sobota, 30 kwietnia 2022

Meybol Cacao Single Origin Vraem - Peru 72 % Cacao Nativo ciemna

Choć myślałam, że tego dnia będę degustować coś zupełnie innego, ostatnia posiadana tabliczka Meybol tak mnie ciekawiła, że nie mogłam jej się oprzeć. Po prostu nie mogłam się doczekać odkrycia, czym różni się od Meybol Cacao Single Origin Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo. Otóż obie są z tego samego regionu Peru, a różnią się odmianą kakao. Dzisiaj opisywana jest z criollo, a więc i tak bardzo dobrego jakościowo, a podlinkowana z Chuncho, ponoć naj-naj, które mnie aż tak nie zachwyca. Obstawiałam, że dzisiaj prezentowana to... to będzie coś. A co? No właśnie, wychodziłam z siebie, nie mogąc się doczekać jej otwarcia.

Meybol Cacao Single Origin Vraem - Peru 72 % Cacao Nativo to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao Nativo z Peru, z regionu Vraem (dolina rzek Apurímac, Ene i Mantaro).

Po otwarciu uderzyły mnie aż cytrusowo soczyste rodzynki. W wyobraźni ujrzałam jasne, wielkie rodzynki Golden Jumbo, które zachowały mocno świeży element "winogronowawy", ale... skryły w sobie też pewną goryczkę? Wyraźnie czułam drzewa i orzechy. Choć początkowo niejednoznaczne, w trakcie degustacji na pewno wskazałabym pekany. Nieco oblane karmelem czy syropem klonowym. Wniósł pewną roślinność, ale i słodycz. Ta miała wyraźnie kwiatowe echo. Myślałam o kwiatach o mięciutkich płatkach. Zaraz też do głowy przyszło mi bananowe, może bananowo-jakieś smoothie w wysokiej szklance właśnie z zatkniętym dla ozdoby jakimś kwiatem. W tle niewątpliwie też coś mlecznego się snuło. Może... wiśniowy, słodko-kwaskawy jogurt? W dodatku z nutą róż?
A ta ciągle powracająca goryczka i lekka cierpkość o roślinnym podszyciu z czasem wyraźnie zaskoczyła na niemal algową herbatę. Zieloną, choć niekoniecznie. 

W dłoniach tabliczka wydała mi się kremowo-sucha, zbita i gęsta, raczej mało tłusta. Masywność potwierdziła przy łamaniu. Była twarda i głośno trzaskająca, trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się łatwo, choć w tempie umiarkowanym, nawet dość wolnym. Wyszła kremowo, ale zupełnie nie tłusto. Skojarzyła mi się z proszkowo-pylistymi lodami śmietankowymi... proszkowymi od kakao, miazgi z orzechów czy coś? Albo ze sproszkowanym... czymś. Smak sugerował matchę. Czekolada okazała się gęsta właśnie jak syte lody śmietankowo-owocowe, a więc z lekką soczystością. Chwilami podchodziła aż pod surową ziarnistość, z której to wyciskał się sok (tu skojarzyła mi się z dawnymi Menakao). 

Robiąc kęsa / wkładając kawałek do ust czułam, jakby to był słodziutki banan, nie czekolada. Słodycz uderzała, spejtana z soczystością. Pojawił się kwasek i lekko podsuszono-winogronowawy motyw, który błyskawicznie zaskoczył na rodzynki. Odnotowałam wprawdzie motyw palono-cukrowy, ale jednak za soczysty na karmel. To dosłownie armia rodzynek Golden. Przejawiały leciutką żywiczność, kadzidlaność.

Tym samym weszły drzewa. Najpierw z żywiczną nutką, potem wyraźniej słodsze, łagodniejsze... niczym ukwiecone drzewa. Kwitnące wiśnie? Z lekko soczystym echem, zapowiedzią owoców.

Ta łagodna drzewność mieszała się z orzechami pekan. Tłustawe, naturalnie słodkawo-łagodne, choć z wpisaną goryczką, orzechy łączyły słodycz i gorzkość. Dołączyła do nich śmietankowa nuta, trochę mleczna... Pomyślałam o mleku lub shake'u bananowym. Kwiaty wydawały się aż delikatniusio muskające, rześkie, wilgotne. Wyobraziłam sobie jaśmin, biały lilak... A potem banan przyciągnął więcej uwagi jako... słodki, ale bardziej dosadnie, esencjonalnie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa od mlecznej nuty i soczystości odszedł lekki kwasek. Pomyślałam o jogurcie wiśniowym i znów aż cytrusowawych, kwaskawych rodzynkach. Pojawiło się więcej kwasku, otarł się aż o cytrynę. Cytrynę ze skórką? Wyłapałam też egzotycznego... ananasa? Wzrosła cierpkość.... może i banany zrobiły się lekko cierpkawe?

Kompozycja stała się dość chłodna, jakby pojawiły się burzowe chmury. Rześkość rosła, a ja odnotowałam ziemistą nutę. Nagle goryczkowate pekany zmieniły się w gorzkie, ciemne drzewa. To drzewa dosadne, w ciemnym lesie z grubymi konarami porastającymi wilgotną glebę. Drzewa zaczęły dominować, a obok nich pojawiła się roślinno-algowa herbata.

Herbata... mulista, cierpka. Raczej zielona z racji ogólnej roślinności, choć nie tylko. Może to bardziej herbato-napary ziołowe? Zebrało się trochę ostrości, dymu... wciąż słodko-kadzidlanego, ale z coraz mocniejszą goryczką. Zahaczył o pikanterię, a ja pomyślałam o słodko-ostrych goździkach i innych przyprawach korzennych. Lukrecji? Goryczkowatym cynamonie? Herbaty wpisały go w siebie.

Orzechy z dymem, karmelem... przerobiły lwią część słodyczy na syrop klonowy o przypalonych nutach. Wydawał się skapywać na... banany... coś bananowego. Pieczone banany z orzechami? Shake? Deser z pekanami i syropem klonowym? Może też rodzynkami? Mlecznawa nuta nie odpuszczała. To było takie płynne, że nie mogłam uchwycić.

Cierpkość roślin też miała się nieźle. Drzewa i orzechy podkreśliły herbatę, a ja pomyślałam o algowo-śmietankowej matcha latte (zielonej herbacie ze spienionym mlekiem). To było aż ziemiście-muliste i jednocześnie słodkie. Myśli wracały do lukrecji, jednak to nie była zupełnie ona.

Na samej końcówce ziemista mulistość mieszała się z lukrecją, jej chłodem, ale też drzewną nutą... drzewno-herbacianą i żywiczną? Wyraźnie czułam śmietankę i orzechy. Już tylko lekkie wspomnienie owoców, jakby kwiaty ukryły je niemal zupełnie i... same zmieniły się w jakiś napar. 

Po zjedzeniu została cierpkość zielonej, mocnej herbaty i pewna śmietankowość. Czułam też orzechy, może migdały wraz z drzewną cierpkością. Oczami wyobraźni widziałam starą, zawilgoconą ziemią i mułem korę, korzenie. To było aż brudne, a jednak też... słodkie (odlegle lukrecjowe?). Jak bardzo ciemny, palony syrop klonowy i słodko-goryczkowate rodzynki.

Całość była obłędna. Wysoka słodycz należała głównie do bananów i rodzynko-karmelowo-syropoklonowego splotu. Była roślinna, soczysta, a i zestawiona z cierpkością oraz gorzkością herbaty (zielonej?), drzew, pekanów, ziemi. Wszystkie one naturalnie nie były mocno gorzko-gorzkie, ale dosadne i charakterne. Lekka nuta śmietanki w tle wyszła przyjemnie, mlecznie. Kwaśniejsze owocowe motywy przełamały co trzeba, a jednak nie uczyniły kompozycji zbyt owocową. W dodatku urzekła mnie nietłusta, charakterna struktura. To jedna z najlepszych czekolad, jakie ostatnio jadłam.
Aż uśmiechnęłam się na myśl, że raptem poprzedniego dnia jadłam też obłędną Amano  Dos Rios Dominican Republic 70 %, która z kolei smakowała herbatą czarną. 

Meybol Chuncho 75 % też była drzewna, żywicznie-kadzidlana i śmietankowa, ale w zupełnie innym sensie. Śmietankowo-maślanie delikatna, w momencie gdy śmietanka we Vraem to jedynie dodatek. Do czego? Do drzew i pekanów, herbaty. Wyszła o wiele bardziej roślinnie, cierpko-goryczkowato i... gorzko. Słodycz Vraem to syrop klonowy, Chuncho miód. Vraem była też mniej owocowa niż egzotycznie owocowa bomba Chuncho. Obie pyszne, acz dzisiaj przedstawiana bardziej wpisała się w mój gust. I skojarzyła mi się strukturą z dawnymi Menakao, które kochałam za taką... dzikość, surowość.


ocena: 10/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: bardzo możliwe

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 29 kwietnia 2022

Galler Chocolaterie Noir Biscuit ciemna 60 % z nadzieniem orzechowym z kawałkami orzechów laskowych i ciastkami / wafelkami

Czasem trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego akurat dany czekoladowy twór wydał mi się atrakcyjny. Ma na to wpływ wiele czynników. Swego czasu Mama narobiła mi ochoty na "coś michałkowego / pierrotowatego / bajecznego", jednak na pewno nie na same cukierki ani nic, na czym deklaracja michałkowości by się znalazła. Nie sądziłam bowiem, by obecnie coś tego typu mogło mi smakować, a batonowej i cukierkowej formy po prostu nie lubię. Zamawiałam jednak pewne ciemne czekolady i z oferty marki wyhaczyłam jeszcze ich propozycje nadziewane w formie batonów (powtarzając sobie: "to czekolada, ale w trochę innej formie"). Uznałam, że jednego z ciekawości spróbować mogę. Najpierw planowałam kupić z ciastkami korzennymi jako czystą tabliczkę z ich kawałkami oraz nadziewanego nimi batona, ale w końcu uznałam, że... jakoś nie bardzo mi chyba po drodze z korzennymi tabliczkami; za dużo by tego się zrobiło. Jak zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, pomyślałam, że te moje "coś..." mógłby w pewnym stopniu oddać. Czekoladowa gęstwina z jakimiś orzechami / ciasteczkami / wafelkami? W ciemnej czekoladzie - o, to do mnie przemówiło. Mimo wszystko, nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale... kto wie?


Galler Chocolaterie Noir Biscuit to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao nadziewana kremem / praliną / nugatem na bazie orzechów laskowych z kawałkami orzechów i ciasteczek (wafelków? feulietine?); w formie batona, którego nadzienie stanowi 52 %.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach lekko gorzkawych, raczej surowych orzechów laskowych. Od razu wyobraziłam sobie takie w skórkach, zdecydowanie w towarzystwie ciemnej czekolady o piernikowo-melasowym charakterze. Wydała mi się wysoce, ale jednocześnie palono cukrowa. Odnotowałam też lekko waniliowe echo, a także coś nugatowego. Po podziale wzrósł melasowo-orzechowy wątek. Pojawił się palono-podsmażony, przypalony motyw wafelków i palonego cukru.

W dotyku czekolada wydała mi się tłusto-ulepkowata, skora do mięknięcia. Choć przy łamaniu baton lekko pykał, każda chwila z nim spędzona nakręcała myśli o tym, że to bloczek ulepka. Był ciężki i masywny. Bardzo gruba czekolada okazała się sowicie nadziana gęstym, miękkim nugatem. Wyglądał na kruchy, ale był tłusty. Gdy odgryzałam kawałek wielkiej kostki, czekolada nieco się w niego zapadała. Wypełniały go kawałki orzechów widoczne gołym okiem. Szybko jednak okazało się, iż nie był tym, czym się wydawał. Otóż nugat to jakby zbitka-zlepek z kawałków rozmaitej wielkości, powleczonych tłusto-oleistym kremem. Było tam mnóstwo drobinek i sporych kawałków orzechów oraz (wydaje mi się, że jeszcze więcej) brył, bryłek, bryłeczek i płatków wafelko-ciastek "feulietine". Były twardo-chrupiące w dużej mierze w cukrowy sposób, bo chyba zrobiono je na jego bazie.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i tłusto. Stawiała lekki, plastikowy opór. Była jednak jednocześnie nieco kremowa, ale aż ślisko gładka. Miękła i gięła się, na podniebieniu pozostawiając smugi. Przypominała kiepską polewę.
Z czasem odsłaniała nadzienie, które okazało się z nią dość spójne. Wyszło bardzo tłusto, nie tak masywnie, jak wyglądało. Rozpuszczało się chętnie, ale w umiarkowanym tempie, bo stopował je ogrom dodatków. Było maziście-miękkawe, ulepkowate i bazowo śliskie. Szybko wypuszczało ogrom drobnych i trochę większych kawałków orzechów oraz "herbatników", a dokładniej wafelków pokrytych rozpuszczającym się cukrem. Zostawiałam je na koniec.
Gdy czekolada już zniknęła, dodatki okazały się początkowo twarde. Cukier z wafelków rozpuszczał się lub trzeszczał gryziony. Orzechy chwilami chrupały, a chwilami... jakoś niespecjalnie; wykazywały miękkawość przeciętnej siekanej drobnicy. Wafelki do końca zachowały chrupiącą twardość i skrzypienie cukru. Dopiero gdy zniknął nasiąkały w nieco... waflowo-naleśnikowym sensie.

W smaku czekolada przedstawiła się jako cukrowo-waniliowo słodka. Mimo to słodycz nie była straszliwie wysoka. Szybko dołączyła do niej gorzkość. Wyszła palono-cierpko, trochę kawowo, z czasem też trochę piernikowo. Myślę o korzennych, cynamonowych piernikach w polewie czekoladowej, wyraźnie ciemnej. Wyraźnie przesiąkła orzechowym nadzieniem, ale nie tylko. Słodycz cukru z czasem też robiła się coraz bardziej palona, palono-melasowa.

Słodycz palonego cukru, melasy i orzechowość rosły wraz z tym, jak do czekolady dołączało nadzienie. Okazało się bardzo cukrowe, zdecydowanie przesłodzone, ale też wyraźnie orzechowe. Poczułam orzechy laskowe w wydaniu czekoladowo-nugatowym, ale nieco... palono-przysmażonym. W słodyczy odnotowałam leciutką waniliowość i kakałkowo-słodziutkie echo. Pojawiła się maślano-śmietankowa nutka. Gorzkawość kakao niemal zupełnie została utemperowana maślanością, która wpisała się jednocześnie także w nugatowość. Środek z czasem wplótł więcej mleka i oleiste echo.

Gdy tylko dodatki zaczęły zdradzać swoją obecność, cukrowość podskakiwała. W nugatowość i maślaność z ochotą wpisała się nutka... smażonych naleśników. Wydały mi się bardzo słodkie, nieco przesmażone i maślane, ale bez dwóch zdań naleśnikowe, z czasem wzbogacone o karmelową wafelkowość. Gdy kawałki dodatków wyłaniały się z gęstego kremu, do głowy przyszły poprzypalane, melasowo-karmelowe, cukrowe wafelki. Zawarły w sobie palono-korzenne echo, ale znikało na rzecz orzechów i smażonej nutki. Nie był to motyw silny, ale z czasem do wyłapania. Wyszło to dość... melasowo-pralinowo, ulepkowato.

Czekolada rozpływała się wolniej od środka, więc została, by jeszcze cukrowo-gorzkawym akcentem podsumować cukrowo-naleśnikowy występ środka. Mignęło mi to skojarzeniem z... tłustymi naleśnikami z wymaksowanym w kakao smarowidłem typu Nutella. W końcu jednak i ona zostawiła dodatki.

Te już po wszystkim gryzione smakowały sobą, a więc w dużej mierze cukrem. Zostało go bowiem jeszcze też na koniec. Rozpuszczał się, odsłaniając wafelki. W tym czasie świeżawe, słodko-gorzkawe, naturalne orzechy laskowe nawet nierozgryzane swoim echem trochę rozbijały słodycz. Wafelki po zaserwowaniu czystego cukru, smakowały bardziej cukrem palonym i jak cukrowe wafle duńskie z nutą naleśników. Mocno palono-cukrowe i pszenno-maślane. Niektóre pokusiły się o lekką goryczkę. Korzenną? Gryzione wyszły jeszcze bardziej naleśnikowo, czemu wtórowały gorzkawe orzechy.

Po zjedzeniu zostało cukrowo-korzenne przesłodzenie, lekkie drapanie w gardle i otłuszczenie ust. W ustach zaś... piernikowo-czekoladowy, palono-melasowy splot z zaskakująco korzennymi (jakby w cynamonie) orzechami laskowymi. Wyszło to bardzo, bardzo korzennie i cukrowo.

Całość uważam za w miarę w porządku, ale jednak bez polotu. Ciemną czekoladę, kakao, orzechy czuć, ale to nie zagrało. Dużo tłuszczowości, mimo że orzechowej, sprawiło, że kompozycja wyszła ulepkowato, a wafelki odstręczały cukrem. Mimo ciekawej nuty naleśników, dużo było w tym czynników odciągających uwagę od tego wydźwięku. Gdyby nie cukrowość, mogłoby być naprawdę przyjemnie. Okazało się to niezbyt w moim guście, ale w zasadzie... będące tym, czym miało być.
To trochę jak połączenie Lindta Creation Knusper Praline z Rapunzel Nirvana Noir.


ocena: 7/10
cena: 8,49 zł (za 65 g; ja dostałam rabat -20%)
kaloryczność: 536 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada (45%): miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy, nadzienie (55%): cukier, orzechy laskowe 22%, ciastka 11% (mąka pszenna, cukier, masło klarowane, odtłuszczone mleko w proszku, słód jęczmienny, sól), tłuszcze roślinne (masło shea, olej kokosowy, olej słonecznikowy), miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, inulina, słodka serwatka w proszku, dekstroza, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa, odtłuszczone mleko w proszku, naturalny aromat waniliowy

czwartek, 28 kwietnia 2022

Amano Dos Rios Dominican Republic 70 % Dark Chocolate ciemna z Dominikany

Choć pierwsza jedzona Amano (Madagascar Sambirano Valley 70 %) nie zrobiła na mnie wrażenia, do marki jeszcze nie nastawiłam się w żaden szczególny sposób. Zdarza się (choć obecnie już bardzo rzadko), że jakaś mnie onieśmiela albo po jednej tabliczce przez np. formę / strukturę (jak w przypadku Benns) wiem, że marka nie ma mi do zaoferowania tego, co kocham. Amano była mi obojętna... wciąż tylko uważałam, że mają przepiękne, malarskie opakowania jak obrazy. Choć nie przepadam za kolorem pomarańczowym, opakowanie dzisiaj przedstawianej zapierało mi dech w piersiach. Taki... cichy, spokojny wschód słońca nad jeziorem - jakoś tak to odczytałam. Przypomniały mi się chwile z dzieciństwa i... tak jakoś.

Amano Dos Rios Dominican Republic 70 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Republiki Dominikany, z regionów rzecznych.

Po otwarciu poczułam wyrazisty splot słodko-goryczkowatych, soczystych cytrusów pod przewodnictwem grejpfruta, zaraz za którym stała pomarańcza. Może też limonka? Prędko na myśl przyszła bergamotka, bo goryczka rozwinęła się jako gorzkość. To już nie tylko wątek skórek cytrusów, ale też herbata - ciemna, mocna... earl grey wyraźnie w otoczeniu drzew rozgrzanych słońcem. Musiała to być herbata posłodzona wanilią, bo i tej nie brakowało. Pomyślałam o kwiatach, jakby wanilia wystąpiła nie tylko jako przyprawa, ale właśnie też kwiaty, co dodatkowo zacieśniało splot bergamotka-drzewa, a cytrusom nadało nieco olejkowego echa. Wydała mi się leciuteńko męsko-perfumeryjna (w pozytywnym sensie). 

Tabliczka sprawiała wrażenie suchawej. Wpisało się to w kamienną twardość, jaką pokazała przy łamaniu i potwierdziła głośnymi trzaskami. Wydała mi się lekko krucha.
W ustach z kolei dała się poznać jako z ochotą mięknąca. Rozpływała się raczej w średnio-wolnym tempie, gładko i kremowo, acz jakby chciała pójść w nieco bardziej pylistym kierunku. Rozbiło to tłustość, bo choć aksamitnie gęsta kremowa, tłustawa to była minimalnie.
Oprócz tego, okazała się soczysta i zbita, przez co kojarzyła się z sorbetem zrobionym z mocy owoców. Ewentualnie owocowo-mlecznym shakiem (bo jednak tłustości trochę było). I tak jednak na koniec zostawiała suchy efekt jak po niektórych kawach.

W smaku po ustach jako pierwsza rozeszła się wyrazista słodycz wanilii. Sproszkowana wanilia podprowadziła kwiaty m.in. wanilii, ale nie tylko. Także białe, np. jaśmin, przejawiające pewną wilgotność.

Prędko podłapała ją leciutko owocowa nuta. Niby soczysta, ale nie taka lekka, a słodka... Czyżbym poczuła dojrzałe borówki amerykańskie? Zaczęło pojawiać się ich coraz więcej.

Zaraz uderzyła soczysta, goryczkowata bergamotka, która ani myślała odciąć się od słodyczy. W jej przypadku była jednak niska. Poganiały ją goryczkowato-słodkie grejpfruty i pomarańcza. Wyraźnie czułam goryczkowate, nawet cierpkawe skórki, echo olejku, szybko przywodzące na myśl aromatyzowaną czarną, liściastą herbatę. Mieszały się z drzewami. Były ciepłe - jakby rozgrzane słońcem. Prędko zaczęły przygotowywać sobie miejsce na pierwszym planie. Pomogły sobie orzechami, a dokładniej gorzkawymi arachidowymi. Wśród drzew też pojawiły się kwiaty, acz bardziej cierpkawe, niektóre może nawet podsuszone.

W tym czasie po cytrusach, którym i wanilia zawróciła w głowie, cała ta kwiatowość upuściła nieco bardziej wilgotny... - wodnisty! - element owoców słodziuteńkich. Wyraźnie czułam słodkie, chwilami kwaskawe borówki amerykańskie. Słodycz, oprócz waniliowej, wpisała więc też w kwiaty i mocno wgryzła w owoce. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa bergamotka i drzewa, do których dobiegały kwiaty i rześkość, stworzyły nieco perfumeryjny, kolońsko-męski klimat. Skumulowały się kwiaty i jakby ususzyły się. Pomyślałam o cierpkich ziołach, o lawendzie, o... suszonej lawendzie szykowanej na jakiś napar / herbatę. Herbata wyraźnie pojawiła się obok drzew na pierwszym planie. Nawet nie zauważyłam kiedy, a wyrównany duet ten zaczął dominować niemal zupełnie. Rozgrzane słońcem drzewa stały się centrum kompozycji, które opłynęła herbata. Niosło to ciepły, rozgrzewający klimat naparu właśnie i słońca. Herbata dodała drzewom pewnej... wilgoci? Pomyślałam o takich miejscami porośniętych mchem. Nie brakowało gorzkości.

Herbata, choć słodka, była goryczkowata, ewidentnie czarna. Znów czułam earl greya, a wiec czarną z nutą cytrusów. Cytrusy, a dokładniej grejpfrut, bergamotka, trochę pomarańczy także wpisały się w goryczkę, która skutecznie odciągała uwagę ciepłem i soczystością od wysokiej, odważnej słodyczy. Chwilami wychodziło to jako napar dość słodki, ale wciąż charakterny. Borówki amerykańskie częściowo odturlały się na tyły, częściowo utonęły w lawendzie i... mieszance kwiatów i ziół na napary.

Pod koniec poczułam odrobinkę przypraw ciepło-korzennych i gorzkość zahaczającą bardziej o kawę niż herbatę. Drzewa trochę złagodniały pod wpływem fistaszkowej nutki. Na tyłach zrobiło się też nieco mlecznie. Borówki amerykańskie wpadły w mleczną zasadzkę. Razem stworzyły mleczno-jagodowy shake, koktajl. On... jakby tak wyciszył ogólną owocowość.

Po zjedzeniu został posmak właśnie lekko śmietankowo-mleczny, może nawet trochę maślany, delikatniejszy, prawie nieowocowy, choć "herbaciane cytrusy" czułam wyraźnie. Dominowała jednak sama herbata, gorzkawa prawie jak kawa i drzewa. Dodatkowo wyraźnie czułam suchość, lekkie ściągnięcie jak po mocnej kawie / herbacie.

Czekolada mnie zaskoczyła. Wyszła jak nieco za słodki earl grey w formie tabliczki. Intensywny smak czarnej herbaty i drzew do pary z kwiatami, ziołami i ogromem goryczkowatych cytrusów, a także interesującą nutką borówki amerykańskiej mieszającej się a to z lawendą, a to z mlecznością, był należycie gorzki i soczysty, choć... to wcale nie taka soczysta, rześka kompozycja. Raczej... wilgotna jak napary, mech, rośliny. To klimat mocny, siekierowo-męski. Co prawda słodycz wydała mi się o wanilię za silna, ale i tak wszystko zacnie wyszło. Struktura też niczego sobie. Podobała mi się jej nietłustość i kremowość. Choć najpierw myślałam, że za słodycz punkt odejmę, to jednak zbudowała taki klimat, tak pazura pokazała mimo słodyczy, iż kupiła mnie zupełnie.
Widzę ją trochę jako dosadniejszą, głębszą i charakterniejszą też earl greyową i bardzo słodką (acz miodowo) Ajalę Dominikanische Republik 70 %. Z oczywistych względów skojarzyła mi się z Beskidem Earl Grey, który jednak był aromatyzowany.


ocena: 10/10
cena: 49 zł (za 85g; cena półkowa)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, czysty cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, całe ziarna wanilii

środa, 27 kwietnia 2022

Cukry Nyskie Markizy Chałwowe

Dzisiaj przedstawiam Wam ostatnie ciastka znalezione w paczce od Olgi z LivingOnMyOwn. O te sama poprosiłam, więc jestem podwójnie wdzięczna (dziękuję!). Wprawdzie... było to jeszcze zanim dotarło do mnie, jak nieogólniesłodyczowa jestem, ale jednak za bardzo lubię teoretycznie smak chałwy, a jeść realnych nie, że... to bez znaczenia. Ciekawość i tak wygrywa. Tym bardziej, że ciastka, nawet pomijając krem, wyglądają ciekawe. Dwukolorowe markizy? Nawet w latach, gdy takowe jadałam, z takimi się nie spotkałam i nawet nie pomyślałabym nigdy, że jakaś marka takie może mieć. Nie wykluczam jednak, że po prostu brak mi rozeznania w ciastkach.


Cukry Nyskie Markizy Chałwowe to markizy z kremem chałwowym (30%), składające się z herbatników: jasnego i ciemnego; dostępne m.in. w opakowaniu 150g (czyli 12 sztuk).

Już przy otwieraniu z paczki dosłownie wyrwał się intensywny zapach chałwy bardzo słodkiej i sezamowej. Mimo że było to strasznie cukrowe, poczułam także ciastkowy, lekko wypieczony, tłustawy motyw, sugerujący przeciętne jakościowo ciastka kruche.

Podoba mi się, że w odróżnieniu od poprzednio próbowanych ciastek tej marki, te znalazły się w korytku. Ciastka miały pewien urok. Mimo że niewielkie, były masywne, konkretne i twarde trochę jak kamienie. Już w dotyku herbatniki zdradziły tłustość, zostawiając oleistą warstwę na dłoniach. Pylistości też nie szczędziły. Potem odkryłam, że zostawiały nawet plamy na chusteczce, otłuszczyły też talerzyk (!).
Łatwo je rozdzielić, a dokładniej rozkręcić / otworzyć. Okazało się, że pod grubymi herbatniki dodano sporo kremu. Konsystencją dopasował się do ciastek, bo i on był dość masywny, jednak i tak nieco go przytłaczały. 
Choć ciastka w całości były ok, mnie najwięcej przyjemności sprawiało rozwarstwianie ich i taka zabawa: a to jedzenie wszystkiego osobno (np.: ciastko, krem, ciastko), albo zjedzenie jednego ciastka, potem drugiego z kremem. Jak markizy jadałam, zawsze tak robiłam (z waflami itp. też).
Do popijania miałam herbatę (nie maczałam, jedynie z rzadka przepijałam troszeczkę). Ciastka jej nie wymagają; osobno sprawdzają się znakomicie.

W trakcie jedzenia ciastka potwierdziły swoją twardość i konkret. Doszła do tego wysoka kruchość. Przyjemnie i głośno chrupały, bo okazały się twardo-świeże. Podczas jedzenia też szarżowały tłuszczem, upuszczając mieszaninę oleistości i maślaności, ale... nie zabijały tym tak bardzo. Nasiąkały, zmieniały się w gęstą, nieco zalepiającą masę a'la ciasto. Bardzo mi się to spodobało.
Jasne były nieco delikatniejsze od ciemnych i zawierały pewną drobinkowość / kryształkowość.
Twardsze ciemne wydały mi się lekko pyliste.
Krem zaskoczył, bo w trakcie jedzenia zapomniał o swojej twardości. Przedstawił się jako miękki. Utrzymał natomiast pewną treściwość. Był strasznie tłusty, a także zwarty i gęsty, trochę gumowy i chałwowo trzeszcząco-skrzypiący. Kiedy jadłam sam krem, gumiastość chwilami wydawała mi się tłuszczowo-chmurkowa i nieco przez to obrzydzająca, ale ogółem uszło. Rozpływał się z lekkim oporem, trochę właśnie jak chałwa, trochę jak mieszanka margaryny i drożdży... z cukrem? Ten podbijał trzeszczenie, a także sprawiał, że jednak jakoś to w końcu znikało (trochę wodniście?). Oczywiście po tym, jak najpierw poobklejał zęby.
Całościowo, w poszczególnych częściach pojawiała się a to pylistość, a to drobinki... trochę urozmaicające tłustość i tonujące ją. Ciastka były jednak przytykająco-ciężkie, zalepiające i... zwyczajne w tym wszystkim. Niby trochę się pokrzywiłam, ale tragedii nie było.

W smaku jasne ciastka okazały się bardzo słodkie, a także zaskakująco maślane. Wypieczone średnio mocno, tak... "porządnie, ale delikatnie", wyszły całkiem przystępnie. Choć pobrzmiewały margaryną, to zwykłe słodko-maślane, kruchawe ciastka.

Ciemne ciastka były słodkie, ale minimalnie mniej. Wypieczone również raczej delikatnie, wydały mi się wytrawniejsze. Nie jednak gorzkie... kakao trochę się w nich plątało, ale jako delikatniusie kakałko. Pod wpływem innych części, kojarzyły się trochę z czekoladowym ciastem. W tych odnotowałam nawet sugestię soli.

Podczas jedzenia ciekawie współgrały, tworząc chwilami nazbyt dosadne, tło pod średnio intensywny krem (bez dzielenia, ciastka go trochę przygłuszają). Ten w miarę jedzenia czuć wyraźnie, a by się upewnić przy jego smaku, całkiem sporo przejadłam osobno. Nadzienie to chałwa w formie markizowego kremu, acz wzbogacona o tłuszczowy, lekko margarynowy motyw. Uderzała sezamem i cukrem. Czułam delikatną miazgę sezamową z domniemaniem goryczki chałwy. Słodycz nie napastowała. Była wysoka i zasładzająca, ale znośnie, zwłaszcza w całokształcie. Zarejestrowałam w nim poza tym... nutkę... fistaszków? Podkreślała się z ciemnym ciastkiem (aż sprawdziłam skład - dziwne, że orzeszków brak). Niestety z czasem krem zaczął mi taniością, tanim tłuszczem zalatywać. A jednak chałwa cały czas dominowała.

Po zjedzeniu zostało wprawdzie zasłodzenie i zatłuszczenie, ale... w dużej mierze chałwowe, a to już coś. Czułam margarynowość, maślaność kruchych ciastek, ale przesłodzenie wydało mi się zwyczajnie cukrowo-chałwowe. Nie było to jakoś straszne. Dokończyłam herbatą i po problemie.

Całość uważam za... w sumie dobrą i ciekawą. Może twór nie w moim typie, może trochę mnie odpychający, ale na jednorazową zabawę przy oglądaniu serialu... dlaczego nie? Wszak rzeczywiście oddają całkiem niezłą, dziwnie nieprzecukrzoną chałwę... otuloną tłustymi "ciastowymi" ciastkami, którym też - jak na tę półkę - trudno coś zarzucić. Mogłyby jak dla mnie być minimalnie mniej twarde czy np. cieńsze, ale to szczegół. Chodzi o to, że przez tę twardość i grubość mało przyjemności jest z jedzenia ciastek w całości: chałwę lepiej czuć, jedząc dzieląc (a niestety mnie z czasem zaczyna nudzić / męczyć jedzenie samych herbatników). Chrupały, rozpływały się w ustach i były, czym miały być: kruchym, cukrowo-maślanym ciastkiem i kruchym "ciemnawym".
Jako ciekawostka na raz - uważam je za smaczne. Mało tego! Z ciekawości poprzewijałam trochę posty "ciastka" i... okazało się, że są to najlepsze ciastka, jakie jadłam od jakiś 3 lat (bo wszystkie, których próbowałam, są na blogu - to taka ciekawostka). Nie jest to jednak coś, do czego chciałabym wracać czy jeść przez dwa dni; trzy (choć planowałam, że tylko 2) oddałam Mamie. Nie zrobiły na niej wrażenia, bo uwielbia kremy w tego typu ciastkach i stwierdziła: "dla mnie za mało w nich tego kremu właśnie, a same herbatniki za masywne. One to takie ot, herbatniki kruche, konkretne, a krem... rzeczywiście mocno, wyraźnie chałwowy. Tylko że wolałabym go o wiele więcej, a tak przez proporcje to raczej bym ich nie kupiła sama". Co do proporcji zgadzamy się, jednak... Mamie bardziej smakowały bez dzielenia na części (mimo wszystko).
Ocenę nieco naciągnęłam ze względu na pomysł, to, że są nietypowe, niespotykane,


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (dziękuję!)
cena: -
kaloryczność: 470 kcal / 100 g; ciastko - ok. 59 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, tłuszcz roślinny (palmowy, rzepakowy, kokosowy), skrobia, miazga sezamowa 5,7%, mleko odtłuszczone w proszku, syrop cukru inwertowanego, masa jajowa i/lub jaja w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, substancje spulchniające: węglany sodu i węglany amonu; sól, aromat, barwnik: karoteny; olej roślinny rzepakowy, lecytyna sojowa

wtorek, 26 kwietnia 2022

100% Czekolady Nicaragua 68 % ciemna z Nikaragui

Jako że dzień zapowiadał się nieco bardziej zalatany, nie planowałam ambitnej degustacji, stąd decyzja sięgnięcia właśnie po dzisiaj prezentowaną czekoladę. Porządnie zniechęcona do marki, postanowiłam nie rozkminiać, co też akurat w tej mogłoby pójść źle. Patrząc jednak na zawartość kakao, nasunęła mi się myśl, że producenci jak już robią czekoladę z kakao z Nikaragui, to zazwyczaj jest ona o niskiej zawartości kakao albo w ogóle mleczna. Ciekawe, dlaczego? Tu w dodatku nieco dobijająca informacja na opakowaniu: "mocno wyczuwalna naturalna słodycz spowodowana brakiem fermentacji". Z jednej strony to świetny pomysł, by pokazać naturalną słodycz kakao - zaniechanie fermentacji. Z drugiej jednak, nie widzę sensu robienia tego w przypadku niskiej zawartości kakao, bo wtedy trudno orzec, co pochodzi od kakao, a co od cukru.

100 % Czekolady Nikaragua 68 % to ciemna czekolada o zawartości 68 % kakao z Nikaragui z rejonu Matagalpa, z okolic miasta Sebaco, której producentem jest 100 Procent Czekolady Pawła Górnego.

Po otwarciu poczułam delikatny, orzechowo-karmelowy zapach. Orzechy były nieodgadnione, ale związane z lekkim ciepłem. W trakcie jedzenia wskazałabym chyba m.in. surowe fistaszki. Pomyślałam o drzewach rozgrzanych wiosennym słońcem i lekkich, słodkich kwiatach. Tych pojawiło się całkiem sporo. Nadały słodyczy lżejszego, wiosennego tonu, choć zapach była właśnie głównie słodki, słodko-orzechowy.

Okropnie cienka tabliczka była dość twarda, dzięki czemu głośno trzaskała przy łamaniu.
W ustach okazała się oporna i średnio tłusta. Rozpuszczała się w średnim tempie. Była lekko chropowata, z wyczuwalnymi raz po raz kryształkami, co jakby hamowało rozpuszczanie się. A to szło raczej rzadko, wodniście, mimo że wydała mi się jednocześnie dość... gluciasto-gibka. Czekolada zmieniała się w śliskawo-pylistą zawiesinę, kojarzącą się z lukrem z wyczuwalnym i zostającym na koniec pudrem (cukrem?).

W smaku jako pierwsza rozeszła się słodycz, błyskająca cukrem po prostu. No, może zwykłym wymieszanym z cukrem pudrem. Wydała mi się w miarę łagodna, ale wszechobecna i odosobniona.
Może... kryło się w niej coś rześkiego? Jak gruszki i kwiaty...? Albo jedynie kwitnące grusze-drzewa?

Na szczęście po chwili pojawiła się gorzkość orzechów i kawy (jakby wykorzystując zawahanie się nuty drzewnej?). Orzechy zaprezentowały się jako arachidowe surowe, może w towarzystwie laskowych. Kawa natomiast... choć najpierw zasugerowała czarną, wyszła tak łagodnie, że zaraz w to zwątpiłam. Wyłapałam przy niej za to nutkę śliwki w czekoladzie - bez dwóch zdań ciemnej, ale z wyczuwalną cukrowością.

Ogólna słodycz jakby podpiekła się. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa błysnęły pszenne ciastka z kryształkami cukru, jednak słodycz nie zatrzymywała się. Paliła się dalej, zahaczając o ciastka korzenne, a w końcu zmieniając w wyrazisty karmel. 

Palono cukrowa nuta dołączyła też do śliwki w czekoladzie, trochę ją upijając sugestią procentów. Pieczoność, pszeniczność i ogólna ciężkość zasugerowała tym samym drożdżowy wypiek.

Pojawiło się więcej niesoczystych, mało owocowych owoców. Pudrowe... czerwone? Początkowo niejednoznaczne. Dołączyła do nich zbieranina owoców leśnych; jeżyny. Przejęły trochę cukrowości od śliwek. Chyba wiśnie zawalczyły o pewien charakterek, ale nie wyszło im. Pokrywały się cukrem, do głowy przyszedł mi przecukrzony dżem aroniowy / aroniowo-jeżynowy, aż kleisty od cukru. I może... odrobinkę nasączony alkoholem?

Choć chwilami cukrowy, karmel wydobył trochę goryczki. Owoce podszepnęły soczystą nutę nibsów kakaowych. Pszenny motyw z kolei, pod wpływem ukwieconych drzew, przeszedł w zbożowo-słodowy, acz wciąż nieśmiało korzenny (jak goryczkowaty cynamon kasja?).

Z czasem jakby ciepłe promienie słońca oświetliły więcej drzew. Podkreśliły wyraźnie orzechy. Możliwe, że fistaszki minimalnie się podprażyły. W pewnej chwili aż się zdziwiłam, jak wyraźnie je czułam. Do głowy przyszła mi nawet... smakująca głównie cukrem fistaszkowa chałwa. Pod wpływem ogromu słodyczy, pudrowości stały się jednak raczej nugatem z orzechów ziemnych i laskowych. Może nawet lekko kakaowym? Doskoczyła do nich nuta łagodnej kawy, która pod koniec niezaprzeczalnie była już mlecznym cappuccino. Wciąż jednak kawą, nie samym mlekiem. Walczyła o nią nuta kakaowych nibsów.

Po zjedzeniu zostało przesłodzenie cukrowo-karmelowe, ale też motyw owoców. Z tym że w realiach wygładzonych, pudrowych, dosłodzonych. Gorzkości raczej nie czuć... jedynie ciepłe echo związane z drzewami i kawą... lekko nibsowo-kakaową?

Czekolada wydała mi się kiepskawa i nudna, bardzo delikatna. Głównie słodka, słodka na "przesłodzono cukrowy" sposób, bo przypominająca a to ciastka z cukrem, a to przesłodzone dżemy (z owoców leśnych), a to inne przesłodzone słodkości (śliwka w czekoladzie, nugaty). Choć pojawił się też karmel, nie pomógł; słodycz po prostu przytłaczała resztę (i mnie). Lekka gorzkawość to jedynie nugat i cappuccino. W ogóle jakakolwiek wydała mi się chwilami dziwnie po prostu paleniem uzyskana (a nuty kakao jednocześnie zagłuszała cukrowość). Ciepły motyw podobał mi się, ale nie domagał. Drożdżowo-drzewne, korzenne i alkoholowe nuty były tak delikatniusie, że prawie nieuchwytne. Smakowo mimo wszystko jednak jeszcze na 7 wyciąga, ale struktura i forma bardzo mi się nie podobały.

Dżemy, wiosenne kwiaty to też Manufaktura Czekolady Nugu Nicaragua 70 %, ale ona była o wiele bogatsza, w tym w owoce (truskawki, gruszki i inne). Jej słodycz była miodowa, a i pieczonych orzechów nie brakowało. Nabiałowe nuty, choć sprawiły, że też łagodna, oferowały lepszy klimat.
Karmel, drzewa, kawa, owoce (w tym śliwki, czerwone), orzechy (fistaszki) były też w Morinie Nicaragua Nicalizo Noir 70 %, ale ten rozwinął je o cudowną gorzkość (kawa), dodał im charakternej nuty alkoholu, trochę nabiału, trochę kwasku (cytryny, ziemia, daktyle). Jego słodycz wyszła głębiej, daktylowo i jak zabajone. Morin zdecydowanie wyszedł najdosadniej, najgłębiej i po prostu pysznie.


ocena: 6/10
cena: 14 zł (za 50 g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy nierafinowany, tłuszcz kakaowy

niedziela, 24 kwietnia 2022

Meybol Cacao Single Origin Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo ciemna

Ostatnio coś sporo czekolad z tych zacnych do degustacji mnie rozczarowało. Sporo trafiło mi się pysznych, acz takich, przy których pojawiało się "ale". A to jakaś nowa marka, a to kakao o nutach zbyt łagodnych... Poczułam więc, że pora na taką, która na pewno nie zawiedzie. Z dwóch posiadanych Meybol wybrałam z ziaren Chuncho, czyli uważanych za najlepszą i najrzadszą odmianę na świecie. A ja już mam tak, że te najszlachetniejsze, najbardziej cenione odbieram jako zbyt łagodne dla mnie. Podobnie jest z ziarnami Porcelana. I tak jednak czułam, że Meybol zmajstrowali coś smacznego, ale... obstawiałam, że druga posiadana z Vraem będzie dosadniejsza, a więc lepsza. Wolałam więc zostawić ją na koniec.

Meybol Cacao Single Origin Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao Chuncho z Peru, z regionu Vraem (dolina rzek Apurímac, Ene i Mantaro).

Po otwarciu rozbrzmiała symfonia soczystych owoców: cytrusów pod przewodnictwem pomelo, egzotycznych aż trudnych do wymienienia, ale na pewno z obecnymi wśród nich słodkimi ananasami i nektarynkami, ciemniejszych... jako trochę kwaskawo-słodkie śliwki i cierpkawe czarne porzeczki? Egzotyczne jawiły się jako sok, jakieś smoothie... Wszystko było rześkie na tyle, że pomyślałam też o gruszkach. A jednak i słodyczy było mnóstwo. Oprócz tej owocowej, płynęło tam sporo miodu - raczej jasnego. W trakcie degustacji chwilami przedstawiał się jako bardziej żywiczna nuta. Ta zaś wprowadzała gorzkawo-dymny motyw (pomyślałam o żywicy do palenia jako kadzidła). Kwaskawość owoców podkreślał kefir, choć nie był on mocny. Mieszał się ze śmietanką, czyniąc kompozycję trochę mleczną. Jak mleczny owocowy shake? Tylko że z przewagą owoców.

Tabliczka na dotyk wydała mi się kremowo-tłusta i zbita. Przy łamaniu okazała się twarda i bardzo, bardzo gęsta i masywna.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, bardzo łatwo. Wyszła jedynie tłustawo w śmietankowy sposób i ziarniście. Zawarła w sobie element, kojarzący się ze scukrzonym miodem i naturalnie scukrzającymi się suszonymi owocami. Z "ziarenek" wypływał gęsty sok, normalnie soczyste smoothie. Shake owocowo-mleczny - to było to, także w konsystencji. Po zniknięciu zaś... zostawiała w ustach trochę niemal nieuchwytnego, skrzypiąco-trzeszczącego jak marcepan ziarnistego, drobnicy-prawiepyłku kakao.

W smaku pierwsza zaznaczyła swój rewir śmietanka. Rozeszła się, budując bazę.

Prędko wyskoczyła ze śmietankowej toni kwaskawość kefiru, przebijając łagodniejsze, słodsze nuty. Kefir otworzył drogę kwaśnościom; zagłuszył maślaność, wspierając śmietankę. Wykorzystała to cytryna, zapowiadając, że lada moment zaszarżują cytrusy.

Łagodna, mleczna nuta przybrała na tłustości, że pojawiło się masło... związane poniekąd ze śmietanką, ale... już i słodycz do niego dopływała. Wyobraziłam sobie kromkę chleba z masłem, sowicie polewaną jasnym, złocistym miodem. Takim, który w słoiku dość mocno się już scukrzył.

Na tyłach śmietanka natrafiła na subtelną gorzkawość. Zetknęła się z dymem, unoszącym się nad czarną, wilgotną ziemią. Takim z... żywicznego kadzidła? Baza była zarówno lekko mleczna, jak i porządnie, głęboko gorzkawa.

Miód, żywiczna nutka i gorzkawość, zakropione sokiem cytryny mignęły mi rodzynkami. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na pierwszy plan rozlał się soczysty smak pomelo. Kwaśna cytryna i słodkawo-goryczkowate pomelo okazały się tylko preludium. Wybuchła owocowa bomba. Na pewno mnóstwo było tam egzotycznych: słodko-kwaśny ananas, ale i wiele nienazwanych. Jakieś wytrawniejsze, ale i słodsze. Chyba wyłapałam też gruszki, acz nie jestem pewna. Owoce robiły się bardzo słodkie, bo miód zmieszał się z owocami. Zaobfitowało to w brzoskwinie / nektarynki i śliwki. Idealnie dojrzałe, z których leje się sok, ale też... wielkie i jeszcze twardawe, słodko-kwaśne śliwki, idealnie pasujące do owoców bardziej egzotycznych. Wprowadziły ciemno owocowy element, lekką cierpkość. Do głowy przyszły mi czarne porzeczki.

Te natomiast przypomniały o dymno-ziemistej nucie z tła. Przyozdobiona cierpkością, zrobiła się bardziej gorzka. Czarna, wilgotna ziemia zdawała się nasączona owocami, choć te oddaliły się w dużej mierze. Pozostała kwaśno-soczysta nuta, pojawiła się rodzynka. Ziemia przyciągnęła więcej uwagi do siebie. Porastały ją drzewa... przejawiały lekką cierpkość, a jednak... i śmietanka / maślaność się do nich znów podkradła. Zmieniło się to w orzechy. Najpierw niejednoznaczne, surowe i delikatne. Świeżo-tłuste... laskowce! Wyraźnie poczułam delikatne, słodkawe orzechy laskowe, które pod koniec zrobiły się... też gorzkie. Ogrzały kompozycję.

Dosłownie na samej końcówce ziemia i orzechy mignęły kawą. Paloną i zaparzoną, ciepłą. 

Posmak został właśnie dość gorzki jako dym i kawa, ale też kefirowo-śmietankowo mleczny. Do tego znów wręcz maślaność (acz o bardziej orzechowym akcencie) wszystko już łagodząca. Wysoka słodycz to czysta natura: owoce i miód. A z owoców... kwaśność cytrusów, słodycz egzotyczna i... wyraźniej brzoskwinie / nektarynki oraz duże, twarde śliwki.

Całość była pyszna. Ewidentnie czuć, że Meybol ostatnimi czasy kombinowali coś z konsystencją, bo ta tabliczka była mało tłusta (i to nie tylko jak na tę markę), a jej ziarnistość wydawała mi się... dzika. Marka nawet z łagodnego, mocno śmietankowo-maślanego Chuncho wyciągnęła sporo charakteru. Ziemia, orzechy i dym, otaczające owocowe centrum: egzotyczne, cytrusowe, ciemne - aż dziwne, że się zmieściły tam te wszystkie pomelo, cytryny, śliwki, brzoskwinie, ananasy i porzeczki. Kropelka miodu, słodycz głównie owocowa przełożyły się na to, że wcale nie wyszło zbyt słodko. Mimo łagodności, to wciąż satysfakcjonująco kwaśno-gorzka kompozycja.

Bardzo podobna do N5, acz dzisiaj prezentowana wyszła bardziej śmietankowo-maślano; podlinkowana zaś kupiła mnie jeszcze herbacianymi i jogurtowymi nutami. Podlinkowanej należą się też owacje, że mimo swoich 70% wyszła podobnie dosadnie co 75%.
Maślany smak, dymne, ale niejednoznaczne akcenty i zestawienie cytrusów z ciemnymi owocami odlegle przypomniało mi Zottera Labooko Peru Chuncho 72 %, jednak ten był słodki bardziej karmelowo, miał dziwaczne nuty niemal mięsne, orzechowo-nieorzechowe (tu w sumie podobieństwo jest), a z kolei owoców... okrojonych z owocowości. To spora wada w moim odczuciu; Meybol pozwoliła owocom płynąć.
Dzisiaj prezentowana to chyba jedna z lepszych Chuncho, jakie jadłam, a jednocześnie wciąż nie mój ideał (zbyt śmietankowo-maślana).


ocena: 9/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

sobota, 23 kwietnia 2022

Benns Ethicoa Vung Tau - Vietnam 72% ciemna z Wietnamu

Marka Benns u mnie źle zaczęła. Na wstępie podpadła mi formą i wyglądem; tym, że była niewygodna do jedzenia, a w smaku słodka. I cóż po zachwycających opakowaniach? Przynajmniej tego nie mogę im odmówić. Uznałam, że wezmę się za nie raczej prędzej, niż później. Wszak od leżakowania w szufladzie lepsze się nie zrobią, a "sterczące ramki" nie wypełnią się czekoladą. A może przynajmniej smak miał mnie zaskoczyć... chociaż trochę? Zdecydowałam się na region intrygujący mnie i smaczny, wytrawniejszy. No już jakby Wietnam przesłodzili... Niby wszystko mogło się zdarzyć, ale co tam. Wpisuje się to w piękno odkrywania ciemnych czekolad.
Z informacji producenta wynika, że kakao do tej tabliczki kupili od pana Trana Van Thanha, stacjonującego w Vung Tau, portowym mieście prowincji Ba Ria (południe Wietnamu). Ma on 15-letnie doświadczenie w uprawie kakao.

Benns Ethicoa Vung Tau - Vietnam 72% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao trinitario z Wietnamu, z prowincji Ba Ria, okolic miasta Vung Tau.
Czas konszowania to 72 godzin.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach miodu leśnego - niczym prosto z leśnej, ukwieconej polanki. Wydawał się aż lekko drapiący, rozgrzewający. Bardzo wyraźnie zaprezentowała się też melasa. Skoro las, pojawiły się drzewa. Połączyły się z melasą, obfitując w ciastka korzenne albo trochę orzechów w cynamonie. Kompozycja wydała mi się lekko mleczna, lekko... suszono-ciepło owocowa. Morelowa? Mimo wytrawniejszej sugestii, głównie słodka. Zwłaszcza w trakcie degustacji cierpkawej słodyczy dodały jej jakby nieco fermentujące czerwone owoce (porzeczki?).

Czekolada już wyglądem nie zachwycała, bo nie dość, że o niewygodnym kształcie: cienizna z wysokimi "ramkami", to jeszcze jasna jak ciemna mleczna. Przy łamaniu lekko chrupała, robiąc to, gdzie jej się podobało (nie po liniach). Mimo pewnej delikatności, sprawiała wrażenie względnie twardej; może trochę kruchej.
W ustach szybko miękła, ale rozpływała się w średnim tempie. Wykazała w nich pewną masywność i zbitość. Kawałek wyginał się, upuszczając tłuste, zawiesinowate smugi. Gdzie czekolada była cieńsza, tam w ogóle jakoś szybko... nawet nie to, że się rozpływała, co znikała. Była gładka. A znikała jak woda, nic nie zostawiając.

W smaku pierwsza pojawiła się słodycz lukru. Rozchodziła się, pewna siebie, po ustach, budując skojarzenie z miodowym lukrem. Z czasem właśnie w miód się zmieniła. Była mimo to w pewien sposób lekka, kwiatowa.

Prędko zaznaczył się motyw ciastek. Nieco wytrawniejszy w pierwszej chwili, potem coraz bardziej melasowy. Musiały to być jakieś dość tłuste i masywne, twarde. Dołożyły się do słodyczy, ale wplotły też sporo ciepła, korzenności. Ona zaczęła nieco ocieplać język. Ciastka melasowo-korzenne zaprosiły drzewa.

Z boku nieśmiało odezwały się czerwone owoce... jakby czerwone porzeczki z wyciętym kwaskiem? Też w wydaniu lukrowym, pudrowym. Jak porzeczkowy lukier? Zalukrowione czerwone owoce... Albo czerwony dżem, w którym ktoś pomylił proporcje cukru i owoców. Ewentualnie dosładzany sok porzeczkowy? Wszystko to było mało jednoznaczne.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa drzewa wyszły na pierwszy plan. Oprócz nich słodycz oczywiście też była bardzo wysoka i wszechobecna, ale w pewnym momencie to właśnie drzewa przyciągnęły uwagę. Podkreśliła je korzenność, cynamon. Las, masywne pnie i... trochę orzechów. Te zaczęły jeszcze bardziej kompozycję łagodzić. Musiały to być jakieś tłuste, niemal oleiste - makadamia najpewniej. Tłuszczowość rosła, chwilami chyliła się ku śmietance.

I właśnie śmietanka mieszała się z owocami. Namiastka czerwonych tonęła w niej i dosłodzeniu... Jakby tak wymieszać owoce ze śmietanką i zasłodzić. Raz po raz zahaczało o cukier / lukier (co odlegle mignęło jakąś słodką bułeczką z owocowym nadzieniem i lukrem), ale trzymało się raczej miodu. Z leśnej polanki, skrytej wśród konkretnych drzew. Rozgrzał nieco jak przyprawy korzenne, których szczypta także cały czas pobrzmiewała. Kwiaty z polany zaczęły się jednak zmieniać w coś podsuszonego, soczystego (owoce?).

W tym czasie oleistość i słodycz przerobiły pod koniec drzewa w ciastka korzenne, takie bardzo oleiste. W ciastka... z orzechami? Dużo było w tym masła, aż pewna wytrawniejsza neutralność. Ciepłe tony wśród owoców podszepnęły jakieś suszone owoce.
Pomyślałam o mulistej i jakiejś słodszej wersji moreli czerwonych i... jednak wciąż czerwonych porzeczkach, ale nie tylko. Może z odrobinką wiśni? I jakby podfermentowanych i słodkawych? Doprawionych cynamonem? W tym splocie zjawiła się cierpkość, może nawet zbliżająca się do gorzkawości.

Właśnie cierpki, drzewno-maślany, leciutko owocowy (ale w miarę wyraźnie czerwono... chyba nawet porzeczkowy) został posmak. Byłby dość wytrawny, gdyby nie ogólne przesłodzenie, należące do miodowego lukru, miodu i dziwnie słodkich owoców. To przełożyło się na skojarzenie z przesłodzoną, tłustą bułeczką z owocami, które przez otoczenie wydają się aż niejednoznaczne. Czułam ciepło w gardle, więc może była to nie tylko przesłodzona, ale jeszcze ciepła bułeczka.

Całościowo czekolada miała przyjemne zapędy i... z przyjemności na tym koniec. Co z tego, że czuć w niej smakowite drzewa, melasowo-korzenne ciastka i kwiatowo-leśny miód, skoro wszystko przytłoczyła słodycz lukru, miodu i aż cukrowa? Czekolada wyszła głównie słodko, bardzo łagodnie w maślano-tłustym sensie, bez gorzkości, a jedynie z lekką cierpkością. Owoce niczego nie przełamywały, bo same były mało wyraziste i słodkie. Niezbyt podobały mi się nuty głównie czerwonych porzeczek, maślana neutralność, orzechy makadamia. Nuty, na które liczyłam (drzewa, obiecywane przez producenta morele), nie domagały. Wyszła nudno. W dodatku nieprzyjemna struktura i irytująca forma.

"Melasowo-wytrawniejsze ciastka" Benns odlegle skojarzyły mi się z krakersami graham Morina Vietnam Thanh Long 70 %, ale ogólnie czekolady są nie do porównania - pod względem nut niewiele miały wspólnego (chociaż może też ta "przejrzałość" owoców?). Drzewa, jogurt Erithaj Cho La Mono-Plantation Vietnam 70 % można by podciągnąć pod śmietankę i drzewa Benns, ale... tamte były esencjonalnie, wyraziście ciemnoczekoladowe. Mimo wysokiej słodyczy, odpowiednio dosadne w charakterne nuty.


ocena: 6/10
cena: 25 zł (za 50 g; cena półkowa)
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy 

piątek, 22 kwietnia 2022

Lindt 70 % Edelbitter Mousse Erdbeere - Pfeffer ciemna z nadzieniem truskawkowym z pieprzem i ciemnoczekoladowym musem

Lindt stracił w moich oczach na tyle, że wiem, że od jego mlecznych nadziewanych będę teraz trzymać się z daleka. Od ciemnych nadziewanych... pewnie w dużej mierze też. Szczęście w nieszczęściu, z dwiema mlecznymi paskudami, zamówiłam też dwie ciemne nadziewane. Jako że to seria w miarę przeze mnie lubiana (mimo że nie genialna i niezbyt zgodna z tytułem, bo mousse'y mousse'ami nie są), to tam... spróbować można. Kiedyś tak sobie pomyślałam, że zjadłabym dobrą ciemną czekoladę z dżemem / sosem truskawkowym. I proszę! Coś, co mogło taką się okazać. Aczkolwiek gdy formułowałam tę intencję nie myślałam o pieprzu, ale gdy zobaczyłam dzisiaj prezentowaną, przypomniała mi się kontrowersyjna, a pyszna Orion Mistrovska Edice 68 % ciemna z truskawkami i solą. Sól ma się co prawda ni jak do pieprzu, ale chodzi o "dziwne doprawianie". Podobnie dziwnie pysznie wyszły truskawki z cynamonem w Zotter White Chocolate with Strawberries - ta jednak... to biała. Ewentualnie Zotter Strawberry + Pineapple and Pepper. Też jednak bardzo łączona. A duet pieprzu i truskawek coś mi po głowie chodził... Że jednak nie taki mi obcy. Dopiero niedługo przed otwarciem dzisiaj prezentowanej przypomniałam sobie, że była już u mnie też Hachez Cocoa D'Arriba 77 % Erdbeere-Pfeffer / Strawberry-Pepper, acz już mniej udana. Mówi się jednak trudno i liczy na "dobry dżemik".

Lindt 70 % Edelbitter Mousse Erdbeere-Pfeffer to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z ciemnoczekoladowym mousse'em / kremem (26%) i nadzieniem truskawkowym z pieprzem (18%).

Gdy rozrywałam sreberko, ruszył zapach słodko-soczystej truskawki typowo przecierowo-dżemowej i słodko-kakaowy, udający likier czekoladowy. Pochodził od mocno palonej, ciemnej czekolady, ale ten wątek dodał jej truflowego akcentu - czuć, że kryje coś czekoladowego / kakaowego. Były wyrównane, nawet po podziale i w trakcie jedzenia. Truskawka choć nie była w 100%ach naturalna, nie wydawała się napastliwa. Może trochę podkręcona soczystym kwaskiem cytryny i sztucznością. Mimo że ogół był słodki, czekoladzie nie brakowało gorzkości. Podkradła się pod kawę, roztaczając ciepło. Właśnie zwłaszcza, gdy nadzienie się pokazywało, zapach robił się bardzo ciepły. Truskawka z kolei w trakcie jedzenia przybrała na przerysowaniu.

Tabliczka sprawiała wrażenie twardo-kruchej. Przy łamaniu trzaskała krucho z racji grubej warstwy czekolady. Przy podziale kostek trzymała się ładnie, szło równo. A jednak, gdy robiłam gryza, wierzch pękał i wchodził w miękki żel. Nabrałam wątpliwości co do spójności kompozycji (na szczęście byłam w błędzie). Po chwili bowiem dostrzegłam, że z kolei na spodzie czekolada jest cienka. Jak się później okazało, świetnie wyszło to z mousse'em.
Pod czekoladą umieszczono delikatne nadzienia. Żadnego nie poskąpiono.
Mousse okazał się tłustym i gęstawym, ale nieciężkim kremem, który pewne napowietrzenie w sobie krył. Wyglądał na minimalnie napęcherzykowany. Wydał mi się lekko mazisty. Przy odgryzaniu części kostki czasem mlaskał.
Nadzienie pieprzowo-truskawkowe to klejąco-ciągnący, rzadkawy, ale nie lejący żelem. Trochę się spod czekolady wyciągało i wracało do niej, a odrobinę bardzo leniwie wypływało, ale zatrzymywało się w końcu. Dostrzegłam w nim trochę czarnych kropeczek pieprzu (tak jednak drobnych, że można nie zauważyć).
W ustach czekolada rozpływała się powoli (które to wrażenie nasilały nadzienia na zasadzie kontrastu) i kremowo. Była tłustawa i gęsta. Miękła z ochotą, pokrywając podniebienie lepkimi smugami. Do końca utrzymała pewien konkret gęstej ciemnej, co podkręcało nadzienie.
Bardzo harmonijnie, bez zgrzytów czekolada łączyła się z mousse'em, a dokładniej mousse'owatym, tłustym krem. Wyszedł maślano-śliskawo, co tonował pylisty efekt kakao, i jedynie gęstawo. Odebrałam go jako rozlazły, miękki. Zaskoczył mnie, bo tym różnił się od innych niemousse'owych moussów z serii Creation Edelbitter Mousse 70%. Ten bowiem udawał zwarty (jak na mousse) mousse z zalążkiem efektu chmurki - takiej... ciągnącej chmurki? Mieszał to jednak z masywniejszą czekoladowością, którą to harmonijnie podpinał się pod czekoladę. Wyszedł ciężkawo tylko jak na mousse, którym to częściowo rzeczywiście był - dzięki takiej formie "pomiędzy" zapewnił spójność środka z masywną czekoladą.
Żel wyciskał się prędko, ale nie rozpuszczał się za szybko. Okazał się bowiem nieco przecierowo-gumowy. Rzadki, ale zwarty. Był lepki i minimalnie soczysty. Gładkawo-chropowaty (z zalążkiem przecierowości), bez drobinek truskawek, ale za to z wyczuwalnymi raz po raz drobineczkami pieprzu. Wpisywały się w pewną przecierowość.

W smaku czekolada zaczęła od rozniesienia palonej gorzkości kawy, podbitej ciepło-piernikowym echem. Choć sama wydawała się leciuteńko przesiąknięta nadzieniami, była dobrze wyczuwalna cały czas, decydując o wszystkim. Pomyślałam o cieście oblanym ciemną czekoladą; bardzo słodkim w palono-karmelowym stylu.

Cieście... piernikowym? Z nutką likieru czekoladowego / kakaowego? Z soczystą i zacukrzoną warstwą owocową? Nagle przebił się soczysty kwasek, powiedziałabym, że cytrynowy, ale... Prędko głos zabrały truskawki, ewidentnie dżemowo-przecierowego pochodzenia. Pomyślałam o przesłodzonych dżemach, masach z pierników. Wyraźnie czułam truskawki, ale trochę podkręcone. Zarówno kwaskiem cytryny, dbającym o soczystość, jak i cukierkowym echem. Było trochę sztuczne. Po paru chwilach zarejestrowałam ciepło w gardle. Nie wydawało się jednak "cukrowe".
Nadzienie, choć soczyste, wiązało się z ciepłem; lekkim przyprawieniem piernikowym. To ciepło to... wyczuwalny w gardle pieprz!

Obok z czasem, jakoś w połowie rozpływania się kęsa poczułam troszeczkę pieprzu. Podkreślił ciemną, palono-cierpkawą czekoladę. Nie był to smak intensywny, ale wyczuwalny. Mimo to, niwelował sztuczniejsze zapędy poszczególnych części. Pieprz osiadał głównie w gardle. Potrafił nieźle tam zadrapać. Drobinki, które udało mi się namacać językiem, jakoś specjalnie nim nie smakowały. Podkreśliła go jednak trochę niby alkoholowa, truflowa nutka. Truskawki odchodziły wtedy nieco na tył, ale pobrzmiewały - jako słodziaśnie przecierowe. 

Konsekwentnie z czekoladą od początku rozpływało się dolne nadzienie, wplatające prostą, ale bardzo subtelną cierpkawość kakao. Dopiero jednak po występie owocowej części, bardziej zwracało na siebie uwagę. Kontynuowało gorzkość i paloność czekolady, ale dołożyło maślaność. Rozmyło tym samym ciemnoczekoladową moc, czyniąc czekoladę łagodniejszą... mniej szlachetną (o ile można tu mówić o szlachetności?). Wydało mi się wręcz "słodko-kakałkowe". Podrzuciło w zamian skojarzenie o truflach, a więc alkoholowych cukierkach w czekoladzie. Pomyślałam o tłustym pierniku, któremu charakteru nadaje truflowość właśnie (jako warstwa czy coś?) - nadzienie dolne uparcie dbało o to skojarzenie. Podnosiło także słodycz - choć o palono-alkoholowym, likierowo-truflowym wydźwięku, to jednak z czasem nieco za silną ogółem. Właśnie w niej osiadła lekka sztuczność, która początkowo trzymała się raczej nadzienia truskawkowego.

Nadzienia zniknęły nieco szybciej od czekolady, toteż miała jeszcze okazję, by przypomnieć o palono-kawowej gorzkości. Po tym wszystkim jednak i ona wydawała się cierpko-goryczkowata w prostszy sposób.

Po zjedzeniu został posmak bardzo słodkich truskawek ze sztucznawym echem, a także cierpkość kakao i posmak... nawet trudny do nazwania. Taki słodki, jakby wypierający wszelkie inne nuty; dziwnie słodki (obstawiam syropy)... sztucznie słodki, acz nawet nie napastliwy, bo ugładzony kakao. Dodatkowo na języku czułam delikatną pikanterię pieprzu.

Całość okazała się całkiem smaczna i nieźle oddająca tytuł. Ciemna czekolada panowała nad nadzieniami, a te kolejno wyszły dżemowo truskawkowo z nutką nienachalnego pieprzu i... no, czekoladowo. Pieprz nie sprawił, że nadzienie truskawkowe było wyjątkowo ciekawie przyprawione; mam wrażenie, że tu jego główną funkcją było zagłuszanie sztuczności.
Wyszła w miarę poważnie, "dla dorosłych", a nie "truskaweczkowo", co się chwali. Choć bez fajerwerków, to też bez gigantycznych wad. A jednak tych mniejszych parę się znalazło - chociażby sztuczność. Może nie była mocna, a poprzełamywana, ale wolałabym, by wcale jej nie było. Spłyciła całość, aczkolwiek... to ona odpowiadała za truflowy wydźwięk. Pewnie też właśnie dzięki syropom (f-g., g.) Lindt uzyskał bardziej mousse'owaty efekt. Ja jednak wolę bardziej nijako-maślano-czekoladowy, zwykły, ale nie sztuczny krem niż to. Znaczy... mousse poniekąd tu wyszedł w porządku, nawet smakowo, ale coś w nim nie grało (ta sztucznawość). Rozlazły, chmurkowy krem albo zwarty, ciężkawy mousse - wyszło to spójnie, robiąc za przejście od rzadkiego żelu do cięższej czekolady.
Nie powiem, że marka dzięki tej czekoladzie zyskała w moich oczach, ale trochę zagłuszyła wspomnienia o mlecznych, nadziewanych paskudach.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 15 zł
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, tłuszcz kakaowy, masło klarowane, truskawki (2,3%), koncentrat soku truskawkowego (0,9%), pieprz (0,3%), koncentrat soku cytrynowego, syrop glukozowy, sól, substancja zagęszczająca (pektyny), lecytyna sojowa, koncentrat warzywny (marchew), aromaty naturalne, syrop cukru inwertowanego

czwartek, 21 kwietnia 2022

Cukry Nyskie Herbatniki Biszkoptowe

Stokłoski przeżyłam. Pewnie w tym momencie nikt mi nie uwierzy, że wciąż się cieszę z paczki od Olgi, więc pozostaje mi już tylko zaprosić na kolejne recenzje. Zwłaszcza recenzję Olgi z LivingOnMyOwn, bo mój wpis to raczej... wyprawa w nieznane. Herbatniki to nie moja bajka, biszkopty nie są mi zbyt dobrze znane, a na hasło "herbatniki biszkoptowe" i jeszcze kształt, z którym do czynienia miałam tylko jako czekoladki "kocie języczki" w dzieciństwie (acz nawet nie pamiętam, czy je jadłam, czy po prostu widziałam)... no, wszystko to sprawiło, że na ciastka patrzyłam podejrzliwie, ze strachem, pewną ciekawością, niechęcią i sama nie wiem, czym jeszcze.


Cukry Nyskie Biszkoptowe Herbatniki to herbatniki, dostępne m.in. w opakowaniu 100g (czyli 10 sztuk).

Ciastka umieszczono bezpośrednio w paczce, bez korytka (czy czegokolwiek), w dwóch "wieżyczkach" po 5 sztuk. Intensywnie pachniały sztucznie, słodko cytrusowo. To cała mieszanina pomarańczy, cytryn i mandarynek w olejkowo-aromatowym, przerysowanym wydaniu, wkomponowanych we względnie delikatne ciasta: biszkoptowe i drożdżowe. Wyobraziłam sobie puszyste, tłusto-wilgotne i miękkie ciasta ze skórkami cytrusów. Właśnie ich goryczkę starały się wpleść aromaty. Wyszły jednak i tak słodko-dusznie. Skonfundowana czułam coś właśnie ciastowego, nie zaś herbatnikowego, acz z wyraźnie zarysowaną, podpieczoną nutką. Może właśnie trochę jak okrągłe, twarde biszkopty? A w dodatku... słodko-mandarynkowego, acz sztucznie. Zapach wydał mi się "łagodniejszy" niż Stokłosków.

Podejrzliwie wyjęłam ciastka, które wydały mi się twarde jak kamień i masywne. Były suche i zarazem tłustawe, jednak w niskim stopniu. Trochę otłuszczały dłonie i usta, gdy robiłam gryza. Zostawiały też ciasteczkowy pyłek.
Sucho-krucho trzaskały, podtrzymując wrażenie twardości aż do chwili znalezienia się w ustach. Okazały się pustawe, średnio lekkie. Wydały mi się konkretne, a zarazem delikatne. Pustawość w ustach szybko znikała, bo ciastka zmieniały się w ciastowo-zawiesinową masę. Wtedy na jaw wychodziła oleista tłustość, konsekwentnie przełamywana mączną pylistością / proszkowością. Jedynie gęstawa, miękka papka chwilowo zalepiała zęby, po czym zaraz znikała. Czułam potrzebę przepicia ich herbatą, ale nie miałam wrażenia, że jak tego nie zrobię, to umrę. Ciastka w ustach udawały dość tłuste, względnie puszyste i miękkie, kapciowate ciasto biszkoptowe. Osobliwe uczucie. Te nie męczyły mnie tak, jak Stokłoski i przy nich odkryłam zabawny efekt, o którym pisała Olga - można przez nie oddychać, jak przez rurkę do nurkowania (ale nie wiem, po co to robić).

W smaku okazały się słodkie w ciastowo-biszkoptowym stylu. Była to słodycz ciężkawa, trochę duszna. Kojarzyła mi się trochę z cukrem pudrem, którym posypano... biszkopt lub drożdżowe ciasto miękkie i wilgotne od tłuszczu i... soku słodkich cytrusów. Wyraźnie czułam słodziutkie pomarańcze i mandarynki, także cytryny o sztucznym, nieco gryzącym pochodzeniu. Nie atakowało to jednak tak mocno, a wykazywało pewną soczystość.

Średnio wypieczone ciasta zaprosiły do kompozycji biszkopty - okrągłe ciastka wraz z ich jajecznością. Daleko w tle wyłapałam też nutę margaryny, jednak nie dręczyła jakoś przesadnie.

Kryła się bowiem w całej zbieraninie... różności w ogólnie cytrusowym klimacie. Też był ciężki, słodki i sztuczny. Po pierwszym wrażeniu zwróciłam uwagę na ciężkość... jakby ciasta drożdżowego, czegoś jajecznego, a dusznego od... alkoholu. Pomyślałam o likierze cytrusowym, goryczce galaretek pomarańczowych... jakby w jakimś tłustym keksie? Takim... sowicie wypieczonym.
Z czasem cytrusy przywodziły na myśl bardziej skórkę pomarańczową z keksu / kapciowatego ciasta niż wypieki nimi nasączone. To trochę gryzło, bo i skórka musiała wyrwać się z pracowni jakiegoś chemika. Wydawało mi się, że wraz ze słodyczą aż rozgrzewa. I nieco podrasowało na poważną nutę biszkopty i biszkopt-babkę z... gryzącą chemią w tle.

Po ciastkach został posmak sztuczny, aromatowo-cytrusowy, oddający słodkie cytrusy (pomarańcze?) i biszkoptowo-margarynowy. Był napastliwy, ale jeszcze względnie do pozbycia się herbatą. W zębach na szczęście nic nie zostawało.

Choć herbata nieźle łączy się z tymi ciastkami, trochę uwypuklała słodycz.

Chrupiące i zmieniające się w ciasto-zawiesinę, a następnie względnie czystawo znikające ciastka wydały mi się mieszaniną tanich, sztucznych ciast / babek i biszkoptów z dziwnie mandarynkowo-cytrusową nutą o w miarę jak na herbatniki / biszkopty przystępnej strukturze. Choć słodkie i ciężkie, sztuczno-męczące, nie były straszne... Jak na ciastka pozornie nijakie, nawet ciekawe, choć zupełnie nie dla mnie. Oceniam jednak pamiętając, że to po prostu tanie ciastka i trudno oczekiwać, że okażą się czymś innym. Po jednym dałam sobie spokój. Mamie nie smakowały, bo: "bezpłciowe, nudne; w smaku jakby trochę herbatniki, trochę biszkopty. Ja w nich cytrusów raczej nie czułam, ale ja mam tak, że jak w czymś jest tylko olejek pomarańczowy, np. w ciastach-babkach pomarańczowych, to go jakoś nie czuję.". Przyznała, że też nie widzi sensu, by je jeść, bo to "zwykłe, nudne ciastka".
Wydały mi się mniej napastliwe, o bardziej rozmytej słodyczy niż Stokłoski. 
Pasują do herbaty, ta jednak nie jest do nich niezbędna.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam (dziękuję)
cena: -
kaloryczność: 413 kcal / 100 g; ciastko - ok. 42 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, tłuszcz roślinny (palmowy, rzepakowy), masa jajowa, woda, syrop maltozowy, substancje spulchniające: węglany sodu i węglany amonu; sól, aromat naturalny: olejek pomarańczowy