Choć myślałam, że tego dnia będę degustować coś zupełnie innego, ostatnia posiadana tabliczka Meybol tak mnie ciekawiła, że nie mogłam jej się oprzeć. Po prostu nie mogłam się doczekać odkrycia, czym różni się od Meybol Cacao Single Origin Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo. Otóż obie są z tego samego regionu Peru, a różnią się odmianą kakao. Dzisiaj opisywana jest z criollo, a więc i tak bardzo dobrego jakościowo, a podlinkowana z Chuncho, ponoć naj-naj, które mnie aż tak nie zachwyca. Obstawiałam, że dzisiaj prezentowana to... to będzie coś. A co? No właśnie, wychodziłam z siebie, nie mogąc się doczekać jej otwarcia.
Meybol Cacao Single Origin Vraem - Peru 72 % Cacao Nativo to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao Nativo z Peru, z regionu Vraem (dolina rzek Apurímac, Ene i Mantaro).
Po otwarciu uderzyły mnie aż cytrusowo soczyste rodzynki. W wyobraźni ujrzałam jasne, wielkie rodzynki Golden Jumbo, które zachowały mocno świeży element "winogronowawy", ale... skryły w sobie też pewną goryczkę? Wyraźnie czułam drzewa i orzechy. Choć początkowo niejednoznaczne, w trakcie degustacji na pewno wskazałabym pekany. Nieco oblane karmelem czy syropem klonowym. Wniósł pewną roślinność, ale i słodycz. Ta miała wyraźnie kwiatowe echo. Myślałam o kwiatach o mięciutkich płatkach. Zaraz też do głowy przyszło mi bananowe, może bananowo-jakieś smoothie w wysokiej szklance właśnie z zatkniętym dla ozdoby jakimś kwiatem. W tle niewątpliwie też coś mlecznego się snuło. Może... wiśniowy, słodko-kwaskawy jogurt? W dodatku z nutą róż?
A ta ciągle powracająca goryczka i lekka cierpkość o roślinnym podszyciu z czasem wyraźnie zaskoczyła na niemal algową herbatę. Zieloną, choć niekoniecznie.
W dłoniach tabliczka wydała mi się kremowo-sucha, zbita i gęsta, raczej mało tłusta. Masywność potwierdziła przy łamaniu. Była twarda i głośno trzaskająca, trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się łatwo, choć w tempie umiarkowanym, nawet dość wolnym. Wyszła kremowo, ale zupełnie nie tłusto. Skojarzyła mi się z proszkowo-pylistymi lodami śmietankowymi... proszkowymi od kakao, miazgi z orzechów czy coś? Albo ze sproszkowanym... czymś. Smak sugerował matchę. Czekolada okazała się gęsta właśnie jak syte lody śmietankowo-owocowe, a więc z lekką soczystością. Chwilami podchodziła aż pod surową ziarnistość, z której to wyciskał się sok (tu skojarzyła mi się z dawnymi Menakao).
Robiąc kęsa / wkładając kawałek do ust czułam, jakby to był słodziutki banan, nie czekolada. Słodycz uderzała, spejtana z soczystością. Pojawił się kwasek i lekko podsuszono-winogronowawy motyw, który błyskawicznie zaskoczył na rodzynki. Odnotowałam wprawdzie motyw palono-cukrowy, ale jednak za soczysty na karmel. To dosłownie armia rodzynek Golden. Przejawiały leciutką żywiczność, kadzidlaność.
Tym samym weszły drzewa. Najpierw z żywiczną nutką, potem wyraźniej słodsze, łagodniejsze... niczym ukwiecone drzewa. Kwitnące wiśnie? Z lekko soczystym echem, zapowiedzią owoców.
Ta łagodna drzewność mieszała się z orzechami pekan. Tłustawe, naturalnie słodkawo-łagodne, choć z wpisaną goryczką, orzechy łączyły słodycz i gorzkość. Dołączyła do nich śmietankowa nuta, trochę mleczna... Pomyślałam o mleku lub shake'u bananowym. Kwiaty wydawały się aż delikatniusio muskające, rześkie, wilgotne. Wyobraziłam sobie jaśmin, biały lilak... A potem banan przyciągnął więcej uwagi jako... słodki, ale bardziej dosadnie, esencjonalnie.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa od mlecznej nuty i soczystości odszedł lekki kwasek. Pomyślałam o jogurcie wiśniowym i znów aż cytrusowawych, kwaskawych rodzynkach. Pojawiło się więcej kwasku, otarł się aż o cytrynę. Cytrynę ze skórką? Wyłapałam też egzotycznego... ananasa? Wzrosła cierpkość.... może i banany zrobiły się lekko cierpkawe?
Kompozycja stała się dość chłodna, jakby pojawiły się burzowe chmury. Rześkość rosła, a ja odnotowałam ziemistą nutę. Nagle goryczkowate pekany zmieniły się w gorzkie, ciemne drzewa. To drzewa dosadne, w ciemnym lesie z grubymi konarami porastającymi wilgotną glebę. Drzewa zaczęły dominować, a obok nich pojawiła się roślinno-algowa herbata.
Herbata... mulista, cierpka. Raczej zielona z racji ogólnej roślinności, choć nie tylko. Może to bardziej herbato-napary ziołowe? Zebrało się trochę ostrości, dymu... wciąż słodko-kadzidlanego, ale z coraz mocniejszą goryczką. Zahaczył o pikanterię, a ja pomyślałam o słodko-ostrych goździkach i innych przyprawach korzennych. Lukrecji? Goryczkowatym cynamonie? Herbaty wpisały go w siebie.
Orzechy z dymem, karmelem... przerobiły lwią część słodyczy na syrop klonowy o przypalonych nutach. Wydawał się skapywać na... banany... coś bananowego. Pieczone banany z orzechami? Shake? Deser z pekanami i syropem klonowym? Może też rodzynkami? Mlecznawa nuta nie odpuszczała. To było takie płynne, że nie mogłam uchwycić.
Cierpkość roślin też miała się nieźle. Drzewa i orzechy podkreśliły herbatę, a ja pomyślałam o algowo-śmietankowej matcha latte (zielonej herbacie ze spienionym mlekiem). To było aż ziemiście-muliste i jednocześnie słodkie. Myśli wracały do lukrecji, jednak to nie była zupełnie ona.
Na samej końcówce ziemista mulistość mieszała się z lukrecją, jej chłodem, ale też drzewną nutą... drzewno-herbacianą i żywiczną? Wyraźnie czułam śmietankę i orzechy. Już tylko lekkie wspomnienie owoców, jakby kwiaty ukryły je niemal zupełnie i... same zmieniły się w jakiś napar.
Po zjedzeniu została cierpkość zielonej, mocnej herbaty i pewna śmietankowość. Czułam też orzechy, może migdały wraz z drzewną cierpkością. Oczami wyobraźni widziałam starą, zawilgoconą ziemią i mułem korę, korzenie. To było aż brudne, a jednak też... słodkie (odlegle lukrecjowe?). Jak bardzo ciemny, palony syrop klonowy i słodko-goryczkowate rodzynki.
Całość była obłędna. Wysoka słodycz należała głównie do bananów i rodzynko-karmelowo-syropoklonowego splotu. Była roślinna, soczysta, a i zestawiona z cierpkością oraz gorzkością herbaty (zielonej?), drzew, pekanów, ziemi. Wszystkie one naturalnie nie były mocno gorzko-gorzkie, ale dosadne i charakterne. Lekka nuta śmietanki w tle wyszła przyjemnie, mlecznie. Kwaśniejsze owocowe motywy przełamały co trzeba, a jednak nie uczyniły kompozycji zbyt owocową. W dodatku urzekła mnie nietłusta, charakterna struktura. To jedna z najlepszych czekolad, jakie ostatnio jadłam.
Aż uśmiechnęłam się na myśl, że raptem poprzedniego dnia jadłam też obłędną Amano Dos Rios Dominican Republic 70 %, która z kolei smakowała herbatą czarną.
Meybol Chuncho 75 % też była drzewna, żywicznie-kadzidlana i śmietankowa, ale w zupełnie innym sensie. Śmietankowo-maślanie delikatna, w momencie gdy śmietanka we Vraem to jedynie dodatek. Do czego? Do drzew i pekanów, herbaty. Wyszła o wiele bardziej roślinnie, cierpko-goryczkowato i... gorzko. Słodycz Vraem to syrop klonowy, Chuncho miód. Vraem była też mniej owocowa niż egzotycznie owocowa bomba Chuncho. Obie pyszne, acz dzisiaj przedstawiana bardziej wpisała się w mój gust. I skojarzyła mi się strukturą z dawnymi Menakao, które kochałam za taką... dzikość, surowość.
ocena: 10/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: bardzo możliwe
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy