niedziela, 10 kwietnia 2022

Pralus Papouasie Trinitario 75 % ciemna z Papui Nowej Gwinei

Moje czekoladowe nerwy, wytrzymałość w kwestii słodyczy została ostatnimi czasy wystawiona na próbę. Dosłownie czułam, że jak nie przerwę złej serii, to się przekręcę. Przy paskudnikach wpadło też parę (acz nie pod rząd; a to dwa, a to potem kolejne dwa) dni w ogóle bez i miałam ochotę, jak już na coś słodkiego, to koniecznie dobrego. Sprawdzona i uwielbiana marka wydawała się najlepszym wyborem. W dodatku z dziką przyjemnością chciałam w krótkim okresie zestawić cieniznę 100 Procent Czekolady, którą to markę znielubiłam, z cudnie grubą tablicą. Właśnie dlatego postawiłam na ten region. Jadłam go w wykonaniu Pralusa jedynie w formie neapolitanki (recenzja z 2016), co biorąc pod uwagę moje uwielbienie do marki, koniecznie było do zmiany.
I przy okazji czytania opisu tej, dowiedziałam się czegoś nowego (chyba) ogólnie o marce. Otóż pracuje na specyficznie suszonych ziarnach kakao. Są one bowiem jakby suszono-wędzone, co jest uwarunkowane klimatem Papui i ogólnie tamtejszym podejściem do wędzenia. A dokładniej "suszenia nad ogniem". To by pasowało do nut tabliczek tego producenta, aczkolwiek nie wiem, czy suszą tak do każdej-każdej tabliczki (inspirując się sposobem z Papui), czy dotyczy to tylko z określonych regionów.

Pralus Papouasie Trinitario 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao trinitario z Papui Nowej Gwinei.

Po rozchyleniu sreberka od razu poczułam zapach wilgotnej ziemi i wilgotnie ciastowy. Oczami wyobraźni patrzyłam na jasny i kruchy spód mocno zawilgocony jakąś czekoladową, wilgotną warstwą np. kremu kakaowego. Było to słodkie, ciastowo-waniliowe... W wyobraźni pojawiały się coraz to kolejne wypieki z kruszonkami lub typu cobbler (ciasto zamiast kruszonki na wierzchu). Wszystko to zasnuł wyrazisty, gęsty dym. Podkreślał pieczono-palone nuty, ale dodawał im poważnego charakteru. Wśród tego znalazło się sporo orzechów i trochę owoców. I to w wydaniu... np. mleka truskawkowego? Wplotło owocową słodycz, wzmocnioną wanilią i... dla kontrastu przełamaną kwaskiem cytryny? Owocowe, kwaskawe tony niewątpliwie wypływały spod wypieczonych wierzchów. W trakcie degustacji kwasek wydawał się istotniejszy, niemniej i tak prawie nieuchwytny. Zamiast o mleku czasem myślałam o... jogurcie? Mieszało się to z dymem tak, że zdarzyło się temu nawet zahaczyć o niemal siarkowe skojarzenie.

Masywna tabliczka już w dotyku wydała mi się tłusto-kremowa, acz było w niej coś (jak w przypadku neapolitanki) kredowego. Jakby naturalnie sama chciała trochę tłustość przełamać. 
Przy łamaniu mimo twardości trzaskała średnio głośno, kontynuując poczucie gęstości i sytości. Okazała się jednak dość krucha, realnie krusząca się.
W ustach od początku rozpływała się kremowo i gęsto. Choć zachowywała pierwotny kształt bardzo długo, miękła. Pozostawiała na podniebieniu gęste, tłuste smugi, a sama powoli zmieniała się w gładką, konkretną grudkę budyniu. Było w niej coś trochę oleistego, ale i soczystego. Jak budyń z czymś owocowym (sosem? przecierem?). 

W smaku pierwszy pojawił się nierozerwalny splot masła i śmietanki, który prędko zaczął układać się w słodkie wypieki, tworząc nimi bazę i tło. Rozwijały się cały czas, acz powoli i spokojnie...

Na pierwszym planie za to błyskawicznie smagnął lekki, ale dosadny kwasek, odwracając chwilowo uwagę od tamtych. Wydał mi się aż mało spożywczy, a taki... siarkowo-wulkaniczny. Wydobywający się z dymu, który wniósł cierpko-kwaskawe nuty. Szlachetna gorzkość zgłosiła swoją obecność i pełną gotowość do działania, po czym zawisła, jakby czekając na odpowiedni moment, by uderzyć w pełni.

Wspomniane już wypieki odpowiadały za słodycz... stonowaną jednak. Były mocno maślane, śmietankowe i niewątpliwie jasne. Wyobraziłam sobie takie z kruszonkami, ciastem na wierzchu (typu cobbler), których kruche, jasne spody mocno nasiąkły od bogatych wnętrz... Czekoladowych? Ogół rzeczywiście był bardzo czekoladowy, ale nie... Raczej owocowych (czekoladowo-owocowych?). W tym momencie była to jedynie leciutka soczystość.
Dosłownie definicyjnie ciemnoczekoladowy wątek, nakreślony nie za mocnym paleniem, też krył szlachetną, soczystą nutę (a'la czerwone wino?) i mimo rozwijania się słodko-wypiekowych, owocowych tonów, nie dawał zapomnieć o gorzkości.

Palona nuta, odrobinka dymu zaczęła słodycz i maślanośc "opalać". Słodycz rosła. Z racji śmietankowo-maślanego tła pomyślałam o karmelkach, może nawet toffi (miękkich)... podkręconych wanilią. Choć początkowo te nuty były niepewne siebie, w pewnym momencie toffi wyłaniało się ponad resztę bardzo wyraźnie. Lekka gorzkość podsunęła orzechy w toffi.

W połowie rozpływania się kęsa siarkowo-dymne, kwaskawe nuty dodały odwagi innemu kwaskowi. Kompozycję przeciął kwaśny jogurt. Wanilia i lekka śmietankowość połączyły go ze słodyczą, która powoli zaczęła zmieniać swój wydźwięk w owocowy. Oto jogurt truskawkowy przybył i wprowadził całe mnóstwo owoców. Głównie czerwonych, ale nieokreślonych (zbyt przemieszanych). Wnętrza ciast okazały się sowicie wypełnione masą truskawkową, słodką od dojrzałych owoców i wanilii, a jednak podsyconą kwaskiem... cytryny? Rabarbaru? Trzymała się ich śmietanka, jogurtowość, toteż aż tak bardzo-bardzo kwaśno nie było. Ciasta zrobiły się poważniejsze... pomyślałam, że w czerwieni tej i nutka wina się skryła.

Gorzkawość zaczęła szykować sobie trochę miejsca na pierwszym planie. Zaakcentowała wilgotnie-ziemiste, kakaowo-winne nuty, wciąż jednak pozwalając jeszcze porządnie wyszaleć się owocom.

Te, kwaśno-soczyste, zaczęły się trochę przepychać. Cytryna? Rabarbar? Słodkie truskawki pilnowały, by nie przegięły z kwaskiem. Odnotowałam kwaśne, zielone jabłka... te jednak tylko część ciast wypełniały. W dużej mierze pokazały się jako owoce świeże i surowe. 

Kwaśność na pewno jeszcze bardziej przyciągnęła uwagę jako rabarbar, coś ogrodowego... ale dogonił ją niemal siarkowy, dymny motyw. Trochę się uspokoiła i usłużnie zrobiła miejsce gorzkości. Na pierwszy plan wszedł dym. Sowicie podpiekł ciasta z tła. Pojawiła się nutka spalenizny (jeszcze takiej pozytywnej). Gorzkie... były orzechy - pieczone? Z orzechowych kruszonek? Takich... z motywem toffi. Pomyślałam o kawałkach orzechów, obklejonych toffi. Cały czas lekka maślaność się ich trzymała.

Gorzkość z czasem, nasączona kwaskiem różnego rodzaju, wytoczyła ziemię. Ziemia uderzyła i pod koniec długo dominowała. Nadała ciastom bardziej czekoladowo-kakaowego charakteru (jakby dodać do nich takie warstwy albo chociaż posypać kakao?), a owocom zafundowała kąpiel w herbatach. Oto ciemne, mocne i ziemiste herbaty czerwone, ale właśnie z wkrojonymi plastrami kwaskawych owoców.

Posmak należał do ziemi i dymu, a więc goryczki, ale nasyconej kwaśnością owoców. Wydał mi się za ich sprawą nieco... siarkowy? Metaliczny? Cytrynowo-rabarbarowe nuty poniekąd tonowały słodkie truskawki i maślana słodycz ciasto-kruszonek, toffi.

Całość bardzo mi smakowała. Maślano-śmietankowe nuty udało się Pralusowi osadzić w takie ciastowo-wilgotne klimaty, że odpowiadały mi. Nie za wysoka, ale jednak bardzo znacząca, słodycz należała głównie do owoców (truskawek), a toffi łączyło je z wypiekami i nie odstawało. Kwaśność jogurtu i owoców, niemal siarkowa zacnie te delikatniejsze twory połączyła z dymem i ziemią. Podobało mi się to, jak siekierowa gorzkość cały czas "czyhała", była wyczuwalna... jak broń widoczna na scenie podczas spektaklu - wiadomo, że musi wystrzelić. Gorzko-ziemista końcówka ukoronowała interesującą, obrazową kompozycję. Mimo że poszczególne nuty mogą wydawać się niepasujące, to duża tabliczka potwierdziła, że dziwne kontrasty mogą wyjść pysznie. Podoba mi się, że mimo delikatnych nut, miała pazurki podobne do dawnego Zottera Labooko Peru 100 % (recenzja z 2015/17).

Neapolitanka uderzała i kwaskiem, i słodyczą na raz. Słodko-kwaśne owoce mieszały się w niej, a mocniejsze nuty miały jakby mało czasu. Była taka... "w przyspieszonym tempie", przez co wielu aspektów pełnowymiarowej nie czuć. A... pełnowymiarowy zachwyt jest oczywiście m.in. dzięki nim. Może wolałabym mniej maślaności, ale to w sumie szczegół.

Ciasta, orzechy i niejednoznaczne masy orzechowe czułam w bardzo słodkim Morinie Papouasie Nouvelle Guinee Sido 70 %, ale Pralus skupił się na mocy owoców, wykańczając kompozycję ziemią, co wyszło lepiej.
Kwaskawy i ziemisty, dżemowy był także Zotter Labooko Papua New Guinea 75 %. Ten jednak i kawę zawarł. Co ciekawe, podobnie jak Zotter, Pralus uderzał, zwalniał i znowu uderzał.
A dosładzane twory z czerwono-różowych owoców, wilgotność to w sumie też Firetree - ta jednak była o wiele gorsza od wszystkich wspomnianych.
Pralus wydał mi się najbardziej czytelny, gdy chodzi o owoce. Wilgotny i świeży - choć też, owoce świeże i surowe w nim to tylko składowa. A już na pewno w tym wszystkim najdynamiczniejszy.


ocena: 10/10
cena: 29 zł (za 100 g)
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: jak będzie możliwość, to tak

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.