Pokazywanie postów oznaczonych etykietą krem: daktyle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą krem: daktyle. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 września 2023

Sticky Blenders Oatmeal Matcha Bros krem kokosowo-orzechowy z granolą i Matchą (zieloną herbatą)

Zabierając się za Sticky Blenders Matcha Nerkowiec z białą czekoladą, pomyślałam, że z chęcią porównam opcję... poniekąd podobną, ale bardziej ryzykowną i chyba wyjątkową. Co prawda słyszałam już o czymś takim, jak masło granolowe (analogicznie do orzechowego czy ciasteczkowego) - dzięki czekoladzie Raaka Oat Haus 60 % Cacao Pumpkin Swirl Unroasted Dark Chocolate, ale i tak nie wiedziałam, czego się spodziewać - a właśnie na coś takiego to wyglądało "przez słoik". Problem pojawił się, gdy już tamto spróbowałam, a potem jeszcze wykończyło mnie Sticky Blenders Migdał Ciasteczka Korzenne. Wiedziałam już, że i to pewnie będzie mi za słodkie. I... zaczęłam się bać, co też ja kupiłam.

Sticky Blenders Oatmeal X Matcha Bros. to krem kokosowo-orzechowy na bazie miazgi kokosowej, miazgi z migdałów i orzechów nerkowca z masłem granolowym (tzw. granola butter?) i zieloną herbatą Matcha (producenta Matcha Bros.) i przyprawami.

Po otwarciu zdezorientował mnie dziwnie wytrawny zapach kojarzący się ze słodkawymi warzywami (ale jednak warzywami). Zielona herbata poszła w kierunku np. groszku cukrowego. Jej algowo-wytrawniejszy, niemal rybi wątek się tu zawinął chyba przez sól, która jednak jako ona sama nie była wyczuwalna. Czułam natomiast dziwną soczystość... kwaśno-wytrawną, nasuwającą na myśl olej kokosowy (i jego rzygowinowy aspekt), ale też soczystość słodką. Nawet znacząco słodką. Pomyślałam o kwaskawym, ale jednocześnie wysoce słodkim miodzie, a także szczypcie wanilii. W trakcie jedzenia odnotowałam jeszcze daktyle, ale niezbyt jednoznaczne. Delikatna orzechowość wpisała się raczej w maślaność, migdały chyba jakoś tak jako wytrawność się zaznaczyły... Kokos obracał się głównie wokół oleju, ale trochę udziału przypadło też zwykłemu, słodkawemu kokosowi. Wszystko doprawiły przyprawy - niby słodkie, ale z wytrawną goryczką. To gałka muszkatołowa, acz też nieszczególnie klarowna. Szczerze, specyficzną mieszankę odebrałam jako odpychającą i dziwną do tego stopnia, że wcale nie miałam ochoty próbować.

Konsystencja nie pomogła. To kruche grudki, mniejsze i większe, upchane do słoika. Zwłaszcza wierzch był suchy, niżej to nietrzymająca się masa bardziej lepkawa, nawet trochę wilgotna, ale jednocześnie sucha. Dziwne. Rozsypywało się to i rozlatywało - nie sposób normalnie przemieszać czy coś. Trochę jak sucha miazga kokosowa 100%. Rzeczywiście wyszło dość granolowo. Gołym okiem widać mnóstwo drobinek i kawałków... chyba wszystkiego, ale zwłaszcza daktyli i kokosa.
Trochę od razu nałożyłam do miseczki i dodałam wody (wrzątku, ale z drugiego podejścia wiem, że podobny efekt daje woda mineralna w temp. pokojowej).
W trakcie jedzenia masa nie była spójna. Rozlatywała się na grudki, była bowiem właśnie mieszaniną grudek mniej lub bardziej pozlepianych. Mimo że w ustach okazała się wilgotniejsza, niż wyglądała, a nawet dość tłusta, to jednak suchość wciąż czułam. To było jak... masa z teoretycznie wilgotnych, miękkich daktyli i miazga kokosowa z plączącymi się wiórkami przerobione na ciasto, które wyschło... I coś granolowego też w tym czułam. Na pewno wszelkie grudki odznaczały się miękkością. Całość w ustach rozpływała się dość szybko. W nich tłustość była marginalna, wystąpiła natomiast wodnistość.
Gdy większość się rozpuściła, zostawały drobinki. Głównie kokos zarówno bardziej jako kawałki i kawałeczki, ale też sporo trzeszczących, miękkich wiórków. Do tego malutkie kawałki daktyli i sporo małych skórek oraz troszeczkę miękkich kawałeczków orzechów i migdałów (acz nie sposób odróżnić jedne od drugich).
Masa wymieszana z wodą utraciła większość suchości, lecz w ustach, wciąż sprawiała wrażenie w pewien sposób suchawej. Do tego zaserwowała lepkość. To wciąż nie było ani trochę kremowe, raczej dość papkowate. Wyszła nieco bardziej tłusto, niby już spójniej, ale wciąż nie kremowo. Czuć jej miękką grudkowatość. Odebrałam to jako "zbitka wszystkiego" o zerowej spójności.
Struktura na sucho przeraża tym sypaniem się grudek i okruchów, a z wodą była niewiele lepsza. Przynajmniej taka nie sypała się na wszystkie strony. 
Ogólnie jednak to wydaje mi się bardzo niefunkcjonalne, dziwne i... dla mnie po prostu nieatrakcyjne.

Smak od pierwszego kontaktu, kiedy to nieopatrznie zgarnęłam do ust małą grudkę, która wypadła przy odkręcaniu, przedstawił się tak, że nie miałam ochoty tego jeść i się w to zagłębiać (a jednak ciekawość i jednak kwestia "skoro kupiłaś..." wygrały).

Od pierwszych sekund czuć... dziwność. Objawiła się jako soczysta, "zielona" wytrawność, kojarząca się ze słodkawymi warzywami, np. groszkiem cukrowym. Stała za tym zielona herbata matcha o zaskakująco wyrazistym smaku. Zaserwowała algowy, prawie rybi motyw... Jeszcze nie rybę, ale coś wytrawnego. Wydaje mi się, że to sól z niej to wydobyła, mimo że ta z kolei jako ona sama nie była specjalnie wyczuwalna.

Szybko do matchy dołączyła jakby kwaśna słodycz, nasuwająca na myśl kwaskawy miód. Ten się jednak zaraz zgubił, a został sam kwasek bardziej kokosowy. Kokos się zapowiedział, acz nie pchał na przód jako kokos. Wysunął trochę oleju kokosowego, który mieszając się z wytrawnością matchy poszedł w lekko rzygowinowym kierunku.

Z czasem wypłynęła odważniejsza słodycz. Wysoka, acz nie sprawiająca, że ogół był po prostu słodki. Słodycz jedynie płynęła obok wytrawnie-kwaśnego smaku, który dominował. Miód przewinął się, ale dałabym się nabrać, że to tylko jego złudzenie. Daktylowa, zasładzająca nuta wciągnęła w siebie trochę kwasku, że do głowy przyszły mi skwaśniałe daktyle... I to nie byłabym ich taka w 100% pewna. Czuć jednak je, jak również słodkie przyprawy.

po dodaniu wody
Mniej więcej w połowie rozsypywania i rozpływania się porcji kompozycję scaliły przyprawy. Niezbyt zgrane, niedookreślone. Gałka muszkatołowa z gorzkim, wytrawniejszym smakiem co prawda raz po raz wychodziła przed szereg, podkręcając wytrawność całości, ale czułam też słodką korzenność... Dziwną jednak, bo ani w pełni wyraźnie słodką, ani mocno korzenną.

Orzechowość ogółu była szokująco niska. Lekka migdałowość wpisała się chyba w wytrawność... albo raczej neutralność? Nerkowce... wyszły jakoś maślano, nieśmiało i też tak... Jedne i drugie chwilami smakowały raczej jak orzechowe mąki. Orzechy włoskie były do przeoczenia (albo zjadłam za mało, by trafić na więcej?). Orzechy ogółem trzymały się z dala od reszty składników, prawie się chowały.

A jednak właśnie orzechy chyba trochę pokierowały kokosem. Ten, mimo ogromu wiórków i słodyczy, miał w sobie sporo wytrawności...? Wytrawnej neutralności? Właśnie bardziej "orzechowawej" i oleju kokosowego. Przyprawy go trochę podkreśliły, zasugerowały goryczkę. A jednak za wiele goryczy tu nie czuć.

Bliżej końca kwasek wydał mi się jeszcze silniejszy, ale bardziej niemal cytrusowo-rześki. Myślę, że to w dużej mierze matcha, ale nie tylko. Przy niej stał niby kokosowy, niby ze słodkim echem, ale aż drażniący. Może i przyprawy, sól go tak przemodelowały? Wiele znaczyły w kompozycji, rządząc głównymi składnikami. Niemal cytrusowa kwaśność chwilami wydała mi się niewiarygodnie wysoka (bo na logikę w składzie nie ma niczego, co mogłoby dać taki efekt).

Słodycz, choć nie strasznie wysoka, wyszła drażniąco, bo nie pasowała. Drapiąco-piekąca średnio daktylowa daktylowość podkręcona innymi składnikami męczyła. Mimo soczystości, było to ciężkawe i duszne. Czyżby i wanilia miała tu udział? Matcha trochę też. Mimo głównie wytrawniejszego smaku, tchnęła swoją słodycz. I znów - mimo że wytrawnie-soczyście-rześka, to też... ciężka? Delikatna, ale uwypuklona.

Gdy zajęłam się gryzieniem małych kawałeczków, kontynuowały niejasny smak samej masy. Jedynie wiórki kokosowe wyraźnie smakowały sobą, a więc intensywnymi, soczyście-świeżymi wiórkami. Daktylowe kawałeczki wydawały się czysto słodkie, wręcz cukrowe, a chwilami jawiły się jako daktyle nasączone miodem. Drobinki orzechów i migdałów wyszły mdło, że nie dało się ich rozróżnić. Trafiłam też na jakieś biało-przezroczystawe, niedookreślone miękko-gumiaste drobinki (oleju kokosowego?).
Najdłużej przyszło mi "bawić się" z memłającymi, ale względnie szybko znikającymi wiórkami, które trochę ratowały sytuację.

Po zjedzeniu pozostał posmak matchy - rześkiej i algowej, takiej "zielonej". To nuta świeża, a jednocześnie ciężka. Czułam i wytrawność, lekką goryczkę oleju oraz przypraw, sugerującą zielone warzywa, i sporo słodyczy. Drapiącej, niemal piekącej, które to wrażenie zwielokrotniły przyprawy, mimo że w sumie nie takiej intensywnej. Może nie zasładzała, ale denerwowała przez kontrast do kwasku. Nie był przyjemny, bo splot rześkości matchy i kokosa, jakby skwaśniałych daktyli wyszedł dość rzygowinowo. Lekka pikanteria niby korzenna mieszała się z tym i wytrawnością.

Całość we wszystkich możliwych aspektach powaliła mnie dziwnością i obrzydliwością. Wszystko tu wyszło nie tak, jak bym chciała. Kokosa czuć dużo, ale dziwnie. Wiórki niby są, ale to nie one rządzą. To raczej smak za dużej ilości oleju kokosowego, wzmocniony Matchą (i solą?). A jednocześnie Matcha... nie smakowała tu po prostu Matchą. Zielone warzywa, "wytrawna neutralność" podkreśliły przyprawy, że masa (oczywiście tylko w wersji z wodą) poniekąd mogłaby robić za pastę warzywną (np. do pieczywa), ale... wystąpiły obok aż piekącej słodyczy. Daktyle, miód, wanilia - wszystko to zostało dziwnie wymieszane. Smaków czułam tu całe mnóstwo, wszystkie aż atakowały, a jednocześnie nic nie było tu oczywiste i wiodące. Jedne zmieniały się pod wpływem drugich, przekładając się na smakowy śmietnik. Czułam przede wszystkim jedną wielką dziwność. Już sam zapach to zapowiadał. On też był tak nieprzyjemnie dziwny, że mam opory przed nazywaniem go "zapachem".
Konsystencja sucho-niesucha, też dziwna. Krusząca się, ale lepka miazga, jakby ściśnięte grudki nawet w wersji z wodą zachowały te dziwne cechy. To koło kremu nie stało. Było i suche, i wilgotne, i lepkie, i tłuste, a jednocześnie ani lepiące, ani nazbyt tłuste. A i trochę wodniste, dopiero jednak w ustach - także w wersji bez dodania wody. Denerwowały mnie drobne skórki daktyli.

Nie dość, że to było po prostu niesmaczne i niefunkcjonalne, denerwujące to jeszcze to w sumie w ogóle nie był krem (nawet "ukremowiony" z wodą wyszedł jak jakaś dziwna papka). Jak to miał być krem, a nie grudy w słoiku, to to chyba najgorszy krem, z jakim miałam do czynienia. Choćbym chciała, nie umiem znaleźć w nim niczego, o czym mogłabym napisać pozytywne słowo.
Podzióbałam tylko trochę, nie mogłam zjeść więcej po prostu, bo mnie od tego odrzuciło. I zostawiło ogromny smutek, jak taka zacna marka z takich dobrych składników, mogła zrobić coś tak beznadziejnego. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, by wywoływało to skrajne emocje, traumę, chęć plucia czy coś. Ktoś może nawet to zje bezrefleksyjnie i bez emocji - potrafię to sobie wyobrazić (jednak nie potrafię wyobrazić, do czego / z czym ten ktoś miałby to jeść - do łyżeczkowania bowiem się to nie nadaje, bo nawet w formie papki z wodą "łyżeczkowanie" tego nie było zbyt przyjemne).

Nawet Mamie, której wpadł prawie cały słoik nie nie smakowało. Jak to ujęła: "nie był niesmaczny, ale smaczny na pewno też nie. Taka ciekawostka. Kokosa ze względu na wiórki czułam, ale reszty? Zupełnie nie. Dziwna, ale przyjemna, bo teraz lubię takie kwaśne rzeczy, była ta kwaśność. Czyżby tej herbaty? Orzechów zupełnie nie czułam, ale na smak, choć nie do rozszyfrowania, ogółem to można zjeść. Konsystencja z wodą niby ok, ale ja mam opory przed mieszaniem z wodą; jednak ta sucha to jakaś porażka. Nie umiem wymyślić, do czego to miałby być dodatek". Postanowiła sprawdzić, jak to sobie radzi z kaszą manną. Dodała trochę do ciepłej kaszy i stwierdziła, że to był błąd. Wrażenia opisała tak: "To coś zepsuło mi posiłek. W ogóle nie chciało się rozpuścić, musiałam aż łyżką rozgniatać się męczyć. W smaku jakoś się rozmyło dziwnie. Jedyne, co osobno było przyjemne, a więc ten kwasek, w kaszy zupełnie się schowało. No w kaszy to było nie dość, że tragiczne pod względem konsystencji, to jeszcze zwyczajnie niesmaczne, nijakie. Wygląda na to, że produkt bez sensu, do niczego". Oddałyśmy dla ojca.

Jak widać więc... i ona się nie zachwyciła, ale jej tak nie odrzucał. Tylko że w moim odczuciu "można zjeść" jak na Sticky Blenders to i tak bardzo słabo. To jednak chyba i producent uznał za niewypał, bo ze sklepu szybko zniknęło.


ocena: 2/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 25 zł za 200g
kaloryczność: 714 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzech kokosowy, migdały, orzechy nerkowca, suszone daktyle, orzechy włoskie, miód, matcha Matcha Bros., wanilia, cynamon, gałka muszkatołowa, sól w płatkach z Maldon

sobota, 17 czerwca 2023

KruKam Czekokrówka pasta z fistaszków z czekoladą ciemną i syropem daktylowym

Zbyt słodkie orzechowe kremy mnie nie ciekawią, krówki od lat lubię już tylko teoretycznie, bo realnie są mi za słodkie i po prostu... to nie moja forma jedzenia. Co ciekawe, zawsze wolałam bardziej klasyczne krówki, czekoladowe mnie nie ciągnęły - mimo całej mojej miłości do czekolady. A jednak... gdy ojciec zadzwonił z Biedronki z pytaniem, czy którąś pastę Krukam chcę, zdecydowałam się właśnie na Czekokrówkę. Bałam się co prawda słodyczy syropu daktylowego, jednak chciałam poznać tak chwalony produkt marki, która ostatnio chyba robi furorę. 

KruKam Czekokrówka to pasta z orzechów ziemnych z czekoladą ciemną (słodzoną erytrytolem) i syropem z daktyli.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach dusznych fistaszków, ścigany przez bardzo, bardzo słodkie i wręcz "karmelowe" daktyle. Czuć je wyraźnie, a ich poważniejszy charakter podkreśliła goryczka czekolady, nawet pewna paloność. Wszystko to chyliło się nieco ku klimatom zdrowego ciasta czy surowego batona. Do głowy przyszło mi właśnie zdrowe ciasto stylizowane na Snickersa (nie chodzi o kiepski oryginał). Ogólna słodycz była wysoka, i gdy dłużej się zaciągałam, także w trakcie jedzenia, wydało mi się, że pobrzmiewa tam też wątek chłodno-słodzikowy.

Po otwarciu, mimo długiej daty ważności, trafiłam na masę twardą i kompletnie suchą. Był zbita, że można by ją skrobać jak suche i chłodne miazgi z kokosa. Potraktowałam więc to trochę wodą - nieco dolewałam. 
Pierwszy raz, gdy miałam już jeść, nałożyłam (z trudem) porcję do miseczki i ustawiłam na szklance ze wrzątkiem na jakieś 4-5 minut, a także właśnie wrzątku odrobinę dolałam i wymieszałam. Mnie to jednak wciąż było za suche, więc dolałam wody - zwykłej, mineralnej w temp. pokojowej i konsystencja zaczęła wreszcie wyglądać na przystępną - wilgotnie plaskającą jak ciasto z kremowym elementem topiącej się czekolady. Dostrzegłam też lśniące kryształki słodziku, jednak podczas jedzenia zupełnie ich nie czuć. Czyli... dolanie wody to najlepszy sposób na ogarnięcie suchej konsystencji tego - bez żadnej szkody dla produktu. Po doświadczeniach dalszych, moich i Mamy, zwykła, w normalnej temp. wystarczy.
Konsystencja, nawet już nieco doprowadzona do porządku, była dość gęsta, ciastowa. Twór, bo trudno to nazwać kremem, okazał się jednak wilgotny, plaskający i... przypominający papkę z daktyli.
W trakcie jedzenia wrażenie ciastowości utrzymało się, a nawet umocniło. Masa była mazista, wilgotna i mięknąca właśnie jak tłuste ciasto zmieszane z daktylami zmieniającymi się w papkę. Kojarzyło mi się to trochę z efektem mokrego surowego batona (tzw. raw bara). Czuć też jednak lekką kremowość nadaną przez czekoladę, natomiast żadnej wodnistości. Wyszło to raczej gładko, może pomijając dosłownie pojedyncze drobinki skórek daktyli i fistaszków. Rozpuszczało się w średnim tempie, zalepiając tylko trochę. Znikało czysto.

W smaku pierwsza wyskoczyła wysoka słodycz. Należała do daktyli o nieco bardziej... daktylowo-miodowo-karmelowym charakterze. Jakby to był jakiś miód z daktyli? Z palonym, szlachetniejszym wątkiem karmelu.

Po chwili weszła maślaność, sugerując czekoladową krówkę suchego typu.
Nie utrzymało się to jednak zbyt długo, bo maślaność poniekąd wypływała z arachidowości. O tak, fistaszki zdecydowanie jej towarzyszyły. Cechowała je specyficzna ciężkość, wręcz duszność. Wydały mi się średnio prażone, naturalnie słodkawe, ale też z goryczką. Mignęły wizją wyidealizowanego Snickersa albo raczej zdrowego batona czy ciasta na niego stylizowanego. Z czasem jednak jakoś... jako one same znikały w kompozycji, a tylko leciutko pobrzmiewały.

W połowie rozpływania się porcji w ustach znów bardziej zwróciły na siebie uwagę daktyle. Ewidentnie jednak suszone, mocno słodkie... acz same w sobie jakby kryjące czekoladową nutę. Trochę przypiekły w język i gardło. Zeszły się z czekoladą w jedno, wciąż jednak sugerując mi jakiś "zdrowy karmel". Przez moment wyszło to nawet lekko soczyście, ale cały czas wręcz zasładzająco. Krówkowo? Jak jakaś snickersowo-zdrowa krówka? 

Z czekoladowym wątkiem na pewno. Raz czy dwa wplotła pewną słodzikowość, ale z czasem postawiła raczej na gorzkość. Ta wzrosła pod koniec, nieco przełamała słodycz. Odnotowałam jednak też goryczkę... jakby związaną ze słodzikiem? Szybko czmychała, pozostawiając czekoladowość. Miała lekko truflowo-ziemisty charakter ciemnej czekolady, lecz całości mocno gorzką nie uczyniła.

A pod koniec, gdy słodycz daktyli znów przypiekała w język i gardło, sama w sobie czekolada i fistaszki wyszły jakoś tak... ładniej? Maślano? Daktyle zaś sobie zaszalały.

Po zjedzeniu został posmak daktyli wraz z przesłodzeniem ze specyficznym dla nich elementem "palenia" (nie drapania jak cukier), pewna cierpka truflowość - jakby jakiś karmelowo-kakaowych trufli? -  i motyw dusznych fistaszków.

Całość uważam za średni produkt, bo... w sumie twór to względnie smaczny, właśnie taka zdrowa "Czekokrówka" to była. Wysoka słodycz jeszcze uzasadniona i zestawiona ze znaczącą czekoladowością, trochę przytemperowana arachidami. Mimo całej słodyczy nie brakowało gorzkości i na szczęście nie wyszła nazbyt słodzikowo. A jednak... Pasta? Dobre sobie. Tak twardy, zbity i suchy twór nie miał w sobie nic z pasty. To ciasto w słoiku - po zabiegu z wodą (przed nim suchy kamień). Nie bardzo wiadomo więc, jak takie coś jeść, do czego itd. Bardzo to niefunkcjonalne po prostu i nie trzymające obiecanego terminu - bo może po prostu wyschła, ale... miała na to jeszcze 6 miesięcy. Smutne to. Dobre składniki zmielone i bez myślenia wepchnięte do słoika? Szkoda, bo tkwi w Czekokrówce potencjał.
Odległe skojarzyło mi się to z Laskoladą - też takie czekoladowo-ciastowe, acz Laskolada przynajmniej w smaku była wyraźniej orzechowa. Czekokrówka bardziej daktylowa. Oczywiście przede wszystkim różni je gatunek orzechów, więc nie mam zamiaru porównywać, która lepsza. Mi chyba łatwiej było w Laskoladę się wciągnąć. W Czekokrówce jednak ten męczący element był za silny. 

Pierwszy raz nałożoną sobie porcję częściowo zjadłam jakoś nawet ze smakiem, potem już się męcząc niecałą połowę tej porcji i dotarło do mnie, że reszcie chyba nie podołam, więc próbowałam wepchnąć Mamie (choć uwielbia ciasta, nie lubi czekoladowych, a już na pewno ciemnoczekoladowych). Trochę pojadła łyżeczką, ale stwierdziła, że nie da rady. Powiedziała: "Nie smakuje mi to. Te daktyle w tym, ogólnie w czymś, mi przeszkadzają. Same to ok, ale w czymś... nie bardzo. Tu wyraźnie tę czekoladę czuć, nawet mi ta gorzkość nie przeszkadzała, bo właściwie to nie było gorzkie, a słodkie, ale takie... no nie, dziwne. Orzeszki za to za mało czuć. Konsystencja ciasta, ale za tłustego, mimo że przecież pasta nie jest tłusta. Ale takie dziwne wrażenie.".
Gdy pomyślałam, że "zaszczyt" skończenia przypadnie jednak mnie, ubłagałam, by pomyślała, że może w czymś jej bardziej podejdzie i zrobiła kolejne podejście z kaszą manną. Stwierdziła, że "ta niesmaczność w kaszy jakoś uszła" i mówiła, że wydaje jej się, że mi może posmakować. Sama jednak stwierdziła, że i tak woli kaszę z innymi rzeczami (konkretniej miodem), ale "to, co już sobie dodałam, to zjadłam".
Postanowiłam, że i ja spróbuję takiego połączenia.

Ze słoja wygrzebałam wielką łychę i rozrobiłam z wodą. W ciepłej kaszy kremowość wzrosła, pasta utraciła swą ciastowość, choć nie mogę powiedzieć, by popłynęła. Przybrała jednak konsystencję zalepiająco-mazistego kremu, więc wyszła jednak bardzo pozytywnie.
Czekokrówka w kaszy mannie razowej wypadła naprawdę dobrze, czym mnie zaskoczyła, aczkolwiek... uważam, że ogólnie danie mi zepsuła, bo i tak bardziej smakuje mi czysta kasza razowa. Niemniej, zjadłam. Denerwowało mnie, że słodycz chwilami aż przygłuszała kaszę samą w sobie. Ta jednak sprawiła, że poszła w głębszą czekoladowość, nie była tak wyraźnie daktylowa, a Czekoladowa przez duże C. Łatwiej tu też o myśli o "jakiejś takiej czekoladowej krówce" i na pewno ta kasza manna swoim razowym charakterkiem podkreśliła arachidowość kremu. To niewątpliwy plus, jako że to w końcu pasta na bazie orzechów - i ich w wersji na czysto mi brakowało.
Czekokrówkę zdecydowanie lepiej jeść z kaszą, niż łyżeczkować samą (ale z kolei kaszę mannę razową lepiej jeść samą, albo faktycznie z czymkolwiek innym, ech).


ocena: 6/10; z kaszą 6,5
kupiłam: Biedronka (ojciec kupił)
cena: 13,99 zł (za 300g; ale jak wyżej - ojciec płacił)
kaloryczność: 443 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy arachidowe prażone, syrop daktylowy, czekolada (miazga kakaowa, substancja słodząca: erytrytol; tłuszcz kakaowy)

środa, 23 listopada 2022

Palce Lizać Orzesz! Chrupiący Krem orzechowy

Po Palce Lizać Orzesz! Klasyku nie wiedziałam, czy wersja chrupiąca będzie bardziej, czy mniej w moim stylu. Ogólnie pasty orzechowe wolę kremowe, jednak wspomniana była tak specyficzna, dziwna, że nie umiałam określić, czy kawałki orzechów jej pomogą, czy wręcz przeciwnie. Prawda była taka, że z nimi czy bez, zupełnie na krem nie miałam ochoty. Wersji z chili, która skusiła mnie do współpracy, wolałam z kolei pozwolić trochę poczekać, by pozbyć się złych wspomnień. Może chili właśnie miało nadać temu wszystkiemu lepszego charakteru, ale jak na razie... Czekała ta.

Palce Lizać Orzesz! Chrupiący Krem orzechowy to krem czekoladowo-orzechowy z kawałkami orzechów i z dodatkiem autorskiej Energii do kawy firmy Palce Lizać.

Po otwarciu poczułam kwaskawy zapach jabłek duszonych w miodzie i cynamonie, układających się w obraz szarlotki z piernikową nutą, zaserwowanej przez olej kokosowy. Wydało mi się to rześkie, rozgrzewająco korzenne i goryczkowate, leciuteńko czekoladowe i, zwłaszcza po przemieszaniu i w trakcie jedzenia, z echem orzechów.

przed uporaniem się z olejem i po
Oleju na wierzchu wydzieliło się całkiem sporo, wyglądał na rzadko-wodnisty. Zlałam jakąś łyżeczkę, a trochę więcej (1,5 łyżeczki?) wymieszałam średnio dokładnie. Było to bowiem bardzo trudne z racji tego, iż masa przypominała zwarto-gęste ciasto. W dodatku mocno najeżone ćwiartkami i dużymi kawałkami orzechów pozbawionych skórek. Przypominała trochę ciastową szyszkę (z orzechami zamiast ryżu). Plaskała, gdyż była wilgotna, aż mokra i oleista. Bardzo tłusta w ciężkim sensie, acz na szczęście bogato urozmaicona zaskakująco dużymi kawałkami orzechów.
Jedzony krem przedstawił się jako mokro-papkowate, nieco śliskawo-tłuste ciasto. Mimo to, okazał się mocno... proszkowy, niegładki. Był gęsty, chwilowo obklejał usta, podniebienie i zęby, po czym oleiście-maślano znikał... Trochę papkowato-zawiesinowo rzedł, co przyspieszały kawałki orzechów. Pośród nich znalazły się drobineczki przypraw i miękkich mikrogrudek karobu.
Orzechy chciało się gryźć już od początku, acz ja zostawiałam je, gdy krem się nieco rozpłynął (bo gryzienie wcześniej nie miało sensu ze względu na smak). 
Okazały się miękkawe, ciastowo-zawilgocone, ale nie nieświeże. Taka forma nie była zła, acz godna pochwały też nie. Stanowiły po prostu przerywnik od odpychającej bazy, więc dobrze, że były... jakiekolwiek: lepsze takie, niż żadne. To jak... szyszkowate ciasto z orzechami w słoiku; kremem aż trudno nazwać.
Całość była osobliwa, odpychająca, acz kawałki orzechów przy łyżeczkowaniu trochę ratowały sytuację - ogromna przewaga nad klasyczną wersją.

W smaku pierwsza pojawiła się silna słodycz miodowego piernika i przesadnie posłodzonej miodem szarlotki, która ewidentnie przejawiała także kwaskawość. Do głowy przyszły mi soczyste jabłka z cynamonem i wanilią, które mieszały się z wyrazistym olejem kokosowym.

Ten wraz z mieszaniną maślaności i oleistości umocnił ciastowy wydźwięk. Pomyślałam o ciastowo-plackowatej szarlotce, gdzie sama warstwa ciasta bardzo przyciąga uwagę. Maślaność dopuściła do głosu odrobinkę orzechów laskowych... Jednak te przez większość czasu były ledwo wyczuwalne. Mimo to, trochę chyba właśnie dzięki nim, maślaność bardziej zwracała na siebie uwagę, baza była łagodniejsza albo raczej "rozbita smakowo".

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa umocniła się cynamonowość ostro-gorzka, podkreślona olejem kokosowym, a ogólna piernikowa korzenność wzrosła. Przytoczyła piernik... lekko czekoladowo-karobowy i znów z kwaskawą nutą, jakby zawierał też jabłkową warstwę. Piernik musiał być mocno przypalony. Tę myśl nasunął dym, który poniekąd płynął z oleju kokosowego. Ja pomyślałam o "smaku zapachu" zimnych ogni, acz w tym było coś... odpychającego (może i rzygowinowego, jak niektórzy mówią o oleju kokosowym). Mieszało się to z ewidentnie wyczuwalnym kardamonem.

Gdy część orzechów zaczynałam podgryzać szybciej, nie zdradzały się jakoś specjalnie w smaku - bardziej po prostu "rozbijały bazę". Wydawały się mdłe w smak, acz łagodziły olej kokosowy i przyprawy. Rozbijały i absorbowały też część słodyczy, dzięki czemu całość chwilami wydawała się bardziej "czysto-naturalnie" słodziuteńko-laskowo korzenna, ciepła.

Goryczkę z czasem nieco złagodziła słodkawo-orzechowa nuta. Orzechowy wątek tej wersji jednocześnie trochę wyważył bazę, a także uwypuklił poszczególne przyprawy i składniki, jakby "rozjaśniając sytuację". Choć laskowość nie była bardzo jednoznaczna od początku, to jednak przewijała się i pomykała. Im bardziej kawałki wylegały na język, tym czuć je jednak nieco wyraźniej.
Gryzione na koniec smakowały orzechami laskowymi, ale nie pełnią smaku; połowicznie. Były słodkawe i delikatne, trochę podprażone i mdławe. A jednak niepodważalnie orzechowo laskowe - ot, poprawne. Wydaje mi się, że na koniec nawet o czekoladowy smak bardziej zawalczyły.

Po zjedzeniu został posmak delikatnych orzechów laskowych, wątek cierpkawo-czekoladowego, miodowego piernika, ale niestety też goryczka oleju kokosowego, która w zasadzie była już niesmakiem, a nie posmakiem. Czułam ostro-gorzkie przyprawy korzenne, a całość ogólnie piekła i drapała w język. I od oleju, i od korzenności. Do tego doszła pewna suchość w ustach.

Całość okazała się miłym zaskoczeniem po Klasyku, bo wreszcie nieco wyraźniej czuć orzechy laskowe (które w obu wersjach są bazą!), a także konsystencja wyszła mniej odpychająco. Wielkie kawały w kremach według mnie trochę nie pasują, tu jednak wręcz przeciwnie. Orzechy laskowe zapewniły trochę harmonii, starały się naprostować nieprzyjemne nuty. Niestety jednak nie sprawiły, że krem wyszedł smacznie. Po prostu trochę odciągały uwagę od jego wad, a wciąż - przecież nie o to chodzi... Bazę wciąż uważam za niesmaczną; orzechy mogę przecież sobie pochrupać same - i to lepsze. 
Tego jednak od niechcenia zjadłam nieco więcej, prawie 1/4 może , ale na więcej po prostu nie miałam ochoty; przygarnęła Mama i też zjadła więcej, niż Klasyka (pewnie też około 1/4, a może i więcej). Stwierdziła: "o, ten zdecydowanie mniej śmierdzi. Nie to, że pachnie, ale po prostu słabiej go czuć. Dzięki orzechom faktycznie da się to jeść, bo wyszedł delikatniej, tak ten posmak rzygowinowy się ukrywa, ale nadal to nie jest smaczne, po prostu nie jest też takie obleśne". I w końcu reszta także tego powędrowała do ojca. Jemu smakował.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam od palcelizac.co
cena: ja dostałam, ale cena to 28,10 zł za słoiczek 140g
kaloryczność: 621 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe, Energia do kawy (masło sklarowane ghee, olej kokosowy, kardamon, cynamon, wanilia), karob, syrop z daktyli, cynamon, kawałki orzechów laskowych

niedziela, 13 listopada 2022

Palce Lizać Orzesz! Klasyk Krem orzechowy

Tej marki chciałam tylko jeden krem na próbę, ostrożnie, bo wariant ciekawy. A jednak dostałam trzy. Nie wiedziałam, czego się po nich spodziewać przez "tłusto-zdrowotnościowy wsad", który może nie przerażałby mnie tak bardzo, gdyby nie opis producenta: "Tłuste, zdrowe, smaczne – idealne połączenie, że aż Palce Lizać!". Zdecydowanie nie podobała mi się kolejność (priorytety?). A jednak jeśli tłustość jednak miała by trzymać się orzechowości, mogło być dobrze. Pocieszałam się, że masło ghee występuje przecież w kuchni indyjskiej, a tłustość jej części dań potrafię tolerować.
To, co producent dodał, to ich autorska Energia do kawy, czyli kompozycja na bazie masła sklarowanego ghee z nierafinowanym olejem kokosowym, indyjskim kardamonem i cynamonem oraz laską wanilii madagaskarskiej. Stworzyli to specjalnie do tzw. kawy kuloodpornej, zastrzyku energii, który powoduje, że kawa tak nie zakwasza organizmu, nie wypłukuje z minerałów, a do tego pobudza metabolizm, przyspiesza spalanie tłuszczu i ponoć jest "idealna przed treningiem". O kawie kuloodpornej / kawie mocy dotąd jedynie słyszałam. Podstawowym wariantem jest chyba kawa z łyżką czy dwiema oleju kokosowego - nie ukrywam, że perspektywa picia kawy z olejem obrzydza mnie i nie mam zamiaru czegoś takiego próbować. Natomiast dodanie takiej prozdrowotnościowej Energii do kremu orzechowego, nie wydawało mi się złym pomysłem.

Palce Lizać Orzesz! Klasyk Krem orzechowy to krem czekoladowo-orzechowy z dodatkiem autorskiej Energii do kawy firmy Palce Lizać.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu zszokował mnie jednoznaczny, intensywny zapach kwaskawych jabłek duszonych w miodzie i cynamonie lub raczej miodowo-cynamonowej szarlotki piernikowej, wkomponowanych w realia oleju kokosowego. Było to rześkie i soczyste, słodziutkie, ciepło korzenne i dziwnie minimalnie orzechowe. Pomyślałam o wilgotnym, maślanym "plackowatym" cieście z kwaśnymi jabłkami. Szarlotkowym, acz w trochę czekoladowo-piernikowym wydaniu.

Trafiłam na średnią ilość wydzielonego oleju. Wydał mi się rozrzedzony wodą. Zlałam część, około łyżeczkę, a resztę (łyżeczko-łyżkę) wymieszałam tak do 2/3 słoiczka (zależało mi na poznaniu różnej konsystencji). Nie było to takie łatwe, bo masa okazała się zwarta i... jak ciasto upchnięte do słoika. Zwięzłe, wilgotne, plaskające.
Ogół był dość oleiście tłusty, choć to specyficzna tłustość oleju kokosowego - taka na wpół stała, a na wpół cieknąca, a tu... wyszło to dodatkowo trochę żelowo, trochę lepko-miodowo, dziwnie. Całość była dziwna - wrażenie obcowania z wilgotnym, papkowatym ciastem zrobionym na bazie owoców (daktyli, ale powiedziałabym, że i jabłek), zawilgoconym od nich ciasto-plackiem, nie mijało. To było tak gęste, że spokojnie można było większość ze słoiczka po prostu wyjąć, a kształt nie ulegał zmianie. 
Jedzony krem wciąż jako właśnie taki się przedstawiał. W ustach krem wciąż był gęsto-ciastowy, jak maślany ciasto-placek z owocami wymieszany z papką z daktyli. Zalepiał i aż przytykał, po czym dość szybko płynął, rzednąc i odpuszczając szczękom. Struktura okazała się dziwnie pylista, grudkowata (jak np. sernik ze średnio przemielonego twarogu) i trzeszcząca (jakby z farfoclowo-ciastowymi jabłkami?). Miałam wrażenie, jakby pyłek z orzechów wraz z pojedynczymi ich mikroskopijnymi drobinkami wymieszany został z olejem... Epizodycznie trafiałam też na drobinki przypraw i mini zbitki karobu. Potem pojawiał się jeszcze motyw lepkiej wody (trochę jak syrop klonowy?).
Po zjedzeniu zostawiał dziwne wysuszenie wywołane olejem kokosowym i "jakimś pyłkiem" (obstawiam karob i przyprawy), a także warstwę tłuszczu na ustach. Towarzyszyło temu poczucie "ślisko-lepkiej wody" jak po syropie klonowym, może rozrzedzonym miodzie, bardzo osobliwe.
Zupełnie mi się ta konsystencja nie podobała. Łyżeczkowanie sprawdzało się w jej przypadku dobrze, jednak mnie to wszystko wydawało się zbyt obleśno-ciastowe, a jakieś zupełnie nie orzechowo-pastowe.

W smaku od początku czułam miodowo-piernikową, kwaskawą szarlotkę, sowicie zasypaną cynamonem. Pojawiły się duszone w nim jabłka, doprawione miodem i wanilią, zasłodzone i zasładzające bardzo szybko, ale przełamane jednocześnie wyraźnym motywem oleju kokosowego.

Zaraz zwróciłam uwagę na maślano-plackowy motyw samego wyobrażonego ciasta. Musiało znacząco nasiąknąć owocami. Soczystość opiewała to wszystko, acz to maślany wątek wzrastał bez kompromisów. Był intensywny, wszechobecny. Dołożyły się do niego delikatne, naturalnie słodziutkie i też złudnie korzenne orzechy laskowe. Klimat tego był po prostu ciepły. Rozgrzewający cynamon rósł w siłę, umacniając korzenną piernikowość.

Wydał mi się aż gorzkawy. Pojawił się gorzko-ostry kardamon i goryczka oleju kokosowego, który zahaczył o dym, przez co wślizgnęła się nuta udająca zimne ognie (może i rzygowiny, w bardzo ryzykownym natężeniu, że nawet mnie, której olej kokosowy nie przeszkadza, tu się to gryzło). Na moment zrobiło się bardzo gorzko. Kardamon podkreślił olej kokosowy. To chamsko zagłuszyło orzechy laskowe. 

Jakoś w połowie rozpływania się porcji w ustach, do goryczek i korzenności ewidentnie dołączył karob i nakręcił skojarzenie ze słodko-gorzkawym ciastem. Wprowadził lekką, złudną czekoladowość, przetwarzając kompozycję na czekoladowo-jabłkowy piernik... Kwaśność kojarząca się z jabłkami cały czas pobrzmiewała. Odnotowałam nutkę zasładzających daktyli, które zaczęły wraz z ostrością korzenno-dziwną grzać gardło. Ich smak jednak nie był jednoznaczny... Nie wiem, czy w ciemno bym je odgadła (na pewno bym się nie założyła). 

Bliżej końca smak kompozycji pozornie złagodniał. Znów zrobiło się bardziej maślano: poniekąd za sprawą orzechów (przy czym to taka "abstrakcyjna orzechowa nuta", żadne orzechy konkretnie), a poniekąd nie. Znów do głowy przypałętały się duszone w słodzidłach, ale nadal kwaskawe jabłka i korzenna szarlotka... Czułam jakby ogrom miodu, wanilię... i lekki kwasek, rześkość. Trochę się to rozmyło pod wpływem oleistości i jakiś dziwnych, trudnych do nazwania nut. Na pewno czułam ostrość na języku. 

Po zjedzeniu został posmak cynamonowo-karobowej szarlotki i oleju kokosowego jako goryczka i dziwna rześkość, ale też echo mało czekoladowego (ale jednak) piernika, rozgrzanie od słodyczy (jakby miodu) i ciepłych przypraw korzennych. Goryczka... poniekąd była raczej niesmakiem niż posmakiem. Olej kokosowy w zasadzie dominował. On i przyprawy gryzły w język. 

Całość była niespotykana i szokująca. Tak dziwna, że w pierwszej chwili się skrzywiłam, a po pierwszej łyżeczce nie mogłam się zdecydować, czy dziwność jest na plus, czy na minus. Niby korzenna szarlotka to spoko efekt, ale jednak to było tak słodkie i tak gorzkie w sposób nieokreślony, podejrzanie kwaśne, tak olejowo-kokosowe, że... aż orzechy laskowe się zgubiły. Ciastowe, osobliwe, o dziwnej i odpychającej strukturze żelowego ciasta - nie przemówiło to do mnie. 
Natłok korzennej piernikowości, słodyczy i piernikowa czekoladowość wraz z olejem kokosowym i maślanością za bardzo się rozpychały. Myślę, że dodatek kakao, a zredukowanie ilości syropu daktylowego wyszłyby tu na dobre. Nie podobał mi się też rzadkawo-oleisty motyw konsystencji - właśnie więc tym bardziej zmniejszyłabym ilość syropu. Tak samo jak tłustość obok pylistości - to nie tłustość past orzechowych, jaka mi niestraszna. Ta mi przeszkadzała, mimo że nawet specjalnie wysoka nie była.
Nie zjadłam nawet 1/5 i oddałam Mamie, której bardzo to nie smakowało przez gorzkość i kwaśność - zwłaszcza kwaśność nie pasowała, bo jej z jabłkami się nie kojarzyła. Do tego orzechów laskowych za nic nie czuła - upierałaby się, że ich tam nie ma. Stwierdziła: "jeszcze nieopatrznie powąchałam i wtedy to już w ogóle kwaśne rzygi poczułam; potem jak jadłam też rzygowinowo mi się kojarzyło". Biła się z myślami, że chyba nie da rady tego zjeść więcej niż trzy łyżeczki, a ja zaczęłam myśleć, że "no, może ja dam radę, bo jednak zdrowe i żal wyrzucić czy coś". Wtedy wpadła na pomysł, że spróbuje jeszcze na tostach, mimo że konsystencja nie wydawała się pasować. Rozsmarowanie jednak na ciepłym toście Mamie poszło zaskakująco nieźle. O smaku jednak powiedziała: "wciąż ta rzygowinowa kwaśność przebijała". Nie dała rady tak zjeść drugiego tosta, a o smarowidle: "no po prostu nie dam rady się przemóc i tego zjeść". Potem ja zrobiłam nawet drugie podejście, ale nie podołałam i w końcu oddałyśmy ojcu. Jemu smakował.
Wspólnie wydedukowałyśmy, że olej kokosowy na pewno za bardzo się tu panoszył (moja "zimnoogniowa szarlotka", a jej "rzygi"), a także, że kwaśność wzięła się pewne z kumulacji oleju, masła ghee, daktyli (obstawiam, że jakiś kiepski syrop z np. gorszej odmiany, partii użyty) i karobu na podobnej zasadzie co specyficznie duszno-kwaśny motyw nabiału czekoladowego - ani serki homogenizowane same w sobie nie są przecież mocno kwaśne, ani niewielka ilość kakao, a w połączeniu też w specyficzny kwasek idą (i np. mnie on nigdy nie przeszkadzał, Mama uważa go za paskudny).
Trudno orzec, czym niby ten krem ma być i czym w zasadzie jest.


ocena: 4/10
kupiłam: dostałam od palcelizac.co
cena: ja dostałam, ale cena to 28,10 zł za słoiczek 140g
kaloryczność: 621 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe, Energia do kawy (masło sklarowane ghee, olej kokosowy, kardamon, cynamon, wanilia), karob, syrop z daktyli, cynamon

czwartek, 6 października 2022

krem Orzechownia Naturalna Miazga orzechowa o smaku Makowca

Nie lubię ciast w praktyce. Smaki, pomysły niektórych podobają mi się, ale w momencie, gdy nie muszę się do nich zbliżać. Nigdy nie byłam zbyt ciastowa, jednak kiedyś to jeszcze bywały jakieś ciasta, które mogłam zjeść. Na liście był makowiec, który właśnie z założenia ma mnóstwo zalet. Niestety, nigdy w życiu nie jadłam makowca, o którym mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że mi smakował. Zawsze jakieś "ale" (a to za mało masy makowej, a to mak za miękki, a to coś tam). W końcu zainteresowanie straciłam zupełnie. Wizja mojego makowca idealnego nie jest więc konkretna w żaden sposób - to kwestia czysto wyobrażeniowa. Trafiwszy na obiekt dzisiejszej recenzji, nabrałam na niego ochotę. Przypomniały mi się lody Grycan makowe (2015) sprzed lat i to, że przyjemnie mi było coś makowego łyżeczkować. Jako że obecnie kremami orzechowymi zastąpiłam sobie lody, ten widział się jako "obecna alternatywa". To w zasadzie ten wariant skłonił mnie do kupna past Orzechowni (uznałam, że nie opłaca się zamawiać jednej, więc wybrałam jeszcze dwie).

Orzechownia Naturalna Miazga Orzechowa o Smaku Makowca to "naturalna miazga orzechowa o smaku makowca", zrobiona na bazie orzeszków ziemnych, migdałów i daktyli z makiem, pomarańczą i wanilią.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu słoika poczułam intensywny zapach soczystej, skórkowo-olejkowatej pomarańczy, która ewidentnie dominowała. Była słodkawa, acz specyficznie cierpko-goryczkowata. Zaraz za nią pojawiły się mocno prażone orzeszki ziemne, a w tle rozeszły się niemal mleczno-maślane, subtelne migdały. Kryło się w nich, jak i w całym splocie, trochę drożdżowości (możliwe, że także mak miał w tym swój udział), przywodzącej na myśl jasny, drożdżowy keks z bakaliami. Te, jako suszone, słodko-soczyste owoce, też czuć. Daktyli jako ich samych nie, ale słodyczy temu odmówić nie mogę. Była wysoka, w trakcie jedzenia wydawała mi się złudnie miodowa, w porywach cukrowo-pudrowa.

Na wierzchu wydzieliło się bardzo malutko jakby rozrzedzonego wodą oleju, z czego jakieś niecałe pół łyżki zlałam, a drugie tyle wymieszałam.
Wymieszanie nie było zadaniem łatwym, zrobiłam to w końcu średnio dokładnie. Masa była bowiem bardzo gęsta i zwarto-zbita. Plaskała i zachowywała się jak mokro-miękkie ciasto. W zasadzie można było ją w większości wyjąć ze słoika i zachowywała kształt. Nie była tłusta, wyglądała na właśnie wilgotno-nasączoną, miejscami bardziej na suchą. W trakcie mieszania, tam, gdzie była suchsza, wystarczyło przeciągnięcie łyżeczką, by natychmiast nasiąkała wilgotniejszą częścią (co uważam za plus). Dzięki temu mimo, że mieszanie tego to koszmar, dało się ją "ponasączać" tam, gdzie trzeba. Ogólnie zachowywała się trochę jak mieszanka papkowatego ciasta i wilgotnych, soczystych daktyli. Pełno w niej kuleczek, drobinek: maku przede wszystkim, ale także orzechów i migdałów. Te wystąpiły pod postacią mnóstwa drobinek. To posiekana drobnica na tyle istotna, by cały czas ją gryźć, ale na tyle mikroskopijna, że kawałkami tego nie nazwę. Epizodycznie trafiały się też ich skórki. Skórki pomarańczy w większości zmielono niemal zupełnie (ostały się pojedyncze drobinki wielkości porównywalnej do maku). Zjadłam połowę, a trafiłam na dosłownie 4-5 istotniejszych-większych, acz nie większych niż 0,5 cm.
Pasta gęsto zalepiała usta natychmiast. Dosłownie sklejała, pokrywała zęby zupełnie. Aż trochę przytykała, chwilami wydawała się ciężkawa. Mimo to, nie była bardzo tłusta. Zaraz zaczynała rozpływać się na gęsto-ciastową papkę niczym świeże daktyle, acz nieco zagęszczone w masłoorzechowym stylu. Konsystencja ciasta zrobionego na bazie daktyli - to było to. Oleistość, czy w ogóle wyższa tłustość w trakcie jedzenia ukryła się zupełnie. Była za to soczystość zmieszana z wodnistością. Po paru sekundach, masa nagle wodniście rzedła i znikała, pozostawiając drobincę.
Wyszło to jak mocno nasączone ciasto. Miejscami, zwłaszcza bliżej dna, było to zwięzło-zwarte i zbite, bardziej suchawe, co o dziwo też nie wyszło źle. Po prostu jak twardsze i suchsze ciasto-baton. Taki nieco rozlazły raw bar. Cały czas czuć mnóstwo drobinek, kuleczek i aż trudno się powstrzymać przed podgryzaniem ich i ciamkaniem. Właśnie stąd skojarzenie z raw barem - to pasta do gryzienia. Przede wszystkim trafiłam w niej na zatrzęsienie surowo-strzelającego maku. Do tego dość twarde kawałeczki orzechów i migdałów, które też w strzelanie, chrupkość się wpisały. Chwilami kojarzyły mi się z pesteczkami fig (pewnie też ze względu na smak, zapach). Kilka skórek pomarańczy było miękkawo-lepkich, jędrnych, pod względem konsystencji w całości niewyróżniających się specjalnie.
Nie wyobrażam sobie rozsmarowania tego na czymkolwiek, a do łyżeczkowania to jakoś tam przeszło - w końcu ciasta też łyżeczką / widelczykiem się jada. Taka konsystencja kremu / pasty jednak i tak średnio do mnie przemawia. Ciastowy raw bar w słoiku - nie dla mnie, ale też chyba nie do jednoznacznej krytyki.

W smaku pierwsze pojawiły się czyste, delikatne fistaszki i migdały, przy czym zaraz te drugie wybiły się nieco na przód. Wydawały się niemal neutralne, może z leciusim, gorzkawym echem. Pomyślałam o surowych albo prażonych minimalnie, ze skórkami. Zaraz jednak wyprzedziły je fistaszki wyraźnie mocno prażone.

Szybko swoją obecność zgłosiła także pomarańcza. Wniosła soczystą słodycz (zaprosiła też nie tylko swoją słodycz), zrobiła jedynie aluzję do kwasku. Pomarańcza też wpisała się w lekką gorzkawość jako nuta olejkowo-skórkowa. Pobrzmiewała cały czas, epizodycznie nasilając się i słabnąć. Chwilami rozpychała się na pierwszym planie.

Z czasem zabłysła wyrazistsza słodycz, ta zaproszona przez pomarańczę. W niej jednak już mniej soczystości. Wyszła bardziej ciastowo-karmelowo-miodowo. Pomyślałam o jasnym, drożdżowo-maślanym, może mlecznym cieście. Tu zdecydowanie pomogły delikatniusie (właśnie jakby maślano-mleczne) migdały. Pobrzmiewało wanilią, a chwilami wyraźnie zasładzająco-mulącymi daktylami. Te raz czy dwa zagościły na pierwszym planie, niemal dominując. Łatwo o skojarzenie ze słodkim keksem drożdżowym z mnóstwem bakalii (różnych). 

Także pomarańcza wpisała się w wizję ciasta, nasączając je. Chwilami, gdy była mocniej wyczuwalna, odnotowywałam przy niej pudrową słodycz jakby cukru pudru. To też nakręciło ciastowość, ale również negatywny aspekt słodyczy. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach denerwowała. Nie przy każdym zagarnięciu łyżeczką w tym samym stopniu, ale jednak całościowo znacząco. Pod wpływem przemieszania wanilii z daktylami, robiła aluzje do aż drapiącego miodu.

Fistaszki w końcu niemal zupełnie zagłuszyły migdały, jednak i one nie dominowały. Stały za słodyczą i pomarańczą. Choć od początku wyczuwalne, tym razem zagrały mocno prażoną nutą. Raz czy dwa miałam wrażenie, że istotniejszy od samego smaku, jest w nich właśnie aspekt prażenia. Ten przemieszał się z goryczką maku, która dopiero wyłaniała się. Po tym tupnięciu orzechów bowiem, w słodko-pomarańczowej kompozycji znalazło się miejsce dla maku. Trochę słodko-goryczkowatego smaku wnosił nawet nie podgryzany, ale oczywiście mak wystrzeliwał na przód właśnie, gdy trafiał pod zęby. Wtedy wskakiwał na pierwszy plan, obok słodyczy i pomarańczy.

Wyobraziłam sobie daktylowego raw bara z makiem i słodko-pomarańczowym wątkiem. Mak wydawał się surowawy i aż po tym wszystkim zaskakująco wyrazisty. Zwalczał słodycz bardzo udanie. Odnotowywałam pewien zaduch... nie zawsze, ale jednak - nie wiem, od czego. Wpisywał się jednak w wizję makowca.
Orzeszki i migdały gryzione niewiele wnosiły, niby kontynuowały swój smak, ale w ciemno nie odgadłabym, jakie to.

Przy ciamkanych, gryzionych na koniec drobinkach zdarzyło się także pomarańczy jeszcze się nasilić. Też cechowała ją słodycz, leciutka soczystość. Robiła aluzje do gorzkawości, ale w zasadzie jej nie uświadczyłam (albo nie czułam przez ogólną słodycz). Jej słodycz wydała mi się przerysowana, kandyzowana ewidentnie - nieprzyjemna więc. Pomarańcza na końcówce przygłuszyła tym samym smak daktyli, zostawiając poczucie zasładzania.

Po zjedzeniu został posmak soczystej, skórkowo-podcukrzonej, jakby likierowej pomarańczy oraz maku. Do tego czułam palenie w język daktylowego pochodzenia i może wątłą, prażoną nutkę - taką jednak jak po jakimś batonie z bliżej nieokreślonymi orzechami. Całość układała się w keks z bakaliami, skórką pomarańczy i makiem. Było zasładzająco-ciastowo słodko i jakoś... nieorzechowo.

Całość w zasadzie wyszła nieźle, ale nie jakoś szczególnie smacznie. Na pewno wolałabym, by była bardziej orzechowa. O ile bowiem "o smaku makowca" udało się świetnie, tak pierwszy człon, czyli "miazga orzechowa" uciekł. Migdały podkreślały ciastowość, fistaszki nikły w prażeniu, ale jedynie - jedne i drugie - pobrzmiewały. Kryły się za zasładzającym, daktylowym ciastem, soczystą, docukrzono-kandyzowaną pomarańczą i makiem. Z wyrazistości ostatniego oczywiście się cieszyłam, właśnie mak był zachwycający, ale jednak... za dużo tu pomarańczowego smaku, a kandyzowanie skórek nie podoba mi się. Duet migdałów i fistaszków byłby przyjemny jako tło pod mak - wolałabym, by ta kompozycja do tego bardziej się ograniczyła. Niestety, po kubkach smakowych biła słodycz. Daktylowość to niby plus, ale jej tu było po prostu za dużo. W dodatku przeszkadzała mi ta pudrowość, słodycz wyczuwalna przy pomarańczy. Ogólnie jej dodali za dużo. Strzelanie maku bardzo mi się podobało, ale kawałko-drobinki orzechów i ich chrupkość już mnie - to jakoś za dużo drobnicy. Nie było to bowiem "miazgowe" (że czuć niedokładne przemielenie pasty, jak lubię), ani też kawałkami orzechów ich nazwać nie mogę. Takie coś pomiędzy. A jednak przerywnik od ciastowości. Ta może dla niektórych będzie plusem, mnie nie porwała. Całość choć nie tłusta, przytykała. 
Ogółem choć nie mam wielkich zarzutów wobec tego kremu, ochów i achów też brak. Brakowało mi tu... orzechów. Obstawiam, że proporcje fistaszków, migdałów i daktyli musiały być bardzo wyrównane. Wolę wyraźniej orzechowe pasty, jestem nieciastowa i nierawbarowa, więc jakoś tam połowę zjadłam, a resztę oddałam Mamie. Najpierw upierała się, że nie umie mi nic powiedzieć o smaku tego kremu, że je, i nie wie, co je, że tylko mak czuje. Potem zaczęła, że smak znajomy, ale nie może go uchwycić. Zaczęła jednak rozwijać myśl;" całość jak jakieś ciasto, ciasto-baton, takie coś do gryzienia. Słodkie, na pewno nie powiedziałabym, że z orzechów, ale widzę, że tam są". Aż w końcu podpowiedziałam i usłyszałam: "Tak! Makowiec! Rzeczywiście, dokładnie taki makowiec, i te warstwy ciasta, bakalie, ale że orzechy to nie". Zjadła łyżeczkując, choć nie lubi takiego sposobu, ale i ona przyznała, że rozsmarowanie tego na czymkolwiek zupełnie jej się nie widzi. Choć makowce lubi, a ciasta uwielbia, to jej nie podeszło. Acz dokończyła, bo "złe też w sumie nie jest, dziwne po prostu".


ocena: 7/10
kupiłam: orzechownia.com
cena: 28 zł za 200 g
kaloryczność: 599 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy ziemne, migdały, daktyle, kandyzowana skórka pomarańczowa, mak, laska
wanilii, naturalny ekstrakt z sycylijskich pomarańczy, naturalny ekstrakt z migdałów

niedziela, 18 września 2022

krem Zotter Crema Cashew

Kremy, które sobie czasem łyżeczkuję, zdecydowanie muszą opierać się na orzechach, nie lubię w nich przesadniego dosładzania - dopuszczam tylko znikome, czymś nie ordynarnym (np. zamienniki cukru białego w postaci daktyli czy nawet odrobinka powiedzmy cukru kokosowego). Zotter Crema szczerze nie leżą w kręgach mojego zainteresowania, bo marka ogólnie ostatnio kilka razy mnie zawiodła. Almond to idealny przedstawiciel kremu nie dla mnie, ale Sesame zaskoczył mnie tym, że mi tak posmakował. Jednorazowo, ale jednak. Choco z kolei rozkochał mnie w sobie na dobre. Stąd pomyślałam, że i dzisiaj przedstawianemu dam szansę, skoro kocham nerkowce. Bałam się, że tyle słodyczy je przygłuszy, skoro same w sobie potrafią wychodzić tak słodziutko (dobrym przykładem jest Mixitella Cashew and Peanut Butter), ale co tam. A daktyle potrafią zasłodzić... w tym przypadku bowiem użyto cukru zrobionego właśnie z nich (poprzez zmielenie suszonych).

Zotter Crema Cashew to nerkowcowo-nugatowy krem zrobiony z prażonych orzechów nerkowca ("domowej - home-made praliny / nugatu"), słodziny cukrem daktylowym ("smarowidło do pieczywa"?).

Po otwarciu poczułam wątły zapach orzechów nerkowca o bardzo słodkim charakterze. Czuć lekko podkreślające je prażenie, a także maślaność, maślano-karmelową nutę. Pchała się na pierwszy plan. To było nugatowo-słodkie, aż przygłuszone, niewyraziste i rozmyte. Nie porywało. W trakcie jedzenia wydało mi się, że motyw prażenia wiązał się z ciepłem... słodkiego cynamonu? Także mleczny akcent nieśmiało się zaznaczył.

Krem zaskoczył mnie twardością i gęstością. Przy nałożeniu na łyżeczkę wyglądał na wręcz suchy, ale szybko okazało się, iż wcale taki nie był. Cechowała go gładka tłustość chłodnawego masła, ale... jakby nieco przełamana suchawością. Był bardzo zwarty, tak, że w zasadzie najlepszą opcją na niego byłoby chyba krojenie nożem.
W ustach rozpływał się w tempie umiarkowanym, trochę zawiesinowo. Potwierdziła się jego gładkość, a także tłustość w tak bardzo maślanym sensie, jak to tylko możliwe. Nie był jednak straszliwie, bardzo-bardzo tłusty - dało się w nim lekkiej suchawości doszukać. Okazał się zwarty, ale... w ustach z czasem mięknąco-płynący jak powoli ocieplające się masło. Raz po raz trafiałam na pewną pudrowość (jakby orzechy zostały zmienione w pyłek). Po jedzeniu zostawiał lekką tłustość na ustach.
Ogólnie wydawał się dość ciężki. Do tego tak specyficzny, że w zasadzie nie wiem, w czym by się sprawdził. Łyżeczkowany szybko męczył tą zbitą maślanością. Był na tyle zbity, że rozsmarowanie go to ogromny kłopot.
A jednak uparłam się i na waflu tego dokonałam (bardziej niż "rozsmarowałam", pasuje tu "nałożyłam i przyklepałam") - na nim tłustość wcale nie przeszkadzała. Wyszła odpowiednio.
Mama od siebie dodała, że także na bułce (w jej przypadku jakaś z Lidla z maślanką) się sprawdza zacnie - oczywiście jak już jakoś tam się nałoży i uklepie, bo o rozsmarowaniu na miękkiej bułce nawet nie ma mowy (nie da się).
Ogólnie okazał się tak wydajny, że wydawał się niekończący.

W smaku od początku dał się poznać jako słodko-maślany. Orzechy nerkowca odnalazły się w tym, bo trochę je czuć, ale na pewno nie na pierwszym planie. Okazały się lekko podprażone, naturalnie słodkie i przygłuszone maślanością. Z czasem tak je otuliła, że wyobraziłam sobie jakby masło zrobione z nerkowców (nie masło orzechowe, ale "niby zwykłe masło w kostce", tylko że z nerkowców). Do tego doszła cukrowo-karmelowa słodycz jakby łagodnego, maślanego nugatu.

Orzechy nerkowca rozeszły się po ustach, lekko tylko pobrzmiewając i przystając na ten słodki obraz. Nie zamierzały zmienić swojego nieśmiałego charakteru, przez co całość wyszła jak posłodzone, niemal uroczo słodziuteńkie masło, trochę właśnie nugatowo, ale nie jakoś klarownie nerkowcowo. To... słodziusie masełko.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji słodycz wzrosła do poziomu przesady i zadrapała w gardle. Odebrałam ją jako cukrową, choć jak się mocno, mocno skupiłam, może i doszukałam się karmelowo-daktylowawego przesłodzenia się doszukałam. Było to zmieszane z odrobinką słodkiego cynamonu, który kompozycji nadał ciepły wydźwięk (acz jako przyprawa nie był wyraźnie wyczuwalny).

Pomyślałam o jakiejś nugatowej kawie typu latte - pewnie w wersji wegańskiej, bo na nerkowcowym napoju. Z czasem wyszło to delikatniej; maślany motyw wygłaskał słodycz, która trochę odpuściła, zreflektowała się.

Cynamon, choć też słodki, podkreślił prażony aspekt nerkowców. Wyszły już bardziej orzechowo, orzechowo-maślano. W ich prażonym smaku raz czy dwa doszukałam się sugestii soli, ale nawet nie nutki (jedynie sugestywnej sugestii).

Po zjedzeniu jednak i tak zostało przesłodzenie. Maślano-karmelowe, trochę cukrowe, trochę daktylowe, ale na szczęście też posmak... orzechów; na siłę doszukałam się nerkowców. Słodziutkich, naturalnie maślano-mlecznych i nugatowych.

Łyżeczkowanie "słodkiego masełka" mnie obrzydzało, więc spróbowałam opcji na waflu gryczanym.
Rozsmarowanie na waflu było trudne, bo krem zachowywał się, jakby był suchy. Jedzenie chrupiąco-kruchego krążka z ogromem jakby chłodnego, zbitego masła też było specyficzne, acz... trochę pozwalałam temu się w ustach całościowo porozpuszczać-ponasiąkać, dopiero podgryzałam i jakoś tam to pracowało (ot, jak wafel z twardym masłem?).
Smakowo to zagrało lepiej, bo gryczany motyw wafla podkreślił orzechowość (ale nie konkretnie nerkowców) kremu. Słodycz zmieszana z masłem i orzechami nie drażniła mnie tak, jak w towarzystwie głównie samego masła. Na waflu wyszło to jak słodziutkie nugato-masło (nie słodziutkie masełko). Nerkowce nie nabrały wyrazistości, ale jakoś tam je czuć. Daktyli z cukru daktylowego natomiast nie. Takie słodkie smarowidła i przekąski tego typu bardziej słodkie niż orzechowe nie są dla mnie, więc na nawet niecałym waflu zakończyłam. To dobry sposób na ten krem, ale to krem nie dla mnie (i przekąska, sposób też jednak niezbyt mój), oddałam więc Mamie.

Całość uważam za "niby w porządku", przesłodzoną i zbyt "masełkową". Przyjemny, ciepły nugat, mleczna orzechowość w zasadzie wyszły interesująco na waflu, ale nie jest to mój typ kremu... W ogóle wątpliwości budzi tu aspekt "kremowości". Brakowało mi wyrazistości, nerkowcowości i charakteru. Ta naturalna słodziuteńkość została jeszcze  bardzo podkręcona - niepotrzebnie. Ogrom masła-masełka też mi nie odpowiadał. Do łyżeczkowania ten krem za nic się nie nadaje - w cukrowym masełku nie ma nic przyjemnego; jest wręcz odpychające. Na średnim waflu zyskał (wafel też zyskał). Do takiego celu, do czegoś, krem mogę więc podpowiedzieć (nie "polecić") jako zadowalający słodko-nugatowy. Nerkowcowy jednak? Słodzony cukrem z daktyli? Akurat to prawie zupełnie uciekło, więc dodatkowe punkty odejmuję. To istny masełko-nugacik nerkowcowy w formie kremu. Zupełnie nie moja bajka.

Mama najpierw też spróbowała łyżeczką i tak podsumowała: "okropnie tak, zbito-twardy jak chłodne masło i smakuje jak posłodzone masło" (ona do maślaności ogółem nic nie ma; sama używa smarowideł typu Smakowita). Potem posmarowała tym jakąś bułkę (z maślanką z Lidla) i stwierdziła, że w takim wydaniu: "przepyszne! I ta bułka średnia zyskała, a krem... to już nie mówię. Cudownie słodko-maślany, delikatny. Nie za tłusty, nie za słodki. Nie wiem, co w nim dokładnie czuć, ale był pyszny na bułce. Orzechy... no, może nie wiem, jak dokładnie nerkowce smakują, bo on dla mnie to głównie maślany był.". Większość zjadła na śniadania jako zamiennik masła orzechowego, czyli na tostach z serem żółtym i dżemem. Stwierdziła, że to w zasadzie się najlepiej sprawdziło, ale zdecydowanie woli do takich kanapek pastę fistaszkową, bo: "tego kremu Zottera w ogóle nie da się rozsmarować, ale może być, jak już jest, bo przecież się nie wyrzuci". Zdziwiłyśmy się, że nawet na lekko ciepłych (!) tostach był problem z rozsmarowaniem (udawał, że jest suchy) - krem rozpuszczał się minimalnie tylko na natychmiast wyjętym z tostera*. Co prawda ponoć na samym dnie był nieco rzadszy i bardziej przystępny, ale to i tak kiepsko (bo jakoś do tego trzeba się przekopać). Gdy skończyła go, usłyszałam, że był "aż zbyt wydajny, bo można go tak męczyć i męczyć".
Zgodziła się więc ze mną, że bardzo to niefunkcjonalne i w każdym przypadku nerkowcowość i daktylowość uciekają - szkoda. Co więcej, dodała, że smaczne to jednorazowo, bo już jest, ale żadna z nas nie wie, kto by chciał to kupić - ani to smaku jakiegoś konkretnego nie ma, ani do niczego przez konsystencję się nie nadaje.
Obstawiam, że konsystencję zawalił cukier z daktyli. Np. czekolada słodzona nim też się prawie nie rozpuszcza.
*Czuję, że w daniach na ciepło, podgrzany może współpracowałby nieco lepiej.


ocena: sam 4/10; na waflu 5/10 (sam efekt, odcinam się od tego, jaki to wariant miał być); ogół: 5/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 25 zł (za 130g; dostałam)
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: orzechy nerkowca 67%, cukier daktylowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, sól, sproszkowana wanilia, cynamon