czwartek, 31 marca 2022

Benns Ethicoa Calinan - Philippines 72% ciemna z Filipin

Jestem daleka od kupowania czekolad plantacyjnych dla opakowań, ale bardzo mnie cieszy, gdy są piękne. Choć kupując tabliczki Benns nie wiedziałam nic ani o marce, ani nie wiedziałam, jak wyglądają, zachwyciło mnie, co znalazłam w przesyłce. Opakowania, choć nie w mojej kolorystyce, zapierały dech w piersiach. Piękne, kolorowe, ale subtelnie i ze lśniącymi detalami (np. na dzisiaj przedstawianej pracujący na polu Filipińczycy), które dostrzega się dopiero po chwili. Benns Ethicoa (dla świata Ethical Cocoa) założono w 1973, by wspierać i kontynuować naturalne metody produkcji kakao. Współpracują bezpośrednio z farmerami z poszczególnych regionów. Uważają, że każdy powinien być sprawiedliwie wynagradzany za swoją pracę, więc wspierają lokalnych, małych azjatyckich producentów, którzy przywiązują wagę do jakości kakao. Tym samym Benns poprawiają ich życie, a sami mają kakao z konkretnych, interesujących azjatyckich regionów. Na stronie Benns można przeczytać o każdym farmerze, z którym współpracują. Np. z dystryktu Calinan (Davao, Philippines) to Michael Tan pochodzący z Singapuru. który ze swoim kakao stacjonuje w okolicy Poblacion w centrum miasta. Kupuje jeszcze mokre kakao, po czym przygotowuje je. Ziarna fermentują w drewnianych skrzyniach, suszą się na słońcu... I tak oto wypuszcza góra 20 ton kakao miesięcznie. Choć nie jestem pewna, nie znam się za bardzo, to wydaje się to sporo, mimo że jeszcze przemysłową ilością nie jest. Podobną wypuszcza Zotter, który nie zajmuje się produkcją masową, ale jak na bean-to-bar jest bardzo dużym producentem.

Benns Ethicoa Calinan - Philippines 72% Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Filipin, z regionu Davao, z dystryktu Calinan.

Po otwarciu poczułam zapach czerwonych owoców i śmietanki. Przewinął się przez nie drobny kwasek, jednak prędko ustabilizowały się jako słodkie, dojrzałe granaty i poziomki, śmietanka zaś obrała słodką drogą. Może... śmietankowego karmelu? Albo śmietankowo-maślany splot surowej masy na ciasto karmelowe... Pojawiła się też goryczkowata cierpkość, chyba kakao, więc pomyślałam o masie na karmelowe blonde-brownie - to jednak skojarzenie ulotne (jakby blonde, ale z kakao; nigdy nie jadłam, więc to wyobrażenie). Wśród owoców z czasem doszukałam się też charakterniejszej, soczystej czereśni wielkiej i ciemnej z nieco... podsyconą soczystością, za czym stały cytrusy? To... soczystość herbat owocowych, coś kwiatowego. I znów - goryczkowatego? Pomyślałam o kakaowej herbacie, herbacie z nibsami kakao i suchych piernikach. Takich najzwyklejszych, bez czekolady. Ale może podanych do herbaty?

W pierwszej chwili czekolada wystraszyła mnie wypukłościami na spodzie, bo wiedziałam, że Benns w ofercie ma z każdego regionu wariant czysty i z nibsami, a skład tej wyglądał: "cocoa nibs,..."  zamiast "beans". Na szczęście jednak okazało się, że po prostu czekolada się chyba tak krzywo ulała.
Jasna, kojarząca się raczej z ciemną mleczną, tabliczka już z wyglądu znalazła się u mnie na cenzurowanym. Cienkie kostki z wysokimi "ramkami" to chyba najgorsza możliwa forma. Przy łamaniu wydawała chrupnięcio-trzaski. Przez formę wydawała się nieco krucha. Łamała się nie po liniach, przez co była raz twardsza, raz mniej. Sprawiała wrażenie delikatnej.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, prędko mięknąc. Tam, gdzie był cienko, oczywiście znikała szybciej, pozostawiając smutek. Zmieniała się w rzadkawy, tłustawy krem. Miała w sobie dziwny poślizg, acz okazała się znacząco drobnoziarnista. Rzedła i znikała ba nic, zostawiając odczuwalną tłustość i szorstkość. Zero przyjemności. 

W smaku pierwsze pojawiło się mleko, budując delikatną bazę. Narosła w nim tłustość, przytaczając śmietankowość. Było to bardzo łagodne i naturalnie słodkawe.

Po chwili pojawiły się także słodkie (ale w sposób bardziej "esencjonalny") czerwone owoce: dojrzałe poziomki ze wspomnień z dzieciństwa oraz truskawki. Słodkie, słodziutkie... Aż nagle soczystsze w egzotycznym klimacie. Poczułam owoc granatu, w którym zaznaczyły się cierpkawe pestki. W tle mignęły czereśnie. Wielkie, ciemne i słodkie, soczyste, a jednak... udające kwaskawe wiśnie. Owoce zaczęły przejawiać lekką cierpkość. Pomyślałam o... herbacie ze skórką np. grejpfruta? O cytrusowej nutce?

Odrobinka kwasku jednak i tak tonęła w słodyczy. Po paru chwilach ta wzrosła znacząco za sprawą karmelu. Wniósł prażoność, paloność - ciepło. Wyobraziłam sobie suche pierniki, wypiekane pierniczki-ciastka "korzenne ludziki". Przyprawy do piernika nie były mocne, ale wyczuwalne. Lekko cierpkawe? Wśród nich na pewno plątało się sporo palono-cukrowej, ciężkawej słodyczy. Mieszały się z nieco gałązkowo-drzewną nutą. Jakby tak do suchych ciastek przyniesiono herbatę? A przy niej trzymała się cierpkość owoców - soku z grejpfruta? W herbacianości narastał motyw fusów i drzew. Suchych i jakby zawilgoconych...?

W połowie rozpływania się kęsa i aż do końca karmel zmieszał się z czerwonymi owocami. Było bardzo słodko. Choć poziomkowo-granatowy splot zahaczał o kwasek czereśniowo-cytrusowy, choć w owocach trwała pewna cierpkość... to jednak kompozycja i tak była bardzo delikatna. Herbatę czułam owocową, ale... nie tylko. Także taką drzewną, aż kakaowo-ziemistą - chwilami, odlegle kojarzącą się z czerwoną herbatą. Soczystość wkomponowała się w nią, a bazowa mleczność...

Skupiła się na tłustości. Śmietankowo-maślana, pod wpływem słodyczy i ciastek, zmieniła się w surową masę na ciasto. Jakieś ciężko-karmelowe ciasto chyba. Wyobraziłam sobie ciasto typu blonde. Może ciasto w pierwszych minutach pieczenia? Bo znowu ciepło nieco zagrało. Przy kwasku i cierpkości pomyślałam o ziarnach kakao, nibsowości... Może o karmelizowanym kakao? I o drzewach. Drzewnych herbatach? Kakaowych herbatach? Łagodzonych jednak przez maślaność i śmietankowość.

A jednak w posmaku to swoista cierpkość drzew, piernikowych przypraw (nawet z leciutką ostrością?) zostały. Z pewną... chęcią wniesienia ciepła? Ciastek, ciepłej herbaty o niemal ziemistych zapędach...  Poczułam też cierpkość czerwonych owoców. Już bliżej nieokreślonych. 

Całość była bardzo delikatna (śmietanka, maślaność, suchociastkowość), a mimo sporej ilości owoców (poziomki, granat, różne czerwone, trochę cytrusów), nie była obłędnie soczysta. Trochę cierpkości drzew, herbat, przypraw nie przełożyło się na gorzkość. Wyszła głównie słodko. Słodycz i śmietankowość przygłuszyły nutę herbaty. A to w niej drzemał potencjał. Wydaje się, że czułam czerwoną (kocham), aż ziemiście-kakaową, ale jednak trudno było ją uchwycić.
Rozczarowała mnie, a nawet zirytowała, także formą. Niewygodna i irytująca, ale to nie wszystko. Przez to, jak cienka w większości była, smaki rozchodziły się jakoś tak nie po mojemu... słodycz chwilami jakoś bardziej zwracała na siebie uwagę, całość szybko znikała, że trudno było w pełni nacieszyć się tymi lepszymi nutami... Szkoda. Zrobiona tak sobie, nacisku nie położono na te nuty, które bym sobie życzyła. Bardzo boli mnie jej forma. Jestem ciekawa, czy w przypadku innej, nuty by się inaczej rozłożyły. Jest na to ogromna szansa, bo w kęsach z "ramką" i tam, gdzie na spodzie były wypukłości, smak rozchodził się o wiele lepiej, czekolada dłużej pozostawała w ustach. Cały punkt po złości odjęłam za niefunkcjonalną (głupią!) formę / kształt. Smakowo to co najmniej 7.

Jej nuty miały w sobie zarówno coś z Auro Saloy 70 % (czerwone owoce Auro to wiśnie, tu znacznie słodsze, Auro to jogurt), jak i Auro Paquibaito 70 % (cierpkość owoców, acz innych - Auro to raczej czarne niż Benns czerwone, drzewa).


ocena: 6/10
cena: 25 zł (za 50 g; cena półkowa)
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy 

środa, 30 marca 2022

lody Marletto Sernik Truskawkowy

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami... niespodziewanie zakochałam się w lodach Haagen-Dazs Strawberry Cheesecake. Wówczas jeszcze nienawidziłam słodyczy truskawkowych, a te lody były jednymi z produktów, które mnie do nich przekonały. Obecnie podlinkowane bardzo cenię, ale powrotów nie robię. Trochę to średnio mój wariant się zrobił, a to cena, a to "już przecież je znam" (bo nie jestem na tyle lodowa, by do zbyt wielu wracać; wracam do naprawdę nielicznych i to też rzadko), a to coś tam. Ot. A jednak gdy pojawiła się nowa linia lodów w Biedronce o składach sugerujących coś smacznego, uznałam, że z ochotą ją przetestuję. Były to bowiem analogiczne smaki do HD właśnie, które mimo iż świetne, to jednak po prostu nie dla mnie, aby do nich wracać (i nie w tej cenie). Pominęłam jeden wariant, natomiast jedzenie zaczęłam od... od smaku, na który raz, że miałam wówczas największą ochotę, to dwa: który w przypadku HD był poniekąd "początkiem czegoś". Marletto ogółem żadnych emocji we mnie nie budziły, bo większość to warianty nie w moim typie, a dwa które próbowałam to... no właśnie jeden jednak nie mój: Lody Kawowe 5 składników - znielubiłam "rzeczy kawowe"; a drugi to wegańskie Vegan Coconut & Brownie taste - rzadko kiedy satysfakcjonują mnie wege lody. Gdy jednak zobaczyłam, że producentem lodów jest odpowiedzialny m.in za przepyszne Gelatelli Duo Dough & Brownie z Lidla, od razu moje zainteresowanie wzrosło.

Marletto Sernik Truskawkowy to "lody o smaku sernika z dodatkiem truskawek (16%) i ciastek (10%)", wyprodukowane przez De Dessert Meesters BV dla Biedronki. Zawartość pudła to 500ml/400g.

Po otwarciu poczułam słodki, trochę duszny, ciastowy zapach. Złożyły się na niego: biszkopt, maślane ciastka, śmietankowo-maślany splot i lekka serkowość. Raz czy dwa w pierwszej chwilach mignęło mi to margaryną, ale zaraz (i zwłaszcza po zruszeniu, gdy lody się nieco ogrzały i w trakcie jedzenia), kompozycja zaskoczyła na bardziej serkowy ton. Do głowy przyszedł mi słodziutki serek homogenizowany, acz rosła też ogólna ciężkawa maślaność. Truskawki czuć delikatnie, jako kwaskawo-słodkie... bardziej soczysty sos owocowy (nie świeże owoce). I właśnie raczej dopiero po zruszeniu, już w trakcie jedzenia. Na równo z nimi przeplatały się maliny, potem także owoce leśne ogółem. 

Masa lodowa była gęsta i zwarta, masywna, a jednak nie twarda jak kamień. Twarda... w pozytywnie "pełnym" sensie. W pudle znalazłam mnóstwo rozmaitej wielkości, raczej cienkich kawałków ciastek: od kawałów około 1,5 cm x 1,5, przez małe i niemal wgniecione w lody. W większości były to romby, nieco mniej trójkątów, powiedziałabym, że herbatników.
Sosu też nie pożałowano. Wyglądał na gęstawo-żelowaty i soczysty.
W trakcie jedzenia lody dały się poznać jako kremowo tłuste, trochę otłuszczające usta i syto-gęste. Miały w sobie coś z serka homogenizowanego. Topiły się bardzo powoli.
Sos rzedł tylko trochę, do końca zachował pewną zwartość, esencjonalność. Był lepki, a jednocześnie soczysty i odrobinę przecierowy; naturalny, acz bez żadnych pestek (na szczęście).
Ciastka okazały się zawilgoconymi herbatnikami. I to dość konkretnymi, masywnymi. Nie chrupały, a rozpływały się w ustach na gęstą, zalepiającą i wlepiającą się w zęby papkę. Oprócz kleistości, wykazywały lekką mączność.

W smaku baza lodowa przywitała mnie przede wszystkim wysoką słodyczą, do której doszła wyrazista i pełna śmietanka. Zaraz pomyślałam o śmietankowych serkach. Pojawiła się nutka lekko duszna, kojarząca się z ciastem. Ciastem / biszkoptem bardzo maślanym. Baza albo lekko przesiąkła ciastkami, albo sama też maślano smakowała. Doszukałam się w tym całkiem wyraźnego motywu serka homogenizowanego. Gdy tak porcja rozpływała się w ustach, słodycz szybko okazała się przesadzona, trochę drapiąc. Wydawała się aż irytująco pudrowocukrowa. Wraz jednak z jej wzrostem, rzeczywiście wizja śmietankowo-maślanego serko-sernika nabierała na wyrazistości... Choć wciąż nie był to jednoznaczny sernik. Zaburzała go śmietankowo-tłusta nuta (serka mascarpone? nie lubię go). A z kolei duszno-ciastowy akcent podkreśliły herbatniki, których nie pożałowano.

Ciastka właśnie herbatnikami smakowały... Nie jednak takimi typowymi. Miały melasowo-karmelowe zacięcie. Trochę maślane, słodkawe, ale nie jakoś mocno. Wydały mi się nieco wytrawniejsze i sowicie wypieczone, chwilami aż subtelnie (złudnie?) słonawe. Konkretne, może nieco mączne. Te bardziej zawilgocone masą lodową odbijały nieco w kierunku okrągłych, małych biszkoptów (z jajeczną nutką?).

I właśnie po ciastkach, przesłodzona baza lodowa jawiła się jako bardziej ciastowa, biszkoptowa, aż trochę jajeczna (?) jak ciasto na jasnym, herbatnikowym spodzie. Choć przesłodzona, dała się z czasem poznać jako śmietankowo-pełnomleczna jak tylko się da. I... trochę serkowa.

Słodycz i pewną ciężkawość przełamał sos truskawkowy, chociaż sam był także bardzo słodki. Oprócz słodyczy jednak wnosił soczystą kwaśność... Czy raczej jedynie kwaskawość, mimo że chwilami wydawał mi się podkręcony cytrusami (choć nie wykluczam, że to przez kontrast po za słodkiej bazie). Oprócz truskawek, równie dobrze czułam słodko-kwaskawe maliny, ogólnie owoce leśne. Chwilami wydźwiękiem leciutko zahaczały o "typowy sos owocowy do lodów" (nie umiem tego lepiej określić) z wpisaną sztucznawą słodyczą. To dodatkowo przeszkadzało, dokładając się do słodyczy ogólnej. Kiedy zagarnęłam go więcej, wyłapałam w nim akcent jabłek i chyba cierpkawego bzu.

Po słodko-pseudokwaskawym, owocowym sosie masa lodowa wydawała się bardziej męcząco słodka, tłusto-ciężka... nieco skarpetkowo-serkowo duszna? Wystarczyło jednak zagarnąć kolejną łyżeczkę, jakiś kawałek ciastka, by znów to ciasto / sernikowo-herbatnikowy splot dominował, pomagając sobie cukrem (pudrem?).
Całościowo było to jak ciasto, może i coś serko-sernikowego, z herbatnikowo-melasowym spodem i przeciero-sosem owocowym, serek homo truskawkowy... Płynne, niejednoznaczne, ale w tych klimatach osadzone.

Po zjedzeniu czułam przede wszystkim silne przesłodzenie jak po jakimś biszkoptowo-maślanym cieście. Takim z warstwą sernikową i śmietankową. Było ciężko, też dość... tłusto śmietankowo-maślanie, a jednak nie było to tak bardzo, bardzo straszne. Trzymało się właśnie ciastowych realiów. Najgorsze było przesłodzenie. Czułam też posmak owoców kwaskawych, nawet cierpkawych, ale w tle, gdzie trzymało się ich echo przerysowania. Po tym wszystkim wydały mi się nieco sztucznawe.

Całość uważam za nawet smaczną i udaną, jednak niestety bardzo przesłodzoną. Zupełnie nie odpowiadał mi poziom tak wysokiej słodyczy, choć nie mogę powiedzieć, by był całkowicie nieuzasadniony - wszak kompozycja wyszła bardzo ciastowo. Żałuję jednak też, że tak ciężko ciastowo i maślano. Biszkoptowo-herbatnikowo i dopiero serkowo-sernikowo, ale też... bardziej ciężko-serkowo. Chyba przeszkadzał mi ser mascarpone. Wolałabym, by coś innego budowało sernikowość, która tu w zasadzie była niska, jedynie skojarzeniowa. I właśnie - dobry sernik według mnie powinien być twarogowo kwaskawy, a tu nawet przez moment tego nie czułam. Podobały mi się herbatniki, ale już do sosu mam wątpliwości. Choć nie taki zły, jakoś mi nie pasował do tej kompozycji. Uwypuklił wady bazy, a sam przy niej też jakoś jednoznacznie dobrze nie wyszedł.
Osobiście wolę zdecydowanie Haageny, bo nie były tak słodkie i maślane, zrobiono je m.in. z twarogu, nie mascarpone. To jednak bardzo subiektywne odczucia - warto jednak mieć na uwadze te kwestie.
Na pewno wyszły lepiej od niesmacznych Braci Koral Smaki Dzieciństwa "Sernik Mamusi".
Dość odlegle, ale jednak skojarzyły mi się (i to dopiero, gdy sprawdzałam recenzję) z nieco bardziej "ciekawymi kompozycyjnie" i zgranymi w tym, Ben&Jerry's Birthday Cake.


ocena: 7/10
kupiłam: Biedronka
cena: 7,99 zł (za 400g / 500ml; promocja)
kaloryczność: 248 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 27% śmietanka, mleko odtłuszczone, cukier, 8% przecier truskawkowy, mąka pszenna, żółtko jaja, 2,6% ser mascarpone (śmietana, regulator kwasowości: kwas cytrynowy), 1,6% przecier malinowy, olej kokosowy, mleko w proszku odtłuszczone, melasa, stabilizator (pektyny, mączka chleba świętojańskiego), skoncentrowany sok limonkowy, sok z dzikiego bzu, sól, aromat naturalny, substancja spulchniająca (węglany sodu), ekstrakt z jabłka, melasa, ekstrakt z hibiskusa, ekstrakt z marchwi, ekstrakt z dyni

wtorek, 29 marca 2022

Fin Carre Way to Go Orzechy Pekan i Kokos 51% ciemna z Ghany z orzechami pekan i kokosem

Jakiś czas temu zaczęła nawiedzać ochota na duet kokosa i kakao. Najchętniej jako dobra ciemna czekolada z nadzieniem kokosowym, jednak wystąpił problem: czy taka istnieje? "Dobra" w moim rozumieniu. I liczyłam się nawet z zacukrzeniem. Już nawet zaczęłam desperacko myśleć o wedlowskiej Gorzkiej Kokosowej, ale szybko sama z siebie się tylko zaśmiałam. Potem władowałam się w parszywego Lindta Chocoletti Kokosnuss i już wiedziałam, że półśrodki nie przejdą. Przejrzałam komodę, co ja tam też mam. Nic nadziewanego kokosowego, ale... Była cukrowo-kakaowa, o lichej zawartości kakao, m.in. z kokosem. Na pewno nie miałam ochoty na kokosa w parze z owocem (a taką miałam Moser Roth). Za tą w dodatku optowała obecność orzechów - takich wolę zbyt długo nie trzymać, a jeść je jak najświeższe. I wybierałam czekoladę na dzień pełen wykładów i pisaniny naukowej, toteż taki cukro-czekodopalacz wydał się odpowiedni (a np. za nudny na dzień, w którym spokojnie mogę przy czekoladzie niemal medytować).

Fin Carre Way to Go Orzechy Pekan i Kokos 51% to ciemna czekolada o zawartości 51% kakao z Ghany z orzechami pekan i kokosem (w opisie jest "z wiórkami kokosowymi", ale mam wątpliwości, bo chyba nie tylko, a też z "płatkami"), marki własnej Lidla.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach, na który złożył się dominujący kokos, mocno palona gorzkość oraz ogrom orzechów. Kompozycja była wysoce palona. Kokos stanowił swego rodzaju spoiwo między tymi dwoma, sam zaś przeplatał wątki płatków i wiórków (w tej kolejności) kokosowych oraz mleczka. Dołożył im lekką soczystość. Z tym zgrała się ogólna, wysoka słodycz palonego cukru... tak, karmelu. Było w niej coś miodowo-likierowego, syropowego (jak z kokosowych trufli bez realnego alkoholu?), może scukrzonych rodzynek (soczystość kokosa to podsycała). Choć ryzykowna, to jednak przełamana przez poważniejszy, zielono roślinnie-ziemisty wątek. 

Tablica w dotyku wydała mi się trochę ulepkowata i pylista, aż nieco brudziła dłonie (pyłkiem kakao). Była twarda i masywna, a jednak przy łamaniu trzaskała średnio głośno. Nie musiałam używać za dużo siły z racji jej kruchości. Przy odgryzaniu kawałka już niestety tak. Dodano do niej bowiem mnóstwo dodatków napędzających to wrażenie. Znalazły się głównie na spodzie tablicy; wierzchy kostek były jedynie z pojedynczymi wiórkami. W zasadzie nie dało się jednak zrobić kęsa, by choćby nie zahaczyć zębem o dodatek.
W ustach rozpływała się łatwo, w umiarkowanym tempie. Miękła minimalnie, wykazywała maślaność i lekką śliskawość, a z czasem przybierała formę zlepka dodatków... Jakby powlepianych w zbitą grudkę budyniu, który smugami się spośród nich wymykał... Przez ilość dodatków czekolada znikała na nic. One... jakby rozbiły jej potencjalną gęstość, której domniemanie gdzieś tam się tliło.
Choć przesadzili z ich ilością, psując strukturę czekolady, jakości dodatkom odmówić nie mogę.
Pekany były kawałkami głównie bardzo małymi, ale też średnimi, w porywach ćwiartkami. Okazały się w pierwszej chwili pochrupujące, potem zaś miękkie i tłusto-soczyste w świeżym sensie. Wszystkie z zacnymi skórkami. 
Kokos wystąpił pod postacią wielkich wiórków oraz ich kawałków, jak również całych kawałków płatków (aka chipsów) - wydawało się, że dali go o wiele więcej od orzechów. Wiórki i kawałki w pierwszej chwili sprawiały wrażenie twardych. Gryzione początkowo mocno chrupały, popisując się wręcz pewną kruchością. Niektóre niemal udawały wafelki. Z czasem wykazywały świeżą soczystość, aczkolwiek wciąż chrupiąc. Jakby szybko i mocno podprażone z wierzchu, że w środku zachowały świeżą soczystość? Pogryzione znikały, nie miękły ażeby się memłać, nie męczyły.
Dodatkami zajęłam się już gdy czekolada zniknęła, choć po trochu "obok czekolady" zdarzyło mi się nadgryźć czy podessać pojedyncze sztuki. Jak tak jadłam i jadłam, okazało się, że w zasadzie zdało to egzamin... dodatki nie narzucały potrzeby gryzienia całości, ale i tak nazbyt zlepkowate to było. Najwięcej radości sprawiało mi już na koniec najpierw rozprawienie się z wiórkami, potem zaś z orzechami. Wiórki gdy czekolada się rozpływała... gryzienie mocno, ale jednak jedynie, sugerowały, powiem tak. Rozmieszczenie dodatków (na spodzie) uratowało sytuację. I tu muszę się trochę czepnąć, bo... niekoniecznie kluczem do sukcesu byłoby zmniejszanie ilościowo; w tak grubej tablicy spokojnie mogli sobie pozwolić na np. połówki orzechów.

W smaku czekolada przywitała się mocno palonym smakiem, a więc pewnym ciepłem i m.in. gorzkością. Była stonowana i przypominała czarną kawę, palone ziarna kawy i kakaowe, murzynkowate ciasto. Takie... jeszcze ciepłe, w przypadku którego przesadzono z cukrem, który błyskawicznie zmienił się w karmel.

Prędko w wymienione twory wlała się też niemal cukrowa słodycz likieru kokosowego, słodkiego syropu... zrobionego na bazie miodu. Słodycz była od początku bardzo wysoka, potem jeszcze trochę wzrosła, ale rozkładając wachlarz rozmaitości. Kawa z syropem kokosowym, ciasto nasączone takowym likierem i miodem... Ten od palonej goryczki podciągnął paloność właśnie. Wyraźny karmel otulił kokosa. Wszystko rozgrzewające, trochę jak ciasto tylko co wyciągnięte z piekarnika.

Poprzez słodycz wkradł się motyw nugatu ogólnie orzechowego i maślaność. Kompozycja wydała mi się nieco śmietankowa... w kokosowy sposób. Im dodatki bardziej się odsłaniały, tym moje myśli coraz bardziej uparcie krążyły wokół śmietanki / mleczka kokosowego, kokosowo-miodowych nugatów i karmelizowanego kokosa. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa goryczka i cierpkość kakaowej bazy wraz z powyższymi zasugerowała ziemię porastaną młodymi, zielonymi roślinkami. To było świeże i rześkie. Nie musiałam rozgryzać dodatków, by także je poczuć. Orzechy pekan stały jakby na czele całego orzechowego miksu, trochę z nugatowo-miodowym echem. Kokos z kolei... mieszał się z roślinnością. Wyszedł bardzo naturalnie i wyraziście. Do głowy przyszła mi woda kokosowa, pulpa i łupiny kokosa, kokos zwęglony... 

Nuty palona oraz cukrowo-waniliowa, nieco likierowa (bez procentów) otulały niemal surowe, minimalnie podprażone pekany i naturalnego kokosa o orzechowym charakterze. Raz czy dwa odnotowałam chyba lekką goryczkę oleju kokosowego zmieszanego z kawą. Mimo to było ryzykownie słodko. Czekolada znikając, zaleciała leciutko cierpkością, a słodyczą ociepliła gardło. Jakby tak łyknąć zacukrzoną, kokosową kawę.

Na koniec jednak zostały dodatki, zupełnie tonujące przesłodzenie, do którego kompozycja zmierzała.
Dodatki gryzione po czekoladzie dały się poznać jako bardzo wyraziste i czyste smakowo. Pekany smakowały w pełni świeżymi, lekko słodkawymi sobą o drobnej goryczce, pochodzącej od skórek. Kokos to w dużej mierze płatki kokosowe (niektóre nawet sugestywnie wafelkowe?), a nie tylko wiórki. Smakował łagodnie i świeżo, aż soczyście i... większe kawałki (płatków / chipsów?) bardziej słodkawo, a wiórki minimalnie bardziej... złudnie kwaskawo (po tej całej słodyczy i cierpkości kakao?). Kokosowy dodatek w swojej czystej wyrazistości mieszał się z pekanami jako splot łagodny, acz z charakterem. Połączenie to wydawało się wówczas aż w pewien sposób... mleczne?

Po zjedzeniu został ogólnie orzechowy posmak głównie pekanów, podkreślony pewną ziemistością oraz kokosowy jakby... palono miazgowo-kokosowo wiórkowy. Czułam też wysoką słodycz, ale nie przecukrzenie totalne.

Całość uważam za niezłą, ale... zbyt zlepkowatą. Mimo że dobre dodatki, a więc świeżo-surowe orzechy pekan (szkoda tylko, że takie posiekane), chrupiący, a jednocześnie soczysty kokos wyszły wyraziście, ale ich ilość aż męczyła. Ciągle było, co gryźć, a one rozbiły czekoladowość. Czekolada stała się zlepkiem, a jednak smakowała przyjemnie gorzkawo, mocno palono, nawet z pewną ziemistością i nutką kawy. Słodycz w całokształcie wyszła w porządku, nie zasładzała. Wprawdzie była wysoka, ale na szczęście niebanalna i pasująca do dodatków.
Przypomniała mi, bardzo odlegle, Lindt Excellence Coconut Intense Dark. Chyba ze względu na "płatkowość" kokosa (u Lindta o wiele klarowniejszą). Poziom chyba ogólnie jeden - Fin Carre wyszła o wiele bardziej naturalnie, nie tak zacukrzająco, a spokojniej; nie była miękkim ulepkiem.

Swoją drogą, nie ma to jak mylące informacje na opakowaniu - nazwy "ulic" na tej mapce. Wśród nich jest "czekolada mleczna" w momencie, gdy ta tabliczka mleka nie zawiera. Uważam to za strzelenie sobie przez producenta w kolano, bo... mało brakowało, a mogłabym czekolady nie zlecić ojcu (gdybym się nie wczytała, czym jest).


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl (w zasadzie to ojciec kupił)
cena: około 8 zł (za 180g)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, orzechy pekan 7,5%, kokos 5%, lecytyna słonecznikowa

poniedziałek, 28 marca 2022

Ajala Single Origin Tanzania 70 % ciemna z Tanzanii

 Marka Ajala jakoś nie zdobyła mojego zbyt wielkiego uznania. Nie podobały mi się niskie gramatury - to przy zakupie. Potem zaś... czekolady były na tyle niesatysfakcjonujące, że więcej za nic bym ich mieć nie chciała. Aż nie wiedziałam, co we wstępie tej napisać. Do czasu, kiedy to wygooglałam sobie region Mbingu i trafiłam na ciekawostkę. Jego nazwa w języku suahili oznacza "niebo / raj". Ciekawa sprawa. Od pewnego czasu trochę interesuję się wierzeniami afrykańskimi związanymi m.in. z magią, więc trochę tematy związane z kwestią duchowości / dusz też przewijały się w tym, co czytałam. Ot, ciekawa sprawa.

Ajala Single Origin Tanzania Kokoa Kamili 70 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tanzanii, z regionu Mbingu, z dystryktu Kilombero.

W trakcie otwierania, ze złotego papierka wyrwały się liofilizowane wiśnie i maliny, głównie słodkie i kwaskawe. Pomyślałam o owocach raczej sproszkowanych, przez co zahaczały o trochę pudrowy ton. W trakcie jedzenia w zapachu umocniła się soczysta, słodka i dojrzała (aż przejrzała?) wiśnia, ale... także pudrowy, niemal słodziutki aspekt analogicznie wzrósł, kojarząc się z rozpuszczalnymi owocowymi herbatkami dla dzieci. Oprócz tego, trochę powagi dodał motyw drzew i orzechów.

Tabliczka mimo że nie wyglądała konkretnie, była mocno twarda. Przy łamaniu trzaskała głośno jak suche, dość grube gałęzie.
Rozpływała się kremowo i gęsto, dość tłusto, a jednocześnie bardzo, bardzo soczyście. Była trochę jak śmietankowe lody owocowe, z mnóstwem owoców i pyliście-owocowym efektem.

W smaku pierwszy pojawił się delikatny smak czerwonych, bardzo słodkich owoców. Szybko pokazała się dojrzała, miękka wiśnia - niemal przejrzała, soczysta i głównie słodka, a jedynie z domieszką kwasku.
Obok szybko pojawił się motyw różowego lukru zrobionego z liofilizowanymi i sproszkowanymi owocami. Wciąż były to wiśnie, ale też coś delikatniejszego - maliny?

Wiśnie zadbały o kwasek, podkreślając tym samym swoją soczystość. Na zasadzie kontrastu jednak, maliny wyszły bardziej słodko. Przemieszały się, a ja zaczęłam myśleć o całej, niejednoznacznej mieszaninie. Słodycz niemal pudrowa, sproszkowana i rodem z rozpuszczalnych, owocowo-cukrowych herbatek dla dzieci miała się bardzo dobrze. Do głowy przyszedł mi wariant "owoce leśne". Głównie słodki, acz z kwaskiem w tle. Zrobiło się cukierkowo-słodziaśnie, ale na tyle soczyście, że raz po raz słodycz mignęła mi sorbetami oraz owocowymi lodami zrobionymi na śmietance.

Nie przeszkodziła jednak gorzkawej nutce, prezentującej drzewa ze starą, nieco popękaną korą. Delikatne słońce je rozświetlało i rozgrzewało, budując niemal magiczny, wróżkowy klimat. Drzewa mieszały się z orzechami, łagodniejąc. Wyłoniła się nieco pieczona nuta. Doszukałam się delikatnego, słodko-czekoladowego ciasta z wiśniami.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa różowo-owocowy lukier okazał się pokrywać pączki i inne takie dość tłuste, sowicie wypieczone, wysmażone ciasto-bułki. Zaczęły wypierać ciasto czekoladowe. "Pieczoności" wzrosły, pojawiła się maślaność i narosła śmietankowość. Słodycz zrobiła się ciężka. Odnotowałam muliste, jasne ciasto. Maślano-karmelowe? Wilgotne, lepkawe...

I tu ziemia i orzechy trochę się zbuntowały. Wróżki zaczęły płatać figle, zwracając uwagę na konary, które porastają wilgotnawą, ciemną ziemię. Trochę jej moc i ewentualną siekierowość przykryła leżąca na nich opadła kora, liście, ale zaznaczyła swoją obecność, co ewidentnie spodobało się wiśniom i owocom leśnym.

Lekki, czerwonoowocowy kwasek, chyba aż podkręcony cytryną, przeciął słodycz. Jakby do pączków dołączyło kwaskawe nadzienie. Jakby znów zawalczyło o siebie ciasto czekoladowo-wiśniowo-leśnoowocowo. Końcowo jednak owoce i ta ciężka słodycz tak się zmiksowały, że pomyślałam o dość ciężkich i przesłodzonych lodach owocowych, ale na śmietance, pewnie z kawałkami zawilgoconego ciasta.

Po zjedzeniu został posmak lukrowo-słodki. Wyobraziłam sobie pudrowe herbatki owocowe (leśne, wiśnie), ale też czułam pieczony, ciastowo-drzewny splot. Był raczej neutralny, ciepły, a jedynie o gorzkawość zahaczający. Kwasek po zjedzeniu znikał zupełnie, pojawiła się natomiast... leciutka kakaowość, jakby coś nim oprószonego zjeść.

Całość wyszła bardzo owocowo, ale niestety w przesłodzonym, lukrowo-herbatkowo-pudrowym i cukierniczym sensie. Wiśnie, maliny, owoce leśne - jakby reprezentowały wariant czegoś. Tylko wiśnie chwilami naprawdę nieźle, wspierane ogólną soczystością i smakowitym kwaskiem zasłużyły na pochwałę. Leciutkie drzewa i orzechy nie zbudowały mocnej kompozycji, a ciepło było marginalne.
Trochę skojarzyła się tym samym ze słodziutką, ale jednak bardziej orzechowo-drzewną, jogurtową i aż cynamonową Fjak. Wyszła jednak smakowo gorzej, jeszcze mniej w niej polotu, ambicji, a jednak... przynajmniej nie była aż tak zasładzająco-słodka jak Fjak. Na pewno miała lepszą strukturę (gęstą, taką... czekoladowo wyważoną), toteż oceny takie same. Bardzo daleko im do mimo że maślanej, to obłędnie owocowej (egzotycznie-czerwonej), alkoholowo-ziemistej propozycji Beskidu. W niej mimo zasładzających, budyniowych nut, była także i gorzkość, i kwaśność.


ocena: 7/10
cena: 28 zł (za 45 g; około - nie pamiętam dokładnej)
kaloryczność: 588 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, syrop z surowego cukru trzcinowego

sobota, 26 marca 2022

(Słodki Przystanek) Beskid Cuba Baracoa 70 % ciemna z Kuby; + miniaturka

Kakao z Kuby nie zapadło mi w pamięć jako jakoś specjalnie pyszne, a kubański reżim dodatkowo mnie nie nie przyciąga, choć wiadomo, że na smak kakao wpływu nie ma. Podobnie jak nie jestem za np. nakładaniem sankcji uderzających w obywateli jakiegoś kraju, a nie w tego, kogo powinny, czyli władze. Tak samo i tu - fajnie byłoby wesprzeć i jakoś pomóc małym farmerom z Kuby, nie wspierając "gór", nie zaś nie kupować od małych przedsiębiorców "bo Kuba zła". Trudne tematy mi tu do głowy zaczęły przychodzić, bo cóż... wiedziałam, że na żadne trudności ze strony czekolady nie trafię. To w końcu Beskid, a więc marka-pewniak, że wszystko będzie, jak ma być. A nawet, najprawdopodobniej, lepiej.

Beskid Chocolate Cuba Baracoa 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Kuby, z regionu Baracoa. 
Rafinowana (rozdrabniana) i konszowana 72 godziny w kamiennych młynach.

Po otwarciu poczułam drobny kwasek słodkich cytrusów, m.in. pomarańczy (reszta była niejednoznaczna) i jakby dymu. To jednak przechodziło w rześkość i soczystość. Rozeszło się sporo egzotycznych nut: jako owoce, w tym cytrusy, ale też jako kwiaty. Te mieszały się ze słodkimi, soczystymi melonami. Dbały o lekki i zwiewny wydźwięk, w momencie gdy za sprawą bananów rosła słodycz. Wyłapałam chyba też coś truskawkowego, ale było to tak marginalne, że nie jestem pewna. Wysoka słodycz okazała się złożona. Z racji kwiatów, roślin, pomyślałam o słodkiej trawie, a od niej już blisko było do słodkiej kadzidlaności. Słodko-gorzkawy dym mieszał się z... naturalnie słodkawą... "orzechową" kokosowością? Tym samym zapach zatoczył krąg, bo i z tym wiązał się leciuteńki kwasek. 

Przeciętnie twarda tabliczka przy łamaniu bardziej niż trzaskała, to dosłownie strzelała. Sprawiała wrażenie bardzo zbitej, sprasowanej (?) i lekko ziarnistej.
Rozpływała się w średnio-wolnym tempie, ale chętnie. Jakby opływała gęstym, tłustawym kremem, bazowo zostając grudką-kawałkiem. Przypominała trochę powoli topiące się i zaskakująco dobrze udające konwencjonalnie śmietankowe lody wegańskie (np. na mleczku kokosowym / migdałowym). Jakby rzedła, dzięki czemu zupełnie nie była ciężka. Długo zachowywała formę i kształt, acz miękła i obklejała podniebienie kremowymi smugami. Pod koniec nieco się rozrzedzała w wodnisty sposób i tak też znikała. Pozostawiała lekką cierpkość i... rześkość.

W smaku pierwsze po ustach rozlało się mleczko kokosowe: trochę mdławe, jednocześnie naturalnie słodkawe. Niosło pewną rześkość / lekkość smaku, co prędko podłapały również słodkie i wręcz mdławe, słodko-mdławe owoce.

Owoce nasiliły się prędko. Wyraźnie poczułam melony - głównie kantalupa. W wyobraźni widziałam ich pomarańczowy środek, czułam smak włókien przy samych pestkach. Od tego odszedł leciutki kwasek. Wydał mi się nieco cytrusowy. Pomarańcza jednak połączyła i słodycz, i kwasek tak, że wśród owoców słodycz zajęła nadrzędną rolę.

Pod cytrusami jednak pewien kwasek rozgościł się. Zawiązał tam spółkę z kokosem. To już nie było tylko mleczko, a też wiórki i kokos niemal trochę likierowy, charakterniejszy. Czyżby mignęły mi jakieś kwiaty (różne, ale głównie białe?).

W tym czasie rosła też ogólna słodycz. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam banany w akompaniamencie innych, słodko-rześkich owoców. Jakieś soczyste i czerwone, bardzo słodkie... Powiedziałabym, że truskawki, ale w egzotycznym wydaniu. Czerwone, niedookreślone (pewnie ich nie znam po prostu). Przy bananach za sprawą mleczka kokosowego pojawiły się kwiaty. Kwiatów zbierało się coraz więcej. Oczywiście również były egzotyczne i coraz bardziej wielobarwne. Aż dominowały. I nagle... pojawiła się przy nich słodka trawa. Zarówno jako rześko-słodka pachnąca zielenina jak i kadzidło. Dodała goryczki, której zdarzyło się zahaczyć o mocno (aż do przesady?) palone ziarna kawy. Aż jakby... leciutko przepalono-podwędzone?

Po słodkiej trawie gorzkawość nieco wzrosła, choć nadal była subtelna. Dym, kadzidlany motyw wiązał się cały czas i ze słodyczą, i z kwaskiem. Poprzez niego w dym wskoczył kokos. Odymiony, palony kokos? W pewnej chwili wyszedł niemal na przód. Kokos, początkowo mleczkowy, z czasem zmienił się w bardziej orzechowy, chwilami sugerujący nutkę palono-kawową. Myślałam o ciemnych łupinach kokosa i wiórkach kokosowych. Te przejawiały lekką kwaskawość. Kokos i orzechy pozwoliły sobie na nieco podwędzony, ale nieciężki ton. Pomyślałam o alkoholu Malibu, a raczej pewnej jego pikanterii (bez procentów i ordynarności).

A kwasek kokosa bliżej końca przejęły czerwone owoce, podsycone cytrusową mgiełką. Zaprezentowały się z taninowej strony. Pomyślałam o niemal czarnych winogronach (np. Melody), a potem... o winie. Cierpkawym, czerwonym i smakującym trochę truskawkowo, trochę wiśniowo. Wciąż jednak także pewna egzotyka się ich trzymała. Może też nieco pomarańczowa nuta?

Czerwone, egzotyczne truskawko-wiśnie razem ze swoistą cierpkością tak nasączyły kokosa i orzechy, dym, że... aż wydobyły z nich nieco ziemistą nutkę. Pomyślałam o pikantniejszym,  alkoholowym echu. Jak jakaś bananowa Pina Colada lub Bahama Mama (nie piłam; wyobrażenie o kokosowo-cytrusowym drinku)? Szybko jednak zniknęła na rzecz innych owoców, kwiatów i dymu.

Po zjedzeniu zostałam z kwiatami, melonami i bananami w ustach, zestawionymi ze ściągnięciem / cierpkością / taniną. Posmak był bardzo rześki, a jednocześnie... wyraźnie czułam i mleczko kokosowe, i dym. Dym... słodko-kwaskawy i kadzidlany. Daleko w tle przewinęła się nieuchwytna gorzkawość i domniemanie pikanterii-rozgrzewania (jak po kokosowo-owocowym alkoholu?).

Całość bardzo mi smakowała. Niektóre nuty wydawały się nieco mdławe, ale... mdławe w sposób zrozumiały dla konkretnych rzeczy (mleczko kokosowe, melony). Sporo w niej egzotyki bardzo ciekawej, bo nie tylko owocowej, ale też roślinnej. Kwiaty, kokos świetnie pasowały do kokosowo "drinkowej" kropelki, jak również słodyczy bananów i drobnego, soczyście owocowego kwasku (trochę cytrusów, trochę czerwonych i winogron). Bardzo, bardzo rześka, choć z cudną dosadnością w tle. To taka... zabawa na Kubie, przeciągająca się do późnego wieczoru; kolorowy obrazek palm, "oldschoolowych bryk". Odrealniony i wesoły.

Była dość podobna do Pralusa Cuba Trinitario 75 % - połączyły je nuty kadzidlanego dymu (w Pralusie wytrawniejszy, bardziej wędzony), suszone liści (Pralus to tabaka; Beskid trawy kadzidlane), jedynie podkwaszenie (Pralus to daktyle, Beskid kokos) i pewna pikanteria (Pralus to przyprawy, w tym pieprz, Beskid Malibu). Soczystość melona Pralusa wiązała się z gruszkami. Też był wyraźnie rześko-owocowy, ale ogólnie mniej słodki. Także jednak nie gorzki; bardziej neutralnawy. Beskid pozwolił sobie na o wiele więcej owoców; słodycz bananów, kwiatów, słodkiego kadzidła. A jednak ze słodyczą nie przesadził, dzięki bazowo niemal mlecznego smaku mleczka kokosowego.
Pralus wyszedł znacznie poważniej, ale nie bardzo gorzko, a niemal neutralnie (np. makaronowa nuta). Przez to wodnisto-rześkie melony i jego gruszki nie wprawiły mnie w zachwyt zupełny. A Beskid, jako kompozycja rześka, a nie bardzo słodka (obawiałam się tego przy tych nutach i 70 % kakao), zachwycił.
Bardzo orzeźwiający był także Morin Cuba noir 70 %, ale kojarzył się głównie z błotem i wietrzykiem od morza, też nie był gorzka. Odebrałam go jako "smakowo rozjechanego". 


ocena: 10/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 18,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 549 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

---------------
Przy Beskidzie z Peru w wersji mini zaczęłam się zastanawiać, na ile różnice wynikają z tego, że to miniaturka, a na ile z wprowadzonych zmian. Postanowiłam sprawdzić to na podstawie innej miniaturki, której pełnowymiarową znam bardzo dobrze. Jak dobrze oddają ją wersja mini? Początkowo myślałam, że powstanie cały oddzielny post, ale akurat ta czekoladka okazała się tak zacnym streszczeniem czekolady, że nie chcę ich rozdzielać i dodaję aktualizację.

Beskid Chocolate Kuba Baracoa 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Kuby, z regionu Baracoa. 
Rafinowana (rozdrabniana) i konszowana 72 godziny w kamiennych młynach.

Po otwarciu poczułam dym i słodycz palonego karmelu. Nasyciły je soczyste owoce - jakby nieco powidlane wiśnie i sporo cytrusów, w tym słodkie pomarańcze, na pewno też ananas i... melony? Te kryły się w mnóstwie kwiatów. Ogólna słodycz wydała mi się bardzo wysoka, a owoce nie aż tak mocno soczyste, bo dołączył do nich bardzo słodki, sczerniały banan. Soczystość znalazła się też w lekkiej, jedynie pobrzmiewającej nutce ziemi i kokosowym wątku. To był palony kokos, wymieszany z orzechami. Zapach bardzo podobny do pełnowymiarowej - od razu mi się przypomniała! Choć może... wydawała się nieco słodsza i palona niż soczyście owocowa.

Mimo że drobna i cienka, trzaski przy łamaniu miniaturki były, jak na taką cieniznę, przyjemnie głośne.
W ustach rozpływała się umiarkowanie, w sposób gęsty i kremowy. Upuszczała maziste, trochę tłuste fale.

W smaku przywitały mnie orzechy, z którymi wiązał się palony klimat. Już one roztoczyły słodycz. Podążał za nim dym, przekładając się na gorzkość. Zaraz uderzył kokos. To była fuzja wiórków, jakby orzecha kokosowego i specyficznie słodkawo-mdławego mleczka kokosowego (tak dobrze mi znane z pełnowymiarowej).

Słodycz rozkręciła się znacząco w ciągu kolejnych sekund. Zdecydowała się na karmel, oblekając nim kokosa, a potem przywołując też banana. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rozłożył się wachlarz owoców. Nie wszystkie były jednoznaczne, ale na pewno czułam cytrusy - głównie pomarańcze - i ananasa w wydaniu bardzo słodkim, a z minimalnym kwaskiem. Do tego coś niemal wodnistego (melony?), mieszającego się z kwiatami... Te, a także ich słodycz, nakręciły banany. Sczerniałe lub jako przecier? A też przecier... czy raczej dżemo-powidła wyłapałam z czerwonych owoców. Dokładniej nieco kwaśniejszych wiśni i czegoś niedookreślonego, egzotycznego. To było jak streszczenie, nagranie w przyspieszonym tempie z wersji pełnowymiarowej! Przez miniaturkowość ubyło trochę jednoznaczności, ale czekolada do rozpoznania. W przypadku tej już do owoców zaczął dochodzić i mieszać się z nimi szybciej wątek orzechowo-kokosowy (aż mi się przypomniał krem nerkowcowo-kokosowy z pomarańczą Diet-Food Orangnutan, który na blogu... nieprędko).

Z czasem kokos poszedł w kierunku mleczka i śmietanki kokosowych (kompozycja stała się ogólnie aż zaskakująco śmietankowa), a paloność znalazła sobie orzechy. Wciąż myślałam o orzechu kokosowym, ale błysnęły też wyraźnie orzechy laskowe. Do tego podkreśliły je nuty... palm, drzew, drewna. Orzechy same w sobie były słodkie, ale to one zadbały w tym momencie o gorzkość. Były palone, a dzięki temu przywołały do siebie cierpkawy duet... wilgotnej ziemi i kawy? Wraz z dymem przywiodły na myśl aż alkoholową pikanterię, dodały likierowy wydźwięk owocom. Pomyślałam też o alkoholu, który leżakuje w drewnianych beczkach (i tu zaplątała się nutka wiśni... idących w stronę wina?).

Po zjedzeniu ostał się posmak ziemiście-likierowy; wiśni i pomarańczy oraz różnych owoców egzotycznych, ale też kokosa i orzechów. Wszystko zaprawione wysoką, karmelowo-bananową słodyczą. To znów "oldschoolowa zabawa na Kubie", jak w przypadku pełnowymiarowej tylko że taka... uszczuplona. Pyszna i dobrze pokazująca, że to czekolada koniecznie do zjedzenia.


ocena: 10/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
kaloryczność: 549 kcal / 100 g

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

piątek, 25 marca 2022

wafelki Loacker Double Choc

Czasem nachodzi mnie dziwne wrażenie, że tylko mi nie smakują jakieś rzeczy albo z kolei, że zwykłe mnie nagle potrafią się wydać w pewien sposób niezwykłe, interesujące i... jak przychodzi do zjedzenia, jest jedno wielkie rozczarowanie. Ostatnio doszłam do wniosku, że nawet ciekawe teoretycznie warianty wafli po prostu są nie dla mnie, o czym pisałam przy Loacker Matcha Green Tea. Niestety, podlinkowane kupiłam razem z dzisiaj prezentowanymi. Większość ludzi pewnie pomyślało by o nich "ot, kakaowe wafle". Ja jednak... od razu wyobraziłam sobie do granic możliwości kakaowe, tortowo-kremowe jak Eti Dare to Enjoy bez polewy. Te w dodatku wydawały się "poprawioną dla mnie" wersją Loacker Sandwich, w których dziwnie odbieram proporcje wafla do kremu, jakby kremu było mało. A Loackery z kilkoma warstwami kremu? To jakoś bardziej do mnie w dniu kupowania przemawiało. Niestety, po podlinkowanych przeszła mi na nie ochota. Szansę postanowiłam dać im tylko dlatego, że Mama nie lubi kakaowych słodyczy (o ojcu jakoś nie pomyślałam), a jednak twór to mały, taki... "do zjedzenia" na np. oglądanie serialu (dokładniej na Patologa - ekhem, czy to jakaś sugestia?).


Loacker Double Choc to chrupiące wafle kakaowe z (75%) kremem kakaowo-czekoladowym; paczka zawiera 12 wafelków; wyprodukowane we Włoszech.

Po otwarciu poczułam wyraźnie kakaowy, cierpkawo-gorzkawy zapach, podkreślony mocnym wypieczeniem, który jednoznacznie skojarzył mi się z kakaowymi lodami w waflu. Spokojnie mógłby to być zapach czarnych rożków Leone. Czuć waflowość pszenną i aż przypaloną. Słodycz była wyważona, przyjemnie niska.

Wafle już przy wyjmowaniu z paczki okropnie się kruszyły. Wydały mi się delikatne i krucho-suche. Na oko powiedziałabym, że są lekkie i sowicie wypełnione kremem.
W trakcie jedzenia okazało się, iż warstwy waflowe w istocie były bardzo kruche i suche, ale w świeży i chrupki, raczej pozytywny sposób. Kruszyły się irytująco, a w trakcie jedzenia całości aż trochę swoją suchością przytłaczały krem. Mimo pewnej lekkawości, były dominujące.
Krem okazał się bowiem rzadki i miękko-tłusty, gibko-mazisty. Chwilami przywodził na myśl drożdże rozrobione w wodzie i oleju. Kojarzył się z topiącą się, półpłynną czekoladą albo... czekoladowym sosem z loda?
Całość i wysuszała, i zatłuszczała, ale na szczęście nie przytykała. 
Wafle łatwo rozwarstwiać, ale mija się to z celem, bo to jakoś tak... wbrew pozorom już bardziej się zgrywa całościowo. Razem wady stają się składową, tylko denerwując; osobno denerwują, męczą i sprawiają, że jedzenie nie ma sensu. Krem bowiem otłuszcza usta oleistą warstwą, a wafle aż drapią podniebienie (choć mojego nie pokaleczyły - zjadłam jednak niecałe pół paczki, więc nie wiem, jak byłoby dalej).

W smaku same wafle cechowała raczej niska słodycz i mocny smak pieczenia. Czuć pszenne, konkretne wafle, a kakao nie pozostało w tyle. Zaprezentowało się bardzo wyraźnie, jako delikatnie gorzkawy smak. Z czasem na znaczeniu przybierał aspekt zbożowy, pszeniczny. W trakcie jedzenia nagle mnie olśniło - łącząc się z kremem, smakowały niczym kulki płatki / chrupki do mleka typu Nesquik.

Krem bowiem uderzał słodyczą (co dawało się we znaki zwłaszcza, gdy spróbowałam osobno lub gdy po prostu się na nim skupiłam) i stonowaną gorzkością kakao, które chwilami wydawało się nieco orzechowo-czekoladowe. Wyraźnie i tu czuć palono-pieczoną nutkę. Podyktował całości nesquikowy wydźwięk, zwłaszcza, że zdarzyło mu się nawet zrobić aluzję do pewnej śmietankowości / mleczności. Z czasem jednak wydało mi się to raczej lekko tłuszczowe, trochę jak... nesquikowo-czekoladowe lody w kakaowym waflu i... tanim, likierowo-czekoladowym sosem?

Chwilami cierpkawo-goryczkowate kakao wraz z rosnącą, napastliwą słodyczą (była męcząca, dziwna... nie nazwałabym jej po prostu cukrowością) przytaczało coś sztucznie likierowo-czekoladowego, ale bez procentów. Coś mi tam nie grało. Jakaś taniość, sztuczność, która zaczęła aż gryźć w język.

W dużej mierze jednak smak kremu przygłuszał sucho-kakaowy wafel, z pszeniczną zbożowością podkreśloną orzechowo-czekoladową nutą.

Po zjedzeniu już małej ilości (i w sumie już nawet w trakcie jedzenia) zostawał posmak sztucznie słodki, sztucznie... likierowy? Słodycz likierowo-czekoladowa wydawała się napastliwa w tym sensie. Oprócz tego czułam jednak też najzwyklejsze na świecie, cierpkawe kakao w proszku, co w tym wypadku nie było złe. 

Wafelkom całościowo daleko do ideału, jednak mocnej kakaowości i czekoladowości nie sposób im odmówić. Samym warstwom waflowym nie mam nic do zarzucenia - po prostu przydałby im się konkretny, dobry krem. Ten miał w zasadzie dość ciekawy wydźwięk, ale niestety też kiepskie, tanio-sztuczne nuty o ogromnym znaczeniu. Krem przypominał mi ten z Loacker Sandwich Chocolate, ale jakby dosypali do niego więcej kakao w proszku.
Ogół z potencjałem, ale niestety niewykorzystanym. W sumie nawet cieszę się z ich spróbowania, bo dzięki nim wiem już na pewno, że nigdy nic więcej Loackera nie kupię. To marka za bardzo przeciętnie-słodyczowa, by znalazła się w obszarze moich zainteresowań. Gdyby nie napastliwy wydźwięk słodyczy, mogłoby być smacznie bez żadnych "ale". W moim przypadku zostałaby jeszcze kwestia struktury, bo nie podobała mi się miękko-rzadka tłustość kremu, widziałabym masywny i gęsto czekoladowy, ale cóż...
Zjadłam jakieś pół praczki, bo ta irytująca nuta w połączeniu ze strukturą nie w moim typie, mnie po prostu nużyła (reszta powędrowała do ojca), ale muszę przyznać, że z kakaowo-czekoladowych wafli, gdy tak pomyślę o zdecydowanie delikatniejszym i słodszym My Motto Cocoa & Cocoa, kiepskiej Princessie Brownie czy Góralkach extra kakaowych, Loacker są jednymi z lepszych. Na pewno wolę wersję z dwiema warstwami kremu niż pojedynczą w Sandwich. Ach, gdyby tak dopracowali krem... Wówczas spokojnie mogłyby powalczyć o 9. A tak... przy tych nutach i strukturze za nic nawet nie chcę myśleć o wystawieniu 8. A jednak wyróżnić nad My Motto trzeba. Oczywiście w skali wafelkowej - coraz trudniej jest mi takie rzeczy oceniać (bo przecież... to po prostu wafel; nie ma być czekoladą). 
Bardzo boli mnie fakt oszustwa (dystrybutora?) i cen w polskich sklepach. Gdyby nie to, nie wrąbałabym się w zakup wafli. Syrop glukozowy i olej wyczuwam na kilometr, a one są w składzie i wyraźnie je czuć. Naklejka z opakowania uśpiła moją czujność, jak i naklejka z tłumaczeniem. Dopiero po degustacji zaczęłam szukać przyczyn dokładniej, co tam dokładnie mi tak nie pasowało. Skład wszystko wyjaśnił.


ocena: 7,5/10
kupiłam: Auchan (ojciec płacił)
cena: 2,15 zł (jakaś promocja; za 45g)
kaloryczność: 510 kcal / 100 g; paczka 230 kcal; 1 sztuka - ok. 19 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, olej kokosowy, syrop glukozowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 9%, cukier, dekstroza, serwatka w proszku, mąka sojowa, czekolada (cukier, miazga kakaowa) 4%, odtłuszczone mleko w proszku, ekstrakt słodu jęczmiennego, środki spulchniające (wodorowęglan sodu, pirofosforan disodowy), orzechy laskowe, lecytyna sojowa, sól, ziarna wanilii Burbon, przyprawy

czwartek, 24 marca 2022

Alprose Dark 74 % / Bitter 74 % ciemna

Potrzebowałam jakiejś czekolady wyraźnie kakaowej, ale raczej prostej na pewien dzień i kiedy tak mój wzrok szukał ofiary na liście posiadanych... Zatrzymał się na właśnie dzisiaj prezentowanej. Kupiłam jedną tej marki, nie wyglądała jakoś wybitnie, ale mnie urzekła. Inne warianty mnie nie ciekawiły - ta więc wydawała się dość osamotniona. Uznałam, że jest odpowiednią kandydatką. Nie ukrywam, że w góry i obietnica "Alp wewnątrz" mnie przyciągnęły. Opakowanie uważam za piękne. Jak mnie łatwo górami kupić! Albo raczej... górami skłonić do kupna. W domu więcej zachwytów, bo wewnątrz trafiłam na tekst: "Stanie na szczycie góry, bycie częścią natury, spoglądanie w dół na zapierające dech w piersiach widoki i pozwolenie kawałkowi delikatnej czekolady powoli rozpływać się w ustach", który w zasadzie... mogłabym sama napisać. Wszystko, co kocham (oprócz "delikatności" w odniesieniu do czekolady) w jednym równoważniku zdania. I nawet nazwa miała w sobie "coś", bo odczytałam ją sobie jako "alpejska róża", bo "Alp-rose", a... róże kocham. I do łba przyszedł mi bardzo lubiany Ambrose z netfliksowej Sabriny. A jednak zachwyt szybko się skończył już po pierwszym gryzie, kiedy to złapałam za opakowanie i podejrzliwie zaczęłam dokładnie czytać skład. Tego, że to poniekąd czekolada mleczna (serwatkowa?) zupełnie się nie spodziewałam. Bardzo negatywnie nastawiło mnie to do marki. Żeby było śmieszniej, pamiętam fakt czytania składu w sklepie i nawet to, że opakowanie tak mnie zachwyciło, że postanowiłam przymknąć oko na kakao w proszku. Pytanie: jak mogła mi umknąć reszta "niespodzianek"? A może wówczas uznałam, że i tak chcę tę alpejską ślicznotkę?
Co do "mleczności" - nie chodzi już nawet o sam efekt; po prostu chcę dostać to, co się obiecuje, a poza tym - w czasach, gdy coraz więcej ludzi ma różne uczulenia, nietolerancje właśnie np. laktozy, uważam za istotne podawania pełnej informacji czytelnie. Szwajcarska marka, istniejąca od 1957, podpadła mi. Próbowała za to ratować się tym, że jest zaangażowana projekty ratujące florę alpejską we współpracy ze Szwajcarskim Parkiem Narodowym.


Chocolat Alprose Dark 74 % / Bitter 74 % to ciemna (mleczna?) czekolada o zawartości 74 % kakao. 

Po otwarciu poczułam intensywny, choć o delikatnym charakterze, zapach gorzkiego dymu i węgla, tonących w ciastowych, mocno kakaowych realiach. Wyobraziłam sobie gęste, tłuste i wilgotne ciasto brownie z ogromną ilością kakao w proszku (bo czuć także je). Nie żałowano wanilii, gdy chodzi o słodzenie go (a jednak też nie przesadzono). Kompozycja była przyjemnie gorzka, co podkreślały nuty ziołowo-ziemiste, trochę kawowe. Wydawały się skrywać soczystość. Jakby było to brownie z owocami wewnątrz - jeszcze nie do końca wiadomo jakimi, ale na pewno żółtymi (pomyślałam o zwłaszcza w trakcie jedzenia o mango). Chwilami, podkręcone kwaskiem kakao, w oddali migały nieobrane pomarańcze. W trakcie degustacji do tego wszystkiego dołączyły surowe, gorzkawe orzechy. Włoskie? Też w tym brownie. Całość była właśnie jak... bardzo kakaowo-czekoladowe ciasto o sporej zawartości masła i wysokiej słodyczy, ale nie przesadzonych, a w pełni zrozumiałych.

Tabliczka już w dotyku wydawała się konkretna i twarda, ciężka. A jednak... nie trzaskała. Twardość wynikała z grubości i z jej gęstej konsystencji tafli zrobionej z tłustej masy z ogromem pyłu. Właśnie trochę pyliście się kruszyła. Kiedy odgryzałam kawałek, zapowiadał miękkość i trzeszczącą pylistość.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, szybko mięknąc. Była bardzo, bardzo gęsta i masywna, konkretna. Szybko zmieniała się w maślany, mazisty krem jakby... była ciastem kremowo rozpływającym się w ustach. Aż dziwnie ciężko przytykała. Choć zachowała gładkość, wypuszczała przy tym trochę pylistości kakao, które... było, ale jakby nie - zawisło jako domniemanie, choć nieco hamowało poczucie tłustości i aż pod koniec lekko wysuszało. Kojarzyła się trochę z czekoladami śmietankowymi, acz w bardziej maślanym sensie. Cały czas maziście-pylista masa tak oblepiała podniebienie i zęby, iż miałam wrażenie, że gdybym ją gryzła, trzeszczałaby bardzo.

W smaku pierwszy uderzał cukrowy, ale mocno palony karmel. Doskoczyło do niego masło, dziwnie najpierw odosobnione. Zaczęły się ze sobą mieszać i karmel stał się... dziwnie zachowawczo słodki, a właśnie maślany i wciąż bardzo palony. Słodki i lekko gorzkawy otworzył drzwi innym smakom.

Ruszyła gorzkość dymu i węgla. Startowała z wysokiego poziomu, a potem rozchodziła się na wszystkie strony, nieco łagodniejąc. Dym wydawał się unosić znad cierpkawych ziół, co przełożyło się na wizję palenia ziół-kadzideł na węgielku.

Gorzkość i maślaność chwilami rozchodziły się, chwilami zacieśniały więzy - wówczas pokazywały się jako orzechy. Włoskie? Młode i surowe na pewno, co łagodziło imperatywne zapędy słodyczy. Orzechowo-maślany splot wydał mi się jednak nieco... cierpko-metaliczny? Podrasowany? 

Cierpkość wzrosła, ale jakby... kakao w proszku przysypało pojawiającą się jedynie głębię, zatrzymując ten proces. Poczułam wręcz kwasek tego kakao, który spłycił kompozycję. Mimo to... nie wyszedł odpychająco; dym trochę mu pomagał. Podtrzymał gorzkość, która na dobre zaprzyjaźniła się z nieoczywistym na początku towarzyszem - słodyczą. Przy tym myślałam też o lodach: kakaowych lub orzechowych.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz wzrosła. Karmel konsekwentnie rozszerzał swoje wpływy aż w końcu trafił na kwasek i cierpkość wspomnianego kakao. Mignęła mi cierpkość niedojrzałych owoców egzotycznych... Mango? W mig dojrzało, zmieniając cierpki kwasek kakao w proszku w soczystość owoców. Wyobraziłam sobie żółte owoce pokrojone w kostkę - czyżby do... kakaowo-czekoladowego ciasta? Zupełnie jakby mieszano mango z wanilią, przygotowując do ciasta. Z owoców dominowało mango, jednak ogólnie owoce były jedynie nutą, która podsycała słodycz. 

A ta w dużej mierze wydawała się po prostu... ciastowa. Z czasem łagodziła kompozycję. Przytoczyła wanilię, ta zaś zaprosiła maślaność i mleczność. Jakby tak gorzkie brownie było zrobione ze sporą ilością masła, może podane ze śmietanką... A może mowa tu o cieście czekoladowym, też browniowatym, ale przełożonym śmietankowo-maślanym kremem waniliowym z mango? Z czasem właśnie kremowy wydźwięk rósł. Słodkie, gęste, maziste kremy... z dużą ilością mleka. Kakaowo-czekoladowe ciacho zyskało nawet na wierzchu koronę ze śmietanki. Ta pozwoliła słodyczy na taki wzrost, że wydała mi się i naturalnie mleczna, i aż po prostu cukrowa, za silna. Jakby w dodatku... rozrzedzała inne nuty. Pomyślałam o cieście podanym z lodami.

Cała ciastowość, kwasek i cierpkość epizodycznie krążyły wokół maślaności, chwilami częściowo mocno się z nią mieszając. W pewnym momencie wydało mi się to aż iluzorycznie słonawe i... słonawe jak potrafią być niektóre mocno kakaowe wypieki; słonawe trochę kwaskawo...? Duet masła i cierpkiego kakao w proszku ewidentnie odpowiadał za to. Na pewno sprawił, że słodycz postrzegałam jako za silną.

Kiedy czekolada już prawie zniknęła, cierpkie kakao jeszcze próbowało o siebie zawalczyć. Dymno-węgielny motyw wsparły gorzkie orzechy - chyba włoskie. Za wszelką cenę próbowały przezwyciężyć łagodnienie, ale już nie wyszło. Zagubiły się w prostym kakao w proszku i jego cierpkości.

Po zjedzeniu został posmak właśnie cierpko-kwaskawego kakao w proszku i lekka gorzkość z pogranicza dymu i orzechów. Mocno trzymało się to motywu maślano-kakaowego ciasta o wysokiej, karmelowej słodyczy, które kryło waniliowo-owocowy krem. Maślaność jakoś dziwnie wyszła po już nieco dłuższym czasie... tak maślano-czysto i z echem soli.

Całość w zasadzie wyszła w porządku, nawet ciekawie, trochę dziwnie. Była i gorzka, i słodka i... miała owocowe motywy, mleczne (to nie dziwne, patrząc na skład). Podobało mi się w sumie skojarzenie z czekoladowym ciastem i kremem wanilia&mango, tak jak i nuty dymu oraz ziół, jednak żałuję, że zostały spłycone kakao w proszku i tak dziwnie wśród tego wszystkiego plątało się masło. Gdy kompozycja zaczęła przybierać na maślaności i mleczności - robiło się coraz gorzej. Dziwny słonawy efekt, lody, rozrzedzenie smaku - to już nie dla mnie. Podobnie struktura zupełnie nie moja, ale nie mogę powiedzieć, by była odpychająca (zrozumiała dla składu, bo nie była to czysta ciemna, a udawana). Taka... smaczna połowicznie, szkoda. Męczyła miękkim przytykaniem, męczyła słodyczą uwypukloną przez kontrast. A jednak była zastrzykiem kakao.
Zmarnowany potencjał, a czekolada oszukańcza. I właśnie dlatego zirytowałam się na nią. Najpierw byłam w szoku, że takie wyraźne miała nuty mleka i masła, że aż sprawdziłam skład, ale... nie dziwne, skoro tam są. Pytanie tylko: po co, skoro na opakowaniu kilka razy powtórzyli, że to ciemna? Za to obniżam ocenę; smakowo mogłabym naciągnąć na 6, ale nie.
Postrzegam ją jako połączenie kakaowo-ciastowej Wegańskie Serce 70% i słono-maślanej U Dziwisza Darkmilk 70%.


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 544 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, tłuszcz kakaowy, serwatka w proszku (z mleka), tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

środa, 23 marca 2022

Lindt Banana Split mleczna z nadzieniem bananowym i czekoladową truflą

Bananowe rzeczy już mnie nie kręcą, jak niegdyś, bo po prostu nie spełniają oczekiwań. Czasy, gdy interesowały mnie mleczne nadziewane Lindty też już się skończyły. A jednak tę czekoladę mieć musiałam - choć było to zanim zaczęłam otwierać serię mlecznych, jakie na blogu opublikowałam w ciągu ostatnich dni. Jednak już kupując, nie liczyłam, że mnie jakoś szczególnie zachwyci. Pomyślałam jednak, że miło by było, gdyby okazała się poprawnym wariantem na temat duetu kremów. Spodobał mi się jako pomysł przy paskudnej Orion Kremova Bananova A Kakaova Naplni z nadzieniem bananowym i kakaowym

Lindt Banana Split to mleczna czekolada o zawartości 31 % kakao nadziewana ciemnoczekoladową truflą (13%) i kremem bananowym (27%), z linii Eistafel; edycja limitowana na lato 2021. 

Rozrywając sreberko poczułam sztucznawy, ale na szczęście nie napastliwy, bananowy zapach. Zrównany był (częściowo oczywiście sam się do niej dokładał) z za wysoką, cukrową słodyczą. Zdawał się tonąć w ogromie mleka. Zarówno tak ogółem, kojarząc się z jakimś mlekiem / deserem bananowym, jak mleka pochodzenia czekoladowego. Zwłaszcza wierzch pachniał bardziej esencjonalnie czekoladowo, nawet nieco kakaowo. Doszukałam się w tym cierpkiego echa... z granicy kakao, a aromatu bananowego. Przy jedzeniu i podziale aromat banana nasilał się, nieco wspierany przez naturalniejszą nutkę nektaru / przecieru. 

Czekolada na dotyk wydała mi się delikatna, jakby miała się rozlecieć, mimo że w zasadzie... mogła równie dobrze okazać się masywną. Jeszcze nic nie było przesądzone. Miała w sobie coś kruchego, zwłaszcza przy łamaniu, kiedy to wydawała lekkie pyknięcia.
Gruba warstwa czekolady skrywała nadzienia: o ile gęstego, lekko mazistego i tłustego kremu bananowego nie pożałowano, tak lepkawego, ale nie klejącego ciemnego już trochę tak. "Trufla" trochę się wyciągała (i potem zabawnie sterczała), ale przypominała zastygły, bardzo, bardzo gęsty, żelowaty sos. Umieszczono ją jedynie na środku (a jednak nie narzekam na taką jej ilość). Obie części były kremowo-gładkie.
W ustach czekolada rozpływała się w umiarkowanym tempie, bardzo gęsto i kremowo. Zalepiała, stając się miękką i tłustą masą. Nadzienia mieszały się z nią. Trufla wyciskała się nieco szybciej. Okazała się żelowo-śliska, gładka i dość tłusta. Rozpływała się rzadkawo, nieco wodniście, acz niechętnie. Trochę jej to zajmowało, kulkowała się wówczas. Była dziwnie plastyczna, niby lepka, ale się nie kleiła do np. zębów. Wydała mi się dość... smarowata.
Krem bananowy odznaczał się gęstą i pełną, miękką tłustością. To krem kryjący soczystość, przypominający budyń na pełnym mleku z oleistym echem. Zalepiał do pary z czekoladą. Nadzienia znikały tylko minimalnie szybciej od czekolady.

Sama czekolada w smaku okazała się zabójczo słodka. Cukier goniła nutka waniliny, pewna plastikowość, ale też tsunami mleka. Trochę ratowało sytuację. Lekko przesiąkła sztucznością nadzień, głównie bananowego. Odnotowałam też leciutką nutkę kakao, podkreślającą czekoladowość - chyba też pochodzenia nadzieniowego.

Nadzienia dołączały do czekolady mniej więcej równocześnie. 
Bananowe dołączało do czekolady prędko poprzez słodycz i mleczność. Poziom cukru przy jego debiucie wydał mi się skandaliczny. A jednak krem najpierw jawił się jako delikatny, głównie mleczny. Następnie wplótł aromat bananowy, któremu pomagała sztuczność trufli. Pomyślałam o mleku chemicznie bananowym. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa banan wychodził niemal na przód, gdzie jeszcze dokładał słodyczy. Przez nią zasadniczy smak banana aż tracił na pewności siebie i gubił się.

Drapało w gardle nieznośnie. Banan pobrzmiewał nutką słodkiego nektaru, jednak dużo w w tym wszystkim (w tym w bananowości) aż goryczkowatej chemii. To czuć zwłaszcza przy spróbowaniu jasnego nadzienia osobno. W całości bowiem, gdy tak mieszało się z ogromem czekolady mlecznej, wyszło bardziej puddingowo-lodowo. Jak mleczne lody o smaku bananowym z np. dobraną gałką czekoladowych-albo-kakaowych.

Ciemnemu nadzieniu przez cukrowość całości też średnio szło przebicie się. Zwracało na siebie uwagę zasuwając goryczkowatą nutkę. Przebijała się przez cukier, wydając się dość nieokreśloną. Mimo to, nie zabrakło w nim słodyczy. W pierwszej chwili czy przy próbowaniu osobno, gorycz zdawała się mieć chemiczne pochodzenie. W trakcie jedzenia chwilami wydawała się bardziej kawowa, a chwilami rzeczywiście czuć cierpkawo-gorzkie kakao... wychodowane w laboratorium. Wyszło to jak sztuczny sos / syrop czekoladowo-kawowy, trochę nawet... karmelowo-kawowy? Ze słodko-chemiczną nutą procentów? A także cukrowo-cukierkowy. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odpuszczał, krył się w ogólnej cukrowości, odchodząc na tyły.

Z czasem cukrowość, czekoladowość i mleko pochłaniały sztuczność, ja zaś skupiałam się głównie na cukrze. Przy chemii wyłoniła się też wanilina. Gdy całość z ust już znikała, czekolada wychodziła na przód, pokazując się od bardziej plastikowo-cukrowej strony. Chyba uwypukliła ją sztuczna kakaowość trufli. Mimo że wciąż była wyraźnie mleczna.

Po zjedzeniu zostało straszliwe przecukrzenie oraz bananowo-słodki posmak wymieszany z goryczowatymi aromatami: zarówno dziwnego, ciemnego sosu jakby sztucznie likierowo-kawowo-możekakaowego, jak i bananowego. Ewidentnie sztuczne banany mieszały się z nieco naturalniejszym motywem lodów bananowych. Czułam też cukierkową, sztuczną alkoholowość wkomponowaną w okropne zacukrzenie, a do tego tłuszczowość. I smakową, i jako warstwa na ustach. Z czasem odnotowałam, że w język i gardło pali nie tylko cukrowość, ale równie mocno chemia.

Całość bardzo rozczarowała. Spodziewałam się cukrowo-smacznej kompozycji, niczego ambitnego, ale to nie było "ot, można zjeść, bo mało ambitne, ale dobre". Wyszło sztuczne i nużące, aż mdłe od cukrowości. Poszczególne nuty aż gryzły. Czekoladowa trufla to jakaś kpina, a banany... w zasadzie miałyby jeszcze szansę, mimo dużego udziału aromatu, gdyby miały lepsze otoczenie. A tak samą bananową bananowość czuć za słabo. Już po pierwszej kostce poziom cukrowości i paskudne aromaty, i jej zagłuszanie smaków, sztuczne podszycie męczyły, a także stanęły na drodze cieszeniu się z degustacji. W sumie zjadłam ledwo trzy kostki i po nich czułam się aż zdegustowana, ale upewniłam się, że to zła czekolada. Bo aż nie mogłam uwierzyć, że Lindt zrobił coś takiego; poziom Oriona (a może niższy?). Reszta trafiła do Mamy, ale i ona nie zmogła (czekolada więc poszła dla ojca). Stwierdziła: "Czegoś tak niesmacznego dawno nie jadłam. Okropny posmak daje już w trakcie jedzenia, sztuczne to jakieś... chyba ten brązowy dżemik tak walił. Sztuczny. Pomijając, że wszystko głównie słodkie, to on gorzki jakiś? Banana to ja tam nie czułam i w sumie zagłębiać się nie chciałam w to, co ja tam właściwie czułam.".

Ja, ryzykantka, jak nakazuje opakowanie, sceptycznie kostkę włożyłam do lodówy na godzinę, a potem wyjęłam na jakieś 20 min., by jednak odtajała i zjadłam. Efekt? Owszem, nadzienie upodobniło się bardziej do twardo-zbitych lodów, zachowało chłodzący efekt i było nieco bardziej jak... jakiś baton a'la Maxi King z gęstym sosem (a czekolada wróciła do normalności), jednak... to wydawało mi się jeszcze słodsze. Choć może mniej sztuczne? Na pewno jednak niefajne; nie moja bajka. Ocena i opis ogółu odnosi się do wersji traktowanej normalnie.


ocena: 2/10
kupiłam: Allegro
cena: 13 zł
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz maślany, syrop glukozowy, syrop z cukru inwertowanego, śmietanka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, przecier bananowy (1,4%), lecytyna sojowa, substancja utrzymująca wilgoć (sorbitol), ekstrakt bananowy (0,1%), sól, aromaty naturalne, aromat