sobota, 30 września 2023

Zotter Bier & Malzkrokant / Beer & Malt ciemna mleczna 50 % z czekoladowo-piwnym kremem z nugatem z orzechów laskowych i piwem oraz karmelizowanym słodem

Ostatnimi czasy uznałam, a właściwie po prostu dotarło to do mnie, że z nadziewanymi czekoladami mi nie po drodze. Owszem, jak jakaś jest zrobiona dobrze, czuję to i potrafię przyznać. Jak jednak przychodzi taką jeść, nie sprawia mi to takiej przyjemności, co jedzenie czystej ciemnej. Jednego nowego nadziewanego Zottera jednak uznałam, że przygarnę, choćby przez wzgląd na "stare dobre czasy", kiedy to wyczekiwałam sezonowych nowości co pół roku. Tym razem (wiosną 2023) nie widziałam niczego dla siebie, acz w końcu wybrałam... czekoladę z piwnym nadzieniem, mimo że nie lubię i nie pijam piwa. Po prostu to na tyle niecodzienna opcja, ze składników takich, że pomyślałam, iż może mimo wszystko i ja odnajdę w niej coś tam, co mi jakoś do gustu przypadnie. Z tego co poczytałam, piwo dodano do niej nie byle jakie, bo rzemieśnicze nazwane na cześć jedynej austriackiej kolonii na Oceanie Indyjskim, Wysp Nicobar (w pobliżu Malezji i Singapuru), w której pito pewne niezwykle mocne ale. Swoją drogą, kolonia nie przetrwała za długo. Pamięć o piwie natomiast tak. Nicobar ma być jego "wskrzeszeniem". Piwo dodane do tej czekolady, Nicobar IPA, to wielokrotnie nagradzane India Pale Ale organicznego mikrobrowaru Gusswerk z Salzburga, który warzy przy użyciu tradycyjnej metody.


Zotter Bier & Malzkrokant / Beer & Malt to mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana czekoladowo-piwnym kremem zrobionym na bazie czekolady karmelowej, ciemnej czekolady 70% i nugatu z orzechów laskowych z piwem India Pale Ale (Nicobar IPA) oraz cienką warstwą siekanego i karmelizowanego słodu.

Po otwarciu poczułam wyraźny zapach mocnego, ciemnego piwa, podkreślonego kakaowo-słodowo-chmielową gorzkością. Spory udział w kompozycji miały orzechy laskowe - zwłaszcza wierzch wydawał mi się bardziej orzechowy, słodszy w nieco pralinkowo-karmelizowanym sensie. Całość pachniała także mlekiem, wysoką karmelową słodyczą, która nasiliła się po przełamaniu. Wtedy też polał się aromat piwa niczym tsunami, ale... całość sugerowała też mocniejszy alkohol - jakieś brandy czy whisky. Z racji karmelowości? To było aż w pewien sposób ciepło-pikantne ("korzenne" to chyba za wiele powiedziane).

Czekolada wydawała się masywna i tłustawo-kremowa. Przy łamaniu ogół nie trzaskał, ale był twardy. Nadzienie mimo masywności, wyglądało na plastyczne. Na pewno było maziste. Na oko słodu karmelizowanego nie widać, lecz - jak odkryłam - był umieszczony pod czekoladowym wierzchem, z racji czego ten łatwo odskakiwał.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i gęsto. Zalepiała usta w nieco mazisty, śmietankowo-maślany sposób. 
Nadzienie wyłaniało się spod niej dość szybko, choć rozpływało się ogólnie w tempie umiarkowanym. I spójnie z czekoladą. Było miękko-tłuste, ale masywne, bardzo maślane i kremowe w czekoladowy sposób. Trochę zalepiało, po czym rozpływało się, coraz bardziej rzednąc. Po pewnym czasie wypuszczało z siebie kawałki słodu. Te ulokowały się pod wierzchnią warstwą czekolady - trochę wtopiły się i w nią, i w nadzienie. Słód okazał się drobinkami i głównie łuskami, też jakby patyczkami siana.
Słód gryzłam dopiero na koniec, gdy reszta już zniknęła. Część wyszła delikatnie, trzeszcząco, mimo że niektórym drobinkom twardości nie brak. W większości jednak to łuski, które wypluwałam. Okropny, irytujący dodatek.

W smaku czekolada przywitała się wysoką słodyczą karmelu, który jakby osiadł na zaskakująco intensywnej, wręcz ziemistej gorzkości. Tę już po chwili poskromiła mleczność. Słodycz za to wzrosła.

Nadzienie w smaku w dużej mierze wydawało się kontynuacją smaku samej czekolady - okazało się niezwykle harmonijne, zgrane z nią. Wraz z jego czekoladową gorzkością, wypłynął też wątek maślano-mleczny. Leciutka goryczka o orzechowym charakterze rozchodziła się, przy czym wydawała się wpisana w czekoladowość.

Alkohol prędko zaznaczył swoją obecność - sama czekolada lekko nim przesiąkła. W pierwszej chwili wydał mi się bardzo mocny i tyle. Porządnie nadzienie, a wraz z nim alkohol, odezwało się dopiero po pewnym czasie. Cechowała je karmelowa słodycz, a także palona gorzkość. Należała do ciemnej czekolady z wyraźnie ziemistym wątkiem oraz słodu, zboża. Odnotowałam orzechy, początkowo niedookreślone. W  tym czasie jednak alkohol przedstawił się jako ciemne piwo, chyba wzmocnione nutami brandy, whisky czy czegoś mocnego i aż zasładzającego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa krem zaserwował więcej maślaności, trochę śmietanki, mleka... Słodycz też wzrosła, przy czym bardzo słodki, karmelowy alkohol nie odpuszczał. Wyłoniły się "orzechy chyba laskowe" w wydaniu słodko-nugatowym.

Na zasadzie kontrastu jednak wyłoniła się soczysta goryczka, nakręcająca smak piwa. Chmiel, kakao i ziemistość podkreśliły jego charakter. Alkohol znowu wydał się bardzo mocny, aż szczypiący w język. Kompozycja w pewien sposób przybrała na słodkiej pikanterii. Odnotowałam lekką korzenność, a słodycz karmelu wydała mi się mocniejsza i bardziej płytka. Na przód wyszło słodko-goryczkowate, mocno słodowe piwo. Z cytrusowym akcentem?

Z czasem sama czekolada zaczęła się wydawać bardziej maślano-słodka. Lekka cierpkość kakao zgrała się za to ze słodem, w zasadzie zlewając się w jedno.

Ssany, ciamkany i gryziony słód niewiele wnosił. Dużo zależało od tego, co się trafiło. Pojedyncze kawałki, dosłownie drobinki były cukrowo-goryczkowatymi pstryczkami, przypominającymi o piwie, jednak w większości w ustach zostawały łuski. Ten dodatek aż krzyczał "wypluj mnie", bo i niczym nie smakował.

Po zjedzeniu został posmak alkoholu, ewidentnie piwa. Czułam goryczkę słodu i kakao, pewną ziemistość, ale także przesłodzenie karmelem, niemal cukrowe... Nie tak jednak czysto cukrowe, bo z pikantnym tłem. Niewątpliwie to mocny alkohol (jakby wzmocnione piwo), ale i lekka korzenność.

Całość była smaczna, jednak tabliczka bardzo mi podpadła tym "karmelizowanym słodem" - to jakaś porażka, w większości łuski, niektóre w cukrowej otoczce. Tylko psuły efekt. A miały, co zepsuć. Sama czekolada mleczna była przyjemnie gorzka, a i w nadzieniu tej gorzkości nie brakowało. Ciemne piwo, ziemia, orzechy w palonym splocie sprawiły, że wysoka i rozgrzewająca, karmelowa słodycz nie męczyła. Alkohol był mocny, ale ciemne piwo i słód wciąż czuć wyraźnie. Podobało mi się, że ta czekolada była tak ewidentnie piwna, ale nie gubiąca czekoladowości. Zaskakująco "ciemno" wyszła, wcale nie tak mlecznie słodko. A jednak ten słód, a w zasadzie łuski, denerwował bardzo. Gdyby nie on, mogłabym to uznać za doskonałą piwną czekoladę i z ochotą zjadłabym całą. Przez okropne łuski, dokładnie po 24 gramach czekoladzie podziękowałam. I aż dziwnie mi to oceniać - tabliczka jest świetna, ale przez te łuski zupełnie nie do jedzenia.

Reszta trafiła do Mamy. Powiedziała: "Przepyszna! Kojarzy mi się z takimi szlachetnymi, naprawdę dobrymi truflami, cukierkami czekoladowymi, mocno alkoholowymi. Jakby z rumem. Byłaby idealna, gdyby nie te łuski do wypluwania. Okropny pomysł, żeby dodać coś takiego. A ogólnie ona taka aż ciężka, że najeść się można, specyficzna. Dobra, bardzo dobra, ale z alkoholowych czekolad to wolę np. Lindta Whisky, choć to zupełnie dwa inne światy."


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 18,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 509 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, piwo Nicobar India Pale Ale (zawiera słód jęczmienny), mleko pełne w proszku, mleko karmelizowane w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), syrop ryżowy, brandy piwna, orzechy laskowe, odtłuszczone mleko w proszku, cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól, sproszkowany chmiel, sproszkowana wanilia, cynamon, kardamon, anyż gwiazdkowaty

czwartek, 28 września 2023

Ethicoco Craft Chocolate 75 % Venezuela Origin ciemna z Wenezueli

Przygoda z rzemieślniczymi, brytyjskimi czekoladami Ethicoco niestety dobiegła końca, oto przyszło mi sięgnąć po ostatnią czekoladę. Zarówno ostatnią zakupioną, jak i w ogóle, bo więcej czystych ciemnych w asortymencie nie mają.

Ethicoco Craft Chocolate 75 % Venezuela Origin to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Wenezueli.

Po otwarciu poczułam lekko kawowy, ziemisty zapach zestawiony z owocami czerwonymi o nieco pudrowym charakterze. Pomyślałam też o malinowo-truskawkowym serku homogenizowanym. Słodkim, delikatnym i specyficznie ciężkawym, ale jakby też... nieco poprzełamywanym kwaskiem soczystszej, suszonej żurawiny? Takiej jednak typowo dosłodzonej... Z owoców czułam też pomarańczę - oczami wyobraźni widziałam karmelizowane plastry, choć i soczystość pojawiła się. Jakby wypływała, ta pomarańczowa, z korzenności należącej do kory cynamonu, kardamonu i gałki muszkatołowej. Wszystko chwilami wydawało mi się muśnięte odrobiną kwiatów.

Gruba tabliczka była twarda. Przy łamaniu trzaskała średnio głośno, jakby w stłumiony, zawilgocony sposób. Wydawała się właśnie zawilgocona, kremowo-masywna i tłusta już w dotyku.
W ustach rozpływała się w tempie średnio-wolnym. Była bardzo konkretna, gęsta i faktycznie kremowo tłusta. Dość długo zachowywała kształt, acz prędko miękła. Lepko pokrywała podniebienie, stając się śmietankowo-maślanym, maziście tłustym budyniem lub raczej jego grudką.

W smaku pierwsza przemknęła słodka i soczysta pomarańcza, goniona przez znacząco wyższą słodycz miodu i wanilii. Miód... wydał mi się dziwnie drzewny, sam w sobie jakby palony, ale nie budujący palonego klimatu... Nagle stało się jasne. Toż to syrop klonowy! 

Kolejna rozeszła się kawowa gorzkość. Podkreśliła ją ziemia... choć już po chwili do kawy dostała się śmietanka, która próbowała ją łagodzić. Ziemia, jakby zrezygnowana, częściowo odeszła na tyły. Kawa jednak, choć raczej mleczna, nie zapomniała o delikatnej gorzkości zupełnie.

W tym czasie kompozycja zrobiła się znacząco maślana. Poczułam śmietankę jeszcze wyraźniej i pomyślałam o tłustym mleku. Maślaność z kolei z czasem odeszła też w kierunku delikatnych, niejednoznacznych orzechów. Orzechów w cynamonie! Albo w czekoladzie mlecznej i cynamonie.

W tle przewinęły się subtelne, soczyste sugestie.

Gorzkość z racji łagodzącego, maślano-śmietankowego tła, przeszła w ciepło i przyprawy. Korzenna słodycz przejawiała lekko palone motywy, lecz ogół nie był bardzo palony.

Podobne motywy, goryczka siedziały w jednoznacznie słodkiej strefie. Syrop klonowy i pomarańcza mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa znacząco podniosły soczystość. Pomarańcza mieszała się z przyprawami korzennymi, zapewniając harmonię, ale i sama w sobie była wyraźnie wyczuwalna. Jej słodki sok, miąższ... z czasem jednak straciły na znaczeniu. Na pierwszy plan wysunęły się na moment karmelizowane - w syropie klonowym? - plastry pomarańczy.

Kwasek owoców zmienił się. Odnotowałam żurawinę i inne czerwone. Początkowo i one wydały mi się suszone i jakoś dosłodzone, może nawet kandyzowane, ale po paru chwilach...

Z cierpkości ziemi i przypraw wychynęła na wierzch wiśnia. Miękka, niemal przejrzała i aż słodko-gnilna. Ziemistość jej towarzyszyła, jeszcze ją podkreślając. W zasadzie nakręcały się nawzajem, mimo że ta gnilna wiśnia cały czas była dość zachowawcza.

Ta właśnie ziemistość współpracowała też z przyprawami korzennymi. Rozłożył się ich cały wachlarz: cynamon, a dokładniej bardziej jakby "drzewna" kora cynamonu, gałka muszkatołowa i gorzki kardamon. Ostatni raz po raz przypominał o kawie. Kawa z kardamonem, jakaś ogólnie korzenna, ale złagodzona śmietanką. To było pewne. Słodycz dopowiadała też lekkie dosłodzenie wanilią i... ni karmelem, ni syropem klonowym - co już tak oczywiste nie było. Korzenna, słodka ostrość trochę piekła w język i leciutko zaznaczyła swoją obecność w gardle.

Nadmiar słodyczy, wanilii odszedł do owoców czerwonych, budząc w nich niemal landrynkowe i pudrowe akcenty. Zaraz jednak słodycz pochłonął serek homogenizowany malinowy. Taki może łączony? Malinowo-żurawinowy? Wyobraziłam sobie słodką, różową masę z pojedynczymi farfoclowatymi żurawinami lub wiśniami.

Kontrastowo do słodyczy, pod koniec, przyprawy korzenne zaserwowały aż lekką pieprzność. Wydały mi się wówczas bardziej pikantnie gorzkawe niż jedynie ciepłe. Grzały bowiem mocno.

Po zjedzeniu czułam je, a więc cierpko-goryczkowatą korzenność, ale też dużo serka malinowego. Słodki i łagodny, acz nie przesłodzony. Obok znalazła się gorzka, choć też łagodna kawa. Poziom słodyczy był bardzo wysoki, otarł się o przesłodzenie, do czego dołożył się motyw wanilii i syropu klonowego. W tle doszukałam się też soczystej pomarańczy i ziemistości, lecz naprawdę hen hen daleko. Czułam też motyw maślany.

Całość bardzo mi smakowała, choć wolałabym, by nie było w niej tyle maślano-śmietankowych, łagodzących wątków. Owoce, a więc pomarańcza, maliny, wiśnie i żurawina miały w sobie jakby coś "dosłodzonego". Poszczególne karmelizowano-pudrowe wątki na szczęście jednak szybko znikały. Ogół, a więc gnilne wiśnie, soczysta pomarańcza i ogrom korzenności zacnie się zgrały. Gorzkość była niska, bo właśnie upust znalazła głównie jako przyprawy - kardamon, cynamon, gałka. Kawy z chęcią poczułabym więcej. Tej przyjemnie korzennej, choć też śmietankowej. Słodycz, choć ryzykowna, nie wyszła przesadzona. Może smak to podkreślił, ale ze wszystkich jedzonych Ethicoco wydała mi się najtłustsza w maślany sposób.

Korzenną śmietankę i pomarańczowy wątek czułam też w A. Morin Venezuela Ocumare noir 70 %, choć jej słodycz była bardziej palono karmelowa. Dzisiaj opisywana to jakby trochę domieszka syropu klonowego z również bardzo śmietankowej Domori Cacao Criollo 70 % Ocumare 77. Jakby "drzewność" Morina wlała się w syrop Domori.


ocena: 8/10
cena: 41,19 zł (za 100g)
kaloryczność: 524 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy

środa, 27 września 2023

Novi Nero Nero 70 % Cacao Extra Fondente con Pistachio Croccante / Extra Bitter Chocolate with Pistachios ciemna z karmelizowanymi pistacjami

Choć trochę się pozastanawiałam nad zakupem tej czekolady w Auchanie (czyt. po mojemu, czyli "oszołomie"), jej zakup poniekąd uważam za impulsywny. Kupiłam, bo kiedyś brakowało mi czekolad z pistacjami, a także ubolewałam, że jak już są, to z pistacjami solonymi. Nie rozumiem, jak można zrobić coś takiego biednym pistacjom... Dzisiaj prezentowanej sama i tak bym nie kupiła, lecz to ojciec płacił. To pomogło włożeniu jej do koszyka, a jednak i tak nie byłam do niej przekonana. W niej pistacje z kolei bowiem skarmelizowano, a tego zabiegu w czekoladach nie lubię. Sięgnęłam po nią nie mając żadnych większych wyobrażeń, obstawiając, że pewnie szybko mnie znudzi lub zmęczy.

Novi Nero Nero 70 % Cacao Extra Fondente con Pistachio Croccante / Extra Bitter Chocolate with Pistachios to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z karmelizowanymi kawałkami pistacji ("pistacjowym krokantem"), produkowana przez Elah Dufour.

Po otwarciu  uderzył mnie mocno palony zapach, zawierający w sobie spaleniznę, a należący głównie do palonej kawy, palono-przypalonych, niedookreślonych orzechów oraz poprzypalanego ciasta. Czułam także palony cukier, faktycznie karmel. Także sam w sobie mocno palony, ale i jakby jako słodycz tego ciasta... To przywiodło na myśl wypiek z mnóstwem jakiś olejków migdałowych, orzechowych itd. W ilości tak przesadzonej, że nasuwającej na myśl zapachowe świece i woski. Pistacje da się z tego wyłapać, ale zasłodzone cukro-karmelem.

Spod powierzchni dało się dostrzec kawałki pistacji.
Cienka tabliczka łatwo się łamała, wydając średniej głośności trzaski, jakby strzały bardzo cieniutkich, suchych gałązek.
W ustach rozpływała się łatwo i bazowo gładko. Wydała mi się śliskawa, mazista i tłusta. Rozpływała się raczej wolno, z czasem wykazywać zaczęła jakby tłustą wodnistość. Dość prędko na języku poczułam obecność dodatków, choć zwarta masa trzymała je w sobie uparcie.
Gdy jednak w końcu kawałki pistacji zaczęły wyraźniej wyłaniać się spod czekolady, okazało się, że wiele z nich pokrywała warstwa cukru. Poniekąd rozpuszczał się z otoczeniem.
Dodatku nie pożałowano, kawałek czekolady w ustach z czasem zaczynał wydawać się nabity, najeżony aż przesadnie.
Kawałki pistacji w większości pokrywała skorupa cukru, która dodawała im twardego, chrupiącego efektu. Pod nim kawałki były wciąż chrupiące, ale w nieco bardziej miękkawy, naturalny sposób.
Pistacje bardzo podrobiono, a przez ich pokaźną ilość całość jawiła się jako nieprzyjemny, tłusty zlepek-ulepek, czekoladowy szyszko-jeż.

W smaku pierwszą poczułam gorzką spaleniznę i jakby przypalono-karmelową słodycz ciasta. Ogólna paloność dowodziła od początku. Była mocna, a charakter miała raczej tani.

Pojawiła się w niej gorzkość odtłuszczonego kakao oraz kojarząca się z kawą i... przypalonymi orzechami? Albo orzechową kawą. Zrobiło się trochę cierpko, lecz w tym momencie słodycz odważnie zaczęła rosnąć. Pomyślałam o cieście, także przypalonym, z mnóstwem rozmaitych olejków, m.in. migdałowym, orzechowym.

Mimo chwilowego zastoju, ogólna słodycz była bardzo silna i ewidentnie cukrowa. Przejawiała coraz więcej i pseudo orzechowych, i ciastowo-waniliowych nut, ale cukier, w tym palony cukier jako karmel czuć przede wszystkim.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa za cukrowością odnotowałam jakby marcepanowo-pistacjowy motyw... Orzechy zlewały się z nim. W całości czuć ogrom orzechowego podkręcenia, ewidentnej sztuczności, która szybko skojarzyła mi się ze świecami i woskami zapachowymi. To było sztuczne i parafinowe. Pistacje, które wylegały na język, przekładały się głównie na pojedyncze, epizodyczne szarże słodyczy, choć i z ogólną orzechowością się zgrały.

Kontrastowo chwilami czekolada jawiła się bardziej jako gorzko-cierpka, palona, ale nieambitna. 

Bliżej końca słodycz nieco się uspokajała, a czekoladowa baza ułożyła się w przypalone ciasto kawowo-waniliowe z orzechami i pistacjami, a także takowymi olejkami. Im było mniej masy czekoladowej w ustach, tym wyraźnie czuć właśnie pistacje.

Pozostałe na koniec raz po raz zaserwowały jeszcze smak palonego cukru i cukru po prostu, ale też już całkiem wyraźną pistacjowość wykazywały. Były prażone i średnio intensywne. Trochę tonowały słodycz. Wydawały mi się okrojone z charakteru.

Po zjedzeniu został posmak cukru i pistacji prażonych, w zasadzie "orzechowo rozmytych". Czułam też jakby cierpkość palonej kawy, łagodzoną maślano-ciastowym wątkiem. Do tego cierpkie kakao odtłuszczone i cierpkość aromatów / olejków "orzechowawych".

Całość była spodziewanie kiepska. W zasadzie wyszła jak tania czekolada zrobiona z przypalonego, i głównie tylko dlatego gorzkiego, kakao z nijakim dodatkiem, przedstawiającym się jako "cukrowo karmelizowane jakieś posiekane orzechy". To, że to akurat pistacje wcale się tak specjalnie nie uwidaczniało. Choć w zasadzie je czuć, a i kawałków nie pożałowano, nie przełożyło się to na smak i zacny odbiór. Całość była kontrastowo nieprzyjemnie cukrowa (i cukrowo palona), a do tego przearomatyzowana. Jak pierwsza lepsza z byle jakimi orzechami z niższej półki. Karmelizowanie pistacji nie wyszło im na dobre, tylko je popsuło. Zupełnie nie widzę sensu, by coś takiego jeść. Myślałam, że zjem pasek, ale już jedna kostka wykrzywiła mi twarz.
Mama spróbowała i stwierdziła, że "niesmaczna, w ogóle nie czuć, że pistacje, a tak jakieś tam sobie orzechy". Też nie chciała więcej i oddałyśmy ojcu.


ocena: 3/10
kupiłam: Auchan
cena: 11,19 zł (za 75g)
kaloryczność: 581 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, karmelizowane kawałki pistacji 15% (pistacje 11,3%, cukier), kakao niskotłuszczowe, aromaty naturalne

wtorek, 26 września 2023

Orfeve San Ignacio 70% Noir de Noir / Extra Fine Peru ciemna

Ze szwajcarską marką Orfève nigdy nie miałam do czynienia i nawet o niej nie słyszałam. Opakowania wyglądały na bardzo ekskluzywne, a oferta przedstawiała się ciekawie, stąd postanowiłam swoje kręgi poszerzyć i gdy pojawiła się możliwość zakupienia ich czekolad, zrobiłam to. Marka jednak zdążyła mi podpaść, nim jeszcze cokolwiek zjadłam (o tym jednak rozpiszę się przy tabliczce, której to dotyczy). Przede wszystkim przyszło mi się za nią wziąć szybciej, niż myślałam, bo w Sekretach Czekolady pojawiła się możliwość kupienia kolejnych, a nie miałam zamiaru nakupować mnóstwa zupełnie nieznanych, a drogich produktów. Padło na tę z kumulacji powodów. Przede wszystkim, Peru to region, który dobrze smakowo znam - opcja stamtąd pozwala na wczucie się w specyfikę marki (o ile jakaś jest). Jednak... gdy ją kupowałam, region nie był aż tak istotny, a i tak pozytywnie mi się kojarzyła. Słowo "Ignacio" kojarzyło mi się z ogniem od łacińskiego "ignis", ogień, a ten jakoś tak... z motywem smoków, ziejącymi ogniem, wulkanami. O proszę, i to ładnie łączy się z wulkanicznym Peru. Peruwiańska prowincja San Ignacio leży blisko doliny rzeki Marañon, nieopodal której są strome kaniony. Położony tam obszar hodowli kakao został w 2010 objęty projektem, mającym na celu zachowanie naturalnego stanu i wsparcia 400 farmerów-właścicielu, którzy to wzorcowo kultywują dokładną uprawę. Orfeve pisze, że dopiero po kilku latach eksperymentów opracowano ścisły protokół fermentacji i suszenia, według których robi się te czekolady. Wszystko, by maksymalnie wydobyć niezwykle delikatne aromaty tego wyjątkowego kakao.

Orfeve San Ignacio 70% Noir de Noir / Extra Fine Peru to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Puro Nacional Nativo z Peru, z prowincji San Ignacio, z okolic miasta Cajamarca; należąca do linii tradycyjnej (czyli gładkich tabliczek).

Po otwarciu poczułam intensywny, słodki zapach wiśni i czereśni, przełamany leciutkim kwaskiem. Nieśmiało w oddali mignął jakiś właśnie słodko-kwaśny, niedookreślony cytrus. W trakcie degustacji raz po raz przemknęła mi mandarynka. Na pewno czułam też intensywną słodycz karmelu maślanego... lub raczej budyniu karmelowego. Ogólnie kompozycja wydała mi się dość budyniowa, jednak że też mocno soczysta... Z czasem pomyślałam o bardzo słodkim bananie i budyniu bananowym albo cieśnie "bananowym chlebku". Wszystko to wieńczyły kwiaty, a o szlachetność i drobną wytrawność zabiegały lekko prażone orzechy laskowe.

Gruba tabliczka lśniła i sugerowała kremowość już z wyglądu. Na dotyk utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest bardzo tłusta i kremowa.
Łamana, wydawała z siebie raczej średnio głośnie pyknięcia niż trzaski, świadczące o gęstości i pełni. Nie łamała się po liniach podziału, trochę się kruszyła. Była twarda, a zarazem delikatna. Przy odgryzaniu kęsa wydawała się miękka.
I właśnie jako miękka dała się poznać w ustach. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, umiarkowanie szybkim (jak na ciemną), wykazując wysoką tłustość mleka. Rzedła właśnie w mleczny sposób, wplatając w jakby tłuste mleko soczystość. Była gładka i bardzo kremowa, a podniebienie pokrywała gładką warstewką. Gładka... choć jakby pod gładką otoczką kryła lekką chropowatość? Znikała dość rzadko, zostawiając nieco suchsze wspomnienie.

W smaku od pierwszych sekund czułam, jakbym miała do czynienia z ciemną mleczną czekoladą. W mig usta zalało mi tsunami mleka i wizja mleka wiejskiego oraz łąki, pastwiska. Z zieloną, świeżą trawą i mnóstwem kwiatów. Kwiaty były to drobne, polne, łąkowe. I wchodzące w motyw miodu wielokwiatowego.

Mleczność szybko wzbogaciła się o słodycz obfitując w naturalny, bardzo mleczno-maślany karmel, a także budyń na tłustym mleku. Budyń karmelowy? Albo po prostu śmietankowy.

Leciuteńka gorzkość niepewnie zbadała grunt, zaznaczyła, że i ona chciałaby się pojawić...

Lecz słodycz i mleczność niespecjalnie zwracały na nią uwagę. Czułam coraz więcej karmelowego budyniu i nut słodkości, w tym ciasta "chlebka". Takiego w dodatku przełożonego kremem budyniowym. Chlebek był to... bananowy! Otóż w słodyczy pojawiła się też całkiem wysoka soczystość.

Banan połączył ze słodkościami kwiaty, także głównie słodkie. Coraz więcej myśli zaczęło obracać się wokół miodu kwiatowego.

Gorzkość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa nieco się nasiliła, a obok niej pojawiły się orzechy laskowe. Lekko prażone, z zachowanymi skórkami. Pomogły jej, rozpędzając troszeczkę słodycz. Orzechy... jakby przybyły z łąk i pastwisk. Stała za nimi też lekko siankowa nuta, a część kwiatów zmieniła się w charakterniejsze zioła. Ich słodycz wydała mi się ostra.

Gorzkość jeszcze trochę wzrosła, serwując odrobinę ziemi. Pomogły jej się przebić suszone, goryczkowato-cierpkie płatki kwiatów - raczej suszone. Suszone, może trochę zawilgocone, bo... dodane do jakiegoś budyniu?

Ogólna słodycz, ta budyniowo-karmelowa, choć od połowy już tak nie rosła, cały czas była wysoka. Szybko z łatwością trochę zasładzała, czym męczyła i drapała.

Zmienił się jednak częściowo jej wydźwięk. Po soczystości bananów przyszła kolej na soczystość nieco bardziej kwaskawą. Pomyślałam o słodkich czereśniach żółtych i jasnoczerwonych, które to kryją tylko odrobinę kwasku. Kwasku, o który zaczęły zabiegać pojedyncze wiśnie i cytrusowe podszepty. Słodko-kwaskawych mandarynek? Budyń został przełamany lekką nutą owoców i urozmaicony charakterniejszymi kwiatami.

A jednak ta karmelowa budyniowość utrzymała się niemal do końca, że degustację kończyłam z wizją zasłodzonego miodem budyniu o owocowej nutce, posypanego sowicie lekko prażonymi orzechami laskowymi i płatkami kwiatów, wilgotniejącymi od bazowo mlecznej, karmelowej masy.

Po zjedzeniu posmak ostał się jednak raczej gorzki, bardzo orzechowy i lekko ziemisty. Czułam słodkie zioła, ozdobione kwiatami. Niby słodko-drapiące, acz z pewną ostrością. Słodycz trzymała się raczej mlecznego, budyniowego karmelu. I kwiatów, w tym suszonych, charakterniejszych. W posmaku zostało też trochę kwasku jako czereśnie i mandarynki. Oprócz tego czułam drapanie w gardle - powiedziałabym, że miodu.

Całość wydała mi się taka... "słodziusia i tłuściusia", co w moim rozumieniu nie jest pozytywem. Gorzkości mi brakowało, a odrobina ziemi i orzechy laskowe choć przyjemnie, to były za bardzo przytłumione ogromem słodkiego budyniu karmelowego. Czekolada miała jak dla mnie za bardzo mleczny wydźwięk i taką kumulację intensywnej słodyczy, że aż drapała i prawie mdliła. Łąka i pole pełne kwiatów, odrobinka jasnych czereśni i bananów na szczęście uprzyjemniały słodycz, jednak nie na tyle, by miała się szczególnie podobać. Kompozycja była niby dobra, ale z wieloma zastrzeżeniami tak męcząca - acz subiektywnie dokładnie mnie - tą swoją słodyczą, że aż raz czy drugi miałam ochotę wystawić jej 6.
Czuję, że taka "słodziusiość" to specyfika marki, ale to się zobaczy... Nie skreślam, ale nie nastawiam się, że bardzo się z nią polubię.


ocena: 7/10
cena: 59 zł (za 70g; cena półkowa; ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 595 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełny surowy cukier trzcinowy

poniedziałek, 25 września 2023

lody Koral Vibes Czekolada & Mięta

Obecnie lody kompletnie mnie nie kręcą. Wszystkie są mi za słodkie, a w dodatku nabrałam dziwnej awersji do chłodnego jedzenia (zimnego nigdy nie jadłam). Na lodowe nowości patrzę więc niewidząc. A jednak te jakoś wyhaczyłam. I zainteresowałam się, mimo że ogólnie lodów Koral nigdy nie lubiłam. Ten jednak wariant był moim niespełnionym dotąd marzeniem z dzieciństwa: lody miętowo-czekoladowe, ale nie na zasadzie "zielone lody z blaszkami czekolady bez smaku", a właśnie wymieszana masa miętowa z czekoladową. Nie mogłam pojąć, dlaczego cały świat uparł się w lodach łączyć miętę i czekoladę w znienawidzonej przeze mnie stracciatellowatej formie. Jako dzieciak przeważnie wybierałam właśnie lody miętowe, bo od dziecka duet mięty i czekolady lubię. Obok jednak musiała iść druga gałka: czekoladowa. Gdy skończyłam z lodami na gałki (w późnej podstawówce?), tęskniłam za miętą i czekoladą w lodach, bo z pudełkowych niestety były tylko te "z blaszkami". Grycan mięta z czekoladą (recenzja z 2016) na pewno bowiem nie były tym, czego pragnęłam. Aż tu proszę, tyle lat trzeba było, by ktoś wreszcie ruszył głową! Jako że skład był w porządku - upewniłam się, dzwoniąc do producenta, czy olej kokosowy to na pewno olej kokosowy, a nie palmowy (Koral, jak się dowiedziałam, tylko do rożków dodaje palmowy) - kupiłam. Choć na lody jako produkt nie miałam wielkiej ochoty, chciałam zrealizować to marzenie z lat młodości. Dopiero po zakupie odkryłam, że i te zawierają blaszki, ale na szczęście na tym się ich czekoladowość nie kończyła.


Koral Vibes Czekolada & Mięta to lody czekoladowe oraz miętowe z kawałkami czekolady ciemnej o zawartości 50 % kakao (3,4%); opakowanie zawiera 475g/1l.

Już po otwarciu poczułam intensywny i sztuczny, dość nachalny zapach mięty. Dominowała, kojarząc się z cukrowo-miętowymi cukierkami białego koloru (wszelkie Tic Taki, Mentosy itd.) oraz sztucznie-cukrowymi białymi miętowymi nadzieniami z czekolad. Czekolada, a dokładniej odrobinka kakao o słodkim charakterze majaczyło nieśmiało w tle. W trakcie jedzenia odważyło się trochę, ale w zasadzie nieznacznie. Subtelna mleczna baza także zgłosiła swoją obecność.

Zawartość pudła to masa w dwóch kolorach - na szczęście nie były "jak pod linijkę", a jedna z drugą poprzekładane. Na mój gust trochę za bardzo, przez co gdy się zaczynały topić, łatwo mieszały się zupełnie. Było ich mniej więcej po równo. Zielona była nieco rzadsza, jednak żadna nie była rzadka. Gęsta też nie; jedynie prawie gęstawa. Całość wydała mi się jakby spulchniona, lekka i bardzo miękka. W dodatku miałam wrażenie, że próbowano ją zagęścić.
Większość tzw. kawałków czekolady znalazłam w zielonej  części, ale wydaje mi się, że dodano je do obu kolorów. Średniej wielkości cienkich czekoladowych "blaszek" w ilości średniej oraz sporo drobinek.
W trakcie jedzenia potwierdziła się jakby spulchniona, roztrzepana lekkość. Jednocześnie lody wydawały się jakby zagęszczono-ciągnące, trochę "potencjalnie gumiaste", acz jeszcze nie po prostu gumowe. Masa rozpływała się raczej szybko, ale jakby próbowała się trochę hamować (z racji "usiłowanego zagęszczenia"?), znacząco mięknąc. Była średnio tłusta, chwilami rzedła mocniej, acz potem jakoś wracała na bardziej kremowy tor.
W zielonej, nieco rzadszej części wyraźniej czuć lekką oleistość. Na szczęście nie wyszła ani ciężko, ani wodniście.
Czekoladowa część rozpuszczała się nieco wolniej (prawie niezauważalnie).
Czekoladowe blaszki były raczej cienkie. W większości trochę plastikowe, ale rozpływały się... Jakoś. Wprawdzie trzeba było trochę na to poczekać (ja w ogóle wybierałam je na talerzyk, by trochę doszły do temperatury pokojowej), ale potem już to im w miarę wychodziło. Były maziste, śliskawe - niespecjalnie czekoladowe, ale znośne. Skore do mięknięcia, czasem pałętające się po ustach i łatwo znikające (zwłaszcza w przypadku tych mniejszych).

Test zaczęłam od części brązowej. Od początku wykazywała wysoką, jednak przystępną słodycz. Miała charakter słodkiego kakao, kojarzyła się z cukrowym napojem kakaowym. Gorzkości czy cierpkości w niej brak. Pojawiała się za to sugestia niedookreślonej czekolady, jednak cały czas masa lodowa brązowa jawiła się jako mało wyrazista. Czuć w niej też akcent mleka, lecz trzymało się na uboczu i nie pchało do czekoladowości. Nie powiedziałabym jednak, że baza miała smak czekolady, tylko że to typowe, łagodne i bardzo słodkie lody kakaowe nie najwyższych lotów.
Po zagarnianiu innych części lodów, czekoladowa część wydawała się jeszcze łagodniejsza, acz w zestawieniu z miętową, nieco mniej słodka.
Czekoladowe kawałki "blaszek" lekko podkreślały kakaowość lodów (nie tak jednak, by zrównała się z miętowością).

W zasadzie, chwilami wydawało mi się, że czekoladowa część przesiąkła dominującą w kompozycji miętą. Na pewno mięta dominowała, gdy lody mieszały się bardziej się topiąc lub gdy zagarnęłam łyżeczką oba kolory.

Część zielona od początku do końca wyraźnie smakowała słodką miętą rodem z cukierków typu Tic Taki i sztucznych, cukrowych nadzień z czekoladek. Miała chłodno-rześki charakter, a jej słodycz to prawie sama cukrowość, mimo że... masa nie była specjalnie zasładzająca. Chodzi bardziej o jej charakter. Miętowość nie stała koło naturalnej mięty - to mieszanina aromatów, rysująca się na całkiem wyraźnym, choć delikatnym, mlecznym tle.
Mięta była imperatywna i w zasadzie czuć ją w każdym elemencie pudła.

Czekoladowe blaszki w zestawieniu z miętowymi lodami wydawały się plastikiem bez wyraźniejszego smaku, a i niczego nie zmieniały w zielonej bazie. Gubiły się w napastliwej miętowości.

Kawałki czekolady jedzone osobno, gdy trochę doszły do przystępnej temperatury zaskoczyły całkiem wyraźnie czekoladowym smakiem. Były gorzkie, nieco cierpkie i choć cukrowo słodkie, to ewidentnie ciemnoczekoladowe. Kojarzyły się z "deserówkami", ale nie były najgorsze.

Po zjedzeniu czułam się przesłodzona i przytłoczona chłodno-cukrową, imperatywną i sztuczną miętą. Doskwierało mi też poczucie tłustości, mimo że lody nie były tłuste. Pozostał posmak cierpkiego olejku, aromatu miętowego, stonowanego cierpkością prostego, gorzko-cierpkiego kakao w proszku. Daleko w tle wisiało echo czekolady ciemnej i bazowa mleczność lodów.

Lody wydały mi się po prostu przeciętne do bólu. To taka nisko-średnia półka. Słodko kakałkowe, nieambitne lody czekoladowe w zasadzie wyszły nieokreślone, bardzo wyjściowe. Choć nie cukrowe, to bez charakteru. Miętowa część była przesadnie miętowa. Sztuczna i napastliwa, ale w zasadzie nie jakoś szczególnie rażąca. Była po prostu... spodziewanie kiepsko miętowa. Rządziła się w całości za bardzo, czekolada i kakao nie radziły z nią sobie. W miarę miłym zaskoczeniem okazały się kawałki czekolady, które zaskakująco nieźle się sprawdziły - i jakoś się rozpływały, i miały smak czekolady. Mimo to, nie uratowały całości. Całość słodka, acz nie niemożliwie. Brakowało jej pazura, charakteru.
Tak mieszająca się kompozycja po prostu potrzebuje porządnej, wyrazistej w gorzkość kakao masy lodowej czekoladowej. 
Zjadłam z 70g - to moje maksimum. Choć nie wywołały w sumie żadnych skrajnych emocji, nie doszukałam się w nich elementów wartych pochwały. Zjadłam, ot, bo były, bo już nałożyłam.

Reszta leżała smutna w zamrażarce, że pewnego dnia Mama postanowiła spróbować, mimo że nie lubi lodów czekoladowych, a od wariantu "mięta z kawałkami czekolady" zawsze trzymała się z daleka. Z zaskoczeniem powiedziała: "a ty wiesz, że one mi nawet smakowały? Nie żebym miała kupić, ale skoro już były to takie zaskakująco dobre. Czekoladowych czuć o wiele mniej, prawie wcale. Bardziej, jakby to były kakaowe, jak już. Mięta to wszystko zdominowała, że powiedziałabym raczej, że to po prostu lody miętowe. Napastliwe właśnie, ale nawet nie jakoś szczególnie sztuczne. Te kawałki czekolady mi nie przeszkadzały, czasem do przeoczenia, te większe chwilami trochę dziwne. Ogólnie chyba na tle tych innych lodów to w porządku, skład niezły, więc ja bym wystawiła więcej niż 4". Zgodziła się jednak, gdy powiedziałam, że jako właśnie po prostu lody miętowe, mogłyby mieć 5, ale miętowo-czekoladowe - czym się przecież chyba miały wyróżniać! - za nic, bo czekoladowa część niedomagała, nie satysfakcjonowała. Przyznała, że "jak ktoś liczył na czekoladowo-miętowe lody, to rzeczywiście mógłby się rozczarować".


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: jak wyżej, więc dokładnej nie znam, ale chyba 16 zł za 1000ml (475g)
kaloryczność: 189 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: odtworzone mleko odtłuszczone 66%, cukier, olej kokosowy, czekolada 3,2% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy), glukoza, odtłuszczone mleko w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu 11%, serwatka w proszku, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar; czekolada 0,2%, barwniki: karmel amoniakalny, kompleksy miedziowe chlorofil i chlorofilin, kurkumina; aromaty, sól

niedziela, 24 września 2023

Prime Chocolate Peru Maranon 70 % ciemna

Niedługo po Prime Peru Maranon 85 % przyszła pora na jej lżejszą koleżankę. Zastanawiałam się, czym mnie uraczy oprócz wyższej słodyczy. Ogólnie bardzo, bardzo się z możliwości takiego zestawienia cieszyłam, bo czułam, że właśnie w tej niższej zawartości kakao białoruska marka Prime lepiej się odnajduje. Miała to już być kolejna peruwiańska czekolada 70% tej marki, bo pierwsza, za sprawą której poznałam Prime w 2020, to Prime 70 % Tocache.

Prime Chocolate Peru Maranon 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru, z regionu Cajamarca, okolic kanionu Maranon.

Po otwarciu poczułam wyrazisty duet cytryny z limonką, mocno otulony słodyczą kwiatów, miodu i karmelu. Karmel chwilami wplatał dosłownie motyw cukru trzcinowego (właśnie o karmelowym charakterze). Inne owoce za ich sprawą zyskały charakter słodkiego syropu - czułam głównie truskawki, ale też jakieś inne czerwone. Wiśnie? Maliny? Choć raczej syropowe, także w nich odrobina kwasku się znalazła. Przez całość przewijał się drzewno-polny wątek jakby suchej trawy czy siana i orzechów. Pomyślałam o zamszu, nasiąkniętym kwiatami, wanilią... Kwiatami wanilii? I czerwonymi różami. Stanowiącymi pomost do owoców?

Twarda i konkretna tabliczka przy łamaniu głośno trzaskała. Wydawała się już w dotyku kremowa, acz z potencjalną pylistością.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Przypominała lepko-mazisty budyń - może z nieco podeschniętych, pylistym kożuszkiem? Przyszedł mi na myśl, bo oprócz tłustych fal, jakimi pokrywała podniebienie, bazowo zachowywała w miarę swój kształt. Końcowo czekolada w swą maź wplatała soczystość, a na sam koniec pozostawiała lekko pyłkowe wrażenie.

W smaku przywitał mnie słodki, maślany karmel. Słodycz przybrała na intensywności, przytaczając także kajmak i... miodową nutę, ale jakby to ten karmel i kajmak były miodowe (?). Odnotowałam też wanilię...

A gorzkawa, palona nuta zaczęła przybierać na znaczeniu. Podkreśliła karmel jako mocno palony cukier trzcinowy, dodała mu trochę... zamszowego echa? Czułam jakby zamsz nasiąknięty słodyczą karmelu i wanilii, po którego pojawieniu się słodycz i palona nuta przemieszały się z orzechami laskowymi.

Orzechy laskowe same w sobie były słodkie i jakby maślane. One znowu z kolei maślaność w karmelo-kajmaku podkręciły. Pomyślałam o niemal mleczno-maślanym słodkim, lepkim tworze.

Wtedy pojawiły się wtedy truskawki i maliny, a więc słodkie, w pełni sezonu, owoce czerwone. Truskawki wystrzeliły ze swym słodko-soczystym smakiem, maliny trochę z opóźnieniem. Jedne i drugie wydawały się przyozdobione kwiatami. Białymi kwiatkami z truskawkowych krzaczków? Kwiaty zaabsorbowały miód, przynajmniej w większości.

Palony motyw wplótł wyraźniejszą gorzkość. Odnotowałam herbatę, a właściwie jej suche liście oraz dym. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dym zasnuł palony karmel i na pewien czas rozgonił maślaność. Palony wątek suszone herbaciane liście pokierował na drewno i siano (?).

Gorzkość, dym i paloność dotarły także do owoców, przerabiając je na słodko-kwaśne syropy. Jakby tak syrop truskawkowy podkreślono sokiem z wiśni i... cytrusów? Raz po raz pomyślałam o herbacie czarnej z owocową nutą... jakby z syropem z czerwonych owoców? Z wkrojonym plastrem jakiegoś cytrusa?

Przemknęła goryczka skórki limonki, a potem cały owoc. Soczyście kwaśna limonka mieszała się z cytryną. Owoce czerwone, a więc głównie truskawki i maliny, mniej wiśni wydały mi się kontrastowo słodziutkie. Choć były to też owoce po prostu, echo syropu się ich uparcie trzymało. Tylko że był to syrop bardziej... miodowy? Do owoców znowu dolatywało coraz więcej słodyczy, w tym wanilii; ogółem wzrosła tak, że aż drapała. Wydawała się w dużej mierze miodowo-kwiatowa.

Słodycz złagodziła kompozycję. Czułam też, jak to orzechy laskowe dosłownie błądzą i... gubią się w słodyczy właśnie, zatapiając w maślanym karmelu. Orzechy z czasem na nowo wydobyły maślaność. Ta zaobfitowała w mocno przypieczone tosty, posmarowane sporą ilością masła. Dodać na nie musiano cytrusowe konfitury, jako że do cytrusów dołączyła słodycz i paloność. Wyobraziłam sobie kwiaty wanilii i... zamsz? Nasiąknięty słodyczą, w tym słodyczą kwiatów.

Pod koniec pojawiło się jeszcze słodko-kwaśne ciasto "lemon bar", będące soczystą masą cytrynową na krucho-maślanym spodzie. Drapiące kumulacją słodyczy, mimo kwaśności, a także próbujące się wybronić przypieczoną nutą oraz oprószeniem kakao?

W posmaku zostały właśnie nuty pieczono-maślane, związane głównie z tostami (i kruchym spodem?) oraz orzechami laskowymi z mocą cytrusów: cytryny i limonki; tonowaną słodszymi malinami i truskawkami oraz kwiatami... Jakby właśnie owoców i wanilii? Czułam też karmel, wplatający paloność, za którą stała lekka goryczka - dymno-herbaciana?

Czekolada była bardzo smaczna i zgrana, dynamiczna, mimo że nieco za słodka. Owocowe syropy, kwiaty, ogrom karmelu, miód, słodkie wypieki i konfitury to jednak nieco za dużo - mimo że na szczęście też nie na raz. To się zmieniało wraz z tym, jak czekolada się rozpływała, ale jednak. Gorzkość stonowana - głównie herbaciano-palona. Orzechy laskowe jakoś związały się z maślanością, że te nuty całość raczej po prostu łagodziły. Owoce zapewniły wysoką soczystość i średnią kwaśność, co wydało mi się bardzo adekwatne. Łagodniejsze, urokliwe wręcz czerwone (truskawki, maliny) i wyraziste limonka z cytryną nie narzucały się innym wątkom, a zacnie odnalazły.

Była podobna do wersji 85% pod paroma względami - obie miały przejście od czerwonych owoców, w tym malin (podlinkowana to więcej kwaśnych wiśni, nie słodkich truskawek jak dziś opisywana), do cytrusów i dominującej limonki; to sporo miodu i kwiatów, herbata, orzechy oraz maślaność - ostatnia jednak w zupełnie innej formie, bo w dzisiaj prezentowanej wpisała się w słodycz, a więc karmel. Ogół był słodszy, mniej kwaśny, ale za to nieco bardziej palony - chyba właśnie dlatego, że jej słodycz bardziej w palone klimaty poszła. Maślaność i kwaśność wspomnianej poszła w oleistość, dzisiaj opisywana zaś zdecydowała się na maślaność słodszą. Każdą uważam za bardzo dobrą w swojej zawartości.

Smakowała zupełnie inaczej niż pyszna Prime 70 % Tocache, choć w obu czuć pewną specyficzną chyba właśnie dla Prime tłustość.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od producenta Prime (cocoa.by)
cena: ja dostałam, ale ich cena to 11€, czyli ok. 50 zł za 70g
kaloryczność: 563,3 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 23 września 2023

Koska Tahinli Cikolata Chocolate With Sesame Paste mleczna z nadzieniem chałwowym / sezamowym

Jakoś dziwnie czekoladkowo się tu ostatnio zrobiło. Merci, teraz coś takiego... cóż, zawsze, gdy mam do czynienia z czekoladkami, wmawiam sobie, że "to w sumie czekolada, tylko w nieco innej formie". Trochę działa... a trochę jednak nie. Cóż, no po prostu tego typu słodyczy - czekoladek - nie lubię. A jednak ten produkt ciekawił na tyle, że się przemogłam i skusiłam. Ileż bym dała za taką tabliczkę! ...albo niekoniecznie? W zasadzie za wiele bym nie wydała na np. 100gramową tabliczkę, bo mimo ciekawości, czułam też niepewność. Choć ufam, że Koska ma w porządku chałwy, tak jednak chałwowe nadzienie, sama czekolada... mogło być różnie. Nie obstawiałam jednak by było źle. Po prostu trochę wątpiłam, czy to mnie chwyci. I trochę ubolewałam nad tym, że nie podali zawartości kakao.


Koska Tahinli Cikolata Chocolate With Sesame Paste to ciemna mleczna czekolada z nadzieniem chałwowym / sezamowym, które stanowi 40% całości; u mnie w formie czekoladek, których w opakowaniu jest 5 (zawartość kakao niepodana).

Po otwarciu poczułam wyrazistą i wysoką słodycz cukru, wpisującą się w mocno mleczną czekoladę... tak mleczną, że aż mało czekoladową, a zahaczającą o skojarzenie z plastikową polewą udającą czekoladę. Czuć akcent orzechowo-sezamowy, ale nie tak jednoznaczny, jak można by się spodziewać. Po podziale czy zrobieniu kęsa sytuacja stawała się jaśniejsza, bo chałwowa sezamowość przybierała na znaczeniu, lecz wciąż była to jedynie nuta stojąca za cukrowo-mlecznym duetem.

Już w dotyku czekoladki były bardzo tłuste, ale nie topiły się. Cechowała je masywność. Nie były jednak twarde. Sprawiały wrażenie lekko kruszących się. 
Przy odgryzaniu kęsa wydawały się twardo-masywne, ale też nieco kruche. Raczej pękały, lekko wgniatając się w plastyczne, lecz także konkretne nadzienie.
Środek to średnia ilość pozornie gęstego kremu. Mimo że nie można powiedzieć, iż poskąpiono go procentowo, wydawał się przytłoczony bardzo grubą i konkretną czekoladą. Choć na pierwszy rzut oka wyglądał na krucho-suchy, okazał się bardzo tłusty. Był plastyczny, mazisty i margarynowy. 
W ustach czekolada rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Była bardzo tłusta w maślany sposób i niemal idealnie gładka. Miękła i obklejała, zalepiała usta, po czym odsłaniała miękkie nadzienie. W jej obliczu wydało się bardzo delikatne. Wykazywało jedynie gęstawą mazistość, a do tego jakby gibką gumiastość i miękkość. Krem nie był gęsty, a właśnie specyficznie... plastycznie miękko-zbity i oleisty. Rozpuszczał się powoli, jakby trochę się ociągając. Nie miał w sobie nic z chałwy. Z czasem odkryłam w nim za to lekką pylistość. Znikał równocześnie z czekoladą.
Całość wydała mi się plastyczna, acz nie do końca miękka. Bardziej konkretna, ale w tłusty sposób, nie że twarda. Za tłusta i niezbyt zgrana. Czekolada to maślana, konkretna i ciężka tłustość, a krem tłustość bardziej margarynowo miękka. Przez to nadzienie zatracało się pod czekoladą.

W smaku pierwsza zadebiutowała sama czekolada jako ogrom cukru i sowita ilość pełnego mleka. Prędko zadrapała w gardle, po czym do mleczności doszła maślaność. Miała w sobie lekko orzechowy wątek, ale żadnej gorzkości. 

Po chwili słodycz ze wsparciem sztucznej waniliny wzrosła tak, że razem z mlecznością poszły w cukrowo-plastikowym kierunku. Jednoznacznie kojarzyło się to z mlecznymi polewami, które jedynie udają czekoladę i wszelkimi figurkami czekoladopodobnymi.

Przesłodzenie mocno podkręciło także nadzienie. Kontynuowało cukrową słodycz, ale też mleczność. Zwłaszcza w spróbowanym osobno czuć margarynę. W całości jedynie lekko pobrzmiewała. Podobnie nieśmiało pobrzmiewała chałwowość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa sezam i ogólna orzechowość nieco nasiliły się. Słodka sezamowość jako delikatna chałwa zrównała się z czekoladą na moment, ale okazała się przytłoczona otoczką. Cukrowość, kiepski tłuszcz i cukier wyszły sztucznie plastikowo i próbowały odciągnąć uwagę od chałwowości.

W plastikowej słodyczy poczułam wanilinę. Sezamowe nadzienie próbowało coś ugrać goryczką sezamu i... nawet podkreśliła samo kakao, a w zasadzie jego orzechowy motyw w czekoladzie, ale i tak to jej nie pomogło. Do końca przypominała tandetną polewę. Pod koniec jednak chałwie udało się do niej zbliżyć dość wyraźnie, by razem zakończyć występ, zacukrzając zupełnie.

Jednak to sezam, chałwa zdominowały posmak. Czuć i specyficzną słodycz, i charakterystyczną goryczkę, tonującą zasłodzenie, jakie zafundowała całość. Mleko i margarynę także czuć dość wyraźnie, a kakao jako... plastikowy twór niby czekoladowy. Czułam się nieprzyjemnie margarynowo-oleiście zatłuszczona.

Całość bardzo mnie rozczarowała. To wyszło aż szokująco plastikowo-wanilinowo, tanio w smaku. Czekolada wydała mi się bardzo mało czekoladowa, a patrząc na skład nie wiem, gdzie to kakao się zgubiło. Ogrom mleka wcale nie wyszedł szczególnie dobrze. Kiepska czekolada zdominowała całość. Nadzienie pod względem chałwowości, sezamu nie domagało - porządnie pojawiał się chwilami i w posmaku, ale w trakcie jedzenia chałwa za bardzo mieszała się z przesadzoną słodyczą i margaryną.
Ogromny żal sprawił mi ten cały zmarnowany potencjał. Taniość narzuciła tu ewidentnie wanilina - przecież wystarczyło by jej nie dodać i już byłoby lepiej. Podobnie olej palmowy w nadzieniu - no po co? Szkoda że nie wyszło bardziej czekoladowo, i bardziej chałwowo, bo ani to dobra czekolada, ani chałwa. Po sztuce dałam sobie spokój.

Resztę przejęła Mama. Po zjedzeniu powiedziała: "Całościowo to one nawet dobre, ale ta czekolada za gruba, takie aż denko, jak wiele czekoladek ma. Niepotrzebnie takie grube denka porobili tu. W nadzieniu z nią czuć potencjał. Ogólnie jednak, przez jej ilość ono tak tylko delikatnie pobrzmiewa chałwą. Czekolada zdominowała i w konsekwencji wszystko strasznie słodkie wyszło. Sama czekolada z Milką i jej zacukrzaniem mi się skojarzyła. Nie powiedziałabym, że to ciemna mleczna, bo kakao nie czuć za grosz. Nadzienie spróbowane osobno w smaku może i wyraźniejsze, ale za to wyszła na jaw jego obrzydliwa konsystencja takiego gluta, zupełnie niechałwowe". Najpierw usłyszałam "że no jak patrzeć na to, co jest na rynku, na dzisiejsze słodycze i słynne Merci, to chyba powinno to mieć więcej niż 4", lecz gdy powiedziałam cenę, odparła "przy tej gramaturze? To chyba jednak na więcej bym nie oceniła".


ocena: 4/10
kupiłam: Auchan
cena: 5,99 zł (za 40g; na szczęście ojciec płacił)
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada ciemna mleczna (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, lecytyna słonecznikowa, aromat: wanilina), krem sezamowy 40% (miazga sezamowa 50%, cukier, mleko w proszku, olej palmowy, lecytyna słonecznikowa, aromat: wanilina)

piątek, 22 września 2023

Prime Chocolate Peru Maranon 85 % ciemna

Pewnego dnia z żalem myślałam o tym, że nie ma skąd zdobyć białoruskich, rewelacyjnych czekolad Prime. Nagle mnie olśniło, że może warto napisać bezpośrednio do producenta. Tu pozwoliłam sobie zapytać, czy jako bloggerka mogę liczyć na wysłanie tabliczek do testów. Okazało się, że tak. Mało tego, trafiłam w odpowiednim czasie, bo akurat ktoś od nich jechał do Polski i nie było problemów z przesyłką. Jedną z otrzymanych czekolad była właśnie ta, wyjątkowo o wyższej zawartości 85% (bo większość Prime to 70%). Zrobiono ją z niemal zupełnie białej odmiany kakao. Nie mogłam się jej doczekać z dwóch powodów. Przede wszystkim czułam, że będzie pyszna, ale czekało mnie jeszcze porównanie z tabliczką z tego samego kakao, ale o jego mniejszej zawartości.

Prime Chocolate Peru Maranon 85% to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Peru, z regionu Cajamarca, okolic kanionu Maranon.

Po otwarciu poczułam zapach głównie orzechów pekan i laskowych, którym towarzyszyły tosty z masłem. Musiano je wypiec dość porządnie. Wkradła się do nich goryczka słodu, trochę siana. Może nawet odrobinka ziemi? Myśli skupiły się jednak bardziej na zbożu i jego nieco neutralniejszym charakterze. Mieszał się z subtelną, a i tak drapiącą słodyczą miodu... Nie jednak samego miodu, a jakby składnika malinowo-miodowych cukierków. Owoców także czułam całkiem sporo. Właśnie głównie słodko-kwaskawych malin, ale też charakterniejszych jeżyn i wiśni. Pierwsze miały aż cukierkowe, urocze zapędy, lecz ogół nie wyszedł przesłodzony (dzięki tym kwaśniejszym owocom).

Tabliczka była twarda, acz wydawała się i tak raczej delikatna, na pewno krucha, mimo że nie kruszyła się jakoś specjalnie. Łatwo się ją łamało. Słychać przy tym było średnio głośne, chrupkie trzaski, acz przy odgryzaniu kęsa wykazywała pewną miękkość.
W ustach miękła szybko, a rozpływała się łatwo, w tempie umiarkowanym w sposób maślano-oleisty. Była dość tłusta i zwarta, choć cechowała ją gładka i lepka kremowość. Kształt zachowywała niemal do końca, acz podniebienie pokrywała nieco oleistą mazią. Z czasem rosła miękkość i soczystość, nieco rozganiająca tłustość.

W smaku pierwsza polała się słodycz miodu i drobnych, białych kwiatów. Natychmiast wyobraziłam sobie kwitnące krzaczki truskawek oraz miód malinowy, po którym pojawił się bardziej dżem czy malinowa masa duszona i posłodzona miodem. Oraz wanilią?

Z lekkim opóźnieniem rozchodziła się maślaność z pieczonym echem. Kojarzyła się z ciepłymi, dość mocno wypieczonymi tostami, sowicie wysmarowanymi masłem. Wemknęło się poprzez nie zboże, ziarenka... Pomyślałam o sianie i jakby ostrej, suchej trawie. W zbożowych tonach odnalazł się też słód.

Goryczka i cierpkośc pojawiły się szybko, lecz raczej jako dopiero zapowiedź. Połączyły słód z czymś mniej spożywczym - jakby "smakiem zapachu" benzyny i oleju?

Po krzaczkach z małymi kwiatkami pojawiła się herbata. Wraz z gorzkością płynącą leniwie, ale sama w sobie słodka i kwiatowa, delikatna ogółem. Wyobraziłam sobie naciągające liście, dodatek płatków kwiatów... Między innymi kwiatów wanilii? (wyobrażenie, nigdy ich nie wąchałam). Mignęła mi cytryna. Jakby szykowano jakiś plaster do dodania do naparu.

W tym czasie maślaność i gorzkość zmieniły się w orzechy. Głównie tłuste, same w sobie bardzo maślane orzechy pekan oraz orzechy laskowe. Także je podkreśliła palona nuta. Gorzkość rosła, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzbogaciła się o wyrazistszą cierpkość. Stał za tym nasilający się słód.

Słód i akcent cytryny wydobyły z kompozycji goryczkę, lekką cierpkość owoców. Najpierw pomyślałam o goryczkowatej skórce cytryny, potem ogólnie o cytrynie. Wypłynęło na wierzch trochę kwaśności.

Jednak cały ogrom miodowo-kwiatowej słodyczy jakby na zasadzie kontrastu przytoczył też wiele innych owoców. To już też maliny w pełnej okazałości. Słodkie i dojrzałe, które zostały podkreślone jeżynami i chyba wiśniami. Czułam te owoce, owoce leśne, zbierało się coraz więcej kwaśnych, charakterniejszych czerwonych. Konkretne a to wyłaniały się, a to zatapiały i rozmywały w tym bukiecie. Kwaśne leśno-czerwone były jednak podporządkowane cytrusom. Wśród nich poczułam limonkę.

Orzechy konsekwentnie kontynuowały też maślaność. Maślano-orzechowy splot płynął obok gorzkości. Pilnowały się wzajemnie, nasilając się równo, w harmonii. Maślaność z konwencjonalnej przeszła w tylko zupełnie orzechową. Słód wtedy wydał mi się bardziej cierpki. Pojawiła się ziemia. Może nieco zapleśniała i pikantniejsza? Zamknęła w sobie benzynowe zapędy goryczki.

Owoce przeniosły cierpkość w inne realia - o wiele soczystsze. Limonka umocniła się i częściowo wypchnęła z bukietu cytrynę. Maślaności podszepnęła nieco metaliczny aspekt. O herbacie też nie zapomniała - wciąż czułam cytrusową. Ta z kolei cały czas wydawała mi się niejednoznacznie waniliowa - jakby "kwiatowo waniliowa"?

Ziemista gorzkość wciągnęła w siebie trochę herbaty... Jakby tak wsiąkła w nią. To herbata z cytrusową, bardziej limonkową już, nutą oraz mnóstwem kwiatów.

Dzięki kwiatom ziemia wydała mi się wilgotnie-soczysta. Cierpkość pod koniec należała do płatków kwiatów, nierozerwalnie związała się z ich słodyczą, wzmocnioną miodem.

Po zjedzeniu czułam orzechowo-maślany posmak oraz sporo cierpkiej limonki. Było też bardzo słodko-soczyście za sprawą malin i jeżyn, a także słodkich, drobnych białych kwiatów. O goryczkę zadbał z kolei palono-pieczony słód.

Całość bardzo mi smakowała. Nieprzesadzona, miodowo-kwiatowa słodycz została przełamana kwaśnymi owocami, w dużej mierze limonką, ale też malinami, jeżynami i wiśniami. Te były słodko-kwaśne, więc od środka słodycz przełamywały. Sporo herbaty, zboże oraz orzechy pekan i laskowe stanowiły przyjemne, delikatne tło. Gorzkość nie starała się go zdominować, lecz i jej było odpowiednio sporo dzięki słodowi i ziemi. Podobały mi się nuty tostów, a właściwie to, że to one odpowiadały za stopień palenia / pieczenia. Chwilami czekolada robiła się ryzykownie maślana, ale na szczęście i ta nuta w większości jakoś się wkomponowała w resztę.
Zupełnie szczerze, myślałam, że 85% tej marki bardziej mnie zachwyci, a tak... jakoś nie leżała mi jej tłustość (smakowo-strukturalna). To w zasadzie jedyna wada.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od producenta Prime (cocoa.by)
cena: ja dostałam, ale ich cena to 11€, czyli ok. 50 zł za 70g
kaloryczność: 563,5 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy