niedziela, 20 marca 2022

Lindt Chocoletti Kokosnuss mleczna z nadzieniem kokosowym z kawałkami kokosowymi i wiórkami

Przy Rapunzel Noir pisałam o tym, że zamarzyła mi się jakaś kokosowa czekolada. Wówczas też spozierałam na Lindt Hello... Crunchy Coconut. Jednak choćby mi boki przypalali rozgrzanym żelazem, 30 zł (w sensie z przesyłką) na to na Lindta bym nie wydała. Z Mamą za to robiłyśmy większe zamówienie ze sklepu Lindta i... tam rzuciła mi się w oczy inna kokosowa. Jako że wychodziła taniej, dobrałam też ją, aby zaspokoić swoją kokosową zachciankę. Tylko że... nie wiem, czy to był dobry pomysł. Forma nie moja, odstraszająca porada na opakowaniu: "najlepiej smakuje schłodzona"; ani to ciemne (o czym pisałam przy Rapunzel), ani to na maksa kokosowe jak Crunchy Coconut (tamta jest nadziewana nie tylko wiórkami, ale też mleczkiem kokosowym).

Lindt Chocoletti Limited Edition Kokosnuss to czekolada mleczna o zawartości 31 % kakao z (45%) nadzieniem o smaku kokosowym z kawałkami kokosowymi i kawałkami wiórków kokosowych.

Z rozrywanego sreberka wyrwał się przesłodzony zapach śmietanki i kokosa z silnym akcentem czegoś słodziutkiego, znajomego, czego w pierwszej chwili nie umiałam nazwać. A potem mnie olśniło: przecież to Ehrmann Grand Dessert Griess, czyli sztucznawo-przecukrzony splot oddający bitą śmietankę, budyń z kaszą z nutami wanilii, waniliny i miodu. Tylko że tu wkomponowany w głęboko mleczną czekoladę z nutami: orzechowo-wafelkową i plastikową w tle. Po paru chwilach Ehrmann ulotnił się. Kokos nasilił się przy podziale poszczególnych kostek i w trakcie jedzenia jako likier kokosowy bez alkoholu.

W dotyku zwarta, ale sugestywnie delikatna czekolada wydała mi się trochę ulepkowata, mimo że nie topiła się ani nic z tych rzeczy. Przy odgryzaniu kawałka sama czekolada nieco wciskała się w nadzienie. To odznaczało się zwartością, a zarazem pewną miękkawością. Wypełniały je małej i średniej wielkości ciemne, podejrzanie wyglądające kawałki. Nie wydawało się, by dali ich dużo. Potem okazało się, że kryją się tam też przemielone wiórki.
W ustach czekolada rozpływała się gęsto, powoli mięknąc i zalepiając usta. Stawała się aksamitnym kremem i spójnie mieszała się z nadzieniem.
Środek był tłustszy w rzadszym, śmietankowo-oleistym sensie. Miękł prędzej i również zalepiał.
Było w nim trochę kawałków ciemnych, które z kokosem nie miały nic wspólnego oraz sporo drobniusieńkich, przemielonych wiórków. Raczej nie gryzłam ich w trakcie rozpuszczania się kęsa, a zostawiałam na koniec. Nie przeszkadzały, a nawet ciekawie odwracały uwagę od tłustości, sugerowały chrupkość, więc wyszły korzystnie. Zdarzyło mi się pojedyncze kokosowe kawałki nadgryźć "obok czekolady" w trakcie jej rozpływania się, jednak większość zostawiałam już na koniec. Dodały lekko krucho-chrupkawego elementu a'la wafelki.
Ciemne kawałki do końca zachowywały chrupiąco-skrzypiący element, kojarząc się tym samym z cukrowymi wafelkami / wafelkami z cukru... a w końcu z samym cukrem. Rozpuszczały się w końcu zupełnie. Drobinki wiórków to z kolei chrupiące, wyprażone na krucho kawałki, które też w pewną wafelkowość się wpisały. Ani jednych, ani drugich nie było przesadnie dużo. W punkt, powiedziałabym, choć wolałabym, by były same wiórki (i najlepiej nieprzemielone).

Jak przykazał producent, jedną kostką włożyłam do lodówki - niechętnie, ale niech mu będzie. Zostawiłam ją tam na godzinę, a następnie wyjęłam na 20 minut przed jedzeniem, by nie jeść całkiem zimnej (nienawidzę zimnego jedzenia; a jedzenie takich słodyczy uważam za barbarzyństwo). Konsystencja czekolady po takim postępku była normalna (wróciła w sumie prawie do temp. pokojowej), nadzienie za to wyszło jak twardo-zbite kokosowe lody na mleczku / śmietance kokosowym. Było rześkie. W smaku nieco za to jeszcze czystszo słodkie. Jakaś głupota, normalna opcja bardziej mi odpowiadała.

W smaku czekolada jak i w zapachu uderzyła przesadzoną słodyczą i mlekiem. Mleczne tsunami swymi falami rozniosło po ustach cukier i nutę waniliny, sztuczność... kokosa? Czekolada przejawiała dziwnie tłusto-aromatowe skłonności. W zasadzie nie jestem pewna czy kokosowe, ale wydaje się, że dziwnie przesiąkła nadzieniem. Ono wyraźnie odezwało się bardzo szybko.

Krem uderzał cukrem. Po pierwszym gromie grzmiał smakiem cukrowego likieru, rzeczywiście trochę kokosowego. Przede wszystkim przedstawiał się jednak likierowo-ale-bez-procentów... Konsekwentnie podnosił słodycz i  mleczność. W pewnej chwili odnotowałam w nim nutę jak z czekoladek Kinder, będącą duetem cukru i mleka w proszku. Lindta były jednak trochę kokosowe w wersji dla dorosłych. Cukrowo-kokosowy smak wydał mi się sztucznie likierowy, choć bez alkoholu. Mleko robiło aluzję do kokosowego, ale nieśmiałą i lichą. Wyraźnie czułam kokosa z aromatu, lecz kokos sam w sobie nie był nachalny; a wręcz chwilami zagłuszany cukrowością. Bardziej czułam jakby... sam aromat jako aromat (aż trudno wyjaśnić). Wchodził w skojarzenie z całym zasłodzonym deserem-budyniem z bitą śmietanką - faktycznie kokosowym, z nutami waniliny, miodu. Było to sztuczne. Pod tym wyłapałam pewną tłuszczowość, oleistość... Kryła się jednak w ogólnym przesłodzeniu, które mniej więcej w połowie rozpływani się kęsa mocno drapało w gardle.

Kokos pobrzmiewał, a ja epizodycznie trafiałam na wyskoki czystego cukru odchodzące od ciemnych kawałków. Zarejestrowałam nutkę niemal orzechową... jakby kokosowo-orzechową? Słodową? Nawet pewną goryczkę? Czekolada opływająca to wszystko obudziła lekko wafelkowo-orzechowe skojarzenie, ale z czasem i to tonęło w cukrowości.

Bliżej końca było cukrowo-kokosowo coraz sztuczniej. Utrzymało się to, gdy zostały już tylko dodatki. 
Ciemne już znikające i gryzione były głównie cukrowe i dość nijakie. Kokosowa drobnica starała się natomiast odrobinkę zwalczyć posmak cukru i chemii, dodając wiórkowo-kokosowy, naturalniejszy smak. Czuć go całkiem w porządku, gdy kawałki wiórków ciamkałam, jednak nie udało się im za wiele wnieść.
Do dodatków podczas gryzienia wraz z posmakami aromatów, na koniec wkradła się aluzja do kwasku (ale nie kwasek realny).

I tak po zjedzeniu zostało przesłodzenie totalne i posmak chemicznej likierowości, aromatu osadzonego w kokosowo-mlecznym klimacie. Było to sztuczne, ale wciąż miałoby szansę na pewną smakowitość, gdyby nie tyle aż napastliwego cukru i tłustość, która też jako warstewka osiadła na ustach. Aż sam posmak przeciętnej, choć mocno mlecznej czekolady prawie się zawieruszył. Cukrem, tłuszczem i aromatem męczyły już 1-2 kostki. To aż... gryzło w język. Przy 3 kostce miałam tego dość, ale i 4 dojadłam (lodówkową), by się utwierdzić. Reszta powędrowała do Mamy, której czekolada całościowo smakowała (choć zdziwiło ją: "to brązowe, co na koniec zostaje - cukier?"). Stwierdziła: "Największa jej wada to to, że za słodka i taki sztuczny, tani posmak po niej zostaje, ale całościowo smaczna. Lepiej by jednak było, gdyby dali więcej wiórków, bo ten cukier to zupełnie tam niepotrzebny".

Całość wyszła mocno średnio. Zdecydowanie za słodko, sztucznie i z domniemaniem taniości. Ładny zapach ulatniał się, i nie zostawało nic cudnego. Kokosowość choć wyczuwalna wyraźnie, nie spełniła oczekiwań. Podobnie jak mleczność - ta choć wyrazistsza, też nie zachwyciła. Nie mogę powiedzieć, by było to zupełne paskudztwo, ale... chyba przeciętny słodycz. A Lindt dalej w najlepsze się ceni i pozuje na coś lepszego.

Schłodzona kostka nie zafundowała mi niczego diametralnie innego, ale przynajmniej wiem, że nic nie straciłam, może śmierci cukrowej zupełnej. Nie wiem, kto normalny wymyśla takie "sposoby na czekoladę".

PS Mistrzowie tłumaczeń - nawet na stronie Lindta dali skan (?) z błędem, na którym to nawet widać, że w oryginalnie m.in. kalorie są inne.


ocena: 4/10
kupiłam: Sklep Lindt
cena: 14,20 zł
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, bezwodny tłuszcz mleczny, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, laktoza, kokos 0,8%, emulgator: lecytyna sojowa; kakao w proszku, aromaty, ekstrakt słodowy jęczmienny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.