sobota, 29 kwietnia 2023

Karmello Chocolatier Concept Line Pure Dark 85 % ciemna

Czekolady Karmello (mleczna Chocoholic 33.5 % i ciemna Chocoholic 53.5%) nie smakowały mi, a cała marka nie kusiła już potem wcale. Wręcz jej unikałam, mimo że parę razy mijałam ich stoisko w centrum handlowym. W końcu jednak, w ramach comiesięcznych, sobotnich zakupów w Auchan z ojcem (obok Karmello ma stoisko) zostały zakupione dwie. Ojciec zdziwił się, że "tymi czekoladkami" nigdy się nie zainteresowałam. No cóż, czekoladkami na pewno nie, ale tabliczkami, które wyglądały zupełnie inaczej niż przed laty, trochę owszem (miałam dziwne wrażenie, że coraz mniej mam czekolad do testów, więc "lepszy rydz, niż nic"). W końcu marki, ich właściciele, składy i procesy produkcji się zmieniają. Może i w tym przypadku? Może przez lata czegoś się nauczyli? 

Karmello Chocolatier Concept Line Pure Dark 85 % Chocolate Bar to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao.

Po otwarciu rozbrzmiał intensywny zapach makowca, czekoladowego piernika i pierniczków w czekoladzie, podkreślonych kawą. Do tego wyraźnie czułam marcepan i... coraz więcej maku, którym musiał być wypełniony słodki makowiec. Zbieranina ta przełożyła się na ciężką słodycz. Była prosta i bardzo wysoka. Mimo to, doszukałam się też soczystości jędrnej skórki pomarańczy. Delikatna nuta drzew w tle też wyszła ciężkawo, niczym drzewa wiekowe, poniekąd pozbawione liści, które szeleściły gdzieniegdzie.

Ciemna i dziwnie długa, a gruba, tabliczka okazała się twarda z racji właśnie grubości. Przy łamaniu trzaskała bowiem średnio głośno, a gdy robiłam kęsa, czułam się, jakbym obcowała z miękkawo-pylistą, trochę tylko utwardzoną masą w formie tafli. Już w dotyku była tłusta i kremowa. 
W ustach potwierdziło się to wraz z tym, jak rozpływała się w umiarkowanym tempie. Miękła na tłusty i aksamitny krem. Choć długo zachowywała kształt, nie była zwarta. Okazała się jedynie rzadkawa, minimalnie mazista i coraz tłustsza, jednak nie ciężka. W pewnym momencie bardzo przyspieszała z rozpuszczaniem się. Znikała tłusto-wodniście, niby na nic, ale pozostawiając lekko pyłkowy efekt.

W smaku początek był łagodny i bardzo maślany. Słodycz dopiero dopływała.

Nagle słodycz uderzyła bez kompromisu. Aż zaskoczyła, z jakim impetem wskoczyła na pierwszy plan, a potem jeszcze rosła. Tuż za nią kakaowa cierpkość zapowiedziała się, że i ona się zaprezentuje.

Maślaność rozchodziła się konsekwentnie i spokojnie. Dołączyły do niej migdały, co przełożyło się na myśl o delikatnym, może nugatowym kremie migdałowym. Nugatowym - ze specyficzną naleciałością cukru pudru?

Pojawiła się drobna gorzkość, podająca cappuccino, posypane kakao w proszku. Goryczka wzrosła, maślaność nieco rozrzedziła się na inne delikatniejsze wątki - nie zrobiło się więc mniej delikatnie, to po prostu zmieniało wydźwięk. Oto poczułam makowca, a dokładniej jego drożdżowe warstwy. Mak wraz z drobną goryczką, minimalną soczystością, a wysoką słodyczą masy, krył się pod nimi. 

Kakao, jak się już pokazało i wprowadziło gorzkość, podjęło próbę podniesienia jej. I choć było to trudne, bo i słodycz rosła, w końcu zgrały się i połączyły w kakaowy piernik, polany czekoladą, a także... otoczony mnóstwem mniejszych, czekoladowych pierników. Takich w niewymagającej, tłustej polewie kakaowej, którą przypalono.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odnotowałam kwasek i cierpkość. Jakby cytrynę... może jako skórka czy element masy makowej? Słodycz ogółu sugerowała pomarańczę. Goryczka maku nieco przygłuszyła spaleniznę. Pomyślałam też o marcepanie ze skórką jakiegoś cytrusa czy też... w wariancie cytrusowym (nasączony).

Nagle bowiem piernik i makowiec zetknęły się z migdałową nutką. Ustąpiły trochę miejsca marcepanowi. Bardzo, bardzo cukrowemu i nawet lekko alkoholowemu. I on miał lekko korzenny czy raczej zimowy, ciężki charakter, nasilony słodką nutą cukru pudru. Znalazło się przy nim trochę drzew o gorzkim wydźwięku. Drzew starych, z suchymi liśćmi... Gorzkość na pewien czas wzrosła, ale nigdy naprawdę mocna się nie zrobiła.

Gorzkość wydawała się rozmyta, a do tego trochę przyprawiona. To nie tylko szczypta piernikowych przypraw, ale też goryczkowato-cierpkie zioła i liście (może też do nich należała odrobinka kwasku?). Wszystkie przyjemnie współgrały z makowcem - niby łagodnym, ale w porywach charakternie makowym. Liści zebrało się więcej i zorientowałam się, iż zalegają one na czarnej ziemi.

Ziemia dosłownie na końcówce przypomniała o średnio mocnej kawie. Była niedookreślona, trochę piernikowo-kakaowa... Niby czarna, ale niekoniecznie... Pita wśród drzew na pewno. Do drzew też przylepiło się pod koniec kakao w proszku lub kakao polewowe. Znów mignęła spalenizna.

W posmaku czułam właśnie jakby kakao w proszku i drzewa, ale mocno otulone maślanością. Do tego nutka przesłodzonego, cytrusowego marcepanu, zahaczającego o alkoholowe tony i bardzo wysoką słodycz, która już ledwo pamiętała makowca. Ta była prosta, pochodzenia biało cukrowego. Przełożyła się na ciężkość.

Czekolada była smaczno-średnia, co mnie nie zaskoczyło, ale przy tej cenie jest bardzo rozczarowujące. Choć delikatna, to o nutach piernika i pierników, kawy, marcepanu i makowca. Mogłaby więc być naprawdę pyszna, gdyby nie ta cała maślana tłustość, przez którą brakowało jej charakteru porządnie ciemnej czekolady. Ciężki klimat też byłby akceptowalny (może nawet przyjemny), gdyby nie fakt, iż w dużej mierze to słodycz się do niego dołożyła. Szkoda, że była tak dosadna - biały cukier bez skrupułów się pokazywał, jak tylko mógł. O dziwo mgiełka kakao w proszku wcale nie wyszła tu tak źle - nie było to tanie i odtłuszczone kakao. Całość niewymagająca i w sumie smaczna, ale w kontekście "jest ok, skoro kupiona". Smakowo mogłaby mieć 7, ale konsystencja mi się nie podoba, a cena... w zasadzie 
Powiedziałabym, że to czekolada prawie tak w porządku, co Goplana Mocno Gorzka 75%, ale właśnie - Karmello się ceni.


ocena: 6/10
kupiłam: stoisko Karmello
cena: 16,99 zł (za 100g; ojciec płacił)
kaloryczność: 582 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa; cukier; tłuszcz kakaowy; lecytyna sojowa

piątek, 28 kwietnia 2023

chałwa Zaharni Zavodi Halva Zlatea Sunflower

Są produkty, do których już od lat się nie zbliżam, bo nie lubię lub np. z innego powodu nie jestem w stanie ich jeść. Chałwa należy do tej drugiej kategorii. Otóż mam niską odporność na słodycz i choć teoretycznie lubię jej smak, gdy stykam się z realną, cukrowość, słodycz mnie zabijają i produkt mnie po prostu... obrzydza. Znalazłam jednak radę i teraz po prostu co jakiś czas wracam do kremu Nutura Premium Krem Chałwowy Sezam z cukrem kokosowym. Mama też chałwę lubi, ale ona jeszcze do niedawna była w stanie jeść normalne. Gdy jednak znalazłam jej taką udziwnioną, z dobrym składem (fakt, cukru mnóstwo, ale bez syropu f-g itp.), pokazałam jej i kupiła. Ze słodyczy lubi ciągle coś innego jeść, więc uznałam, że to - nawet gdyby miała być nie tak smaczna jak z sezamu - ją ucieszy. I ucieszyła, ale gdy jadła... miała bardzo mieszane uczucia. Trochę niejasno tłumaczyła mi jej dziwność, aż wreszcie uznałam, że odrobinę sama spróbuję. W dodatku od jakiegoś czasu widywałam pasty 100 % ze słonecznika i zastanawiałam się, czy warto się takimi (czy nawet trochę słodzonymi) zainteresować. Czy poszłyby w kierunku podobnym, co pasty orzechowe, czy raczej w wytrawność jak czysta tahini?
Co do spróbowanej ilości - nie tyle jednak, by mówić o całej degustacji, stąd to raczej post z moimi przemyśleniami, opinią Mamy niż moja cała typowa recenzja.

Zaharni Zavodi Halva Zlatea Sunflower to chałwa słonecznikowa.


Zdjęcia chałwie porobiłam trochę jak na mnie byle jak, ale nie chciało mi się jej wyciągać i zbytnio macać, skoro możliwe, że Mama by ją jeszcze kończyła (lub miałaby powędrować do ojca). Zawartość opakowania była zaskakująco sucha, mało tłusta i lepkawa minimalnie. A jednak wydawała się lekko śliska. Widać, że bloczek jest masywny i zwarty. Przy dzieleniu okazał się bardzo twardy, prawie jak kamień. Chałwa słonecznikowa nie szła zbytnio w specyficzne, typowe dla chałw sezamowych włókna.
Mama pokroiła ją sobie i jadła widelczykiem, ja skubęłam mały kawałek.
W trakcie jedzenia chałwa potwierdziła swoją zwartość. Była masywna i zbita, ale w ustach nie twarda. W zasadzie łatwo miękła i wykazywała gibką plastyczność. Wyginała się jak z gumy. Element chałwowy, jakieś trzeszczenie w zasadzie pojawiały się jedynie jako domniemanie. Im dłużej chałwa przebywała w ustach, tym bardziej przypominała gumę rozpuszczalną, tylko że trochę tłustawą. Nie jednak tak bardzo, jak chałwy potrafią być. Niemiłosiernie za to kleiła się do zębów (też właśnie jak guma rozpuszczalna). Wydała mi się obleśna (nienawidzę gum do żucia).

Zapach to głównie mdląca, jakby lukrowo-nugatowa, cukrowa słodycz z rozpoznawalną nutą słonecznika. Ten dodał całości wytrawniejszej naleciałości, ale nijak nie przełamał słodyczy i na pewno do niej nie pasował. Było to duszne i mdlące, słodycz nie ułożyła się w chałwową, która ma pewien specyficzny charakterek. Tu może i pobrzmiewał aromat waniliowy... ale waniliową też bym jej nie nazwała.

W smaku porażała cukrem od samego początku. Wyobraziłam sobie bloczek zrobiony z lukru i cukru, trochę nugatowy. Odnotowałam jakiś aromat... nie jestem pewna czy wanilinę, ale jakiś słodko-duszny na pewno.

Po chwili do nugatu dołączyły pestki słonecznika. Nie wydały mi się prażone, ale i nie surowe. Pomyślałam o pestkach z chlebów ze słonecznikiem. Podpieczonych, a zawilgoconych (już od chleba). Była to nuta, posmak. Zdecydowanie wiązała się z lekką wytrawnością, ale nie przebiła się w pełni przez słodycz.

Ta szalała od pierwszych sekund, a z czasem już w ogóle mordowała. Drapała w gardle i mdliła, aż mnie od niej wykrzywiło. Cukrowość, przesycona dusznym wątkiem, zahaczająca o lukry i cukrowe nibynugaty.... zdominowała smak produktu.

Po zjedzeniu już malutkiego kęsa zostało przesłodzenie, posmak cukro-lukru, jakiś aromat jakby... sztucznego nugatu z cukru? A także echo słonecznika.

Całość mnie odrzucała, że od pierwszych sekund miałam ochotę wypluć. Paskudna struktura tłustawej (ale nawet nie bardzo tłustej) gumy rozpuszczalnej i straszliwie cukrowo-duszny smak przesłodzony po tysiąckroć z nutą słonecznika... nugatowego słonecznika, który za nic nie ułożył się w chałwę. Wydaje mi się, że słonecznik nie pasuje do takich produktów na słodko. Odstawał od słodyczy, a ta mordowała.

Opinia Mamy: "Na pewno, ani w smaku, ani z zapachu nie czuć wanilii. Słonecznik czuć i to nieźle, tylko że on nie pasuje. W ogóle to nie smakuje chałwowo. Wiedziałam, że to nie sezam, ale myślałam, że będzie się kojarzyć z chałwą, a to nie. Prawie sam cukier. Tak słodkie, że z trudem nałożoną sobie porcję zjadłam i na resztę nie mam ochoty, po prostu to jest takie, że się tego nie chce więcej jeść. Niby skład prosty i jak na chałwę dobry, całość niby nie niesmaczna, ale wrażenie, jakbym prawie sam cukier jadła, a z nutą słonecznika, który do słodyczy nie pasuje". 
Gdy zapytałam ją o ocenę, męczyła się, bo nie lubi oceniać w skali i podpiera się: "no,  rzeczy gustu. Mi nie smakowała, komuś, kto ma inny może smakować", ale wymusiłam i nieśmiało powiedziała, że "5, może 6 za pomysł i nowatorskość", ale gdy dodałam, że ukraińskie chałwy słonecznikowe to żadna nowość (chyba są najpopularniejsze, acz dziś prezentowana była akurat bułgarska), stwierdziła, że 5 i zapytała, co bym ja wystawiła. Gdy powiedziałam, usłyszałam: "o, to ja raczej 4, bo już się bałam, że zaczniesz drążyć, czemu ją tak nisko oceniam". 


ocena: 2/10
kupiłam: Biedronka
cena: 4,99 zł (za 180g; Mama płaciła)
kaloryczność: 554 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: pasta z ziaren słonecznika (50%), cukier, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, substancja pieniąca: ekstrakt z mydlnicy lekarskiej; regulator kwasowości kwas cytrynowy; aromat

czwartek, 27 kwietnia 2023

Carla Chocolate 70 % Horka / Dark ciemna

Ostatnio ułożyło mi się jakoś sporo recenzji produktów z różnych, rzadko spotykanych na polskim rynku krajów. Tym razem padło, że testować miałam zwykłą, czeską czekoladę. Byłam w sumie ciekawa, jak taka zwykła stamtąd smakuje. Wiadomo bowiem, że w każdym kraju znajdziemy i marki lepsze, i beznadziejne. Tu miałam poznać sąsiedzką średnią półkę. Acz jak popatrzyłam na opakowanie, wymuskali je! Carla została założona w 1992 roku w Dvůr Králové nad Labem. Oprócz czekolad robią produkty dla przemysłu, gastronomii. Piszą, że "używają tylko najwyższej jakości surowców z całego świata" i dbają o przetwarzanie tradycyjnymi metodami. Deklarują też dbałość o środowisko, zwłaszcza blisko ich zakładów produkcyjnych, a także, że kładą nacisk na jakość pracy i zaplecze socjalne. Do tego ponoć zapewniają pracownikom różne zajęcia (np. sportowe, kulturalne - btw. jestem ciekawa, czy to nie przypadkiem "uwielbiane" wyjazdy integracyjne czyt. służbowe i obowiązkowe). Wyniuchałam tu pozowanie na markę premium i zrobiłam się sceptyczna, bo skład temu przeczył.
A czekoladę nabyłam przy okazji, bez emocji, bez polowania. Po prostu zamawiałam kremy od Grizly i zaproponowali mi, że mogę też coś wybrać z ich czeskiej strony.

Carla Chocolate 70 % Horka / Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao.

Po otwarciu uderzył mocno palony zapach. Sporo w nim kawy, ale też palonego drewna. Gorzkość była średnio wysoka, bo tonowała ją zdecydowana maślaność, która próbowała wyjść na prowadzenie. Podążały za nią delikatne migdały. Słodycz kompozycji była stonowana, ale dość toporna. Czułam drobną cukrowość i aromat waniliowy, co przełożyło się na pewien zaduch. Zapach był niezbyt zachęcający, ale też nie nieprzyjemny. Nisko-średniopółkowy.

Tabliczka w dotyku zdradzała lekko tłusto-ulepkowatą kremowość, ale nie była bardzo tłusta. Przy łamaniu wydawała z siebie dosłownie huki - aż zaskakująco głośne (biorąc pod uwagę to, jak cienka była) z racji twardości. I ta zaskoczyła.
W ustach rozpływała się powoli i lepkawo. Potrzebowała chwili, by zacząć, a potem ujawniała miękkość i trochę zbitą ulepkowatość. Nie była wprawdzie mocno zbita, ale na pewno gęsto-tłusta w maślanym kontekście. Wydała mi się nieco śliskawa, ale faktycznie kremowa. Z tym, że to krem raczej średniej jakości, chwilami patrzący w kierunku ulepka i pod koniec wykazujący drobną pylistość.

Jako pierwszy rozszedł się delikatnie gorzki smak. W zasadzie gorzkawy, a aspirujący do gorzkości. Był mocno palony.

Szybko odnotowałam cierpkość kakao w proszku, które później cały czas pobrzmiewało w tle.

Także szybko pojawiła się słodycz. Wkroczyła jako silna i prosta, dosadna. Ciągnęło się za nią ciężko-waniliowe echo wanilii z aromatu. Nie było tego dużo, niemniej nie sposób nie poczuć. Kumulacja słodkich nut i tak nadała czekoladzie trochę dusznego wydźwięku.

Kakao w proszku podpięło się pod drewnianą nutę. Myślę tu o drewnie palonym - ono wciągnęło w siebie gorzkość. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ta wzrosła, wraz z motywem palenia. Drewno wydawało się spalone na popiół, a ja poczułam coś przypalonego. Prażone aż na czarno migdały? Albo kawa palona za mocno? Raczej kawa.

Słodycz cały czas rosła, zmierzając w kierunku cukrowym, sama zaś baza zaczęła wtedy łagodnieć.

Zrobiło się bardzo maślano. W maślaności odnalazły się jednak migdały. Odrobinka, już nie spalonych, a bardzo delikatnych, powiedziałabym, że blanszowanych. Zatapiały się w maślaności.

Słodycz w tym czasie zdążyła mocno wzrosnąć i wraz z echem dusznym pseudowaniliowym zasugerowała maślaności i paloności wypiek, a konkretniej mocno maślany, miękko-wilgotny i duszny biszkopt... kawowy! Taki z truflowo-alkoholową naleciałością, która rozgrzewa język. Niestety jednak raczej tani.
Słodycz nie zatrzymywała się i w pewnym momencie na końcówce nie dość, ze drapała i irytowała, to jeszcze skojarzyła mi się z watą cukrową.

W posmaku została za to cierpkość zwykłego kakao odtłuszczonego w proszku i trochę spalonej kawy, spalonego na czarno drewna. Do tego czułam duszno-irytujący motyw słodyczy nasączonej aromatem. Przesłodzenie było wyczuwalne także jako drapanie w gardle.

Czekolada nie chwyciła mnie. Zdecydowanie za słodka w denerwujący, duszny sposób od cukru i aromatu, a także gorzka jedynie od za mocnego palenia, cierpka od kakao w proszku. Realna, potencjalnie smakowita, gorzkość miazgi kakaowej niedomagała. Odrobinka kawy i migdałów wyszły zacnie, ale te palone drewno, spalone nuty i sporo maślaności nie leżały mi. Najgorsze, że wszystko to miało tani wydźwięk. Jednocześnie nie była zła. Po prostu do bólu średnia. Wzięłam na uczelnię i na okienku jakoś tam się wciągnęłam i przeszła. Wiem jednak, że w warunkach domowych byłoby trudniej. 


ocena: 5/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 6,49 zł za 80g (cena półkowa, bo ja na całe zamówienie dostałam kupon 70 zł, więc u mnie się to nieco "rozeszło")
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa, aromat waniliowy

środa, 26 kwietnia 2023

Meybol Cacao Inti Peru 70 % Kakao ciemna

Meybol zdecydowanie jest jedną z moich ulubionych marek czekolad. Gdy więc pojawiły się ich nowości, tylko kwestią czasu było, aż znajdą się u mnie. Próbowanie postanowiłam zacząć od takiej, która mogła wyjść najłagodniej, najbardziej słodko z tych, które dostałam. Z regionu Vraem a z kakao Chuncho jadłam Meybol Cacao Single Origin Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo - już ona była dość maślana... nie obstawiałam jednak jakoś, by i dzisiejsza w maślaność poszła. No nie wiem. Przed degustacją wolałam nie robić sobie żadnych wyobrażeń (z jednej strony nie wierzyłam, że Meybol może rozczarować, z drugiej żałowałam, że tę zrobili tylko z 70% kakao).
Czekolada nosi tajemniczą nazwę "Inti", co w języku Inków oznacza "słońce" i ma rozgrzewać duszę. Zrobiono ją z kakao Chuncho, które rośnie w dolinach regionu Vraem w południowym Peru.

Meybol Cacao Inti Feine Dunkleschokolade Peru 70% Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao Chuncho z Peru, z regionu Vraem (dolina rzek Apurímac, Ene i Mantaro).

Po otwarciu uderzyły soczyste, kwaśne wiśnie (może w towarzystwie jakiś cierpkawo-kwaśnych ciemnych owoców) i ogrom cytrusów z wyłaniającym się nieco na przód pomelo. Zestawione zostały z delikatnym kefirem albo twarogiem i wędzonym drewnem. Odnotowałam też skórę. Wszystko skąpane było w mnóstwie słodyczy miodu. Ten jednak miał dziwny charakter... łączył jakby surowość, dzikość oraz wędzoną nutę. Za nim pobrzmiewały słodsze i delikatniejsze gruszki, wtulone w jasne, białe kwiaty. Jakby... przecier gruszkowy? A do tego aż niewiarygodnie słodkie czarne porzeczki.

Wyglądająca na gęstą i kremową czekolada była twarda, jednak przy łamaniu wydawała z siebie nie za głośne trzasko-puknięcia, kojarzące się z suchymi, cienkimi gałązkami.
W ustach rozpływała się wolno, wolno-umiarkowanie. Okazała się bardzo kremowa, ale nie za tłusta, a nawet trochę suchawa. Z czasem robiła się trochę jak pyliste lody śmietankowe - pełne i gęstawe, ale błogo rozpływające się. Pod koniec dołączyła soczystość, jakby dodano do nich gęsty owocowy sos. 

W smaku pierwsza polała się słodycz scukrzonego miodu. Miał surowy, dziki charakter. Otoczyły go słodkie kwiaty. Mimo siły słodyczy, nie była ciężka, a rześka i żywa.

W tle zaraz pojawił się mleczny wątek, nadający kompozycji pewnej łagodności. Pomyślałam o słodziuteńkim mleku, wręcz zagęszczonym jasnym miodem.

Słodycz z czasem zaczęły przecinać przebłyski słodkich cytrusów, w które wpisał się leciutki kwasek. Dużo mandarynek, pomelo i trochę cytryny dały o sobie znać, po czym osłabły i jedynie trochę pobrzmiewały. Cytryna chwilami pod wpływem słodyczy robiła się jakąś cytryną w cukrze, cukrem posypaną... "Na słodko".
Odnotowałam też echo podobnie słodkich czarnych porzeczek - jakby przesłodzona konfitura z nich czy kompot, a właściwie owoce z dna.

W surowości i takim roślinnie-żywym wątku znalazła się ziemia. Zaczęła budować fasadę gorzkości, która jednak nie była za wysoka. Pojawiły się drzewa... czy raczej drewno? Palone? Odymione?

Mleko zetknęło się z kwaskiem i zaobfitowało w twaróg (raz czy dwa pomyślałam, że może nawet kefir, ale raczej nie). Też z dodatkiem miodu. Kwaskawy, wyrazisty nabiał działał chwilę, po czym zaczął zmieniać się w łagodniejszą i samą w sobie słodkawą śmietankę. Na pewno z miodem, który zalał kwaśność. Ta, mimo że od początku bardzo subtelna, zniknęła zupełnie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz, choć otarła się o cukrowość, umocniła się w miodowości. Owoce zrobiły się słodsze. Poczułam dojrzałe, soczyste gruszki i złociste, suszone figi. Miód jakby się w nie wpisywał. Dołączyły do nich miękkie, bardzo, bardzo słodkie śliwki (oczami wyobraźni patrzyłam na jakieś podobne do odmian President, o węgierkowym kształcie, ale większe). Przemknęła mi myśl o jakby owocowym miodzie, a w głowie rozgościł się obraz przecieru z gruszek i gruszkowo-śliwkowego. Może też z czarnymi porzeczkami?

Drzewa i drewno kontynuowały gorzkość, odciągając trochę uwagę od ziemi. Tu jednak mignęła cierpkość, a ja pomyślałam o odymionym i wędzonym drewnie. Wędzona nutka wyszła soczyście, ale ciepło. Jak... rozgrzana i nasiąknięta dymem skóra (ubrania, obicia). Choć niesłodka, pewna słodycz była i w nią wpisana. 

Cierpkość i kwasek na końcówce zabłysły jeszcze za sprawą owoców ciemnych, w tym śliwek i czarnych porzeczek oraz wiśni. To był szybki, krótki strzał soczystości, który potem przemieszał się z bukietem owoców: mandarynek (i pomelo?), gruszek, fig. Pozwoliły sobie na drobny kwaseczek.

Nutka nabiału jakby nie wiedziała trochę, co ze sobą zrobić... Odezwała się i przywołała orzechy, które wyciszyły gorzkość. To były słodkie, świeże orzechy laskowe, niektóre ze skórkami, więc bezproblemowo splotły oba motywy.

W posmaku zostały słodkie cytrusy, w tym wyraźnie pomelo, ale też wiśnie, porzeczki i jakby owocowy miód. Ogólnie było bardzo słodko, ale na szczęście znalazło się trochę miejsca dla skóry i orzechów, o cięższym i poważniejszym charakterze. Mimo to kompozycja wyszła delikatnie, o co zadbały kwiaty (też związane z miodową słodyczą) i bliżej nieokreślony już nabiał (słodka śmietanka / mleko?).

Całość bardzo mi smakowała, jednak żałuję, że wyszła głównie słodko i tak mało gorzko. Wędzone drewno, skóra, ziemia - szkoda, że nie były dosadniejsze. Łagodzące wątki kwiatów i nabiału właśnie je niestety łagodziły (same w sobie były przyjemne, jednak za dużo mi tu łagodności), nie zaś słodycz. Ta szalała, jak mogła. Przyznaję jednak, że i ona miała ciekawy wydźwięk tego surowego, dzikiego miodu (nie jadłam takiego; to wyobrażenie) oraz miodu, który się we wszystko wkrada. Bukiet owoców niby typowy dla Peru, ale nie całkiem, bo wiśnie i cytrusy, ale słodkie: mandarynki, pomelo jak zwykle bardzo mi odpowiadał, ale ten mógłby być odważniejszy. Mimo że wniósł kwaśność, to jednak też dołożył się do słodyczy. Gruszki, śliwki, figi z kolei interesująco się tu wpasowały. Gdyby nie ta delikatność i moc słodyczy, czekolada mogłaby mnie w sobie rozkochać.

Śmietankę, scukrzony miód, drzewa, laskowce i gruszki (w przypadku podlinkowanej "chyba"), śliwki (ale zupełnie inne!), porzeczki, cytrusy (w tym wyraźnie pomelo) czułam też w Meybol Chuncho - Peru 75 % Cacao Nativo. Ona jednak miała w sobie jeszcze więcej różnych owoców (ananasy, brzoskwinie i inne). 
Wiśnie, drzewa i dym skojarzyły mi się z kolei z Meybol Vraem - Peru 72 % Cacao Nativo, ale te były zupełnie inne. Przede wszystkim różni je słodycz, bo podlinkowana to mnóstwo bananów, dzisiejsza miód.


ocena: 8/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy kupię znów: bardzo możliwe

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 25 kwietnia 2023

Eko Gram The Real Creamed Coconut

Kocham pasty 100% z orzechów - mój sposób na nie to jedzenie po prostu łyżeczką. Nakładam do specjalnej miseczki, końcówkę już ze słoika i oglądam ulubione filmy (w kółko te same). Po prostu uwielbiam takie łyżeczkowanie, cały ten proces. Pasty 100% z kokosa widuję ostatnio coraz częściej, ale nie sądziłam nigdy, by akurat one nadawały się do czegoś takiego. Tym bardziej, że moją pierwszą i dotąd jedyną wspominam niezbyt miło. Basia Basia Manna kokosowa Kokos + nic więcej nie podeszła mi. A jednak po pewnym czasie w głowie pojawiła mi się myśl, że może trafiłam na kiepską pastę kokosową. Może to po prostu fakt, że wiele propozycji tej marki do mnie nie przemawia. Ewentualnie też to, że po prostu to była tak dziwna nowość dla mnie, że "coś nie pykło". Kokosowi postanowiłam więc dać jeszcze jedną szansę, innej marki. Kremowi, o którym czytałam pozytywne teksty.

Eko Gram The Real Creamed Coconut to w 100 % zmielony miąższ orzecha kokosowego; firmy Michał Pelc Anagram.

Po otwarciu poczułam delikatny, ale bardzo przejrzysty zapach kokosa. Dominował przede wszystkim kokos wiórkowy, acz pojawiło się też skojarzenie z dobrymi białymi czekoladami z kokosem, ewentualnie pralinkami kokosowo-czekoladowymi najwyższej klasy. Gdy wąchałam wersję suchszo-stałą, krem zalatywał trochę olejem kokosowym. Po ogrzaniu ta nuta była prawie nie do wyłapania, a całość wydawała się bardziej... słodko-maślana? 

Kremy z kokosa są czułe na temperaturę, ale trzymany w chłodnym jesienią mieszkaniu ten krem był po wyjęciu z szafki i otwarciu twardy i bardzo zbity. Wyglądał na suchy, z miejscami wydzielającym się trochę olejem. W starciu z łyżką sprawiał wrażenie kruchego, ubitego tłuszczu.

Gdy z trudem wygrzebałam porcję, jaką miałam zjeść do miseczki, postawiłam ją na szklance z wrzątkiem, by ją ogrzać. Stała tak nie więcej niż 2 minuty. Dzięki temu zmieniła się w gęstą, ale już miękkawą i nieco ciągnącą masę. Końcówce z kolei zgotowałam krótką kąpiel wodną. Dzięki niej też przybrała miękką, tłusto-kremową formę. Zrobiła się wręcz nieco ciągnąco-lejąca. (Podgrzałam dopiero końcówkę, którą miałam kończyć ze słoika, bo za nic nie naraziłabym jedzenia na kilkukrotne zmienianie jego temperatury, czyli podgrzewanie, i tym samym formy.)
Wreszcie był to krem - szokująco leciutki, mimo że wciąż lekko tłusty. W zasadzie... ta tłustość jakoś się schowała, udawała, że nie istnieje. Krem był niczym wilgotnie-tłustawy puszek, mousse. Chwilami nieco lepkawy. Wciąż jednak zachował pewną masywność, sytość. Doszukałam się w nim też jakby drobnej śliskości, mimo że dał się poznać jako proszkowo-pylisty. Okazał się pełen zmielonych na drobno wiórków kokosowych oraz rozpuszczających się, malutkich grudek, które też wiórki udawały. Kojarzyło się to trochę z bardziej chrzęszczącą (trochę jak chałwa?) kaszą manną z lekko proszkowym efektem.
Gdy jadłam, chmurkowa masa dość szybko rozpływała się w ustach, zdradzając lekką oleistość. Otłuszczała nią usta, ale nie przytłaczała. Nie była ciężka. Pozostawiała po sobie drobinki i trochę większych kawałków wiórków o niemal twardo-soczystej, trzeszczącej strukturze. Wydały mi się aż zaskakująco świeże (nie zawilgocone czy coś).

W smaku dosłownie przez pierwszy ułamek sekundy krem wydał mi się trochę mdły. Pojawiła się zgłuszona, nieśmiała słodycz. Wiązała się z nieco chłodnym, złudnie słodzikowym efektem. Pomyślałam przy niej o rześkim cukrze kokosowym, a raczej właśnie tym jego efekcie. Gdy próbowałam wersję o twardej konsystencji, z łatwością wyczułam tu olej kokosowy, jednak w przypadku kremowej, był on ledwo uchwytny. Tak czy inaczej zaraz słodycz znacząco wzrosła. Była w pełni, aż zaskakująco kokosowa. Czysto kokosowa.

Mignął mi orzech kokosowy i nutka słodkich, delikatnych migdałów. Zasugerowały wytrawność, ale odeszła na tyły. Przodowała słodycz.

Słodycz miała uroczy charakter, a przy tym czysto naturalne pochodzenie. Połączyła w sobie smak kokosa typowo wiórkowego, który przełożył się na skojarzenie z białą czekoladą z wiórkami, ze smakiem śmietankowo-maślanego kremu.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wyobraziłam sobie kokosowe pralinki nadziane kokosowo-maślanym, śmietankowym kremem. Krył lekko orzechowo-migdałową nutkę, sam w sobie kokos dał się poznać właśnie jako taki z orzechową naleciałością. Zrobiło się bardzo mlecznie-śmietankowo... w zasadzie niemal mleczniusio-słodziusio. Pasta ta mogła by być jakaś zdrową, szlachetną wariacją na temat Raffaello, acz tak bezpośrednio z nimi się nie kojarzyła. Prędzej może z idealizowaną wersją Princessy? To słodycz o wiele głębsza, choć... raz po raz mdławo-oleista nutka się wyłaniała. Nie była zbyt istotna.

Wersja kremowa wydała mi się lekko słodsza od twardej. Słodycz w pewnym momencie dosłownie zagrzmiała, zbliżyła się do poziomu przesady, ale zatrzymała się tuż przed granicą. Z czasem, gdy więcej kremu zniknęło, a na język wyraźnie wyległy drobinki wiórków, okazały się mocą napędową kokosa. Tym razem już bardziej wiórkowego. Czyli w zasadzie wciąż słodkiego, ale w charakterniejszy sposób.

Po zjedzeniu został posmak bezkreśnie kokosowy, i to na różne sposoby. Słodziutko mleczny kokos mieszał się z kokosem wiórkowym. Ujawnił się jednak także goryczkowaty olej kokosowy.
Czułam się nieco zatłuszczona, ale tragedii nie było. Gdy się przesadzi z ilością, potrafi nieco zmulić. 

Krem wydał mi się dobry do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie, jak w zasadzie miałaby wyglądać lepsza pasta 100% z kokosa. Świetnie wyważył, że tak powiem, wszystkie rodzaje kokosowości. Jednocześnie nie rozkochał mnie w sobie, bo... chwilami wydawał się osobliwy. Można jednak się w to wkręcić. Nie często jednak. Obłędnie kokosowy, wyraźnie i w pełni naturalnie słodki. Bardzo kremowy wydźwięk wraz z konsystencją "lekkawego" (dziwnie lekko-ciężkiego?) kremu z mnóstwem zacnych wiórków sprawiły, a także chowająca się tłustość kupiły mnie w pewnym sensie.
Na pewno był lepszy od bardziej tłuszczowej Basia Basia Manny kokosowej Kokos + nic więcej.


ocena: 9/10
kupiłam: Rossmann
cena: 12,99 zł (za 250g; promocja)
kaloryczność: 610 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: 100% miąższ kokosa

poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Chapon Haiti ciemna 75 %

Na moje nieszczęście, im mniej zostawało mi czekolad Chapon, tym bardziej miałam na nie ochotę. Zwłaszcza, że jedną z nich była tabliczka z haitańskiego kakao, którego się zbyt często nie spotyka. Mimo że sam region nigdy szczególnie mnie nie zachwycił, tutaj sobie myślałam, że w wykonaniu Chapon... może to zrobić.

Chapon Haiti to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z Haiti.

Po otwarciu poczułam orzechy laskowe, acz nie same w sobie a jako baza czekoladowo-orzechowego kremu-smarowidła (może w dodatku dosłodzonego miodem?), a także słodycz suszonych fig i maślanego karmelu. Wszystkie wydawały się słodziuteńkie. Miały w sobie także pewną łagodność, mieszającą się z ciepłem... Trochę palonym, trochę herbacianym. Do herbaty dołączyło sporo słodkich kwiatów (raczej suszonych), sugerujących dosłodzenie jej miodem. Nutka ziemi dbała o poważniejszy wydźwięk, a tu i tam pobrzmiewały czerwone owoce... Jakby zrobiono herbatę z nimi. Czułam soczysty kwasek... niby wiśniowy, ale wiśnie... były jakieś na maksa słodkie, jakby aż za słodkie jak na wiśnie. Wyłapałam też chyba pomarańcze.

Tabliczka była twarda i masywna, co przełożyło się na bardzo głośne trzaski podczas łamania. Kiedy kawałek uderzał - choćby leciuteńko - o drugi, stukał niczym gruba drewniana pałeczka pusta wewnątrz.
W ustach czekolada rozpływała się gęsto-kremowo. Częściowo zachowywała zbitość, wydając się jakby wręcz jędrną jak niektóre owoce, a częściowo pokrywała podniebienie mazistymi smugami. Przywodziły na myśl smar. Wszystko to robiła błogo powoli, coraz bardziej stając się po prostu gładkim i zbitym kremem, odlegle kojarzącym się z masłem.

W smaku od początku czułam wysoką słodycz suszonych fig. Rozeszły się śmiało, a zrobiły to na lekko kwaskawym tle.

Tło to składało się z początkowo niedookreślonego kwasku i suchej, rozgrzanej słońcem ziemi. Nadała poważnego charakteru całości, a potem tchnęła pewną suchość w kwasek, co zaobfitowało w kiepsko podsuszone, cierpkawe owoce. Między innymi figi, ale też czerwone... Suszone i kandyzowane? Prawie na pewno żurawina, ale w towarzystwie innych.

Gorzkość ruszyła szybko nie tylko rosnąć, ale też wkraczając wszędzie. Napływała z każdej strony, jednak mimo wszystko nie była smakiem wiodącym. W dużej mierze ziemista, zaserwowała też mnóstwo orzechów w skórkach... chyba głównie laskowych. Były delikatne (niemal maślane?) i słodkie (mimo że też gorzkie od skórek).

Do słodyczy suszonych fig dołączyła maślaność, po pewnym czasie stając się maślanym karmelem. Wydał mi się nieśmiały... delikatnie palony, ale jednak to było istotne. Myślałam o nim raczej jako o palonym cukrze. Kwasek go podkreślał - ten podkradający się do karmelu wydawał się bardziej kwiatowy, trochę figowy. Maślaność jak już się pojawiła, nie zamierzała odpuścić. Trochę więc trwała przy tym wątku, trochę zaglądała do innych.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa rozgrzana ziemia nieco odpuściła na rzecz herbaty. Gorzkawa, ciemna liściasta herbata musiała być zaparzona ze wspomnianymi już suszonymi i kandyzowanymi owocami. Jakimiś niedookreślonymi czerwonymi. Myślałam o wiśni, ale dziwnie słodkiej. Może to pod wpływem płatków kwiatów, jakie też znalazły się w naparze?

W pewnej chwili jednak orzechy, już mniej jednoznaczne z racji wszechobecnej maślaności, zaczęły przygłuszać herbatę, walczyć z nią. Uwypukliły za to cierpkość. Ta bezpośrednio z nimi związana przywołała myśl o mocno kakaowym kremie orzechowym z cierpkością kakao właśnie, a w owocach podkreśliła wiśnie.

Wiśnie i... niezbyt dojrzałe, kwaśne winogrona czerwone/różowe? Nagle wyłapałam też świeże figi. Wraz z nimi rozłożył się bukiet kwiatów. Oprócz wysokiej słodyczy, do której też się dołożyły, kryły lekki kwasek. Taki kwiatowo-roślinny... Możliwe jednak, że i jakiś cytrus się tam wkradł.

Herbata ostała się jedynie jako ciepło, w orzechach budząc prażoną nutkę. Znowu wyłoniły się wyraźnie laskowe. Rozgrzana ziemia z ochotą je przygarnęła i splotła z nimi. Czyżbym i dym wyłapała? Wszystkie wydawały się skąpane w słońcu. Do tego wyległa przy nich dość mocna maślaność, poniekąd przymilając się do orzechów (walcząc o wydźwięk orzechowego kremu?).

W oddali zamajaczyła wizja pomarańczy dojrzewających w słońcu i może właśnie kwiatów pomarańczy? Kompozycja nie szczędziła słodyczy kwiatów, zmieszanych z niezbyt jednoznacznymi owocami czerwonymi.

Posmak należał do rozgrzanej ziemi i prażonych orzechów (laskowych?), może wręcz dymu... ten łączył gorzkie nuty i owoce lekką cierpkością. Z owoców wyraźnie czułam kwaśne różowe winogrona i słodkie wiśnie, co na zasadzie kontrastu podkręciła silna maślaność. Całość wygładziły kwiaty i figi - jedne i drugie zarówno suszone i bardzo, bardzo słodkie, jak i świeższe, odrobinkę kwaskawe.

Całość bardzo, bardzo mi smakowała, ale dziesiątkowego szału nie zrobiła. Gorzkość rozgrzanej ziemi i orzechów, odrobina herbaty były cudowne, figi i suszone, i świeższe, ogrom kwiatów - także. Szkoda tylko, że słodycz nie kończyła się na nich. Karmel tu jakoś kiepsko wyszedł. Owoce czerwone, głównie wiśnie i czerwone winogrona, chwilami były... też jak nie one. A to aż nienaturalnie słodkie (jak kandyzowane), a to niedojrzałe czy, jak inne owoce, niedosuszone... A jednak dość poważny, ciepły wydźwięk sprawił, że wcale tak za słodko nie było. Lekki kwasek różnego pochodzenia był przyjemny, acz też nie zawsze dobrze wpasował się w resztę. Przeszkadzała mi wszędobylska maślaność. Na szczęście wszelkie minusy są małe.

Standout Chocolate Cap-Haitien Haiti 70 % była też herbaciana, ale o wiele bardziej. Do tego drzewna. Mimo to, Standout przegrała swoją "niegorzkością". Słodko-kwaskawe nuty czerwonych owoców i roślin (w przypadku Chapon nie było to oczywiste, Standout zaserwowała kwaskawe orzeszki piniowe) działały w podobny sposób. Czekolady niby inne, ale sporo je łączy.


ocena: 9/10
cena: 7,20 € (za 75g)
kaloryczność: 569 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 23 kwietnia 2023

Vivani Superior Dark / Edel Bitter 89 % Cacao Peru ciemna

Po zmianach Vivani już w ogóle mam do nich mieszane uczucia. Wydaje mi się, że marka nieźle radzi sobie z łatwiejszymi czekoladami. 89% była już na granicy, więc nie wiem, czy po 99% kupiłabym obiekt dzisiejszej recenzji (a tak... nawet nie pamiętam, kiedy ją kupiłam). Przy takiej ilości łatwo czuć niedociągnięcia właśnie odnośnie samego kakao, czy się z tłuszczem kakaowym nie przedobrzyło itd.  Tak się jednak stało, że kupiłam i tabliczka czekała w komodzie.

Vivani Superior Dark / Edel Bitter 89 % Cacao Peru to ciemna czekolada o zawartości 89% kakao z Peru, słodzona cukrem kokosowym.

Po otwarciu rozbrzmiał zapach melasy, z którym wiązała się stonowana, ale bardzo znacząca słodycz. Melasa w zasadzie dominowała. To też trochę karmelu, acz specyficznie rześkiego (od razu rozpoznałam efekt cukru kokosowego) oraz poważniejsze tony drzew, palonego drewna i kawy. Także palonej, czarnej. Te nuty ze słodyczą powiązał kokos o orzechowym charakterze. W kompozycji sporo miejsca zajęła soczystość, z kolei łącząca się harmonijnie z rześkością. Tu pojawiły się lekkie, jakby wodniste, a zarazem bardzo słodkie egzotyczne owoce: pitaja, lychee, może papaja. Podkreślała je odrobinka cytryny i chyba mandarynki, ze wskazaniem na ich skórki.

Twarda tabliczka trzaska średnio głośno i głucho.
W ustach potrzebowała chwili, by się rozkręcić, po czym rozpływała się w średnim tempie. Była mazista i oleiście tłusta (śliska?), ale nie ciężka. Miękła i z ochotą się gięła. Wydała mi się nawet lekko wodniście-rzadkawa, raczej gładka.

W smaku pierwsza rozeszła się słodka gorzkość. Dosłownie - słodycz i gorzkość były jednością. Ułożyły się w melasę. Ta w zasadzie była wyczuwalna cały czas i zabiegała o dominację. Dołączył do niej mocno palony aż do goryczki, karmel; wyraźnie palony cukier. Nie było to jednak ciężkie, bo słodycz przeszył lekki, rześki chłód.

Gorzkość dobrała sobie ziemię i dym, węgiel. Rosła, robiąc się coraz bardziej złożoną.

Zmotywowały ją do tego kwaskawe przebłyski. Część mogła też pochodzić od samego dymu, jakby to on był gorzko-kwaskawy... a część wniosła ogrom soczystości i rześkość. Na pewno czułam skórkę cytrynową, bardziej niż resztę owocu, więc oprócz lekkiego kwasku rozkręcała się gorzkość.

Dym zaczął robić się dziwny... Jakby wilgotny. Jakby jakieś rześkie i goryczkowate, ziołowe kadzidło zalać wodą? Jakby tliło się? Kadzidło niosące woń mięty...? Pomyślałam też o chłodnej mgle, jej rześkości i specyficznym zapachu.

W tym czasie ziemię, węgiel i dym, który trzymał się ich, zaczęła osładzać melasa. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam kokosa o bardzo orzechowym wydźwięku. Pojawiły się drzewa i gorzka kawa. Kokos połączył je jeszcze spójniej ze słodyczą. Odnotowałam w tej mieszaninie nawet pewną ostrość. Najpierw wydała mi się ziemista, lecz z czasem... melasa podyktowała jej korzenność, ze znacznym udziałem lukrecji. Trochę tonowała ją ziołowo-miętowa (?) woalka.

Mgła w tym czasie też wypełniła się słodyczą, ale inną. Ta była egzotyczna i lżejsza. Pomyślałam o nieco mdławej papai, a potem o już słodszym lychee i pitai (smoczym owocu). Dojrzałych i soczystych... ale trzymających się na dalszym planie.

Kwaski z początku też soczystość podkręcały. Cytryna zmieniła się w słodsze pomarańcze i mandarynki, które za sprawą melasy wydały mi się korzenne. Dobiegła do nich ostra, jakby nieco ziemista (?) lukrecja i goździki.

Ziemia i drzewa łączyły się jako zawilgocone korzenie... Dym... był jakby efektem zagaszonego, cytrusowo-ziołowo-kokosowego kadzidełka.

W posmaku została rześkość karmelu i lukrecji (które odegnały melasę - ta już tylko jako echo chyba  troszeczkę pobrzmiewała), a także soczystość owoców... raczej tych egzotycznych, ale niejednoznacznych. Może i świeża morela do nich dołączyła? Odrobinka cytryny? Na pewno czułam ostrawo-słodką lukrecję, wraz z jej efektem chłodzenia-gryzienia w język.

Czekolada mi smakowała, ale wydawała mi się za bardzo melasowa; cukier kokosowy za bardzo się rządził, mimo że słodycz nie była wysoka. On po prostu miał dosadny smak i wgryzł się we wszystkie wątki. To jemu przypisałabym rześkość, pewien chłód. Owoce egzotyczne, choć też rześkie, w zasadzie nie były mocno wyczuwalne. Cytrusy już łatwiej z pewnością nazwać. Sporo ziemi, drzew i dymu o ciekawym wydźwięku to spore zalety tej tabliczki. Mam mieszane uczucia do "smaku mgły", bo poniekąd był mdławy, ale... niespotykany i pasujący. Wyraźnie czułam kokosa, co było miłą niespodzianką w zasadzie (chociaż tyle dobrego zdziałał cukier kokosowy - bo chyba on?).
Dobra czekolada, ale nie zachwycająca, tym bardziej, że konsystencja była po prostu... nieprzyjemna. Licha i wodniście rzadka. Znikało to łatwo, że jakby nie dawało szansy nasycić się wszystkim, czego można się w niej doszukać.


ocena: 7/10
kupiłam: nie pamiętam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 637 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier kokosowy 9,5%

sobota, 22 kwietnia 2023

(Sądecki Bartnik) Miodna Kraina Miód Gryczany

Gdy pewnej soboty, jak to raz w miesiącu mam w zwyczaju, wybrałam się z ojcem do Auchana (jak my to żartobliwie czytamy "oszołoma"), od Mamy usłyszałam zlecenie, by kupić jej jakiś niezły, niedrogi miód. A że u nas jada się tylko gryczane, ostatnio żadna próbowana marka nie satysfakcjonowała, po telefonicznej konsultacji z Mamą wybrałam jakiś po prostu nam nieznany i nie najtańszy, jaki był. Jak się okazało już w domu, jednak w pewnym sensie znany, bo to ukryty Sądecki Bartnik (na blogu już jest w wersji dla Carrefoura). Nie rozumiem, po co producenci aż tak się chowają i występują pod dziesięcioma różnymi logo. A jednak... mam wrażenie, że czasami te robione pod markety są lepsze niż spod własnego logo (przykład: Sante Go On Peanut Butter Smooth 100 % Peanuts a Sante dla Auchan Peanut Paste Smooth 100%) - może dyktują one jakieś standardy? Miód postanowiłam sprawdzić i tak.

Miodna Kraina Miód Gryczany to pszczeli nektarowy miód gryczany wyprodukowany przez Gospodarstwo Pasieczne Sądecki Bartnik; tu w słoju 900g.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny, słodki zapach kwiatów, z wyraźnym motywem cierpkawej gryki. Trochę drapało to w nosie, ale niewątpliwie było głębokie i szlachetne. Czuć, że to dobry, ciemny miód. Słodki, ale nie słodki tandetnie.

Gęstość wydała mi się cudownie wysoka, mimo że lany układał się w szybko znikający stożek, a kropelka "posadzona" na powierzchni jakiś czas trzymała kształt kulki, po czym płynęła. W ustach był jeszcze gęstszy, niż wydawał się wcześniej. Bardzo, bardzo gęsty.

W smaku przywitał się wysoką słodyczą, której jednak nie brakowało charakteru i głębi. W pierwszej chwili wydał mi się wprawdzie słodko-słodki; słodki, jak to tylko możliwe w dość przeciętny, miodowy sposób, jednak zaraz w głębi pojawiły się kwiaty. Głębia ta niepodważalnie należała do dobrego, acz bliżej nieokreślonego miodu.

Zaraz jednak w miodowo-kwiatowo zasładzającej toni, rzeczywiście pojawiła się nieśmiała gryka. Była delikatna, niemniej do wyłapania, gdy się skupić. To niepodważalnie ciemny, acz może adekwatniej będzie rzec "ciemnawy", miód. Z czasem bowiem słodycz znów zaczęła dominować i jakby zalała motyw gryczany. Miód końcowo wydawał się znów po prostu słodko-słodki, przeraźliwie słodki i aż słodziuteńki  w wydźwięku. Można by zapomnieć, że to ciemny miód.

A jednak posmak się obronił, bo gryczaność wyszła w nim już nieco bardziej wyraźnie. Oczywiście czułam też wysoką słodycz, aż za wysoką (zwłaszcza jak na miód ciemny). Utrzymywał się raczej krótko.

Całość uważam za dobrą, ale jednocześnie niesatysfakcjonującą. W tej cenie to po prostu spoko miód z leciuteńką nutką gryki, ale... jak nie wczuwać się, a jeść go np. na kanapkach, to ten akcent w ogóle może uciec. W dodatku bardzo słodki, nawet jak na miód.

Próbując, przypomniałam sobie, że skądś już znam połączenie zacnie gryczanego zapachu i w gruncie słodko-słodkiego, mało gryczanego smaku - toż to Sądecki Bartnik! Zaczęłam szukać, co napisano na słoiku - miałam rację. Uważamy go z Mamą za najlepszy (najmniej zły?) z tych gorszych, ogólnodostępnych miodów gryczanych, więc... zakup w miarę udany. Przynajmniej był tani i nie smakuje źle (bo wiemy, że i Sądeckiemu Bartnikowi zdarzy się wypuścić do sklepów jakiś kwaśniejszy słoik).
Mama miała to samo zdanie: cudownie gęsta konsystencja, ładny zapach i czuć, że miód jest dobry, ma głębię i nie jest czysto i tandetnie słodko-słodki, ale ona w sumie gryki nie czuła. Stwierdziła, że zasługuje na nieco wyższą ocenę niż podlinkowany we wstępie, ale też nie za wysoką.


ocena: 6/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: Auchan
cena: 32,69 zł (za 900g; Mama płaciła)
kaloryczność: 333 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

piątek, 21 kwietnia 2023

Meiji THE Chocolate Bean to Bar 70 % Dominican Republic ciemna z Dominikany

Gdy zjadłam, już dość dawno, wszystkie posiadane japońskie czekolady rzemieślnicze Meiji, zastanawiałam się, czy dane mi jeszcze będzie wrócić do tej marki. Gdy wyszły ich nowości, wyglądające w zasadzie na zmianę linii czekolad plantacyjnych, jaką oferują, odpowiedź sama przyszła. Po prostu wiedziałam, że muszę je kupić. Acz tym razem Ebay mnie nieco zdenerwował. Na szczęście jednak tabliczki wreszcie były moje. Zaczęłam od tej, bo jakoś tak pomyślałam, że z Dominikany ostatnio niewiele jadłam, a i ta miała najkrótszą datę.

Meiji THE Chocolate Rich Cocoa Series Bean to Bar 70% Dominican Republic to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Republiki Dominikany.

Po otwarciu uderzył zapach palonej kawy ze słodko-ostrym, cynamonowym tłem. Poczułam trochę śmietanki, co przełożyło się na myśl o wyjątkowo mocnej w kawę cynamonowej latte. Było w tym też coś trochę duszno-ciastowego, truflowego - choć wciąż w głowie mi siedział twór kawowo-cynamonowy. Choć kawa dominowała, nie brakowało soczystości. Obok bowiem stały słodziutkie truskawki i maliny, także z cynamonem. Może też trochę owoców leśnych? Na pewno był też świeżo wyciśnięty sok z grejpfruta i kwaskawy splot cytrusów różnych.

3 małe tabliczki, które znalazły się w kartoniku, trochę lśniły i obiecywały kremowość. Przy łamaniu trzaskały średnio głośno, ale były bardzo twarde w gęsty sposób. Przekrój miały proszkowo-ziarnisty. Przy odgryzaniu kęsa jednak twardość trochę znikała, a ja miałam wrażenie wgryzania się w utwardzony, proszkowy krem maślany.
W ustach rozpływały się łatwo, acz w tempie umiarkowanym. Czekolada zmieniała się w maślany krem z leciutko wodnistym efektem. Pokrywała usta, podniebienie średnio gęstymi tłusto-śliskawymi smugami, trochę je zalepiała. Nagle pojawiała się rozrzedzająca je wysoka soczystość. Na jaw wyszła też proszkowość / pylistość, mimo bazowej gładkości. Końcowo całość znikała soczyście-wodniście, pozostawiając tłuste usta.

W smaku pierwsza pojawiła się gorzka ziemia. Prędko zaczął nasączać ją słodko-gorzki, charakterny grejpfrut. Ziemia rozkręcała się, uwalniając coraz  to kolejne czarne, coraz wilgotniejsze warstwy. Powoli niektóre z nich przechodziły w kawę.

W tym czasie pojawiła się słodycz. Należała do ciastek cytrynowych, wiązała się z nią ciepło-pieczona nuta. Cytrusy zarezerwowały trochę miejsca dla kwaśności. Wypiek zawarł w sobie duszną mgiełkę, która zaraz przywołała ciasto kawowo-truflowe. Z nutką bardzo słodkiego i jednocześnie cierpkiego likieru (kawowego? kakaowego?).

A kawa lała się bez opamiętania. Ziemia została w tle, ale wciąż była dobrze wyczuwalna. Kawa pokazała, jak mocno jest palona, po czym pozwoliła sobie złagodnieć.

W kompozycji pojawiła się maślaność i śmietanka, acz kwasek cytrusów dopowiadał też coś charakterniejszego - twaróg, kefir...? W zestawieniu z kawą nabiał zaobfitował w latte. Było mocno kawowe, jakby dodano tam więcej kawy niż normalnie, i to mocnej. Szybko okazało się, iż to latte cynamonowe. Słodko-ostro-goryczkowate.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźnie poczułam ostre goździki, walczące o charakterną ziemię. W ich ostrość wlał się kwasek cytrusów i przez ogólnie gorzki smak, cytrynę rozgoniły czerwone grejpfruty. Do tego trochę cytrusów różnych, a także owoców trochę bardziej mieszanych, egzotycznych.

Mocno kawowa cynamonowa latte zmieniła jakąkolwiek maślaność w orzechową nutę. Orzechy z kolei przywołały słodycz. Też była korzenna, lekko karmelowa i na pewno ciepła. Może wciąż trochę ciasteczkowa?  W pewnym momencie wydała mi się lekko przesadzona i drapiąca (do pary z ostrością korzennych przypraw).

Po wzroście słodyczy owoce mignęły mi czymś słodko-soczystym, kwaskawym i niejednoznacznym... Cierpki melon? Kwaskawe jabłko? Coś, czego nie umiałam nazwać, aż nagle stało się nieistotne, bo na przód wyległy bardzo słodkie truskawki i owoce leśne. Truskawki jako dżem? Dołączyły do nich maliny. Wydawały się niemal pudrowe czy... trochę likierowo-nalewkowe przez cierpkość i powagę ogółu? A jednak też kwaśniejsza wiśnia wkradła się wśród nie. Również jako syrop wiśniowy? Truskawki i maliny także z ochotą przystały na cynamonowe doprawienie. Cytrusy jednak, cytryna i grejpfrut, wciąż nieco przełamywały to wszystko. Mimo to, z czasem robiło się już za słodko.

Lekka goryczka owoców i przypraw pod koniec zasugerowały trochę ziół, a w kawie podkreśliły cierpko-palony aspekt dymu. Wydaje mi się, że odnotowałam też nutę kakao w proszku.

W posmaku została cierpkość zmieszana z goryczką kawy i ziemi, ale też grejpfruta z cynamonem. Osładzały je malinowo-truskawkowe dżemy, może nawet likier. Wszystko to zamknęła maślano-śmietankowa ramka. To miało ciepły, mimo że bardzo soczysty, wydźwięk. Niestety jednak chyba trochę wyłoniło się kakao w proszku (acz też o pełnym, ziemistym charakterze).

Czekolada bardzo mi smakowała. Ogrom wyrazistej kawy, podkreślonej ziemią i grejpfrutem były cudowne. Cytrusy i ich kwaśność, a potem niemal słodziutkie dżemy truskawkowo-malinowe, z dobiegającymi różnymi, niejednoznacznymi owocami przełożyły się na mocno owocową kompozycję. A jednak nie była ona taka owocowo-lekka, bo ciepły cynamon, latte cynamonowa i korzenność ogólna zadbały o pikanterię i właśnie ciepło. Może chwilami było trochę za słodko, ale i gorzkość czy kwaśność miały zacną moc. 
Jedyne, co mi się nie podobało to tłusta konsystencja i wodniste znikanie. Mimo to, wydała mi się pełniejsza od dawnych Meiji. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie wystawić 10, no ale jednak nie. W końcu bowiem i słodycz zaczęła mi trochę za bardzo przeszkadzać.
Przypomniała mi Meiji The Chocolate Bean to Bar 70 % Elegant Bitter z paroma podobieństwami w postaci kawy, dżemu malinowego, owoców leśnych i pikanterii, która to jednak dodała do tego brazylijskie nuty (choćby orzechy, owoce też inne, a kawa była tam palona, nie latte czy coś).


ocena: 9/10
kupiłam: ebay
cena: $6,99 (za 50g)
kaloryczność: 605 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku, emulgator