpkawy, ale i lekko przypalony, a także dość słodki. Była to słodycz głównie truskawkowa, ale też silnie waniliowo-karmelowa. Czułam truskawkę w pełni naturalną: soczyście-świeżą i przerobioną na konfiturę, z minimalnie sztucznawym wątkiem.

Całość kilkakrotnie bardzo mnie zaskoczyła i, co też było niespodzianką, bardzo mi smakowała. Jeśli o formę chodzi, to nie wiedziałam, czego się spodziewać, czego się bać. Myślałam, że może będzie to jakaś posypka galaretkowato-sztucznawych kawałków z kawałami soli. A tu proszę... bardzo naturalne owoce, wszystko miło rozmieszczone (nie poskąpiono ani nie przesadzono). Sól i truskawki czuć ewidentnie, ale nie było w nich krzty przesady. Raz i drugi zastanowiłam się, czy soli nie za mało, ale nie, bo więcej nie pasowałoby do truskawek. No i właśnie... truskawki. Lekko tylko obrobione, szokująco autentyczne. Mimo że w całej tabliczce pobrzmiewa echo aromatu, to wyszedł on uroczo przyjemnie. O właśnie, chciałoby się użyć słowa "uroczo", ale nie pasuje, bo czekolada miała wytrawny wydźwięk. Mimo silnej słodyczy, cudnie gorzko kakaowa, przy czym kakao w proszku nie czuć. Z Lindtem spokojnie może konkurować. Właściwie... dałabym się nabrać, że to jego produkt, a nie nielubianego przeze mnie Nestle. Gdyby nie ta słodycz, może i by dycha była.

PS Gdy wkleiłam skład do translatora, "kakaova hmota" przetłumaczyło mi na "ogórek". xD


ocena: 9/10
kupiłam: Świetne Ceny
cena: 10 zł (za 100 g)
kaloryczność:  571 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (i to z dużą chęcią)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, kawałki suszonych truskawek 4% (truskawki 76%, cukier, dekstroza), tłuszcz mleczny, lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat, sól 0,2%, ekstrakt waniliowy

PS Ruszam w góry, więc przez parę dni moja komunikacja w komentarzach będzie znikoma. Albo raczej nie będzie jej. Obiecuję, nadrobię.

sobota, 20 kwietnia 2019

baton Bombus Raw Energy Maracuja & Coconut

Z tym batonem wiążą się skrajne emocje. Dawno, dawno temu, gdy marka była mi obca, przeczytałam recenzję Olgi (pierwszą) i stwierdziłam, że po batona na pewno nigdy nie sięgnę. Kakaowy jednak bardzo, bardzo mi posmakował i chciałam spróbować innych smaków marki, ale... nie chciałam nim psuć sobie opinii. Potem jednak wyszło jak bardzo mój gust różni się od Olgi, zorientowałam się, że ja przecież nie mam problemu z olejem kokosowym, czasem go używam... Skrajne opinie zaś zawsze mnie intrygowały. No, a marakuję lubię... Po marakujowej Pacari 60%, gdy zrozumiałam, jak cudownie ten pomijany owoc może wychodzić w naturalnych słodyczach, batona zapragnęłam. Sęk w tym, że nigdzie nie mogłam go dostać. Zapragnęłam jeszcze bardziej, aż po przeprowadzce zaczęłam widywać go często, pojawiły się zamienniki. Wtedy kupiłam i... zobojętniał mi. Skrajnie zobojętniał, o ile taki stan jest możliwy. Tu pojawia się problem, że słodycze inne niż czekolady w ogóle mnie nie kręcą, a raw bary trochę mnie nużą. No ale jednak marakuja! I olej kokosowy... Oj, mogło być ciekawie - starałam się przed sięgnięciem po niego jakoś sztucznie rozbudzić w sobie zainteresowanie.


Bombus Raw Energy Maracuja & Coconut to "baton owocowy" na bazie daktyli i kokosa z marakują.

Po otwarciu poczułam soczystą marakuję, ogrom kokosa - normalnie... całe wory wiórów i beczki oleju kokosowego. A może olej podawany w orzechach kokosowych jak wykwintne drinki? Bo jednak wszystko to było cudownie smakowite i naturalne... Bardzo też słodkie, ponieważ wkomponowane w wyraźnie daktylową bazę.

Baton był zwarty i twardy, acz nie kamiennie. Już w dotyku wydał mi się tłusty, pozostawiający warstewkę na palcach. Był zwarty, nie kruszył się za sprawą wiórków (których już na oko było dużo).
W dotyku wydawał się konkretny, trochę lepiący, w ustach jednak zaskoczył miękkością i tym, jak przeistaczał się w daktylową papkę - tylko że już taką bardzo przemieloną, z dużą ilością trzeszcząco-chrzęszczących, soczystych wiórków kokosowych, za którymi pobrzmiewała lekka tłustawość. Po paru sekundach to wióry, memłając się męczyły i skupiały na sobie większość uwagi.

W pierwszej chwili poczułam ciężką, niemal palonokarmelową słodycz daktyli, po której uderzyła soczysta kwaśność.

Marakuja wybiegła na pierwszy plan, roztaczając swój kwaśno-słodkawy, bardzo egzotyczny i rześki smak.

Wtórowała jej wytrawna kwaskowatość kokosa, a także jego naturalny, delikatny smak. Wyraźnie czułam nutę kwaskawo-goryczkowatego oleju kokosowego. On właśnie pilnował, by daktyle trzymały się palonego wydźwięku. Sam w sobie nie był jednak silny.

Bliżej końca kwaśna marakuja mieszająca się ze słodkimi daktylami kojarzyła mi się z brzoskwinią. Wtedy to smak wiórków kokosa przyjemnie się wkręcił między owoce, a olej kokosowy. Ten ostatni zakreślił pewną wytrawność.

W posmaku pozostał intensywny smak marakui, przyjemny, w pełni naturalny kokos i daktyle. Zamiast poczucia słodyczy, czułam soczystą rześkość, a tuż obok... trochę pieczenia w gardle oleju kokosowego i marakui.

Całość smakowała wyjątkowo. Bardzo odważne połączenie rześkości kwaśnej marakui i mocy kokosa - w dużej mierze oleju. Naturalne wiórki zdawały się zakreślać tło wydarzeń, a słodycz była przyjemnie i zaskakująco niska, a za to głęboka.

Baton bardzo mi smakował.  Szczerze polecam go wszystkim, bo nie wyszedł kontrowersyjnie, a niecodziennie, intrygująco i smakowicie.


ocena: 9/10
kupiłam: Tesco
cena: 3,99 zł (za 50 g; promocja)
kaloryczność: 398 kcal / 100 g; sztuka 50 g - 199 kcal
czy znów kupię: kiedyś możliwe

Skład: daktyle 68%, kokos 27%, koncentrat soku z marakui 5%

piątek, 19 kwietnia 2019

Tesco finest Swiss 85 % ciemna

Tej czekolady nigdy nie zamierzałam kupić. Może brzmi to jak wstęp do jakiegoś tłumaczenia się, ale naprawdę, akurat ta mnie nie kusiła. Byłam sceptyczna do tych o pozornie wysokiej zawartości kakao (sztucznie podbitej kakao w proszku, a do tego nie wiedziałam, czy także nie tłuszczem), a i miałam wrażenie, że te "Swiss" to jednak trochę co innego (np. inny producent) niż same Tesco finest z konkretnych regionów. O tych opatrzonych szwajcarskością czytałam, że mają jakieś tam wady... Podczas jednych zakupów w Tesco wzięłam sobie przecudowną miętową - tylko jedną, bo krótka data i okazało się, że jest na nie wielka promocja. Jedyne 3,50? Wróciłam po kolejne (a co tam, mogę i po terminie kończyć!) i pomyślałam, że w takiej cenie to mogę dać szansę i tej skoro Uganda 78 % i Dominican Republic 85 % były smaczne. Przy kasie okazało się, że... ta objęta promocją nie jest. Mimo również tylko miesiąca czy dwóch do dnia ostatecznego... no ale niech im będzie. Tym samym czekoladę zjadłam już tydzień po zakupie, acz nie było to dla niej na plus, bo na pewno nie było motywowane pozytywnie np. "ojejku, jak bardzo mam na nią ochotę!", a raczej "chodź tu, droga cholero, i tylko spróbuj mi nie smakować!".

Tesco finest Swiss 85 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao, wyprodukowana w Szwajcarii dla Tesco.

Rozerwawszy sreberko, zdziwiłam się, gdy dobiegł mnie smakowity, żywy zapach lasu iglastego i słodko-kwaskowatego, jasnego miodu. Im dłużej wąchałam czekoladę, tym więcej ujawniała soczystości niż kwasku. W końcu wyłoniły się jeżyny, idealnie pasującego do ciemnego lasu.

Tabliczka wydawała się suchawa, ale nie jakoś bardzo. Określiłabym ją jako "w porządku". Była twarda, ale nie kamienna; przyjemnie trzaskała.
W ustach rozpływała się bardzo powoli z racji tego, że była bardzo zbita. Nieco się lepiła, miękła, ale do końca zachowała formę kawałka. Cechowała ją mazista tłustość, ale też pojawiająca się chwilami szorstkości (i niemal drobinki kakao, kojarzące się ze scukrzonym miodem). W tle pobrzmiewała się mączna proszkowość. Trochę to wysuszało tłustość, więc ogółem w tej kwestii wszystko wydawało się przystępne i wyważone.

W smaku w pierwszej chwili mignęła mi przyjemna gorzkość, goniona przez kakaową suchość. Gorzkość okazała się jednostajną bazą tej czekolady.

Suchość może i zaczęła ryzykownie, zachwiała się w lekko cierpkim kierunku, ale po paru chwilach przybrała paloną postać. Wyraźnie czułam proste, zwykłe kakao, ale w żadnym wypadku nie miało ordynarnego wydźwięku. Było po prostu... gorzkawo kakaowe, z czasem coraz bardziej palono-orzechowe.

Orzechowość zdawała się niczym magnes przyciągać waniliową słodycz. Zrobiło się zaskakująco słodko i łagodnie.

Mniej więcej w połowie wkradł się bardziej żywy motyw. Była to pewna soczystość, starająca się uwypuklić cierpkość... jeżyn? Pojawił się w tym wszystkim bardziej "roślinno-wilgotny" wątek, jednak niezbyt owocowy... Jeżyny podsunęły mi na myśl leśną ściółką, a w końcu las iglasty.
Smak "zapachu drzew z igiełkami" zagarnął orzechowo-palone tony.

Słodycz niezachwianie opływała wszelkie przewijające się nuty i waniliowością udanie przekradła się do leśnego klimatu. Nagle wyraźnie poczułam miód ze spadzi iglastej (które to skojarzenie dodatkowo podkreślała "scukrzona" struktura). Było to takie... słodko-drzewne i nibykwaskowate.

Stateczna gorzkawość płynęła niestrudzenie, waniliowo-miodowa słodycz oplotła ją, a ta nieco "podsuszyła" leśne klimaty bardziej palonym posmakiem (choć nie było to mocne palenie). Orzechy zrobiły się bardziej drzewne, wanilia wypłynęła na wierzch, a ja poczułam niemal maślaną sugestię.

Po wszystkim pozostał leciutko cierpki, łagodnie gorzkawy posmak ewidentnie kakao i palono-drzewno-orzechowy motyw w tonacji gorzkawej, ale delikatnie i słodkawej za sprawą wanilii.

Całość bardzo mi smakowała, choć wdziała mi się bardziej jako "zwykłe kakao w formie tabliczki", niż czekolada. Smak kakao był wyraźnie wyczuwalny, ale nie był nieprzyjemny. To dobre kakao (ja lubię kakao), ale takie najzwyklejsze na świecie. Dopiero obok niego znalazła się odrobinka ciemnoczekoladowej głębi. Nuty lasu iglastego, drzew i orzechów miały wydźwięk łagodny, a po połączeniu ze sporą (ale odpowiednią) ilością waniliowej słodyczy, zaserwowały miód ze spadzi iglastej. Waniliowo-miodowy smak trafił na odpowiedni stopień palenia całości - podobnie jak kakao był wyraźny, ale nie za mocny.
No i właśnie dochodzimy do puenty, bo... ogół nie był mocny. To przystępna, łagodna czekolada o gorzkawym smaku. Wciąż słodka, niekwaśna z minimalną, a przyjemną cierpkawością (kakao i jeżyn).
Podobało mi się, że jak już dodali kakao w proszku, to przynajmniej nie odtłuszczone; wyważenie też mi do gustu przypadło, a i choinki - fajna sprawa (jadłam ją akurat pod koniec grudnia, więc fajnie się wpasowała). Struktura... raz i drugi myślałam, że zacznie mnie męczyć, ale nie... całość była taka spokojna, że gdy się w taki leniwie-spokojny stan wprowadziłam, było w porządku.
Po prostu nie mogę nie odnieść się do próchnowatego Lindta 85% - proszę bardzo, Lindcie, ucz się - można zrobić czekoladę w tym przedziale cenowym o tej zawartości i nawet dodając zwykłe kakao, smacznie!


ocena: 9/10
kupiłam: Tesco
cena: 6,99 zł
kaloryczność: 604 kcal / 100 g
czy znów kupię: mogłabym

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, kakao w proszku, naturalny aromat waniliowy

czwartek, 18 kwietnia 2019

Heidi Colors of Summer Coconut mleczna z wiórkami kokosowymi i biała

Lubię połączenie kokosa i czekolady tak ogółem. Kokos widzę jako dodatek na tyle "czekoladouniwersalny", że pasuje do każdej. Przy zakupie tabliczek Heidi z linii Colors of Summer, nawet nie przeczytałam, czym właściwie ta jest, bo o wiele bardziej ciekawiła mnie pomarańczowa. Kokos... po prostu nie mógł być zły w połączeniu mlecznej i białej. Dopiero w dniu sesji zdjęciowej doczytałam, że to nie wyjątkowo kokosowa czekolada (np. mleczna z wiórkami i biała kokosowa), a po prostu właśnie mleczna z wiórkami i biała. Czysta biała od Heidi tak średnio mi się widziała, ale... nawet po wielu babolach tej marki liczyłam, że kokos jakoś sobie poradzi. I wciąż, po przekokosowanej Katy, liczyłam na dobrą kokosową czekoladę. Taak, w przypadku tej już wiedziałam, że na za dużą ilość wiórków narzekać nie będę.

Heidi Colors of Summer Coconut to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z wiórkami kokosowymi i biała.

Sceptycznie rozerwałam sreberko, by zastygnąć w bezruchu i wytrzeszczyć oczy. Do mojego nosa dotarł powalająco smakowity, kokosowy zapach. Cechowała go leciutka sztucznawość i silna słodycz, niemal słodziuteńkość, bo wtłoczona w śmietankowo-mleczną toń.

Tabliczka wyglądała całkiem ładnie, choć kolor mlecznej wydał mi się ulepkowaty. Ogół w dotyku sprawiał wrażenie proszkowego, a zarazem znacząco tłustego, jakby miało się to zaraz zacząć rozpuszczać.
Mimo to, łamała się pykając. Nie robiła tego jednak równo po podziale na kostki, a tak, jak zachodziły na siebie "esy floresy" (według mnie mogły być bardziej pociągnięte i wykręcone).

Czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym, łatwo. Biała natychmiast miękła, przeistaczając się w zwartą, maślaną grudkę z lekkim, proszkowym efektem. Mleczna miękła wolniej i była znacznie gładsza. Rozpuszczała się strasznie wodniście. Wiórków było tak mało, że nie przeszkadzały jej w tym. Ich dodatek wyszedł nijako, bo były okropnie przemielone - a szkoda, bo oprócz tego wydawały się przystępnie chrupiąco-trzeszczące, prażone.

Biała czekolada w smaku od pierwszej chwili smakowała jak mieszanina masła i cukru, przy których po paru chwilach rozwinęło się też mleko w proszku. Cukrowość błyskawicznie zaczynała aż drapać w gardle. Mniej więcej w połowie odnotowałam w niej niemal nieuchwytną kokosową nutę, która podkreśliła mleczność.

Mleczna czekolada już w trakcie robienia kęsa przytłoczyła mnie smakiem "taniochy". Jakbym jadła jakąś najtańszą figurkę / wyrób czekoladopodobny. Słodycz najpierw wydała się w miarę niska, potem nagle drastycznie wzrosła. Tani, kakałkowy smak najpierw kojarzył mi się z polewą, a gdy rozwinęła się maślaność i mleko, bardziej z jakąś budżetową masą do ciasta. Polewowemu kakao na ratunek pospieszyła jednak kokosowa nuta. Ewidentnie aromat, ale całkiem smakowity. Gdy zaczęły wyłaniać się wiórki, nadeszło kokosowe wsparcie. Smak kokosa trochę pomógł czekoladzie, ale niestety było go za mało w stosunku do cukru i masła, by mógł przeprowadzić rewolucję.

W przypadku miejsc, gdzie czekolady się wymieszały, wyszło chyba najlepiej. Było to straszliwie cukrowe, ale biała czekolada dodatkowo zwracała uwagę na kokosową nutę i mlecznoczekoladowość. W połączeniu wyszło mniej tanio, ale gdy kawałek rozpływał się już jakiś czas, umykała kokosowość wiórków (bo i mało ich było w stosunku do tłustej masy).

Po wszystkim zostało przesłodzenie i posmak kokosa - raczej sztucznego, niż naturalnego, ale on był jeszcze do przyjęcia. Sama czekoladowość jakoś nikła w cukrowości.

Całość wyszła tanio, tandetnie. O dziwo sztuczność kokosa wyszła tu przyjemnie (bo delikatnie?), ale tabliczce brakowało takiego wyrazistszego kokosowego smaku. Pobrzmiewał w tle... A cała cukrowość i maślaność czekolad po prostu za bardzo przytłaczały. Biała wyszła cukrowo-maślanie ciężka, a mleczna nijako-polewowa.
Nie podobała mi się też struktura - miękkie to i wodniście-tłuste, wiórki zniszczone. Takie to wszystko "żadne" wyszło. Można bezrefleksyjnie zjeść i nie umrzeć, ale mnie ta cukrowość i nicość przybiły, że po dwóch kostkach podziękowałam.
Ile ja bym dała za to, żeby czekolada smakowała tak, jak pachniała...

Resztę czekolady oddałam Mamie. Według niej "może być", te 8 kostek "a zjadłam, tak do kabaretu". Stwierdziła, że trochę mało kokosowa, ale najbardziej przeszkadzała jej "konsystencja figurek czekoladopodobnych". Dodała, że "nawet smak się trochę z nimi kojarzył". I pomyśleć, że swoich wniosków wcześniej z nią nie konsultowałam!


ocena: 4/10
kupiłam: Carrefour
cena: 5,49 zł (za 80g)
kaloryczność: 559 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, wiórki kokosowe 0,9%, lecytyna sojowa, naturalne aromaty (kokosowy, waniliowy)