Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nestle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nestle. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 sierpnia 2025

(Nestle) After Eight Mousse Mint Mousse Layered with Chocolate Flavour Pieces

Dokładnie w dniu, w którym spróbowałam Nestle Gold Knackige Mousse Vanille poszłam z Mamą do Kauflandu i po drodze omawiałyśmy, jak bezsensownie niezgrany był to produkt. Jakież było moje zdziwienie, gdy szukając swoich kefirów, rozglądając się za maślanką, natknęłam się na obiekt dzisiejszej recenzji - jedna jedyna, trochę pognieciona, porzucona sztuka. Przy wspomnianym pisałam, że kiedyś wpadł mi w oko, ale stacjonarnie go nie spotkałam (acz specjalnie nie szukałam). Uznałam, że to musi być znak! Powiedzmy. Wzięłam. Potem co prawda znalazłam, gdzie stały i wybrałam sobie ładniejszy egzemplarz, ale... ale właśnie. Byłam trochę w kropce. Już mniej więcej miałam obraz, czego się spodziewać i już wcale nie byłam taka pewna, czy na pewno to chcę. Sporo się zmieniło, odkąd parę lat temu, gdy już zniknęły dobre desery Ehrmann Grand Dessert Chocolate Mint zamarzył mi się jakiś miętowo-czekoladowy mousse. Poszłam raczej w kierunku, jak samej coś deserowego w tym wariancie zrobić, ale nie miałam pomysłów. Uznałam, że jak marzenia, zachcianki sprzed lat nie spełnię, mogę trochę żałować.

(Nestle) After Eight Mousse Mint Mousse Layered with Chocolate Flavour Pieces to mleczny mus miętowy (91,2%) z chrupkimi warstwami kakaowymi (8,8%); opakowanie zawiera 228g, czyli 4x57g.

Opakowanie zawiera 4 sztuki po 57g.
Mousse wyjęłam z lodówki na 2 godziny przed jedzeniem, by doszedł do temp. pokojowej.

Po otwarciu przywitał mnie intensywny zapach aromatu miętowego o chłodnym, słodko-goryczkowatym charakterze. Mięta zdecydowanie wyprzedzała kakaową czekoladę, która zaznaczyła się w tle. Dało się rozpoznać, że zarówno mięta, jak i czekolada wpisują się w realia lodówkowego, budyniowo-puddingowego deseru na bazie śmietanki. Słodycz ogółu wydawała się niska, a sztuczność mięty trochę ryzykownie napastliwa. 

Deser składał się z delikatnego, napowietrzonego mousse'u oraz chrupkich, twardawych warstw polewy kakaowej. Trochę znalazło się jej na wierzchu, o wiele więcej niżej, przedzielając mousse na kilka "pięter". Przy kontakcie z łyżeczką czekolada czasem trzaskała. Miejscami była chrupko-twarda, lecz w większości bardzo cieniutka. Trudno ją łamać w mousse'ie, bo wgniatała się w niego, niszcząc jego chmurkowość, jednak cieniutkie kawałki kakaowe były tak rozlokowane, że łatwo je po prostu zagarniać w całości (kakaowe części w dzisiaj przedstawianym deserze bardziej współpracowały niż w Nestle Gold Knackige Mousse Vanille, ale nie wiem, czy to je różni, czy po prostu różnią się poszczególne kubeczki i np. po prostu tak się trafiło). Mousse był bardzo delikatny. Plaskał przy zagarnianiu łyżeczką.

Podczas jedzenia mousse tylko początkowo jawił się jako napowietrzony i chmurkowy. Potem lekko gęstniał, zmieniając się w coś bardziej budyniowatego. Cały czas, od początku do końca, wręcz otłuszczał usta swą wysoką, śmietankową tłustością. Trochę kojarzył się z bitą śmietanką. 
Czekolada w ustach rozpływała się w średnim tempie. Była bardzo tłusta i równie bardzo wodnista. Trudno mi ją nazywać czekoladą - to razem gładko-mazista polewa.
Te wodniście-maziste kakaowe części i gęstniejący, tracący chmurkowość mousse całkiem dobrze współpracowały - podobało mi się jednoczesne zagarnianie jednego i drugiego.
Całość była zdecydowanie za tłusta i zostawiała na koniec wrażenie nadto otłuszczonych ust.

W smaku mousse przywitał mnie zgranym duetem mięty i śmietanki. Poprzez miętę weszła słodycz. Stanęła na średnim poziomie i znacząco rosła, osiągając dość wysoki poziom. Potem, po kontakcie z czekoladą, wydawała się bardzo wysoka.

Czuć, że mięta pochodziła z aromatu. Wraz ze słodyczą, rosło poczucie chłodnego orzeźwienia, jakie niosła. Chwilami wydawała się wręcz przenikliwa, lecz cały czas nieźle czuć także śmietankową bazę. Jej mleczność jednak jakby... trochę podkreśliła sztuczność mięty? Acz ta dawała o sobie znać tylko w przypadku zagarniania samego mousse'u. Czekolada to chowała.

W smaku czekolada była gorzko-cierpkawa i wodnista. Ze względu na mocno palony motyw, wyszła jak trochę tandetna polewa kakaowa o zerowej słodyczy. Jej kiepskość czuć jednak tylko, gdy zagarniałam ją samą.

Gdy zagarnęłam sam mousse po czekoladzie, jawił się jako słodszy, a cierpkość kakao w harmonii mieszała się z aromatem miętowym i go nieco złagodziła. Mięta i kakao nieźle się połączyły.
Po mousse'ie czekolada z kolei jawiła się jako bardziej gorzko-wodnista, trochę nijaka.

Kiedy zagarnęłam razem i czekoladę, i mousse, tworzyły bardzo zgrany duet. Mousse miętowy dodał czekoladzie trochę słodyczy, a do tego wypełniał jej wodnistość. Ta zaś tłumiła sztuczniejsze zapędy mousse'u i napastliwość aromatu miętowego. To był mój sposób jedzenia tego.

Po zjedzeniu został posmak wręcz lekko gryzącego w język chłodnego aromatu miętowego oraz słodycz śmietanki, która mieszała się z cierpkim akcentem polewy kakaowej.

Deser, jak przeczuwałam, wyszedł pozytywnie, mimo przewidywalnych wad. Warstwy kakaowe były takie same co w Nestle Gold Knackige Mousse Vanille, więc ogólnie nie najwyższych lotów, jednak do miętowej bazy takie nieźle pasowały. Mięta wyraźnie pochodziła z aromatu i była trochę chłodno-napastliwa, lecz kakaowe części sobie z tym poradziły. Ich gorzkość wyrównała się z przesłodzonym mousse'em tak, że końcowy efekt wyszedł smacznie. A jednak nie miałabym nic przeciwko, by sama baza była znacząco mniej słodka, a kakaowe warstwy zastąpiono odrobinkę słodką ciemną czekoladą.
Mimo że nie przekonują mnie tak umieszczone w mousse'ie takie warstwy polewy, cała taka poprzedzielana forma, jako tako to pracowało. Szkoda tylko, że było tak tłusto. Forma, tłustość i nieco przesadzona słodycz to jedyne minusy produktu, które w zasadzie łatwo przewidzieć, bo wydają się typowe - i poniekąd trochę uzasadnione - dla tego typu deserów.
Zjadłam 2, jeden po drugim, i przyznaję, że było to o parę gramów za dużo, bo się tym zatłuściłam i było mi trochę za słodko. Z kolei sztuka to jakoś tak... mało. Gramaturę też więc bym lepiej przemyślała.

Ehrmann Grand Dessert Chocolate Mint podsunął mi pewien pomysł, który Mama uznała za głupawy i dziwny. Postanowiłam wymieszać jogurt typu greckiego z czekoladą w proszku (Starbucks 70%) i kakao (Eko Gram) i na wierzch ostrożnie wyłożyć mousse, by mieć efekt deseru / puddingu z koroną. Wygląd tego wołał o pomstę do niebios i piekieł, jednak efekt był bardzo przyjemny. Czekoladowo-kakaowy jogurt osłabił słodycz, ograł lekką nachalność aromatu, a do tego, gdy tak jadłam raz jedno, raz drugie, nierzadko zagarniając razem, tłustość wydawała się zupełnie nie przeszkadzać. Bardzo zgrane, smaczne połączenie - właśnie faktycznie ze wspomnianym deserem się kojarzyło. Tylko blaszki kakaowe z mousse'u wciąż jawiły się jako tandetne... Acz zapewniały dodatkowe pstryczki kakao - czekolada, którą wymieszałam z jogurtem, starała się to zaadoptować i uprzyjemnić. Tak zjadłam pozostałe 2 kubeczki, utwierdzając się, że to był dobry (acz tak, mało fotogeniczny) pomysł.


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 6,99 zł (za opakowanie 228g; jak wyżej)
kaloryczność: 214 kcal / 100 g; sztuka (57g) - 122 kcal
czy kupię znów: nie sądzę, ale w sumie mogłabym wrócić

Skład: mleko pełne (63%), cukier, śmietana, warstwy kakaowe 8,8% (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy), odtłuszczone mleko w proszku, laktoza, żelatyna, emulgator E472b, substancja zagęszczająca (alginian sodu, karagen), regulator kwasowości: wodorotlenek sodu; naturalny aromat miętowy

niedziela, 27 lipca 2025

Nestle Gold Knackige Mousse Vanille

Mama lata temu zakodowała sobie, że lubię mousse'y i jej tak zostało. W istocie miałam na nie etap, ale dawno mi przeszły. Chodziło nie tylko o samą formę, ale też fakt, że zwyczajnie nie widziałam takich, które by mnie jakościowo usatysfakcjonowały. Mama zawsze wolała jakieś puddingi, budynie etc. Stąd gdy pewnego ranka natrafiłam w lodówce na dzisiaj przedstawiany produkt, bardzo się zdziwiłam. Mama wyjaśniła, że zwyczajnie zachciało jej się czegoś innego dla urozmaicenia od jogurtów, które je. Na moje stwierdzenie, że całkiem ciekawie to wygląda, od razu zaproponowała, byśmy się podzieliły. Przypomniała, że w tym domu to ja mam większą słabość do mousse'ów i jakoś tak pomyślałam, że dlaczego nie? Produkt bowiem kojarzyłam: kiedyś w internecie, w jakiejś gazetce, widziałam wariant miętowy After Eight i ten mnie zaciekawił. Taak, dziś przedstawiany podobny był tylko gdy o formę chodzi, ale kto powiedział, że zawsze działam logicznie? Może nielubiane przeze mnie Nestle miało zaskoczyć? 

Nestle Gold Knackige Mousse Vanille to mleczny mus waniliowy (91,2%) z chrupkimi warstwami kakaowymi (8,8%); opakowanie zawiera 228g, czyli 4x57g.

Opakowanie zawiera 4 sztuki po 57g.

Mousse wyjęłam z lodówki na jakieś 1,5 godziny przed jedzeniem, by doszedł do temp. pokojowej.

Po otwarciu poczułam słodki zapach śmietankowego lodówkowego, budyniowo-puddingowego deseru w wariancie waniliowo-czekoladowym, przy czym wanilia wcale nie była szlachetną, naturalną wanilią, a typowym "o smaku waniliowym" motywem aromatu (na szczęście nie waniliny). Czekolada z kolei dała się poznać jako mało słodka, kakaowa i też budyniowa. Słodycz stała na średnim poziomie, a chemia na szczęście się nie ujawniła. Wanilia i czekolada stały mniej więcej na równi.

Zaskoczyły mnie widoczne w mousse'ie czarne kropeczki - postarali się, nie ma co! Wszak wanilii w nim nie ma... Ale co komu zawadzi trochę poudawać? Bez komentarza.
Na wierzchu deseru znalazł się tylko kawałek cienkiej warstwy polewy czekoladowej, która niżej w kilku miejscach przedzielała tłusty, napowietrzony mousse. To chrupko-twardawe warstwy, które trzaskały przy kontakcie z łyżeczką. Niektóre były cienkie, inne zaskakująco grube (jak moneta). W zestawieniu z delikatnym mousse'm wydały się twarde. Sam mousse właśnie był napowietrzony i delikatny, ale też tłusty. Plaskał przy kontakcie z łyżeczką. Dziwnie było się przez to łyżeczką przekopywać i raz po raz trafiać na opór. Aby części czekoladowe przełamać i zagarnąć część, musiałam je wgniatać w biedny mousse. Przełamywanie ich w chmurkowym otoczeniu do łatwych nie należało.
W trakcie jedzenia mousse okazał się bardzo tłusty w śmietankowy sposób i mazisty. Otłuszczał usta w sekundę. W pierwszej chwili wyraźnie czuć jego napowietrzenie i trochę kojarzył się z tłustą bitą śmietanką. Z ust wcale tak szybko nie znikał! Nie był lekki, ale ciężki też nie, choć w ustach powietrze uchodziło i trochę gęstniał.
W ustach czekolada rozpływała się gładko, w tempie średnim, dając się poznać jako bardzo tłusta i jednocześnie bardzo wodnista. Wyszła jak mazista, typowa polewa.
Całość męczyła tłustością.

W smaku mousse przywitał mnie wysoką słodyczą i smakiem typowego, waniliowego budyniu-gotowca z lodówki. To ewidentnie aromat waniliowy wiódł prym, nie zaś wanilia. Mieszał się z dość wysoką, ale nie męczącą słodyczą. Śmietankowa baza także się zaznaczyła.

W smaku czekolada zaskoczyła mnie swoją gorzkością i brakiem słodyczy. Mimo to, nie była siekierą - wkradła się do niej bowiem wysoka smakowa wodnistość. Oprócz tego miała mocno palony smak, kierujący myśli w stronę tandetnej polewy kakaowej z dużym udziałem tłuszczu.

Po czekoladzie, warstwy mousse'u wydawały się słodsze i bardziej mdłe gdy chodzi o smak waniliowy. Na jaw wyszła za to lekka chemiczność. Z kolei po mousse'ie sama czekolada jawiła się jako bardziej gorzko-cierpka w prosty, tani sposób.

Kiedy zagarniałam razem i czekoladę, i mousse, przez krótką chwilę nawet nieźle to wychodziło, bo gorzkość przełamywała słodycz mousse'u i... nagle uciekała wyrazistość obu warstw i było po prostu goryczowato i słodko-tłusto. Jedno drugiemu przeszkadzało i spłycało.

Po zjedzeniu został posmak słodkiego, ale nie przesłodzonego budyniu waniliowego zestawionego z paloną goryczką polewy kakaowej. Wyszło to dość tanio i trochę sztucznie.

Jedno do drugiego niezbyt pasowało - kontrast nut działał tu na niekorzyść; nie uzupełniały się, ani nie przełamywały w pozytywnym sensie, a jedno działało na niekorzyść drugiego. O ile obie części oddzielnie były po prostu średnie, połączenie wyszło kiepsko.
Połączenie nawet pod względem struktury jakoś do mnie nie przemówiło - do tego mousse'u widziałabym raczej delikatniejszy kremo-sos czy coś niż takie chrupko trzaskające warstwy.
Odpadłam po zjedzeniu trochę ponad połowy - to wszystko bardzo mi nie leżało.

Opinia Mamy po pierwszych 2 sztukach: "Mi sam ten mousse bardzo smakował. Taki dobry, całkiem porządnie waniliowy jak te moje puddingi i budynie. Za to czekolada okropna. Gorzka i kiepska po prostu, tylko przeszkadzała. W zasadzie psuła wszystko. A struktura kompletnie niezgrana i bez sensu. Twarda, ciężka czekolada do takiego lekkiego musu? No nie. Ale całość ma potencjał! Tylko po co taka czekolada...?". Skończyła moją połowę i zjadła ostatni, po czym - sama trochę zdziwiona - wypowiedziała się: "Tym razem jakoś trochę bardziej mi to smakowało. Nie, że czekolada wydała mi się dobra, ale po prostu mniej okropna. Część próbowałam powypluwać, ale tym razem szybciej mi się rozpuszczała i sporo jakoś poszło. No sam mousse był dobry, mimo że ja mousse'ów nie lubię. On jednak nie był taki mocno... mousse'owaty. Ja bym 4 wystawiła". 
Ja wahałam się, czy 3, czy 4, ale też już sama się raczej ku 4 skłaniałam. Bo że nie lubię tego typu produktów to jedno, ale tak obiektywnie aż tak zły to nie był chyba... Po prostu... dziwnie-durny.


ocena: 4/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: 6,99 zł (za opakowanie 228g; jak wyżej)
kaloryczność: 204 kcal / 100 g; sztuka (57g) - 116 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mus waniliowy 91,2 % (mleko pełne, cukier, śmietanka, naturalny aromat waniliowy, żelatyna, emulgator: E472b, czyli mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mlekowym; zagęszczająca: alginian sodu; barwnik: zagęszczony sok z marchwi; regulator kwasowości: wodorotlenek sodu E524), warstwy kakaowe  8,8% (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy)

poniedziałek, 5 maja 2025

Nestle Damak Gece 55 % kakao ciemna z pistacjami

Dzisiaj przedstawianą czekoladę dostałam od ojca - acz sama zaznaczyłam, że mogę ją dostać. Czekolady Nestle kojarzą mi się z niską jakością, ale jednak pistacje skusiły. Poza tym, kombinowałam, że takie maleństwo w górach, nawet jakby baza miała być bardzo kiepska, jakoś pójdzie. Wszak to wciąż była ciemna, a takie prawie zawsze w górach jakoś idą. Gdy tak już zaczęłam iść ku dołowi z Banikov, widoki wciąż zachwycały. Czerwony szlak i grań była przewspaniała! Bardzo podobały mi się wymagające sekwencje z łańcuchami, choć nie miałabym nic przeciwko, by skały akurat nie były oblodzone. Minęłam szczyt Spalena i zaszłam na Salatyn, gdzie zatrzymałam się na chwilę, by zająć się ostatnią zabraną ze sobą czekoladą. W zasadzie, wg mapy to był punkt między Małym a po prostu Salatynem, ale jedyny z tabliczką. Ciekawe, czym kierują się przy decyzji, gdzie tabliczki dają, a gdzie nie. 

Nestle Damak Gece 55% kakao Antep Fıstıklı Bitter Çikolata to ciemna czekolada o zawartości 55 % kakao z pistacjami.

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach i ziemię z mokrymi kamieniami. Mieszało się to ze słodyczą wanilii i liśćmi tytoniu, palonymi liśćmi ogółem. Pod nie podpięły się całkiem wyraziste pistacje. Jeśli prażone, to minimalnie. Przemknęła mi przez myśl też skóra, skórzana odzież.

W dotyku tabliczka wydała mi się bardzo tłusta. Przy łamaniu niby była masywna i twarda, ale trzaskała średnio głośno. Miałam wrażenie, że trzaski - czy raczej chrupnięcia - podbijały krucho łamiące się wraz z czekoladą pistacje. Jak się okazało, dodano ich sporo - głównie całych, ale też trochę średnich i małych kawałków.
W ustach czekolada rozpływała się ochoczo i gładko. Okazała się bardzo tłusta i mazista. Miękła jak ciepłe masło, ale też zdradzając wodnistość. Pistacje wyłaniały się z niej po pewnym czasie, ale bardzo długo otulała je czekolada.
Wolałam gryźć pistacje na koniec, gdy czekolada rozpłynęła się, ale na próbę raz pogryzłam je obok czekolady.
Gryzione pistacje okazały się miękkawe, chrupiące bardzo delikatnie. Powiedziałabym, że są surowe. Na niektórych ostała się brązowa skórka, która z nich w ustach schodziła.

W smaku pierwsza rozeszła się słodycz wanilii. Podążało za nią niedookreślone echo - jakiś aromat? Rosła coraz szybciej, mimo że dała o sobie znać lekką cierpkość.

Słodycz wydała mi się lekko duszna, co przypieczętowała wyraźna, maślano-mleczna nuta. Czekolada zahaczyła o śmietankę.

Gorzkość rozchodziła się wolniej i nie tak odważnie. Była trochę ziemista, trochę palona. A jednak też... Wydawało mi się, że wgryza się w nią cukrowa słodycz, dyktując jej jakby cukierniczy wydźwięk. W nim ujawniło się odtłuszczone kakao w proszku.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cierpkość wspięła się na wyżyny. Przemknęła jakby wilgotna ziemista ścieżka z mokrymi kamieniami - prawie nieuchwytna, chyba że robiłam kęsa po pistacji ze skórką. Była w bazie pewna... Wodnistość?

Kakao w proszku pokierowało myśli w stronę palonych liści. Silna, wręcz duszna słodycz dopowiedziała liście tytuniu oraz skórzano-zamszową, cierpko-słodkawą w "poniuchu", odzież.

Pistacje, gdy już mocno się wyłoniły, zaczynały pobrzmiewać bardzo subtelnie, ale rozpoznawalnie. Syropowy, przesłodzono-cierpki motyw mieszał się wtedy z masłem i mlecznością, po czym układał się w mocno maślano-śmietankowy, słodki krem pistacjowo-czekoladowy do tortu właśnie w tym wariancie. Taki, w którym przesadzono z masłem.

Końcowo przyszło mi do głowy jeszcze przesłodzone mleko pistacjowe i bita śmietanka pistacjowa o ciężko-dusznej słodyczy. Słodycz była bardzo bliska przesady, ale nie drapała i nie przytłaczała. Jednak mało brakowało.

Do gry wchodziły bowiem pistacje. O wiele lepiej zostawić je na koniec i wtedy cieszyć się pełnią ich smaku. Były boskie - prażone minimalnie, niektóre jakby wręcz surowe. Naturalna słodycz mieszała się z neutralno-goryczkowatym motywem skórek. Te trafiały się sporadycznie. Pistacje ogólnie świetnie tonowały słodycz bazy, a na koniec odciągały od niej uwagę.
Jednak gdy na próbę pogryzłam pistacje obok czekolady, słodycz i niedookreślony aromat je tłamsiły.

Po zjedzeniu został posmak pistacji naturalnie słodkich, ale wymieszanych na równi z jakimś słodkim aromatem (mleka?) i cukrowością. Słodycz po zjedzeniu trochę przeszkadzała, mimo że wyległa na wierzch też cierpkość - jakby syropu / sosu kakaowego i jakiegoś tortowego kremu z kakao w proszku.

Mimo paru wad, np. trochę natarczywego aromatu i przesadzonej słodyczy, silnej maślano-mlecznej nuty, wyszła smacznie. Głównie za sprawą wybitnych pistacji, których nie przeprażono i nie zrobiono z nimi w sumie nic, co mogłoby im zaszkodzić. Baza jako tako stanęła na wysokości zadania i w sumie była względnie uniwersalną, właśnie całkiem ok, bazą. Pozytywnie zaskoczyła mnie nieprzesadzoną słodyczą. Fakt, miała w sobie pewną ciężkość, ale nie była wysoka (35g "w tym cukry"). Szkoda tylko, że w jej miejsce postawiono na taką maślaność, a nie na gorzkość miazgi.
Większość zjadłam w górach, ale czekolada przeszła też pozytywnie weryfikację odczuć w domu!


ocena: 8/10
kupiłam: ojciec kupił w Dealz
cena: 6 zł (za 60g; jak wyżej, ale dopytałam)
kaloryczność: 543 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, pistacje 15%, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna słonecznikowa, naturalne aromaty

środa, 9 czerwca 2021

Svitoch Exclusive 51 % Ginger & Lemon ciemna z imbirem i skórką cytrynową

Połączenie cytryny i imbiru zawsze wydawało mi się w porządku, jednak trafiwszy np. na Novi Nero Nero 70% Extra Bitter chocolate with lemon peels and ginger crystals jakoś się zraziłam. Nie to, że znielubiłam, ale zaczęłam być bardziej podejrzliwa i sceptyczna. Ostatnio też nawet w czekoladach z dodatkami zbyt niska zawartość kakao, a za duża cukru zaczęła mi przeszkadzać. Stąd w pierwszej chwili, po trzymaniu tej czekolady od Olgi z livingonmyown (dziękuję!) razem z Choceur Zitrone-Ingwer 55 % i Svitoch Exclusive 51 % Hazelnut & Peanut, wystraszyłam się. Wystraszyłam się, że chciała mi sprawić radość - i samym faktu podarowania czekolad niedostępnych w Polsce autentycznie już od razu sprawiła - a ja nie będę umiała się cieszyć z tych czekolad... I mimo że Choceur jakoś niezbyt mi podeszła, nestlowata Svitoch okazała się miłym zaskoczeniem. Stąd i obudziła się we mnie nadzieja, że może ostatnia czekolada też będzie w porządku - przecież to także Svitoch. Ok, to ci od Nestle, a Nestle nie lubię, ale... jak już zaskoczyłam na lepsze nastawienie, trudno było je zepsuć. Do tego stopnia pozytywnie się nastawiłam, że nawet mleko i serwatka w składzie widziały mi się jako plus - postanowiłam potraktować ją po prostu jako ciemną mleczną. Takiej z tym zestawieniem dodatków jeszcze nie jadłam - to raz. I dwa: ciemna mleczna to zawsze nie ciemna przesłodzona. Aż sama się dziwię, jak koniec końców zaintrygował mnie obiekt dzisiejszej recenzji.

Svitoch Exclusive Ginger & Lemon 51 % Dark Chocolate to ciemna (mleczna?) czekolada o zawartości 51 % kakao ze skórką cytrynową i imbirem; produkowana przez Nestle.

Rozchyliwszy sreberko poczułam splot cukru i imbiru-przyprawy. Ten w pierwszej chwili mignął mi mydlaną nutą, ale szybko zniknęła na rzecz ciepło-ostrej korzenności. Baza reprezentowała przesłodzoną, nieco budżetową czekoladę, przejawiająca nutę orzechów laskowych w wydaniu zimowo-korzennym, prażonym. Rozkręciły skojarzenie z imbirowymi ciastkami muśniętymi polewą kakaową, budżetową czekoladą o wytrawniejszej cierpkości (przypomniały mi się ciastka Tesco Finest Spicy Dark Chocolate Ginger Cookies). Niewątpliwie czuć aromaty (orzechowy i wanilinę - tę drugą zwłaszcza w trakcie jedzenia). Cierpkość otwierała drogę soczystości. Czułam w niej cytrusy, poprzez goryczkowatą skórkę mieszające się z bazą, a z imbirem soczystością właśnie. Dzięki temu pomyślałam o imbirze świeżym (korzeniu).

W dotyku tabliczka wydała mi się gładko-kremowa, ale niewątpliwie ciemnoczekoladowa. Przy łamaniu jedynie pykała, ale była twarda. Przekrój ujawnił mnóstwo dodatków. Przy robieniu kęsa skórka cytrynowa dała się poznać jako sucho-ciągnąca, odrobinę lepkawa. Po drobinkach imbiru zęby się zsuwały.
W ustach czekolada rozpływała się dość powoli i gęsto, stając się tłusto-ulepkowatym, miękkim budyniem. Zawierał pylistość i mnóstwo dodatków, szybko wyłaniających się. Chwilami wydawało mi się, że imbiru dodano więcej, niż wskazuje na to skład, ale to chyba przez smak. Kiepsko sprawdził się przy tym mój sposób zostawiania i rozgryzania dodatków na koniec, bo wtedy za bardzo palił imbir; z kolei tylko cytryna lepiej wychodziła... Stąd zajmowałam się nimi, gdy czekolada już prawie zniknęła, ale jeszcze była, "obok", próbując wybierać najpierw imbir.
Do czekolady dodano: początkowo sucho-twardawe, a z czasem upuszczające cukrowo-kandyzowaną otoczkę z wierzchu (rozpuszczającą się na pyłkowe-grudki i wodę) i nasiąkające skórki cytrynowe. Część wydawała się otoczką w 80 %, cytryną tylko w 20 %. Ogólnie jednak wyglądały na niemal białe, trochę przezroczyste. Na koniec robiły się miękkawo-jędrne i odlegle "świeżawe", chwilami niektóre dziwnie lepko-kartonowe (jak rozmiękły, rozmoczony?).
Imbir z kolei to kawałki ciemniejsze i na pewno twardsze,  niektóre bardzo twarde, a tylko niektóre twarde aż niepozytywnie. Niektóre udawały twardawe kawałki orzechów. Inne zaskoczyły mnie... włóknami.
W zasadzie nie odnotowałam zasady, czy któreś były większe. I imbir, i cytryna wystąpiły pod postacią sporych, średnich kawałków i drobnicy.

Już w chwili robienia pierwszego kęsa uderzyła mnie wysoka słodycz cukru, prędko łagodzona wanilinowo sztuczną naleciałością i delikatną gorzkawością, prawie wytrawnością. Skojarzyło mi się to z czekoladowym likierem - czymś zasładzającym niemal natychmiast, ze sztucznym echem aromatu, ale też z zaznaczoną drobną cierpkością kakao.

Cierpkość ta, likierowość po chwili zaczęła nieco rozgrzewać. Odnotowałam soczystość, cierpkość czy nawet goryczkę, zmieszaną z cytrusowością. Po paru chwilach imbir wyraźnie dał o sobie znać. Oto przejął rozgrzewanie, serwując ciepły, korzenny smak. Był pikantny, ale jednocześnie specyficznie słodkawo-gorzkawy. Tak, smakował głównie świeżym imbirem i - jak to on - zalatywał delikatną mydlaną nutą, ale także imbirem-przyprawą w proszku. To przełożyło się na skojarzenie z imbirowymi ciastkami. Takimi... z połyskującym cukrem: bardzo, bardzo słodkimi. Trochę... piernikowymi? Może z podprażonymi orzechami laskowymi?

A przynajmniej z polewą kakaową rodem z korzennych pierników. Niestety budżetowych. Lekka gorzkawość zasugerowała zacukrzone, tanie kakałko zrobione na śmietance. Śmietankowość i maślane wybiegi podkreśliły wanilinę, jednak nie ugłaskały ogólnej słodyczy. To próbował zrobić imbir. Czasem nawet z niezłym skutkiem, a czasem skórka cytryny stawała mu na drodze,podbijając cukrowość. Czasem pomogła mu... sól. Jakoś w połowie rozpływania się kęsa między dodatkami przeważnie pojawiała się zaskakująco wyraźna nutka soli hamująca przesłodzenie. Wydobywała czekoladowość tak, że imbir jej nie zagłuszał. W paru kęsach jej nie było, więc miałam okazję utwierdzić się, że to dobry pomysł.

W drugiej połowie wyraźniej odezwała się cytryna, a właściwie jej "otoczka". Najpierw podwyższała cukrowość swoim słodko-kandyzowanym wierzchem. Był... słodko-żaden, mdły i dziwnie słodko-wodnisty. Następnie roztoczyła po ustach delikatnie cytrynowo-kartonowy smak, ale w dużej mierze wydawała się ze smaku wyprana. Co ciekawe, trochę tonowała słodycz samej czekolady.
Jak pisałam na początku, dodatki podgryzałam już w trakcie rozpływania się czekolady, a nie tylko na koniec (tak lepiej to wychodziło).

Po debiucie dodatków czekolada pełniła już tylko funkcję zasładzacza, powoli i marnie odzyskując palono-orzechowy, łagodnie gorzkawy smak. Bliżej końca wydała mi się bardziej śmietankowa i kakaowo-polewowa, budżetowa. Kojarzyła się z lekko orzechowym słodkim kakao na śmietance. Tu doszukałam się też sztucznych sugestii drażniącego aromatu: waniliny (i chyba orzechowego).

Dodatki gryzione na koniec zachowywały się różnie. Niektóre kawałki cytryny wyraźniej, ale wciąż minimalnie smakowały zacukrzoną do bólu, gorzkawą skórką, prawie w ogóle cytryną ogółem (nie były kwaśne), inne kartonem albo niczym, a imbir... czasami występował jako ciepło-pikantny szatan, chwilami te mniejsze kawałki też wyszły na tyle nijako, że nabrałabym się, że to karmelizowane orzechy. Te większe i średnie jednak, a więc większość, uderzały ostrością, paliły w język i gryzły. Zerowały też całą resztę, w tym... przesłodzenie.

Po zjedzeniu został posmak głównie imbiru, jego goryczka, ostrość i wręcz kwaskawość "poostrościowa", ogólna cierpkość, także kakao. Nie obyło się bez posmaku cukru, ale bardziej jako "cukru wanilinowego", który tylko trochę dokładał się do drapania w gardle. Za tym stała bowiem imbirowa pikanteria. Czułam też kwasek, ale powiązałabym go raczej z imbirem i budżetowym kakałkiem, aromatami niż cytryną... Czułam się jakbym wypiła przesłodzone kakao i zjadła jakieś cukrwo-imbirowe ciastka z orzechami w budżetowej polewie.

O tak, taniość, polewowość dawały się we znaki. Mimo że bardzo słodka, to jednak tak skomponowana, że nie była to wielka wada. Bardziej niż z przesłodzoną ciemną kojarzyła się ze śmietankową czy kakao na mleku. Dodatki w takiej formie (drobnica) nadały tabliczce efektu zlepka-ulepka, tym bardziej, że była znacząco tłusta. I do nich mam wielki żal. Otóż imbir swoją ostrością wiele tu trzymał w szachu (przesłodzenie, budżetowość, aromaty), ale wydaje mi się, że rządził się swoją silną ostrością za bardzo. A jednocześnie cieszę się, że dodali kawałki prawdziwego. Cytryna to jakaś pomyłka. Bardziej to kandyzowany cukier, niż skórka. Zaskoczyła mnie też sól... o dziwo pozytywnie.
Wyszła ogółem nieco gorzej Lindt Excellence Lemon with a Touch of Ginger, ale... to, którą wolałabym to zależy od dnia. I Lindt, i Choceur to przecukrzone ulepki, zaś Svitoch to ulepek, ale bardziej w tym wyważony. Całkiem ciekawy dzięki soli. Lindt był przyjemnie soczysty, mimo że mało cytrynowy; imbir zahaczał w nim o mydlaność. Svitoch z kolei wcale nie była soczysta, cytrynowa niespecjalnie; za to mocno, naturalnie imbirowa (aż za mocno, biorąc pod uwagę łagodne otoczenie). Zaś Choceur była zacnie imbirowa (korzennie), a cytryna wyszła zbyt podrasowana, aż drażniąca w tym. I tu dochodzimy do kwestii: takie sztuczne i napastliwe podrasowanie przeszkadza mi o wiele bardziej, niż przegięcie z naturalnym dodatkiem. Niestety i w Svitoch czuć aromaty, ale w takiej ilości, że mogą być.
W pierwszej chwili obstawiałam, że zjem pewnie kostkę czy dwie, resztę upchnę dla ojca, ale się wciągnęłam (żałuję mu tych kiepskich-ale-zjadliwych, z nieśmieciowym składem), nie każdy kęs niósł imbirowe palenie. Zjadliwa, mimo że daleka od ideału.


  ocena: 6/10
kupiłam: dostałam (dziękuję!)
cena: -
kaloryczność: 495 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier. miazga kakaowa, serwatka z mleka w proszku, tłuszcz kakaowy, tłuszcz kakaowy, kawałki skórki cytrynowe 3% (skórka cytryny, cukier, syrop glukozowy, dekstroza, regulator kwasowości: kwasek cytrynowy), pełne mleko w proszku, odtłuszczone kakao w proszku, kawałki imbiru, emulgatory (lecytyna słonecznikowa, E476), sól, aromaty

wtorek, 26 stycznia 2021

Svitoch Exclusive 51 % Hazelnut & Peanut ciemna 51 % z fistaszkami i orzechami laskowymi

Na początku sierpnia, tuż przed falą straszliwych upałów, przyszła do mnie paczka od Olgi z livingonmyown, która dostarczyła mi różnych emocji. Strach, rozbawienie, szczęście, znowu strach, szczęście, nadzieja, rozczarowanie, końcowe zadowolenie zarówno otrzymania paczki, jak i... otrzymanych rzeczy. Bardzo rozczuliła mnie przesłaniem także napoczętej w opakowaniu - zbieram je i są dla mnie bardzo ważne. Zupełnie nieświadomie trafiła akurat z wariantami, które świetnie mi się wpasowały do porównania, ale... Ale. Mam strasznie długą kolejkę wpisów, więc gęba na kłódkę. Spróbowane szybciej paradoksalnie opublikuję za parę miesięcy, a przodem postanowiłam puścić tę, ażeby móc opublikować ją razem z Olgą (zapraszam na recenzję). I... bo nie miałam z czym porównywać. Może dlatego, że nigdy nie trafiłam na to połączenie orzechów w czystej czekoladzie? W ogóle... chyba nie trafiłam na czystą ciemną z fistaszkami. Przy składzie jednak znowu zaskoczenie... Ciemna... mlecznawa? Biorąc pod uwagę, jak niewiele składników mlecznych w niej było, aż miałam problem z nazewnictwem. Nie dość więc, że atrakcyjny smak dostałam, to jeszcze... czekolada to z Ukrainy, marki należącej do Nestle. Ok, za Nestle nie przepadam, ale kto, jak nie Nestle stoi za Orion Mistrovska Edice 68 % z morelami i chili czy 68 % z truskawkami i solą. Mimo że słodycze z Ukrainy źle mi się kojarzą, czynnik "zza granicy" (czyt. w Polsce sama nie kupię) sprawił, że ta ciekawiła, i to bardzo.

Svitoch Exclusive Hazelnut & Peanut 51 % Dark Chocolate to ciemna (mleczna?) czekolada o zawartości 51 % kakao z kawałkami fistaszków i orzechów laskowych; produkowana przez Nestle.

Po rozchyleniu papierka poczułam wysoce słodki, intensywny zapach czekoladowo-orzechowych cukierków typu Michałki / Michaszki, a więc mocno fistaszkowy. Leciutka wytrawność kakao i jego cierpkość zaznaczyły się, choć przypominały bardziej właśnie nadziewane cukierki czekoladowe, także trochę Ferrero Rocher, orzechowe trufle itp. Poczułam nawet lekko śmietankowo-maślany motyw. Całość wyszła przyjemnie i przystępnie, mimo cukrowego aspektu.

W dotyku tabliczka wydała mi się dość ulepkowa, tłusto-sucha.
Łamała się z lekkim trzaskiem i trochę się kruszyła, ujawniając w przekroju sporo średniej wielkości kawałków orzechów bez skórek.W sumie trudno o kęs bez kawałeczka, ale da się to zrobić.
W ustach czekolada rozpływała się w umiarkowanym tempie, raczej wolno, zmieniając się w bardzo miękką i gęstawą masę, przypominającą tłusty budyń. Wydała mi się aż ulepkowa w tym i próbująca być aksamitną.
Powoli odsłaniające się orzechy były bez skórek, bez żadnego karmelu itp. Gryzione "obok" czy bliżej końca przyjemnie chrupały, wykazując krucho-suchy element tych prażonych.
Ciekawostka: Degustując długo i uważnie (jak zwykle), odkryłam, że fistaszki (jaśniejsze) były twardsze, konkretniejsze, a laskowe (minimalnie ciemniejsze) świeższo-soczystsze. Oczywiście gdy gryzie się je na raz, nie wyciągając z ust, trudno byłoby o postawienie tego wniosku.

W smaku od samego początku uderzyła mnie wysoką cukrowością, którą zaraz oplotła delikatna, gorzkawa baza. Pomyślałam o cukierkach czekoladowych nadziewanych czekoladowym, śmietankowo-maślanym kremem (o smaku czekoladowym lub czekoladowo-orzechowym).

Maślaność okazała się bardzo istotna, ale zaraz dołączyła do niej lekko śmietankowa i orzechowa nuta. Czekolada trzymała się nieco wytrawniejszego klimatu i choć trudno w jej przypadku mówić o gorzkości, lekką cierpkość czułam. Skojarzyła mi się z kakaowo-orzechowym kremem (typu Nutella? Albo zrobionym z Ferrero Rocher). Rozwinęła się w palonoym kierunku, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaleciała mi goryczką... bliżej nieokreśloną. Aromatu orzechowego?

W pierwszej chwili nie mogłam jej rozszyfrować przez cały czas rosnącą, intensywną słodycz. To były jednak raczej orzechy laskowe, w dużej mierze przynajmniej. Cukrowość wydała mi się bezkompromisowa, ale przejawiała też wanilinowo sztucznawe skłonności. Bardzo szybko zaczęła drapać w gardle. Doszła do tego nuta orzechowo-orzeszkowa, podkręcająca skojarzenie z czekoladkami nadziewanymi. Wydała mi się lekko sztuczna, trochę tania, ale też trochę za sprawą przesiąknięcia dodatkami.

Gdy kawałki dodatków zaczęły wyłaniać się spod czekolady, wyraźniej poczułam smak orzechów (nie musiałam ich rozgryzać). W tym momencie dominowały fistaszki, podkreślone lekkim prażeniem, ale i laskowce nie pozostały bierne. Przełamywały nieco przesłodzenie i jednoznacznie nakierowywały myśli na wyidealizowane Michałki. Intensywne arachidy zacnie mieszały się z delikatniejszymi laskowymi. Czekoladowo-orzechowe cukierki były motywem przewodnim tej tabliczki. Wydaje mi się, że nutę orzechów laskowych podkręcono aromatem, a fistaszki radziły sobie same.

Mimo wszystko w drugiej połowie rozpływania się kęsa wciąż mordowała cukrowość, a lekka cierpkawość i gorzkawość im bliżej końca, tym wytrawniejsze jedynie w czekoladkowo-cukierkowym kontekście się robiły. Odebrałam to jako bardzo utemperowane.

Na koniec, gdy czekolada już prawie zniknęła oraz gdy już to zrobiła, zajęłam się kawałkami orzechów. Oczywiście w zależności od tego, które gryzłam, akurat je jakoś tam czułam, ale laskowe odegrały mniejszą rolę tak ogółem. Fistaszki również nie były wyjątkowo wyraziste, ale ich smaku własnego nie mogę im odmówić. Okazały się naturalne, łagodne i smaczne.
Niektóre orzechy były delikatnie gorzkawe, co jednak wyszło pozytywnie.

Fistaszki, ogólna orzechowość została w posmaku wraz z przecukrzeniem i tanio-sztucznawą nutą, wpisaną w "ciemną czekoladkowość". Po zjedzeniu zostałam z... michałkowym posmakiem, podrasowanym trochę sztucznie cierpko-orzechową metalicznością. I choć cukrowość męczyła już po dwóch-trzech kostkach, orzeszki jakoś tak ją tonowały, że spokojnie byłam w stanie robić kolejne gryzy. Niestety, po zjedzeniu większej ilości i cukier, i aromaty aż trochę gryzły w język i po prostu męczyły.

Całość widziała mi się jako w miarę smaczna. Czekoladkowa w smaku niczym cukierki / pralinki nadziewane. Powiedziałabym że to fistaszkowo-czekoladowe Michałki na ferreroro-nuttelowym, orzechowo-kakaowym tle. Podobało mi się to o tyle, że to fajne warianty smakowe, lubię ich nuty, ale słodycze, które jako one same mi nie smakują. Zdecydowanie przesłodzone, nieźle orzechowe (delikatna sztuczność nie przeszkadzała) i... w sumie wciąż odpowiednio kakaowe. Konsystencja poprawna w zasadzie, choć mnie ta miękkawość, i siekane orzechy specjalnie nie leżały. Z ochotą wzięłabym ją w góry, w domowych warunkach trochę nudziła, ale zjadłam całą otrzymaną (8 z 10 kostek). Po tym, co zjadłam, zdecydowanie się zasłodziłam, jednak było to na tyle tylko ok, że wolałam taką opcję, niż fundować to sobie innego dnia znowu (czekolada dobra, by spróbować, a nie, by do niej wracać). Czekoladę... nawet po zjedzeniu jakoś trudno zaklasyfikować. Na pewno była w porządku. Ocenę chyba trochę podciągam za ciekawe zestawienie orzechów.


 ocena: 7/10
kupiłam: dostałam (dziękuję!)
cena: -
kaloryczność: 512 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz kakaowy, orzeszki ziemne 6%, pełne mleko w proszku, orzechy laskowe 2%, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, emulgatory (lecytyna słonecznikowa, E476), sól, aromaty

czwartek, 21 stycznia 2021

Perugina Dark Chocolate 70 % Premium ciemna

Kiedy przez pandemię moja uczelnia przeszła na zdalny tryb nauczania, trochę pozmieniały mi się "dni bardziej degustacyjne" i "zwyklejsze". Wcześniej "zwyklejsze" były dniami jedzenia czekolady na uczelni lub po powrocie z niej, kiedy to dopuszczałam tabliczki "mniej ambitne", a więc z dodatkami, słodsze itp. Siedząc jednak w domu... miałam ochotę tylko na dobre czyste ciemne, bo miałam jak przeznaczyć im odpowiednią ilość czasu, jak lubię. Co gorsza, zrobiłam się bardziej wymagająca i odkryłam, że coraz trudniej znaleźć zwykłe, tańsze czekolady, które w pełni by mnie satysfakcjonowały. Te ogólnodostępne ciągle trafiały się a to zapchane tłuszczem, odtłuszczonym kakao, cukrem lub z jakimikolwiek wadami. Kupując dzisiaj przedstawianą nie próbowałam jednak jej jakkolwiek zaklasyfikować, a po prostu chciałam spróbować marki zupełnie mi nieznanej. Dopiero w domu ustaliłam, że "to coś od Baci". Wprawdzie tych czekoladek nie jadłam, ale z internetowego widzenia je znałam. "Ok, jakaś włoska marka" - pomyślałam dosłownie sekundę przed tym, jak wyświetliło mi się, że obecnie należy to do Nestle. Pięknie się władowałam! O ile za Nestle ogółem nie przepadam, ale bez przesady, tak czekolada w ich wykonaniu, jaką próbowałam w różnej formie, była kiepska. Nie ukrywam więc, że mi trochę ręce opadły... I nie podobało mi się zaniżenie gramatury. No tak, bo niby taka lepsza, cena wyższa... a że gramatura niższa to w ogóle o wiele wyższa. Gdyby jeszcze za tym szedł smak... A na to niestety straciłam nadzieję.

Perugina Italia Dark Chocolate 70 % Premium to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao; wyprodukowana we Włoszech przez Nestle.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam dość intensywny, a jednocześnie nie nadzwyczaj silny, mocno palony zapach skóro-skórki. Pomyślałam o popękanej skórce od chleba, wypiekanego w piecu opalanym drewnem. Nie było to jednak zbyt wytrawne, bo otoczone słodyczą cukrowego i bardzo wilgotnego marcepanu, w którym zdradzała swoją obecność jakby migdałowa tłustość.

Bardzo ciemna tabliczka w dotyku wydała mi się lekko tłusta. Wyglądała na kremową, lecz przy łamaniu okazała się bardzo twarda. Trzask jednak wydawała taki sobie, średnio głośny. Przy robienia kęsa z kolei wykazywała kruchość i chrupkość.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, bez większych kłopotów, ale podchodząc pod plastelinę czy plastik. Robiła to mięknąc, choć zachowując formę zwartej grudki (jak ciepła plastelina?). Nie zalepiała jakoś specjalnie, a roztaczała tłustą zawiesinę. Wydawało mi się, że gdyby ją gryźć, trzeszczałaby, bo krył się w niej pylisty efekt i jakby nie do końca rozpuszczny cukier.

Od chwili wgryzienia się poczułam bardzo wysoką słodycz. Ewidentnie pochodzenia cukrowego, zaraz przybrała postać zacukrzonego do bólu marcepanu. Pojawiła się lekka goryczka i waniliowa naleciałość. Podbiły intensywność słodyczy. Może nie była głęboka, a wciąż w dużej mierze cukrowa, ale właśnie obudowana nutami.

Goryczka należała do palonego motywu, który okazał się bardzo znaczący. Wraz z cukrem tworzył bazę, choć wydawało mi się, że podczas całej degustacji zawsze był tak półkroku za cukrem. Przyszło skojarzenie ze skórką chleba, która częściowo wychodziła z marcepanu. To nie tylko chleb, ale i chlebki marcepanowe, a także drewno. Drewno z pieca? Z czasem przypalona gorzkawość przywiodła na myśl gorzkie kakaowe ciastka.

Zarówno chleb, marcepan, jak i ciastka splatało pewne... "wygładzenie", łagodzenie smaku. To maślaność o lekko orzechowym wydźwięku (tłuszczu kakaowego?), raz po raz wyłażąca w tych tworach. W pewnym momencie do łagodnego marcepanu dosypało się cierpkawe kakao, a przy chlebie pojawiła się nuta podwędzonej śliwki (przypomniały mi się chleby ze śliwką, których nigdy nie jem, więc kojarzę z widzenia + mam wyobrażenie, bo chyba kiedyś próbowałam).

Bliżej końca właśnie goryczka i cierpkość zwykłego kakao, podwędzonej śliwki, paloności, a także ciastek typu Oreo wyszła na przód. Takie ciastka są świetnym porównaniem, bo i cukrowość miała się dobrze, bez skrępowania zaznaczając swoją obecność.
Po chwili... nawet poczułam dziwny posmak słodko-mydlany (jakby kremu z tych markiz?).

Po zjedzeniu został jednak posmak cierpkawo-palony, aż przypalony i nieco podwędzany, oraz chlebowo-marcepanowy, oprószony najzwyklejszym, minimalnie kwaskawym kakao i zacukrzony najzwyklejszym cukrem. Co więcej, w ustach czułam suchawość, mimo za wysokiej tłustości.

Czekoladę uważam za w miarę w porządku, ale zdecydowanie za cukrową i o niezbyt przyjemnej strukturze. Była za tłusto-plastelinowa i miękka, a cukier przy tej zawartości nie pasował. Drobny nieprzyjemny posmak pod koniec też osadził się w słodyczy, ale nie wiem, z czego się wziął.
Mimo to, marcepan i paloność były przyjemne, więc gdyby tak tabliczka poszła bardziej w ich kierunku...

Było w niej coś z miękkiej i palono-drzewnej Cote D'Or BIO Noir Trinitario 70 % oraz z nazbyt maślanej Cote D'Or Noir Intense 70%. Zawisła jakby trochę pomiędzy. Co ciekawe, dopiero po odszukaniu recenzji wspomnianych uzmysłowiłam sobie, że za wszystkimi stoi Nestle. Perugina wyszła jednak najbardziej palona, a najmniej naaromatyzowana.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 6,49 zł (za 86 g)
kaloryczność: 545 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, masło kakaowe, lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat waniliowy

poniedziałek, 11 stycznia 2021

Orion Kremova Bananova A Kakaova Naplni mleczna z nadzieniem bananowym i kakaowym

Mimo że uwielbiam banany i kręcą mnie słodycze (głównie czekolady, których jest strasznie mało) bananowe, mam instynkt samozachowawczy i chęć przetrwania. Bywam w stosunku do bananowych rzeczy sceptyczna, patrzę więc na składy. Dobrze, jak banan jest dobry, ale gdy do gry wchodzi chemia i nie wiadomo, co jeszcze... właśnie. Tę tabliczkę kupiłam trochę niepewnie. Otóż   Mistrovska Edice 68 % ciemna z morelami i chili oraz ciemna z truskawkami i solą Oriona właśnie mnie zachwyciły, ale... musiałam przyznać, że mlecznej nadziewanej do nich już na sam opis daleko.


Orion Kremova Bananova A Kakaova Naplni to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z nadzieniem bananowym (31%) i kakaowym (11%).

Po otwarciu poczułam słodko-bananowy zapach, niebezpiecznie oscylujący między soczyście świeżym, a sztucznym i ogrom mleka. Zaprawione było to niemal cukrową słodyczą. Co ciekawe, spód pachniał bardziej bananami i mlekiem, wierzch zaś... czekoladą, acz zdawał się kryć tanią kakałko-orzechowość.

Tabliczka wydała mi się tłusto-miękka, raczej delikatna. Chwilami prawie się rwała, co mnie nie zdziwiło, gdy zobaczyłam, że żółtawo-białe nadzienie idzie przez całość.
Okazała się sowicie nadziana: bananowego kremu nie pożałowano; kakaowy wypełniał wierzch każdej z kostek i było go znacznie mniej, ale nie za mało. Okazał się bardzo gęstym, ciągnąco-lepiącym sosem o strukturze prawie stałej.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo, tłusto i raczej szybko. Błyskawicznie miękła w plastelinowy sposób, po czym gęsto zalepiała usta i odsłaniała miękkie nadzienia. W porównaniu do nich wyszła gładko.
Jasny krem, zalegający w ustach dość długo, zaserwował mi dosłownie proch. Okazał się bardziej plastyczny i wilgotniejszy. Kulkował się trochę jak guma rozpuszczalna, a trochę z racji proszkowości. Kakaowe nadzienie sprawiało wrażenie bardziej zagęszczonego-zżelowanego. Było mięciutkie i ciągnące. Udawało śliskawe, ale z dziwnym efektem przecieru i znikomą pylistością. Rozpuszczało się z oporem, ale w sumie znikało szybko. Zlepiało pozostałe warstwy.
Całość błyskawicznie zatłuszczała i zalepiała usta.

W smaku sama czekolada przypominała cukier wymieszany z mlekiem, choć zaznaczył w niej się motyw kakao. Nie mam tu na myśli gorzkości, a element upodabniający ją do czekoladowej polewy / figurki niż czekolady mlecznej. Mimo że od początku aż drapiąca słodyczą w gardle, całkiem wyrazista.
Wydała mi się przesiąknięta nadzieniami, bo sztucznawy banan podkreślał jej dziwną nutę, a orzecho-kakałko też zaznaczyło się bardzo szybko.

Nadzienia odzywały się prędko, przy czym ciemne "sosowate" było intensywniejsze. Wprowadziło posmak tanio-chemicznego sosu pseudowytrawnego. Bez jakiejkolwiek gorzkości, może jedynie z cierpkością chemii. Było tak słodkie, że trudno wyodrębnić jakiś smak, ale mi zajeżdżało sosem kawowym. Zwłaszcza spróbowane osobno kojarzyło się z chemiczną kawą.

Bananowe rozchodziło się konsekwentnie i leniwie. Delikatna nuta tych owoców była bardzo słodka. Trochę jak esencjonalnie słodki nektar, a trochę sztucznawa. Banany były tu zrównane z wysoką, wyrazistą mlecznością. To mleczność zasłodzona do bólu słodka. Ta część nie wyszła sztucznie-napastliwie, a jedynie sztucznawo i cukrowo. Wraz z polewową czekoladą tworzyła łagodne tło, choć w chwili dominacji sosu banany uciekały. Z kolei bez niego, czyli przy częściach brzegowych oraz na początku rozpływania się kęsa, okazało się to całkiem znośne.

Kakaowe nadzienie bowiem męczyło mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa sztucznie-kawowym, tandetnym i nachalnym smakiem. Zajechało mi alkoholem, acz bez realnych procentów. Wyszło jak spirytusowo-chemiczny ciemny sos o nieokreślonym smaku, ewentualnie... kiepsko truflowy? Odlegle pseudokawowy. Zaszczypało... słodyczą i sztucznością.

Przemieszawszy się ze słodko-mlecznym otoczeniem stworzył cukrowo-sztuczną, tanio-tandetną toń. Tak słodką, że w sumie mdłą w cokolwiek.

Sos swoim sztuczno-tanim charakterem zepsuł bananowy smak, co bliżej końca sprawiło, że całość wyszła zbyt namieszana, nieskładna i sztuczna, a jednocześnie głównie cukrowa. On już zniknął, czekolada trzymała resztę w ryzach, bo znikała najdłużej, ale po tych ekscesach wydawała się głównie cukrowo-czekoladkowa.

Po zjedzeniu, oprócz przesłodzenia i chemii gryzącej w język, rozgrzania sztucznie kawowym spirytusem, czułam mocno sztuczny aromat bananowy. Zarejestrowałam dziwną goryczkę.

Całość była podła. Może nie tak obrzydliwa, by puścić pawia, ale właśnie podła. Miękko-plastelinowa czekolada, zżelowany sos i prochowo-gumorozpuszczalny krem to najgorsze, co mogę sobie wyobrazić. Wysoka tłustość i lepkość dowaliły. A smak? Obiecany cudowny, a w rzeczywistości po prostu słodki, tani i sztuczny. Nadzienie kakaowe to jakaś porażka - mocne, ale w zasadzie bez bliżej określonego smaku (sztucznie alkoholowo-kawowe?), bananowe niewiele lepsze, bo cukrowo-nijakie, sztuczne, no ale w sumie banany czuć, mleko też.
Żeby chociaż smakowała, jak pachniała... Ciemne nadzienie kompletnie zepsuło resztę. Sama czekolada z bananowym kremem mogłaby i na jakieś 5 wyciągnąć, a tak... odrzucała.

Tylko co odzyskałam wiarę w zwykłe nadziewane tabliczki po Terravicie PB i Ritter Sport Weihnachtstafel, a tu taka niespodzianka. Oddałam ją Mamie, która próbowała ją jeść na różne sposoby, aż w końcu przyznała, że przez to "kakaowe" nadzienie nie da się tego jeść bez obrzydzenia. "Jakieś alkoholowo-truflowe? Kawowe? Ale okropne... że aż tego banana zupełnie zepsuło. A tak oprócz tego ciemnego, to wcale niezła czekolada by była, słodka taka. A to ciemne coś... no niepotrzebne tu wcale" - wydała werdykt i resztę czekolady odłożyła do szafki dla ojca.


ocena: 2/10
kupiłam: Auchan
cena: 3,99 zł
kaloryczność: 530 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, kakao 11%, tłuszcze roślinne (palmowy, z ziaren palmowych), masło kakaowe, serwatka w proszku, syrop glukozowy 0,8%, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, koncentrat miąższu z bananów 0,5%, tłuszcz mleczny, karmelizowany syrop cukrowy, środek utrzymujący wilgoć (glicerol), pasta z orzechów laskowych, emulgator (lecytyny, mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych), masło, stabilizator (karagen), sól spożywcza, kwas cytrynowy, regulator kwasowości (cytrynian sodu), naturalne aromaty, ekstrakt z kurkumy