sobota, 30 listopada 2024

Sirene Chocolate Limited Edition Idukki, India 73 % Dark Chocolate ciemna z Indii

Marki Sirene nie znam, jednak widziałam ją parę razy w internecie. Zaczęłam szukać dopiero tworząc posta pod tę recenzję. Okazało się, że to marka z Kanady, a dokładniej z Victorii w prowincji Kolumbia Brytyjska. Stworzył ją w 2013 Taylor Kennedy. W hołdzie dla tamtejszej flory i fauny zaprojektowano opakowania. Zdobią je akwarele lokalnej artystki Aimee Van Drimmelen. Nie mogę powiedzieć, by mi się nie podobały, ale jednak ich estetyka do mnie nie przemawia. To jednak w odniesieniu do tabliczek nie miało za dużego znaczenia. Kiedy już postanowiłam jakieś zamówić, pomyślałam, że limitowanej tabliczki nie odpuszczę na pewno. Może nie miała pomóc mi w robieniu rozeznania, jak prezentuje się ich typowa czekolada, jednak do rzadkich  regionów mam słabość. Trafiłam nawet na opis, że Sirene robią czekolady na tak małą skalę, że większość od nich można nazwać limitowanymi, ale tę szczególnie. Tłumaczy się to tym, że Indie są nowicjuszami w świecie dobrego kakao, bo uprawa tego jakościowego dopiero się tam rozwija. Z tego, co widziałam w internecje, opisy są o kakao indyjskim z Anamalai, no, ale to pasmo górskie, ciągnące się przez różne regiony. Na opakowaniu mojej tabliczki był podany konkretnie region Idukki.

Sirene Chocolate Limited Edition Idukki, India 73 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 73% kakao z Indii, z regionu Idukki; edycja limitowana.

Po otwarciu poczułam zapach czerwonych owoców: głównie porzeczek i jasnoczerwonych, pierwszych czereśni, obiecujących soczystą kwaśność. Podkreśliła je odrobina cytryny. Owocom świeżym i surowym towarzyszył... wędzony susz owocowy? O nieco cięższym charakterze. Pomyślałam o śliwkach. Temu wszystkiemu towarzyszyła masa z orzechów zmielonych ze skórkami - powiedziałabym, że laskowych i włoskich. Za nimi zaznaczyła się odrobina ziemi i nienachalna, ciepła korzenność.

Tabliczka wydała mi się lekko matowo-pylista w dotyku, mimo że w sumie jakiś tam lśniące przebłyski miała. Głośno i masywnie trzaskała przy łamaniu, jako że była bardzo twarda. Przy robieniu kęsa trochę pyliście trzeszczała.
W ustach rozpływała się ochoczo, w tempie umiarkowanie-wolnym. Najpierw przedstawiła się ze swojej nieco pyliście-pyłkowej strony, potem zaś poszła w bardziej kremowym kierunku. Łatwo miękła, pokrywając podniebienie konkretną mazią. Z czasem rzedła w nieco soczysty sposób, ale jak już zdecydowała się na kremowość, potem cały czas była kremowa i dość tłusta. Na końcówce wróciła pyłkowość.

W smaku przywitała mnie słodycz. Niby średnio wysoka, ale jakby odosobniona i w pierwszej chwili wręcz przenikliwa. Wprowadziła korzenne ciepło, z delikatnym cynamonem na czele.

Słodycz spokojnie, ale znacząco rosła, idąc w kierunku maślanego toffi. Mieszanki toffi i karmelu? Karmel robił się jakby lekko... goryczkowaty? Korzenny! W korzenności zaś odnotowałam kurkumę.

W oddali przemknęła mi soczystość czereśni. Trzymały się tyłów, przodem puszczając inne nuty, ale wyraźnie pobrzmiewały prawie cały czas.

Gorzkość zaznaczyła swoją obecność i rozeszła się odważniej dopiero po paru chwilach. Najpierw zaczęła budować palony klimat i zahaczyła o dym. Zaraz jednak pojawiły się orzechy laskowe w skórkach z zeszłego sezonu i orzechy włoskie... ale jako goryczkowaty krem 100% z orzechów. Nie jednak jakoś bardzo gorzki - korzenne ciepło stało na straży, by gorzkość cały czas miała charakter raczej łagodny.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodkie przebłyski ogólnie owoców czerwonych zaczęły się nasilać. Pomyślałam głównie o pierwszych czereśniach - tych jasnoczerwonych, które pojawiają się początkiem lata. Zapuszczały się na pierwszy plan, przyciągały ogromną część uwagi, acz nie próbowały się rządzić. Podkradły się do nich czerwone porzeczki i przemyciły trochę kwasku. Może też porzeczki białe?

Gorzkość przywołała do siebie ziemię. Niby umocniła się, ale i tak dała się wyprzedzić soczystym, słodkim czereśniom i ogólnej słodyczy. Tuż obok pojawiło się bowiem śmietankowe toffi. Słodycz podskoczyła - ona i gorzkość wydawały się mieć podobnie spokojny charakter, chwilami jawiły się jako wyrównane, jednak to na słodycz jakoś bardziej zwracałam uwagę.

Przy goryczce pojawiła się maślaność i lekka oleistość. Wyobraziłam sobie krem 100% z orzechów włoskich z wydzielonym olejem. Krem z orzechów zmielonych ze skórkami, a więc goryczkowaty. Włoskie mieszały się z laskowymi, trochę tracąc na jasności przekazu. Może był lekko korzennie przyprawiony?

Owoce pod wpływem gorzkości stały się nieco cięższe. Czereśnie zrobiły więcej miejsca innym. Przemknęła mi nuta wędzonych śliwek i całego suszu owocowego (np. na kompoty). Z czerwonych ostały się tylko czereśnie. Zostawiły sobie jednak trochę kwasku, łącząc go z soczystą słodyczą.

Korzenność od słodyczy ewidentnie przeszła do gorzkości. Także przyprawy zrobiły się goryczkowate. Kurkuma prześcignęła cynamon, a potem dołączyły do niej zioła. Goryczkowato-kwaskowate? Wkroczyła suszona, nieco zwietrzała skórka cytryny, już zupełnie łącząca kwasek z goryczką w jedno.

Kontrastowo słodycz raz jeszcze podskoczyła jako tym razem bardziej połączenie toffi i karmelu, na sekundę znalazło się przed goryczką, a potem osiadło w bardziej maślanych realiach.

Po zjedzeniu został posmak czereśni z echem ogólnie czerwonych owoców i wędzonych śliwek z wyraźnie zaznaczonym kwaskiem oraz maślano-metaliczny. Ten dziwny efekt podkreślił korzenny duet cynamonu i kurkumy, a także ziołowo-niedookreślony kwasek. Czułam też dym i palony motyw.

Czekolada wyszła smacznie, ale parę zastrzeżeń mam. Nie podobały mi się jej maślano-łagodzące skłonności i nieco zbyt wysoka słodycz. Wolałabym, by gorzkości nic nie hamowało. Krem z włoskich, laskowe ze skórkami, dym i ziemia ciekawie mieszały się z korzennością cynamonu i kurkumy. Całość była słodka niczym korzenne toffi, któremu też maślaności nie brakowało. Owoce to głównie cały czas mocniej lub słabiej wyczuwalne czereśnie (które akurat mnie zachwyciły) i pojawiające się: czerwone porzeczki, chyba też inne czerwone oraz wędzone śliwki z dolatującymi cytrusami. Kompozycja ciekawa, ale jakoś lepiej to mogło zagrać - wyszła kontrastowo w dwojakim sensie.

Gdy pomyślałam o mimo że delikatnej, to przepysznej, wędzono-gorzkiej i cynamonowo słodkiej, pełnej owoców (figi, rodzynki, wędzone śliwki, mango lassi) Chapon Inde 75%, która zaserwowała jeszcze karmel, kardamon, pieprz i kurkumę, drzewa i orzechy... no, kontrast między podlinkowaną a dziś opisywaną był duży. 

Podobnie suszone zioła i mnóstwo owoców (jabłka, czerwone) w różnej formie, przyprawy, nabiał Fjak Sjokolade 68 % Mork India bardzo mi smakowały. Ta akurat nie była zbyt gorzka, ale w jej przypadku to nie przeszkadzało - tak jej nuty się zgrały i ułożyły.


ocena: 8/10
cena: 8.95 € (za 70g; około 38 zł)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 28 listopada 2024

baton Legal Cakes Chiacho (wersja 2024)

Już lata temu straciłam serce do zwykłych słodyczy, znów zrobiłam się nieciastowa itd. Legal Cakes w tym czasie przeszło takie zmiany, że choć kiedyś mogłam z przyjemnością zjeść coś od nich, obecnie oferta mi się nie podobała. Gdy jednak jechałam w stronnę Gór Sowich z ojcem i zatrzymaliśmy się na Orlenie, zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, uznałam, że spróbuję. Baton Chiacho poznałam w 2017, lecz w 2020 pogorszyli go. Gdy zobaczyłam nowe opakowanie, od razu pomyślałam, że adekwatnie do produktu na gorsze zmieniło się też opakowanie, no, ale... przez niedosyt chałwowych smaków po tym, jak wycofano Nutura Premium Krem Chałwowy... no cóż... po batona jednak sięgnęłam. Nie obstawiałam, by się jakoś szczególnie zmienił, bo i skład był prawie taki sam. Tak po kolejności składników założyłam, że zwiększyli trochę ilość czekolady i chyba wyrzucili ze składu samej batonowej bazy słodzik (albo błąd w druku - co mi do głowy przyszło po degustacji). Kaloryczność - tu już chyba coś nakręcili, bo pamiętałam, że kiedyś na opakowaniu była podana i na 90g, ile ważył baton, i na 100g. Teraz podają tylko na 80g (obecnie tyle waży baton). Z tym że po przeliczeniu nijak nie wychodzi ta dawna na 100g. A gdy wypytywałam, odpisali mi, że nigdy nie podawali na 100g. Nie upieram się, że to ja się nie pomyliłam kiedyś przy przepisywaniu (a teraz tego już nie sprawdzę). Przewinęłam stronę dalej i... Zobaczyłam opis, nie wróżący niczego dobrego: "Chiacho to smakowe nawiązanie do białych Michałków i chałwy, idealnie łączy się z kawą, a węgli ma tyle co nic.". A trzeba Wam wiedzieć, że Białe Michałki (Wawelu) wg mnie są parszywe.

Legal Cakes Chiacho (wersja 2024) to "baton orzechowy z nasionami chia" na bazie mąki migdałowej, chia i orzechów arachidowych.

Po otwarciu poczułam znajomy zapach, przywodzący na myśl białe Michałki, ale w wersji zdrowej i zaznaczoną arachidową chałwą w tle. Odnotowałam też specyficznie "proteinowy" motyw. Wyraźnie zaznaczyła się też palono-cierpkawa czekolada.

Jak to z batonami LC jest, trzymałam go w lodówce jak należy, a przed jedzeniem odpowiednio wcześniej wyjęłam. Jadłam jak zwykle z talerzyka widelczykiem, acz... było to trochę trudne.
Baton kruszył się i sypał. Był twardy i ciężki, a zarazem skory do rozwalania się. Prawie nic się nie zmieniło pod względem struktury: przypominał mokry piasek z papką z drobinkami orzeszków. Wydawało mi się tylko, że sypał się jeszcze trochę bardziej (acz może to być kwestia konkretnej sztuki).
Całość była tłusta i sypka, a jednocześnie gęstniejąco-zalepiająca na parę sekund. Spory udział miały w tym śliskawe, strzelające chia. Zaraz jednak baton rozpuszczał się dość wodniście. Raz po raz trafiałam na kryształki słodziku. Gryzione to-to strzelało i trzeszczało, też trochę piaskowo, trochę namiastkowo chałwowo.
Czekolada na wierzchu wyszła tłusto-wodniście i oleiście polewowo. Rozpływała się rzadko, choć na dosłownie sekundę jakby próbując zdobyć się na gęstawość (bardziej zwięzłość?) w tempie średnim.

W smaku przywitała mnie specyficznie chłodna słodycz o dziwnym, przenikliwie słodzikowym charakterze (ale nie jawnie słodzikowa) i średniej sile, jednoznacznie kojarząc się ze zdrowszą wersją białych Michałków. Podążało bowiem za słodyczą proteinowe, "zdrowe echo", jakby... mączność? To jakby zmotywowało słodycz i nasiliła się znacząco.

Wkradła się lekka gorzkość - raz słabsza, raz mocniejsza. Podkreślała ją czekolada - skądinąd też gorzka i bardzo słodzikowa. Z gorzkości wyłoniła się chałwa, acz w arachidowej wersji. Złudna i w zasadzie ledwo uchwytna sezamowość mieszała się z mlecznym echem i migdałową nutą.

Mniej więcej w połowie każdego kęsa na przód wychodził migdałowo-orzeszkowy motyw, który wraz z silną, słodzikowo-sztuczną (?) słodyczą i mleczno-waniliowatym zabarwieniem znowu jednak to białe Michałki wysuwał na przód, przed chałwę. Zrobiło się zaskakująco mlecznie. Chałwa zaś zgubiła się prawie zupełnie.

Jakby proteinową - taką dziwnie mdławą - mleczność i chłód wzmocniła specyficzna roślinność chia. Wyłonił się też olej kokosowy. Może przez kontrast? W każdym razie słodycz aż piekła, chłodziła język - nie tyle swoją wysokością, ile charakterem. Olej kokosowy na pewno miał w tym udział.

Czekolada sama w sobie dała się poznać jako gorzka, ale przesadnie słodka przez męcząco dosadny, chłodzący słodzik. Czułam w niej też maślaność, kontrastowo podkreślającą cierpkość i słodycz.

Po zjedzeniu został posmako-niesmak oleju kokosowego, nadający sztucznego wydźwięku słodyczy i niedookreślona goryczka (może też oleju), mieszająca się z jakby mączną "nutą proteinowości" i mlecznym akcentem. Nie było to przyjemne.

Smak batona różnił się od tego, co zapamiętałam. Nigdy nie lubiłam słodzików, ale słodycz tworu Chiacho nawet z 2020 mimo że była wysoka i słodzikowa, nie męczyła aż tak. Dzisiaj opisywany wydawał mi się aż gryząco-sztucznie słodzikowo-niesłodzikowy... Jako że słodzik wypadł ze składu samej bazy - może zmienili odżywkę białkową na jakąś bardziej naaromatyzowaną? Dzisiaj przedstawiany baton bardziej kojarzył się bowiem z białymi Michałkami niż chałwą, a poprzednie wersje jednak były bardziej chałwowe. I mniej sztuczne. Ten wyszedł bardziej... proteinowo-olejowo (chodzi o smak, nie oleistą konsystencję czy coś). Zapytałam Legal Cakes o to białko i jego szczegółowy skład, oni ponoć wysłali zapytanie do producenta białka i... cisza.

Jakiejś 1/3 nie dałam już rady i powędrowała do Mamy. Opisała: "Na pewno smakował lepiej niż miał strukturę. Ta okropna, rozwala się, sypie, a potem okropnie te chia w zęby powłaziły, że pozbyć się ich nie da. Smak jak smak... może i ciekawy, ale mi nie kojarzył się z białymi Michałkami, a już na pewno nie z chałwą".


ocena: 6/10
kupiłam: stacja Orlen
cena: jakieś 10 zł (promocja; za 80 g; chyba - ojciec płacił)
kaloryczność: 436 kcal / 100 g; sztuka 80g - 348,8 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: mąka migdałowa 29%, nasiona chia 13%, orzeszki arachidowe 13%, odżywka białkowa o smaku waniliowo-orzechowym (białko serwatkowe z mleka), olej kokosowy, czekolada (miazga kakaowa minimum 70%, substancja słodząca: erytrol), substancja żelująca: agar

środa, 27 listopada 2024

Czar Czekolady Czekolady Świata Madagascar Dark Chocolate Single Origin 67,4 % Cocoa ciemna z Madagaskaru

W sumie nie wiem, na co liczyłam po dwóch tabliczkach marki Czar Czekolady. Różniły się tylko złotem i srebrem, a czekoladowa baza smakowała tak samo. Tak samo kiepskawo niestety. Rozumiem jednak, że to seria robiona na wygląd. Może więc plantacyjne tabliczki - o które to sama dokładnie poprosiłam - miały być lepsze? Wątpiłam jednak, by dużo lepsze, no, chyba że twórcom się udało? Skład wyglądał nieco lepiej (np. nie dodano do nich odtłuszczonego kakao w proszku). Dużo niepewności mi się w głowie pojawiło, więc uznałam, że lepiej nie rozmyślać, a po prostu spróbować. Zaczęłam od znanego mi i lubianego regionu, z którego dawno nic nie jadłam.

Czar Czekolady Czekolady Świata Madagascar Dark Chocolate Single Origin 67,4 % Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 67,4% kakao z Madagaskaru.


Po otwarciu rozbrzmiał kwaskawy zapach palonej, bardzo słodkiej marmolado-konfitury cytrusowej, ze sporą ilością pomarańczy i cytryny, która mieszała się z mocno palonym wątkiem, raz po raz robiącym aluzje do kawy. Paloność sama w sobie przeplatała się z ziemią. Wokół nich krążył akcent drewna i grillowanych migdałów. W cytrusach pojawił się też goryczkowaty grejpfrut. Słodycz stała na średnim poziomie, a jej charakter był prosty. Zajęła miejsce jakby trochę obok całej reszty. A jednocześnie częściowo mieszała z cytrusami i kojarzyła mi się trochę z drożdżówką z takową marmoladą.

Tabliczka niby była masywnie twarda, ale przy łamaniu trzaskała średnio głośno jak cieniuteńkie, suche gałązki. Gdy odgryzałam kawałek, twardość jakby się chowała.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, eksponując gładkość i średnią tłustość. Wydawała się lekko wodnista, a dopiero gęstniejąca. Kryła się w niej marginalna pylistość. Z czasem wręcz trochę kremowo przytykała. Znikała zaś znów rzadziej, trochę soczyście.

W smaku pierwsza pokazała się wysoka słodycz. Była prosta, trochę cukrowa, acz zerkająca w stronę palonego karmelu. Wydawała się mieć tendencję spokojnie wzrostową.

Za nią błysnęła niska, ciężkawa soczystość. Początkowo nie odważyła się jednak bardziej rozwinąć. Słodycz niespodziewanie bardzo podskoczyła, grożąc, że zaraz przesadzi, ale... przyhamowała i znów rosła spokojnie.

Prosta słodycz natknęła się na maślaność i zaobfitowała w delikatny motyw maślano-drożdżowej bułeczki. Soczystość ukryła się w niej - może jako nadzienie? Z... czerwonych owoców?

Dynamiczniej ruszyło za to palone drewno. Niosło ze sobą gorzkość i pewną powagę. Drewno zaczęło zmieniać się w paloną, gorzką kawę. Ziarna świeżo mielone, które zaraz ktoś zaparzy. Słodyczy tym bardziej narzuciło to więcej karmelu.

Przez myśl przeszły mi też mocno karmelizowane, aż mało migdałowe i miejscami poprzypalane, migdały siekane. Część kawy odpłynęła w kierunku jogurtu kawowego - mógł być właśnie tymi migdałami posypany.

Słodycz zwróciła uwagę na nieśmiałą soczystość i podchwyciła ją. Czerwone owoce tylko pobrzmiewały. Pomyślałam o cukrowo słodkiej, ale też soczystej i lekko kwaskawej marmoladzie cytrusowej, ze sporą ilością słodkich pomarańczy. Przyszedł mi do głowy też sok pomarańczowy, a kwasek lekko wzrósł.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość kawy oddała część pola do popisu ziemi. Oczami wyobraźni patrzyłam na czarną, rozgrzaną ziemią. Zawisło nad nią przypomnienie, że gdzieś tam niżej, kryje się ziemia czarna i wilgotna... Wyraźniej jednak dominowała ta rozgrzana. Ogólną ziemistość trochę powstrzymywał maślany akcent.

Słodycz wydawała się też w pewien sposób grzać. Na zasadzie kontrastu jednak przybyło trochę więcej owoców. Wróciły czerwone: na pewno czerwone śliwki, ale też trochę bardziej cierpkawych porzeczek i żurawiny. Wszystkie zadbały o lekki, w zasadzie znikomy, kwasek.

Cierpkość i goryczka z cytrusów wydobyła grejpfruta. Cukrowość jednak przemodelowała go na... syrop grejpfrutowy? Marmoladę? 

W oddali przewinął się jeszcze nabiał. Maślaność dopuściła do głosu śmietankowo-jogurtowe echo. 

Słodycz znacząco zdążyła już wzrosnąć. Miała w dużej mierze prosty, cukrowy charakter, a jej karmelowy element całkowicie zmienił się w słodką drożdżówkę. Drożdżówkę z cytrusową marmoladą. Pomarańczowo-grejpfrutową mieszankę podsyciła cytryna, z wyraźnym wskazaniem na białe włókna o znaczącej cierpkości.

Po zjedzeniu został posmak cytryny ze wskazaniem na goryczkowate białe części. Czułam też zsiadłe mleko, drewno goryczkowate i ziemistą kawę, której cierpkość i palony motyw podkręciły czerwone owoce. Je, wraz z cytryną połączył grejpfrut. Owoce szły w trochę marmoladową stronę.

Czekolada była smaczna, ale za słodka. Nie jakoś straszliwie jednak (bałam się, że nawet nie 70% to może już męczyć cukrem), więc luz. Prosta, cukrowa słodycz z dolatującymi nutami karmelu i drożdżówki miała za wiele do powiedzenia kosztem soczystości i gorzkości. O ile gorzkość, poważniejsze nuty drewna, rozgrzanej ziemi i kawy poradziły sobie nieźle, tak kwaśności czułam niedosyt. Była znikoma. Czekolada pozwoliła sobie raczej tylko na soczystość cytrusowej marmolady. Przewijały się pomarańcze, grejpfrut i cytryna, ale za mało. Czerwone owoce też za wiele do powiedzenia nie miały.
Region jak najbardziej do rozpoznania, ale w bardzo, bardzo słodko-ciężkawej interpretacji.


ocena: 7/10
kupiłam: czarczekolady.pl (dostałam)
cena: 15 zł (ja dostałam)
kaloryczność: 539 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy

poniedziałek, 25 listopada 2024

A. Morin Cameroun Chocolat Noir 70 % Edition Limitee ciemna z Kamerunu

Zamawiając tę czekoladę już nie mogłam się doczekać, kiedy jej spróbuję. To, że to edycja limitowana jednej z moich ulubionych marek to jedno, ale pochodzenie ziaren... Kamerun! Jakiż to rzadki region. Nawet ja jadłam dotąd tylko 4 czekolady stamtąd. Z opisu producenta można dowiedzieć się, że ta tabliczka została zrobiona z kakao ze starych plantacji, mających ponad 50 lat. Przywieźli je tam Niemcy. Początkowo były to ziarna Forastero, ale z biegiem lat młodzi rolnicy dosadzili jeszcze Trinitario. Zakładam więc, że poprzejmowały trochę swoich cech, porobiły się naturalne hybrydy. Morin kupił jednak kakao dokładnie z sektoru "Engaged Chocolatiers / Engaged Chocolate Makers", gdzie o kakao dbają rzemieślnicy-pasjonaci jako wolontariusze. Pracujący tam rolnicy dostają godziwe wynagrodzenia. Stosują się do wszystkich wymogów etycznej hodowli.

A. Morin Cameroun Chocolat Noir 70% Edition Limitee to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Kamerunu, z departamentu Lékié.

Po otwarciu rozszedł się intensywny zapach słodkich, marynowanych tworów: grzybków shiitake, tykwy japońskiej i... słodkich, duszono-marynowanych, niedookreślonych owoców? Miały w sobie pewną wytrawność. Pojawiły się też mieszane orzechy (w dużej mierze laskowe?), ale z kolei z wytrawnością... grillowanych kasztanów? Same orzechy też mogły być grillowane. Oczami wyobraźni patrzyłam w ogniskowy ogień. Jego ciepło przywiodło przyprawy i świeżo wypieczone brownie z chrupko-kruchym wierzchem i brzegami. Słodycz wydała mi się ciężka i wysoka - wzmocniły ją suszone owoce: daktyle i morele, możliwe, że także śliwki. I... suszono-wędzone gruszki? Zahaczały o akcent ciemnego miodu - może to na jego bazie sporządzono marynaty? Doszukałam się też leciuteńkiej, niemal nieuchwytnej i bardzo ukrytej, soczystości.

Konkretna, twarda tabliczka przy łamaniu - w które musiałam włożyć naprawdę sporo siły - trzaskała bardzo głośno, obiecując konkret.
W ustach rozpływała się powoli, trzymając swój kształt niemal do końca. Była zbita, ale jednocześnie kremowa. Tłustość stała na średnim poziomie. Roztaczała wokół siebie lekko mazistą, z czasem marginalnie pylistą, i soczyście rzadkawą zawiesinę.

W smaku zagrzmiała wysoka słodycz suszonych owoców. Prowadziły daktyle, wzmocnione ciemnym miodem gryczanym. Wplótł lekką cierpkawość, pikanterię i... wyraźny motyw ciastek. Wyobraziłam sobie jasne ciastka miodowe.

Słodycz rosła. Pokazały się rodzynki i suszone morele. W tle przemknęły też suszone śliwki - niemal muląco słodkie. I chyba... zaplątała się pojedyncza suszona figa?

Słodycz przeszła częściowo na korzenny tor. Przemknął cynamon, na chwilę wysunął się na przód, po czym wrócił do całej, ciepło-słodkiej mieszanki. Zmieszała się z ciastkami. Czułam się, jakbym właśnie schrupała miodowo-korzenne ciastko. Ciastko w którym... miód tonie, a wyłania się dziwna, mocno wypieczona wytrawność?

W tle pojawiła się maślaność. Zaczęła łagodzić i tak już niską gorzkość, ale cierpkości nie tknęła. Zaraz nasiliła się i okazało, iż to specyficzna, słodkawa maślaność naturalnych kremów orzechowych. Powiedziałabym, że miazgi z orzechów różnych, ale z dużym udziałem laskowych, posłodzonej pastą czy syropem daktylowym. Ten miał potencjalnie drapiący charakter.

Daktyle wplotły ciężką słodycz marynowanych warzyw i owoców, nawet grzybków shiitake. Znowu pomyślałam o tykwie i ciemnym miodzie. Wszystko to wprowadziło do słodyczy drobną wytrawność, ale gorzkość pozostawała na niskim poziomie. W oddali wychwyciłam obietnicę kwasku wiśni. Owoc ten zawisł między soczyście świeższym, a duszono-marynowanym.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość poszła w palono-pieczoną stronę. Oczami wyobraźni patrzyłam na palenisko - ni grill, ni ognisko. Cierpkość zaznaczyła się odważniej... Nad ogniem piekły się kasztany i orzechy, a z oddali dolatywał akcent drzew.

Pieczoność podsunęła też brownie upieczone raptem parę godzin wcześniej. Pomyślałam o cieście, które tylko co wystygło, które ma chrupko-kruchy wierzch i brzegi... Dołączył do niego motyw sosu / syropu kakaowego i wiśniowa soczystość. Ciasto kontynuowało nasilanie się słodyczy, ale wzbogacając ją o coraz dosadniejszą cierpkość i wiśnie.

Słodkie, suszone owoce dopuściły do głosu słodkie owoce... grillowane? Wyobraziłam sobie ledwo uchwytne jabłka i gruszki z cynamonem i miodem. Ciepłe... czy nawet gorące (że aż niejednoznaczne?)! Na pewno zasładzające. Słodycz trochę drapała w gardle.

Poczułam też... gorącą czekoladę? Koniecznie z ciepłymi przyprawami korzennymi, w tym cynamonem. A do tego z soczystą nutką wiśni, bo ta na końcówce przypomniała o sobie. Może też jako... ciastka z suszonymi wiśniami?

Po zjedzeniu został posmak korzenny oraz orzechów z wytrawniejszym echem kasztanów - oczywiście jedne i drugie w formie pieczonej. Dosadna słodycz zaznaczyła się jako suszone daktyle, syrop daktylowy i ciemny miód. W tle przewinęła się wytrawniejsza, ale wciąż też słodka marynata, a mi w głowie na dobre rozgościło się brownie. Echo wiśni robiło aluzje do kwasku, może bardziej taniny.

Całość była bardzo dobra, ale jak na mój gust za słodka. I to słodka w dziwnie ciężki sposób bez adekwatnej gorzkości. Gorzkość to jedynie gorzkawość. Lekko pieczono-grillowane klimaty, ciepło przypraw korzennych pod przewodnictwem cynamonu zetknęły się z przeogromną słodyczą daktyli, syropu daktylowego, miodu gryczanego i innych owoców suszonych: rodzynek, moreli, może też śliwek. Wypieki, głównie ciastka, ale też brownie to kolejna dawka słodyczy. Trochę grillowanych jabłek i gruszek z cynamonem też słodyczy dołożyło. To... ciężka owocowość. Szkoda, że soczystość i kwaśność wiśni nie rozbrzmiała wyraźniej. Ciekawe akcenty kasztanów czy marynowanej tykwy, grzybków shiitake i innych różności niestety nie przebiły się przez zasłodzenie.

Taucherli Cameroon 70% Trinitario Cameroots też była bardzo słodka, ale w jeszcze... trudniejszy do przyjęcia sposób. Smakowała bowiem jasnym miodem, a do tego była maślana i delikatnie orzechowa. Czułam w niej nuty bagniste, wiśnie, jabłka i figo-winogrona, nawet wina, które zapewniły kwasek, co wyszło bardzo na plus. Tylko że w niej wytrawność wydawała siętrochę dziwna.

L'Atelier Des 5 Volcans Cru Haut Penja 70 % Cacao Recolte 2017 była jednoznaczny pyszna ze względu na mocne nuty drzew i ziemi. Może też nie była bardzo gorzka, ale wytrawnie soczysta. Orzechowo-warzywnie-kasztanowa, słodka od miodu i wanilii, ale też owocowa za sprawą mango, cytrusów, taninowych wiśni i porzeczek. 

Morin znalazł się gdzieś między nimi. Czyżby to prażenie-pieczenie tak przyciszyło soczystssze akcenty owoców, zostawiając te cięższe i słodkie?


ocena: 9/10
cena: €6,95 (około 30 zł)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 24 listopada 2024

Diet-Food Walnut Cream Bio Krem z Orzechów Włoskich

Mimo że orzechy włoskie to moje ukochane orzechy nr 1 (na równi z nerkowcami), długo nie byłam przekonana, czy nadają się na krem. Dzisiaj przedstawiany kupiłam wraz z Basia Basia Dolce Kita Krem z orzechów włoskich, uznając, że fajnie będzie porównać słodki krem z włoskich z właśnie... potencjalnie gorzkim. Tylko że wspomniany okazał się dość słony. Pytanie, jaki miał okazać się ten? Czułam się raczej bezpiecznie, bo skład był czysty, ale jakieś "ale" zawsze gdzieś z tyłu głowy wisiało.

Diet-Food Walnut Cream Bio Krem z Orzechów Włoskich to krem 100 % z orzechów włoskich; firmy Mipama.

Po otwarciu poczułam średnio intensywny, ale jednoznaczny zapach po prostu orzechów włoskich. Nie zmielonych na krem, a jakbym wąchała orzechy tylko co wyłuskane z łupiny. Częściowo w skórkach, częściowo bez. Przedstawiły się jako słodkawo-goryczkowate i bardzo w tym wyważone, a także poważne i szlachetne. Po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia wydawało mi się, że idą w nieco delikatniejszym, bezskórkowym kierunku.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu wyglądało na to, że oleju wydzieliło się dużo, ale w sumie to tylko wrażenie. Zlałam jakieś 1,5 łyżeczki, a wymieszałam około 2,5 łyżeczek. Krem potrzebował ich, ale nie tak bardzo-bardzo. Niby nieco podsechł, ale... i tak nie zbił się na sucho-twardo i kompletnie sucho. Podczas mieszania wydał mi się ciastowo-wilgotny, średnio tłusty. Był gęsty, ale też miękki, a w kontakcie z łyżeczką plaskał. Niby widać w nim kropeczki i drobinki, ale nie wydawał się zbyt miazgowy.
W trakcie jedzenia dał się poznać jako gęsty, ale nie mocno zbity. Zalepiał usta na pewien czas, po czym rozpływał się raczej wolno. Przypominał trochę wilgotne, tłustawo-papkowate ciasto. Było w nim coś z... papki z daktyli? Robił aluzje do spulchnienia i pylistości. Był miękki, ale jednocześnie przytykająco masywny. Nie czuć w nim specjalnie tłustości, ale wydawał się ciężkawy (nie w negatywnym sensie). Zmielono go mocno, w zasadzie na gładko, ale czuć w nim... skórki orzechów? Nie, że ich kawałki, a dziwny jakby lekko skrzypiąco-suchawy element. Drobinki zdarzały się jedynie pojedyncze, nie zbudowały więc miazgowego efektu. Gładkim jednak nie umiem go nazwać. 
Po zjedzeniu zostawiał lekką suchawość.

W smaku przywitała mnie delikatna słodycz. To ta słodycz, która zawsze jakby nieco kryje się w orzechach włoskich, lecz dopiero po chwili rozbrzmiewa - tu to właśnie ona odważnie otworzyła kompozycję.

Za nią przemknął akcent skórek orzechów, idących w goryczkę. Utworzyły klimat orzechów świeżych, nie prażonych. Lekka gorzkawość mieszała się ze słodyczą, która na pewien czas nieco się wycofała, i przybrała szlachetny ton. Czułam się, jakbym jadła świeże orzechy!

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach słodycz wróciła z akcentem lekkiego prażenia. Nakręcały się nawzajem, a prażenie jakby z kolei przyciszyło goryczkę. Samo nie było ani zbyt istotne, ani zbyt silne. Po prostu jakoś się tam przewinęło, w zasadzie nie rozganiając myśli o świeżo-surowych orzechach. Słodycz i gorzkość zaczęły się przeplatać - to jedno, to drugie wychodziło na przód.

Końcowo prażenie jednak dopuściło goryczkę skórek do głosu, a ta przewyższyła słodycz. Prażenie podążało za nią jedynie jako niewyraźny cień.

Gryzione drobinki i skórki kontynuowały goryczkę.

Po zjedzeniu został posmak gorzko-orzechowy, a obok motyw prażonych orzechów włoskich, w czym wyłamała się lekka, orzechowa oleistość a także motyw skórek orzechów. Goryczka końcowo już trochę przegięła i nie była zbyt przyjemna.

Krem zaskoczył mnie pozytywnie. Trochę się bałam, że moje ulubione orzechy mogą mnie w formie kremu rozczarować, bo czytałam, że kremy 100% z włoskich idą w gorycz. Tu jednak ta gorzkość była w pełni zrozumiała i przywodziła na myśl świeżo-surowe orzechy w skórkach, a tylko w posmaku już trochę za bardzo dała się we znaki. Prażona nutka była na szczęście bardzo subtelna, a smak włoskich bardzo jednoznaczny i wyrazisty. Tylko ta ciastowo-papkowa, niezbyt miazgowa konsystencja była dość specyficzna - ciekawy, czy wszystkie kremy z włoskich taką przybierają? Muszę kiedyś sprawdzić inny krem 100% z orzechów włoskich!


ocena: 9/10
kupiłam: Allegro
cena: 36,04 zł (za 200g)
kaloryczność: 657 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy włoskie 100%

piątek, 22 listopada 2024

Benjamissimo Dark 80 % No Added Sugar ciemna ze słodzikiem

Zupełnie czystej czekolady tej marki nie jadłam, jednak Benjamissimo Bulgarian Rose Oil 70 % zrobiła na mnie wrażenie, że zapragnęłam spróbowania takiej. Poszukałam też w ogóle, co to za marka. Okazało się, że z Bułgarii, stworzona przez braci Benjamin. Niestety, ich czyste ciemne czekolady były ze słodzikami, a nie jak podlinkowana z cukrem trzcinowym, więc bardzo długo byłam sceptyczna i wahałam się. Aż w końcu jednak postanowiłam dać szansę. 

Benjamissimo Dark 80 % No Added Sugar to ciemna czekolada o zawartości 80% kakao; bez cukru, słodzona słodzikiem (erytrytolem) i wanilią.

Po otwarciu zagrzmiała intensywna słodycz słodziku o chłodnym charakterze, mieszająca się z gorzkością ziemi i ziół. Poczułam też paloną, wysoce paloną, nutę. Słodzik zahaczał trochę o kremy-nadzienia miętowo-cukrowe np. z czekoladek, a w oddali trafiłam na soczyste, ostrożnie kwaskowate, duszone śliwki, chyba z dodatkiem wiśni. Z czasem doszukałam się w słodyczy też jakby przełamania tego słodziku, lecz trudno było to dookreślić (obstawiam, że wanilia miała w tym udział). Owocom podszepnęło perfumy, a ogółowi... jakby orzechowe drewno?

Tabliczka była bardzo twarda w kamienny sposób. Łamała się z głuchym i donośnym trzaskiem.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnio-wolnym. Dała się poznać jako początkowo oporna, ale już gładka, bardzo zbita, a z czasem jednak mięknąca. Pojawił się w niej nieco wodnisty element oraz odrobina tłustej miękkości.

W smaku pierwszą poczułam chłodną słodycz o jednoznacznie słodzikowym charakterze. Tuż za nią pojawiła się gorzkość dymu i niezbyt pewna siebie ziemia. Rozgościła się też cierpkość. Wydawało się, że dym próbuje trochę słodycz zakrywać...

Acz ta i tak wyszła dosadna. Nie tyle, gdy chodzi o wysokość, a charakter - słodzik od początku bardzo dawał się we znaki. Słodyczy pomogło maślane echo, które jakby nie pozwalało w pełni uderzyć gorzkości. Otworzyło też drogę... wanilii? By dołączyła do słodziku.

Za dymem i jego cierpkością wychwyciłam cierpkość soczystą. Toż to suszone jagody goji! Niby suszone, ale w pewien sposób... soczyste? Pomykały na tyłach, nie próbując nawet za bardzo rozbrzmieć. Czerwono owocowa nutka kryła w sobie też słodycz i obietnicę kwasku.

Słodzik z kolei miał inne plany. Wyłonił się z dymu i skupiał na sobie uwagę. Ogólna słodycz nieco wzrosła, a słodzik przeplotła... wanilia. Już wyraźniejsza. Pokierowała go w nieco bardziej konwencjonalnym, cukrowym kierunku. Nie gryzł aż tak chłodem; słodycz poszła w bardziej cukierniczym kierunku.

Motyw czerwonych owoców też wzbogacał się o słodycz, która nieco narastała analogicznie do soczystości i znikomego kwasku.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszły mi ciemne, gorzkawe, czekoladki z cukrowo-miętowym nadzieniem. W nich właśnie osiadła odrobinka wanilii. Co jednak i tak nie pomogło na to, że słodzik bardzo się rządził.

Ze zdziwieniem nagle odnotowałam goryczkę idącą jakby w gardło. Starała się ogólnie nie narzucać, na czego straży stała drobna maślaność, ale sił jej nie brakowało. Była głównie dymna, choć i ziemia się odrobinę umocniła. Wyobraziłam sobie ciemną, zmrożoną ziemię oraz zioła pokryte szronem.

Chłód nie odpuszczał, a goryczka mieszała się z cierpkością - tym bardziej znów bardziej dymno-ziołową.

Czerwone owoce, a więc w dużej mierze goji z tła, zmieniły się w ciężkawe, może miętowo-ziołowo przyprawione duszone śliwki... z dodatkiem innych czerwonych owoców, w tym żurawiny. Kwasek trochę się przebijał, ale raczej zawisł niczym ciemne chmury przed burzą - nie zaś sama burza.

Po zjedzeniu został intensywny posmak słodziku o chłodno-gryzącym charakterze, mieszający się z goryczką dymu i ziół. Czułam lekką paloność i marginalną cierpkość jagód goji.

Czekolada trochę mnie rozczarowała. Liczyłam, że mimo wszystko te 80% kakao jakoś się wybroni i nie będzie to aż tak słodzikowe, a miałam wrażenie, że słodzik tu praktycznie rządził. Nie, że było bardzo słodko, ale bardzo przyciągał uwagę. Splot dymu, ziół i odrobinki jagód goji wyszedł zacnie, wiec z ochotą zjadłabym tę czekoladę posłodzoną czymś innym. Samą słodzikowość próbowała wprawdzie przełamać wanilia, ale na niewiele się to zdało. Jak jednak mam patrzeć na nią jak na czekoladę ze słodzikiem, dla osób przyzwyczajonych do słodziku, a zapomnieć, że po prostu ja nie cierpię słodzików, prezentuje się raczej dobrze. Może nawet na 7? Tylko że niechęć do słodzików nie pozwala mi tak wysokiej oceny wystawić.


ocena: 6,5/10
kupiłam: Auchan
cena: 14,99 zł (za 70g)
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, substancja słodząca: erytrytol; tłuszcz kakaowe, lecytyna słonecznikowa, sól himalajska, wanilia bourbon

czwartek, 21 listopada 2024

Schogetten Crunchy Peanut Butter mleczna z kremem fistaszkowym i kawałkami orzeszków ziemnych

Na tę czekoladę natknęłam się przypadkiem podczas zakupów z ojcem i prawdopodobnie nigdy bym się nią nie zainteresowała, gdybym nie była świeżo po spróbowaniu Festables Mr Beast Bar Deez Nutz, która wydała mi się kiepska jak na coś tak drogiego. A jako że pamiętałam, jakim pozytywnym zaskoczeniem była Schogetten Praline Noisettes po sprawdzeniu składu dzisiaj prezentowanej (bardzo nieuważnie, bo przeoczyłam olej palmowy!) pomyślałam, że prawdopodobnie będzie smaczniejsza, a producent się przesadnie nie ceni, co z kolei ja bardzo cenię.
Niepocieszona, wracając z początku trasy na Kozią Przełęcz, tęsknie spoglądając na szlak na Szpiglasowy Wierch, niestety musiałam wracać. Miała być piękna, spora pętla, a wyszło, że szłam tę samą drogą do Doliny Pięciu Stawów. Rano przechodząc przez nią upatrzyłam miejsce, parę kroków za schroniskiem, wydające się idealne na sesję dla czekolady, ale wtedy było tam pełno ludzi. Gdy wracałam było już późno i pusto, więc skorzystałam z okazji - miałam bowiem jeszcze jedną tabliczkę. Już i tak byłam rozczarowana dniem, więc prawdopodobnie niespełniająca czekolada nie mogła mi bardziej dowalić.


Schogetten Crunchy Peanut Butter to mleczna czekolada nadziewana (43%) kremem orzechowym typu "masło orzechowe" z (2,8%) kawałkami orzeszków ziemnych.

Po otwarciu rozszedł się zapach fistaszków, przedstawiających mdławe masło orzechowe, w którym wyraźnie czuć sól i słodycz oraz bardzo cukrowo słodkiej, plastikowej czekolady mlecznej. Może o waniliowym echu? Czuć też akcent prażenia arachidów.

Kostki w dotyku wydały mi się plastikowo-polewowe. Już w tym momencie czuć ich tłustość. Całość była jednak konkretna, masywna i wręcz twardawa. Czekolada pękała, gdy robiłam kęsa. Kostki wypełniało sporo gęsto-zbitego, tłustego, ale wyglądającego na dość suchy, kremu. Dostrzegłam w nim pojedyncze, malutkie kawałeczki orzeszków. Czekoladę da się w sumie oddzielić od nadzienia, bo wyszła dość "skorupkowo".
W ustach czekolada rozpływała się umiarkowanie szybko, bardzo chętnie mięknąc. Dała się poznać jako znacząco proszkowa i zalepiająca. Po chwili miękła wraz z nadzieniem, z którym początkowo się zgrywała i mieszała. Mimo że była gruba, rozpływała się szybciej od wnętrza tak, że końcowo zostawało tylko ono. Po paru chwilach wyłaniało się spod niej. Dało się poznać jaki zwięzłe i nieco gumiaste. Wykazywało lekką mazistość i lepką oleistość, ale nie było bardzo tłuste, a proszkowe. Z czasem na języku zaznaczały się drobne kawałeczki orzeszków. Wśród nich zaplątała się raz po raz też sól, która w większości rozpuszczała się wraz z nadzieniem. 
Orzeszki gryzłam już na koniec, gdy wszystko inne się już rozpłynęło. Okazały się jedynie lekko chrupkawe, ni twarde, ni miękkie. Raz czy drugi zaplatała się wśród nich jeszcze drobinka soli.

W smaku czekolada uderzyła wysoką słodyczą i mlekiem, które szły łeb w łeb.

Słodycz o dziwo nie od razu była straszliwie wysoka, ale i tak wyszła ciężko i plastikowo, mimo że na chwilę pokazało się echo wanilii. Słodycz zaznaczyła swoją obecność w gardle, lecz cukrowość przełamała wyrazista nuta środka. Sama czekolada też lekko przesiąkła masłem orzechowym, co potwierdziło się, gdy spróbowałam jej trochę osobno.

Dołączyło do czekolady arachidowym motywem kremu typu peanut butter, ale jakby trochę hamowanym. Kryła się w nim znikoma margarynowość, którą podkreśliła epizodycznie pojawiająca się sól.
Nadzienie nie było czysto fistaszkowe - przewinęła się w nim nawet nieco śmietankowa nuta, która harmonizowała je z czekoladą, wprowadzają powoli.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa masło orzechowe z nutą margaryny wyprzedziło czekoladę. Pomagała mu sól - raz wyraźniejsza, raz słabsza. Słodycz za to rosła cały czas - także środek był bowiem bardzo słodki.
Gdy spróbowałam trochę nadzienia osobno, okazało się, że mimo silnej słodyczy, nie było aż tak cukrowe jak czekolada.

Orzeszki zarówno gryzione obok czekolady, jak i niegryzione, nie wnosiły w zasadzie nic, dlatego zostawiałam je na koniec.

Masło orzechowe typu amerykańskiego końcowo wyszło tanio, co zgrało się z plastikową czekoladą. W gardle drapało bardzo, mimo że na końcówce raz po raz było jednocześnie dość słono. 

Gryzione orzeszki okazały się średnio mocno - niektóre mocniej - prażone i do rozpoznania, ale nie jakoś szczególnie intensywne. 

Po zjedzeniu został posmak słono-cukrowego, margarynowego masła orzechowego i tandetnej, zacukrzonej czekolady wraz z drapaniem w gardle. Arachidowość była, ale i ona nie pomogła.

W zasadzie mam problem z podsumowaniem tej czekolady. Wiem, że ogólny efekt za nic mi nie podszedł i po 4 kostkach (3 w górach, 1 w domu do weryfikacji odczuć), podziękowałam. Acz dość miałam po jednej (no ale jednak jak już porozgryzałam do zdjęć i no, jak już recenzję pisać to lepiej się porządnie wczuć...). Nie wiem jednak, jak ta czekolada ma się do innych nadziewanych z jej półki i tego typu. Mleczne nadziewane to nie moja bajka, a ta w zasadzie była czym była, jako tako udanie oddając tytułowy smak. Mnie nie usatysfakcjonowało to masło orzechowe, bo jestem przyzwyczajona do dobrych kremów 100% i nie lubię soli. Z nią co prawda nie przegięli i w sumie rozumiem, że w amerykańskim "peanut butter" jest, więc w sumie nie czepiam się. Szkoda, że nie szarpnęli się na mocno fistaszkowy krem jak nugatowy w Praline Noisettes. Gdy pomyślałam o Festables Mr Beast Bar Deez Nutz no to... Schogetten na pewno jest bardziej masło orzechowa, acz to tanie masło orzechowe, więc ja ogólniej już chyba bym wolała podlinkowaną. Czekolada dziś opisywana nie aspiruje do wyższej półki. Nic ambitnego, ale uwierzę, że fanom słodkich, nadziewanych tabliczek i tego wariantu posmakuje bardziej. Chciałam jej wystawić 4, ale pomyślałam, że to trochę krzywdzące, skoro zwyczajnie nie jestem docelowym odbiorcą.

Większość ode mnie trafiła do Mamy. Nie smakowała jej. Opisała: "Niesmaczne to, takie tanie i tandetne. Sama czekolada niesmaczna, bardzo słodka, a nadzienie... jeszcze gorsze. I z niego sól mnie czasem atakowała. Orzeszki z kolei bez smaku, że nie wiedziałam, co gryzę".


ocena: 4/10
kupiłam: Auchan
cena: 4,98 zł
kaloryczność: 523 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, mleko pełne w proszku, tłuszcz palmowy, tłuszcz kakaowy, orzeszki ziemne 6,4%, miazga kakaowa, serwatka słodka w proszku, śmietanka w proszku, mąka sojowa, emulgator: lecytyny sojowe; naturalny aromat orzechów ziemnych, sól, laktoza, ekstrakt wanilii

wtorek, 19 listopada 2024

Guylian Tablets Premium Dark ~ 72 % Cocoa Dark Chocolate ciemna

Po tę czekoladę sięgnęłam prawie że spontanicznie. Znalazłam ją w internecie bardzo z siebie zadowolona wraz z inną, którą chciałam spróbować w wersji czystej, w niezaporowej cenie. Po Guylian Tablets Raspberry 72 % Cocoa Dark Chocolate with Real Fruit uznałam bowiem, że może być warta uwagi. Potem jednak trafiła do komody, a ja długo o niej nie myślałam. Dnia, którego miałam ruszyć do Londynu, planowałam czekoladę niewymagającą, ale kompletnie inną. Gdy jednak wzięłam ją do zdjęć, uznałam, że ma tak długą datę, że jednak może jeszcze poczekać, a ja wezmę coś z krótszą. I tak jakoś padło na Guylian, w której składzie zobaczyłam kakao w proszku, sugerujące, że niestety może to być prostsza czekolada na właśnie takie niewymagające posiedzenie z czekoladą. Miałam przeczucia, że może być dobrze, ale... że niezachwycająco? Coś mi ją kazało wziąć.

Guylian Tablets Premium Dark ~ 72 % Cocoa Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao; w formie 4 mini tabliczek po 25g.

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach o gorzkim wydźwięku, mieszający się z drzewami liściastymi (pomyślałam konkretniej o topolach) i syropem orzechowo-kakaowym. W nim zaznaczyła się cierpkość. Bardzo odlegle przemykały orzechy laskowe, nawet pewna ziemistość, acz całość wydawała się łagodzona masłem. Pomyślałam o kawie z przesłodzonym syropem, które to skojarzenie wieńczyła wanilia.

Tabliczki wyglądały i w dotyku wydawały się tłuste i kremowe. Przy łamaniu nie trzaskały, już w tym momencie zdradzając miękkawość. Wyszły trochę krucho i krusząco się.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnio-szybkawym. Początkowo serwowała gęstawą i miękką kremowość, a potem łatwo rzedła, robiąc się jedynie gęstawą. Okazała się przy tym maziście-plastyczna i tłusta niczym śmietanka. Przytykała przez to znacząco, trochę ciężko. Cechowała ją aksamitna gładkość, a do tego miękka ulepkowatość, niepasująca do ciemnej czekolady. Końcowo wyłamała się z niej lekka suchawość.

W smaku przywitała mnie średnio mocna słodycz i drzewa liściaste. Znowu przyszły mi do głowy topole, tym razem w towarzystwie brzóz. Podbiła je gorzkość i drobna cierpkość, poprzez którą dało o sobie znać kakao w proszku, kontrastowo nakręcające się ze słodyczą.

Słodycz rosła szybko bez oporów. Wanilia prowadziła wysoką cukrowość, ale jednocześnie starała się całości nadać szlachetnego wydźwięku. Maślaność pomogła jej w rządzeniu się i wzroście.

Zza drzew wyłonił się cierpko kakaowy syrop... Syrop kakaowo-orzechowy? Słodycz poniekąd wpisywała się w niego, ale ten niewątpliwie zadbał też o gorzkość. Cierpkość wzmocniło wyczuwalne odtłuszczone kakao w proszku.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość zrobiła się dość mocna. Do paloności podkradła się odrobina ziemi, ale nie była zbyt głęboka. Coś jakby ją rozbijało. Nie była zła, ale wydała mi się trochę... niepewna tego, co potrafi? Wykorzystał to cukier, który wyłonił się na maślanej fali.

Nadeszła bowiem maślaność, która pod wpływem drapiącej słodyczy i syropowego pazura, stała się maślanym karmelem. Przy nim odnotowałam lekką cierpkość - jakby kawowego karmelu? Albo kawy z syropami... Syropem z brzozy?

Za syropowym wątkiem przemknęła nutka.... cukrowego, tak słodkiego że aż nieokreślonego dżemu? Pomyślałam o ciemnych owocach leśnych i malinach. Gorzkość przy odrobinie soczystości zdecydowała się roztoczyć więcej ziemi, kryjąc trochę kakao w proszku.

Końcowo cierpkość ruszyła w bardzo drzewnym kierunku, oddając suchą korę drzew i suche gałęzie, leżące na ziemi. Do głowy przyszły mi też suszone, cięte liście topoli i brzozy, z których ktoś zrobił napar, słodząc przesadnie, co wyszło trochę muląco. Słodycz cukru i wanilii mieszała się z nimi na równych prawach, smakowo jeszcze nie rządząc, ale w gardle już drapiąc.

W posmaku został cierpki syrop kakaowo-orzechowy oraz cierpkość kakao w proszku. Wróciło trochę orzechów laskowych, paloność, ale wszystko wydawało się maślano, wręcz śmietankowo wygładzone. Wysoka słodycz starała się zapomnieć o cukrze; zrobiło się bardziej waniliowo, ale w ciężkim sensie ze względu na motywy syropów (też jakiś drzewnych?).

Całość rozczarowała mnie. Po Guylian Tablets Raspberry 72 % Cocoa Dark Chocolate with Real Fruit zapragnęłam spróbowania tej czekolady osobno, a okazało się, że dodatek malin udanie odciągał uwagę od wad bazy. Drzewno-syropowy wątek niestety miał w sobie sporo z prostoty, która znalazła się niebezpiecznie blisko taniości. Kakao w proszku tu nie pomogło. Sporo wanilii przynajmniej uszlachetniło słodycz, ale w wersji czystej była po prostu przesadzona. Akcent orzechów laskowych, ziemi mogłyby się bardziej rozwinąć. Niestety zamiast nich, rozwinęła się maślaność i wręcz śmietanka, zbytnio łagodząc kompozycję i pozwalając zaszaleć słodycz. A i co do struktury mam zastrzeżenia: jej miękkość nie przypadła mi do gustu. To wciąż dobra czekolada, ale... dobra jak na średnią, wyższo-średnią półkę, a nie, by jakoś szczególnie zachwycała. W pierwszej chwili chciałam jej wystawić 7, ale przez miękkość i szybkie rozpływanie się te 7 wydaje się troszeczkę... Zbyt naciągnięte. Cóż... no, jak to marka od czekoladowych owoców morza, może nie powinna się dziwić, że to taka trochę "czekoladkowo-ulekowa" czekolada.


ocena: 6,5/10
kupiłam: Allegro
cena: 14,90 zł
kaloryczność: 544 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, olej maślany, emulgator: lecytyny; naturalny aromat waniliowy

poniedziałek, 18 listopada 2024

Lindt Excellence Crispy Wafer Dark Chocolate ciemna 47 % z kawałkami wafelków

Ostatni jedzony w górach Lindt mało, że się nie popisał. Podpadł mi tanio smakującą czekoladą. Po dzisiaj prezentowanym nie spodziewałam się czegoś lepszego (też ze względu na nie mój typ czekolady - niska zawartość kakao z chrupiącym słodkim dodatkiem, co sugeruje tabliczkę do gryzienia), ale jak już ojciec chciał mi nowości Lindta kupić, uznałam, że przygarnę. Byłam pewna, że zrobię mu zdjęcia na Szpiglasowym Wierchu, ale znajomy wpadł na pomysł zrobienia pętli z Doliny Pięciu Stawów Zawrat-Świnica-Szpiglasowy, idąc granią. Okazało się - już na Świnicy - że mapa była nieaktualna i nie da się tak pójść, więc oto dotarła do mnie okrutna prawda: znowu nie dane mi było wejść na wymarzony Szpiglasowy. Wracając jednak chcieliśmy jeszcze coś, bo po Świnicy czuliśmy niedosyt. Znajomy ciągnął na Kozią Przełęcz, ale i tam coś mu nie pasowało z oznaczeniami szlaku i mapą. Gdy więc na Małym Kozim Wierchu zajął się rozglądaniem, ja wyjęłam czekoladę. Mimo bowiem że siedziałam na odsłoniętych skałach, nie wiało, a widoki były zacne.

Lindt Excellence Crispy Wafer Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 47% kakao z "kawałkami kruchych wafelków (8 %)".

Po otwarciu poczułam intensywny, cierpki, mocno palony - i to palony w sposób dosadny - zapach, kojarzący się z paloną kawą z echem syropu kakaowego oraz czegoś niedookreślonego. Jakby zbożowego? Czułam też cukrową słodycz karmelizowanych... No właśnie trudno powiedzieć czego. Obstawiałabym jakieś ni wafelki, ni płatki feulletine. 

Tabliczka w dotyku była tłusta i ulepkotwato-plastikowa, ale przy łamaniu trzaskała. Robiła to z dziwnym chrzęstem. Wydała mi się krucha, mimo że się nie kruszyła i dość delikatna. Na spodzie widać, że coś w niej zatopiony, ale niewyraźnie. W przekroju pokazała się znikoma ilość wafelków, ale to tylko złudzenie (było ich mnóstwo). 
W ustach czekolada miękła bardzo szybko i rozpływała się w szybko-umiarkowanym tempie. Trochę zalepiała, przyjmując postać najeżonego ostrymi kawałkami ulepka. Do tego była maślano tłusta i bazowo śliskawa. Wafelki dość szybko się wyłaniały, ale nie wypadały, a trzymały się mazistej kremo-masy. Zrobił się z tego zlepek dodatków i dosłownie papka, jako że wafelki nasiąkały i miękły. 
Do czekolady dodano ogrom podrobionych, raczej cienkich, ale dość masywnych i twardych - mimo że małych i cienkich - wafelków. Ilość tej drobnicy - kawałeczków małych i prawie mikroskopijnych aż szokowała (bo w przekroju nie wydaje się, że jest ich aż tyle). Nie da się zrobić nawet najmniejszego kęsa, by o nie choćby nie zahaczyć.
Wafelki gryzłam głównie, gdy czekolada już zniknęła. Tylko nieliczne podgryzałam już wcześniej - wtedy były chrupiąco-rzeżące trochę jak cukier z czymś. 
Wafelki do końca zachowały chrupkość i kruchość w pierwszym kontakcie z zębami. Trzeszczały, rzęziły i skrzypiały jak fuzja rozmiękłych corn flakesów i cukru.
Końcowo mocno czułam te ostre brzegi dodatków na podniebieniu.

W smaku pierwsza zaznaczyła się cierpka, palona kawa, przechodząca we wręcz trochę przypalony motyw.

Szybko dołączyła do niej słodycz. Była wysoka i jeszcze rosła, eksponując cukrowy charakter. Wchodził trochę w syrop kakaowy, ale okrojony z większości gorzkości. Zaraz jednak do słodyczy dołączyło coś dziwnego. Zbożowego?

Wraz z wyłaniającym się dodatkiem robiło się bardziej karmelowo. Pomyślałam też o sosie / syropie karmelowym. Czułam nie tyle karmel, ile palony, wręcz chwilami przypalony cukier. Znikoma goryczka, cierpkość wkradła się poprzez niego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wydobył z bazy palono-zbożowy motyw. Chyba słód. Na pewno jednak nie gorzkość, a jedynie gorzkawość, która chwilami zalatywała taniością.

Niewątpliwie jednak pochodził też częściowo od dodatków. Kawałki wafelków wniosły mocno palony, chwilami wręcz przypalony wątek z epizodycznie przemykającym echem soli, a także cukrowość.

Czekolada końcowo jawiła się jako wręcz muląco i drapiąco słodka, w dużej mierze cukrowo, ale... W obliczu dodatków wyłonił się z niej jakby akcent przypalonych migdałów. Słód też się przypomniał. Mimo że zasładzała, nie serwowała czystej, porażającej cukrowości.

Wafelki gryzione na koniec smakowały... sobą. Kojarzyły mi się z mocno karmelizowanymi corn flakesami i cukrowymi, ale bardziej karmelowymi waflami np. duńskimi do lodów, jednak trudno myśleć o nich jako o po prostu wafelkach. Także niska palona goryczka się w nich znalazła, a czasem odnotowywałam leciutkie, słonawe echo.

Po zjedzeniu zostało przecukrzenie i przypalone-zbożowy, dziwnie cukrowo wafelkowo-niewafelkowy motyw. Czułam też echo kawy z mocno palonych ziaren z kilogramem cukru i jakby syrop / sos karmelowy.

Czekolada była interesująca, niecodzienna, a jednocześnie z wieloma wadami. Mogłaby mieć wyższą ocenę, bo całościowo w sumie była nawet smaczna mimo cukrowości, jednak biorąc pod uwagę cenę - no nie. W tej cenie nie widzę, by było za co chwalić. Sama baza przesłodzona aż mi smutno, przez co wyszła mocno średniopółkowo, a dodatek nie pomógł, bo słodyczy jeszcze dokładał. Aż drapało. Wafelki wyszły zaskakująco, bo nie po prostu wafelkowo, a trochę bardziej jak cukrowe płatki kukurydziane. To chyba one też zabarwiły całość tak intensywnym, pieczono-przypalonym, zbożowo-słodowym smakiem. Nie była to gorzkość, ale... no coś niespotykanego. Gdyby była mniej słodka, bez trudu miałaby 6, a kto wie, czy nie 7 - zależy, w jakim kierunku poszedł by efekt. Dodatek ciekawy, jednak nie podobało mi się, że aż tak najeżyli nim czekoladę, przez co drapała podniebienie. Obietnica "chrupiącości" jednak spełniona, mimo że wszystko zamieniało się w specyficzną papkę.
W górach jakoś sporo poszło, ale w domowych warunkach już niezbyt. Zjadłam 7 kostek, w tym jedną w domu, by zweryfikować odczucia. Więcej jednak już nie byłam w stanie przez słodycz i kaleczący dodatek. Znajomy na szlaku nie mógł zgadnąć, z czym ta czekolada była. Podsumował: "jakby z cukrem. Znaczy no, czuję że to nie cukier, ale była taka słodka i tak dziwnie trzeszcząca, że można pomyśleć, że to nierozpuszczony cukier. I jak się ją rozpuszcza, a nie gryzie, to dziwna konsystencja się robi taka miękko-żelkowato-papkowata". 2 kostki oddałam Mamie.

Mama opisała ją: "Niezbyt smaczna, gdy chodzi o samą czekoladę, że aż nie chce się wierzyć, że to Lindt. Bardzo słodka, ale z goryczą. Tylko że ta gorycz była jakby nie kakaowa, a jakaś taka inna. Jedyne co w niej fajne - bardzo fajne - to te niby wafelki. Śmieszne takie, cały czas mocno chrupiące i niespotykane. Ciekawe. Całość ze względu na nie wyszła nie po prostu jak jakaś czekolada, a jak taka... zabawa czekoladą. Ale to ze względu na nie zjadłam z przyjemnością, bo takiej czystej samej czekolady bym nie chciała. Gdyby kosztowała 4-5 zł, to ot, z braku laku, nawet można by kupić, ale Lindt za bardzo się ceni".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam (ale ojciec kupił chyba w Kauflandzie)
cena: nie znam
kaloryczność: 525 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, wafelki 8 % (mąka pszenna, cukier, bezwodny tłuszcz mleczny, odtłuszczone mleko w proszku, słód jęczmienny, sól), tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, emulgator: lecytyna sojowa