środa, 29 kwietnia 2020

Georgia Ramon Belize Trinitario 70 % ciemna

Region, który sama sobie nazywam "Ameryką Bardzośrodkową" obfituje w smakowite kakao, ale niestety niewiele tabliczek stamtąd do mnie trafia. A przynajmniej mniej, niż bym chciała. Inna sprawa, że niektórych czekolad zawsze będzie mi mało. Z Belize jest o tyle ciekawiej, że stamtąd jadłam tabliczki tylko specyficznych marek: Zottera i Georgia Ramon. Zotter Belize 72 % był ok, setka GR to jednak setka (preferuję niższą zawartość kakao), ale! Na myśl o Zotter Labooko Belize Toledo 82 % dosłownie się śliniłam. Była przepyszna, a jej nuty niedojrzałych owoców tak wyraziste, że dosłownie zbierała mi się ślina w ustach (czasem mam ochotę na niedojrzałe owoce, a w jej przypadku jeszcze w towarzystwie innych smakowitości... mniam!). Już wyobrażałam sobie smaczną setkę GR sprowadzoną do mojej zawartości kakao, mm!

Georgia Ramon Belize Trinitario 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario pochodzącego z Belize.
Czas mielenia kakao tej czekolady wynosi 72 godziny; nie konszowała.

Gdy tylko zbliżyłam się do tabliczki, poczułam mocno owocowy zapach, dość soczysty, ale bardziej rześki jak kwiaty niż czysto, w pełni tego słowa znaczeniu soczyście-owocowy i trochę słodki jak kolorowe landrynki albo muląco słodkie jagódko-borówki / winogrona lub rzeczy o ich smaku. Czułam jakby coś "wieloowocowego", w czym z czasem na pewno wyodrębniłam kiwi, a potem też zielone jabłka i zielonkawe banany... Pieczę nad tym wszystkim sprawowała leciutka nutka prażenia, prażonych orzechów: smakowo łagodnych, a jednak wyprażonych prawie do gorzkości.

Ciemna tabliczka trzaskała bardzo głośno. Była twarda, choć trochę... w pewien sposób krucho-rozpadająca się.
W ustach rozpływała się nieco opornie, bardzo powoli mięknąc. Cechowała ją zwarta, tłusta kremowość, pozorna aksamitność i jakby ukryta w iluzorycznej gładkości piaszczystość czy ziarnistość. Opływała lekko zalepiającymi smugami, po czym jakby nieco się rozrzedzała własną niską soczystością.

W smaku od początku wydała mi się łagodna, serwując delikatną kawę... być może ze śmietanką albo wręcz jakiś śmietankowy deser kawowy. Prażenie zaznaczyło się i uderzyły orzechy, tonąc w tym. To jak "kremowa kawa orzechowa". Z naciskiem na orzechy. Poczułam łagodne, tłuste i wręcz soczyste; może nawet kwaskawe niestety konkretnie nazwać nie potrafię. Obok jednak pojawiła się też gorzkawość orzechów prażonych, jakby trochę okurzonych. Na pewno także karmelizowanych. Słodycz karmelu pojawiła się po chwili, ale nie ruszyła z kopyta. Orzechy w karmelu zdecydowanie stanowiły bazę wszystkiego.

Zaraz rozeszła się słodycz kwiatów i owoców. Winogrona... I zielone, i fioletowe? Najpierw wpisane w kwiaty owoce: dosładzające banany i jagódki zakręciły się i odpuściły na rzecz owoców mniej jednoznacznych. Na pewno soczyste, przez moment może minimalnie landrynkowe, po pewnym czasie upuściły trochę kwasku.

I była to niska, acz znacząca kwaskawość owoców z pazurkiem. Niezbyt oczywiste zielone jabłka i winogrona... po których jakieś multiwitaminowe, egzotyczne klimaty zaserwowały wyraźne kiwi, świeże, bardzo słodkie acz z zaznaczonym kwaskiem figi i delikatne, słodkie cytrusy.

Za owocami pobrzmiewały soczyste orzechy (pomyślałam o tłustych brazylijskich) i orzechy prażone (tu może bardziej migdały)... aż odymione. Kwiatowo-owocowy klimat odebrał wprawdzie dymowi część jego ciężkości (dlatego raz i drugi do głowy przyszło mi raczej "okurzone"), ale gorzkości i ciepła nie poskromił. Pomyślałam o ogniu... który w drugiej połowie rozpływania się kęsa mocno skarmelizował orzechy. Doszukałam się w tym pikanterii korzennych przypraw, w tym cynamonu, chili i pieprzu.

Owoce przemodelowały śmietankę na kwaskawą śmietanę lub po prostu kwasek nabiału.
Cierpkość nabiału mieszała się z tą prażoną, dzięki czemu prażone orzechy bliżej końca zagrały wyraźniej. Kremowa kawa lekko pobrzmiewała, ale nie mogła się w tym odnaleźć. Ja za to wyłapałam karmelizowane do goryczki migdały, przywracające nabiałowi delikatność. Pomyślałam przez chwilę o czekoladowym kremie orzechowym / migdałowym. Gwałtownie wzrosła słodycz za sprawą mlecznego karmelu i ogromu wanilii, która pojawiła się znikąd na chwilę zasładzając zupełnie.

Końcówka była niczym słodki krem waniliowo-mleczny, podbudowany pikantnym karmelem. To też jakby migdały w cynamonie - takiej ilości, że aż ostro-gorzkawym. Owocowa soczystość odeszła nieco na tyły, a w chwili znikania kęsa poczułam ostrość niemal pieprzną.

Wszystko to, bym pozostała z pieprznym drapaniem języka, posmakiem orzechów świeżo-soczystych i prażonych, goryczką dymu i orzechów za bardzo "zognionych" (słowo "spalonych" jakoś mi nie pasuje), a także soczystych owoców. Słodkich i zarazem kwaskawych: kiwi, świeże figi. Czysto, ale jakby wodniście-muląco słodkie ("bananowo-jagódkowe"? też były, a mi wyobraziło się też jakby jakaś "woda smakowa kwiatowa" - z czasem udało mi się znaleźć trafniejsze określenie: winogrona po prostu; i o nich producent pisał, ale jakoś w trakcie degustacji tak klarownie do głowy mi nie przyszły).

Mimo iż delikatna, to bardzo dosadna. Dużo orzechów i karmelowej słodyczy, które w naturalny sposób wiązały się z gorzkością. Dym i pikantne przyprawy stały za ciężkością idealnie wyważoną i zestawioną z soczystością i pożądaną kwaśnością owoców (egzotyczne w tym kiwi, banany i figi, ale też jabłka i winogrona) dały świetny efekt. Ukwiecona słodycz smakowicie to podkreśliła, podobnie zresztą jak nienachalne prażenie. Ta tabliczka miała winogronowy wydźwięk, bardziej niż smak winogron - chodzi o tę silną słodycz, ale jednak soczystość i lekkość. Z tym że to specyficzna soczystość. I tak, jakby jeść całą kiść: można trafić na wszystko od słodyczy przez kwasek po goryczkę. A przy tym czekolada była dość stateczna: smaki płynęły tak, że wiadomo, czego się spodziewać (tylko ta ostrość na końcu każdego kęsa to taki przyjemny prztyczek).

Owoce, kwasek śmietany i prażenie, a także dziwne zestawienie ("kwaśno-gorzki karmel") świetnie pamiętałam z Zotter Labooko Belize Toledo 82 %, która jednak była znacznie kwaśniejsza. O dziwo bardziej kremowo-maślana była setka Georgia Ramon Belize Trinitario 100 %, z którą wiążą ją nuty dymu, palenia, winogron i nabiału, a także taka pewna łagodność. Orzechy w karmelu GR mogą przypominać orzechy w miodzie / karmelu Zottera Labooko Belize Special 72%,  ale ten smakował bardziej maślanie i owocami leśnymi, więc bym ich jakoś specjalnie nie porównywała.
W zasadzie może nie jest to jedna z tych 10-tek, które rozwalają mnie na łopatki, ale na pewno zasłużona.
Producent wypisał w nutach między innymi płatki śniadaniowe - chyba sobie zażartował, bo za nic ich nie czułam. Chyba że by to tak pod migdały i kremy podciągnąć? (Nope.)


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 19 zł (za 50g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 541 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 28 kwietnia 2020

Lindt Hello Freakshake Choco mleczna z kremem mlecznym z karmelizowanymi orzechami laskowymi i kawałkami czekolady oraz kremem czekoladowym z ciemnymi ciastkami i wafelkami

Nie lubię przesytu w jedzeniu i czekoladach. Gdy o te drugie chodzi: co innego bogactwo nut smakowych w czystych ciemnych, a co innego przeładowanie dodatkami. Nie wiem więc, co mnie właściwie przyciągnęło do tej tabliczki. To, z jakiej jest serii? W głowie rozbrzmiewało mi "I fink U freeky and..." - liczyłam, że jednak jakoś tam będę mogła dokończyć "I like U a lot", chociaż odrobinę. Właściwie to chyba kupiłam ją trochę dla zgrywu (ale licząc, że jakoś tam ok wyjdzie).

Lindt Hello, Nice to Sweet You Freakshake Choco to mleczna czekolada nadziewana (10%) kremem mlecznym z (3%) karmelizowanymi orzechami laskowymi ("krokantem") i (0,4%) kawałkami czekolady oraz (25%) kremem czekoladowym z (1%) ciemnymi (kakaowymi?) ciastkami i (1%) kawałkami wafelków.

Gdy tylko rozerwałam pazłotko, poczułam wyraziste mleko. Była to woń smakowita, acz zasłodzona co niemiara. Przywodziła na myśl głównie czekoladki z mlecznym nadzieniem dla dzieci; czekolada mleczna zdawała się stać dopiero na drugim miejscu. Dokładnie wwąchując się w wierzch, a po podziale kostek bez problemu, poczułam "karmelizowane różności", wśród których było coś orzechowego i coś pieczonego.

Tabliczka przy łamaniu raczej nie trzaskała (może lekko pyknęła raz i drugi?), ale wydawała się w pewien sposób konkretna. Kostki nie uginały się, ponieważ nadzienia były gęste i zwarte. Cechowała je lekka tylko plastyczność, ale za to bogate najeżenie dodatkami.
W ustach czekolada rozpływała się leniwie, ale z łatwością, szybko zmieniając się w miękkawą, kremowo-gładką masę. Nadzienia miarowo rozpływały się wraz z nią, bez pośpiechu. Zachowały z nią spójność idealną, także mięknąc i zalepiając jeszcze bardziej. Oba były gładkie i miękkie jakby w trochę margarynowy sposób.

Mleczny krem wydał mi się rzadszy i tłustszy w mleczno-oleistym kontekście.
Skrywał sporo różnej wielkości kawałków orzechów laskowych (wydaje mi się, że były tuż pod samą czekoladą). Pokrywał je karmel, kojarzący się z palonocukrową otoczką. W trakcie jedzenia miałam wrażenie, że to twarde bryłki cukru.
Zawierał też całkiem sporo średniej wielkości płatków ciemnej czekolady.  Płatki czekolady po prostu były i idealnie spójnie rozpływały się wraz z kremem.
Niewielka ilość małych twardo-chrupiących, trochę oreowatych, a przy tym dość lekko-napowietrzonych jak wyjątkowo twarde, być może karmelizowane chrupki zbożowe ciastek dodana została tak, że właściwie wystąpiła i w białym, i w ciemnym kremie. Gryzione, wydawały się cukrowe, rozchodziły się na mąkę (?) i miękły dopiero po naprawdę długim czasie.
Krem czekoladowy również był tłusty, ale w sposób znacznie gęstszy, maślany. Wydał mi się też minimalnie suchszo-pylisty pod koniec. Część ciastek na pewno wchodziła i w niego. Sporo było w nim płatków wafelków - zaskakująco twardo-chrupiących (jakby karmelizowanych) początkowo. Po dłuższym czasie część z nich nasiąkała, miękła, ale i tak było w nich coś twardo-cukrowego (jak wafle duńskie). Również kojarzyły się z chrupkami zbożowymi (chwilami). Razem z ciastkami wprawiły mnie w konsternację, bo były bardzo do siebie podobne (a obrazek podglądowy na opakowaniu mylący – wygooglujcie, że wersja „niepromocyjna” ma inaczej rozmieszczone w nadzieniach dodatki).
Dodatki odsłaniały się po pewnym czasie, toteż rozgryzałam je pod koniec i na koniec (kiedy to już twardość zelżała, ale wciąż były chrupiące).

W smaku mleczna czekolada przywitała mnie tornadem wyrazistego mleka i niemal cukrową słodyczą. Wydawała się mieć lekko waniliowe zabarwienie, ale zdecydowanie to mleko przewodziło.

Pełny, niemal śmietankowy mleczny smak podkręcił środek. Na mlecznej fali jako pierwszy odezwał się biały krem. Był mleczny, jak to tylko możliwe i równie cukrowy, dosłownie jak mleko skondensowane. Jego wydźwięk był uroczo-dziecięcy, taki... czekoladkowy i zupełnie jak moje wyobrażenie o mleku z tubki. Morderczy w swym pełnym uroku przesłodzeniu.

Krem czekoladowy także był słodki, ale nie tak zabójczo. Wniósł lekką nutkę kakao, ale nie gorzkość. Zdecydowaną cierpkość natomiast owszem. Przełożyło się to na kakałkowy wydźwięk. Podkreślił smak samej czekolady, ale niestety doszukałam się w nim nuty maślanej (co z kakałkową cierpkością chwilami i zwłaszcza, gdy spróbowałam tę część osobno, zalatywało "grzybowym musem kakaowym"). Krem czekoladowy sprawił, że część dodatków zyskała charakter, sam zaś mieszając się z mlecznym, udawał zasłodzone, ale cierpkie kakałko na mleku. Znów odważniej odezwała się jasna część nadzienia, drapiąc cukrem w gardle.

ten wafelek...
Oto kawałki ciemnej czekolady z mlecznego kremu świetnie zarysowały się gorzkawym kakao na tym uroczo-zasłodzonym tle, czego efekt podkręcił cierpki krem ciemny. Dzięki niemu także ciasteczka (te w nim) odebrałam jako trochę kakaowe, choć niestety i tak dość próchnowate i udające chrupki zbożowe (kakaowe chrupki do mleka?). A wyłuskane i spróbowane osobno były po prostu mocno wypieczone i gorzkawe gorzkością takich ciastek. Dodały jednak odrobinkę soli.
Wafelki z ciemnego kremu odegrały niewielką rolę, chwilami też kojarzyły się z chrupkami zbożowymi. Nutka podpieczona się zaplątała, raz i drugi pomyślałam o cukrowych waflach duńskich, ale... nie tylko wafelki za tym stały. Orzechy karmelizowane też na tę melodię zagrały. Karmel czuć, owszem, ale i cukrowość przy nich wzrastała. W zasadzie nie umiem o tym myśleć inaczej niż "palony cukier", a nie karmel (choć on właśnie tym jest). Niestety, było to bardziej cukrowe, niż karmelowe. Same laskowce też nie miały problemu z zaznaczeniem swojej obecności, ale nie był to ich mocny smak, niknął w całości. Właściwie był za mocno palony, goryczkowaty.

Kremy smakowo mieszały się ze sobą, raz po raz wybijał się a to mleczny, a to czekoladowy. Nie było jednak zgrzytu między nimi, a wszystkie chrupacze też "grały w jednej drużynie". Smakowita mleczna czekolada trzymała je w ryzach. Tabliczka wyszła bardzo spójnie.

Po całości pozostało mleczne zasłodzenie, posmak jak po mlecznych czekoladkach i mnóstwie słodkich, chrupiąco pieczonych / palonych tworów. Lekka nutka kakao też była obecna, a jej cierpkość zaskakująco wysoka. Trochę obniżała zasłodzenie. Oprócz tego czułam tłustość, która w trakcie jedzenia tylko chwilami bardziej dawała się we znaki. Taak, na koniec i margaryna się wyłoniła. Z zębów czuć też dodatki, bo się w nie nieco powciskały.

Całość wyszła wciągająco. Wydaje się strasznie namieszana, taki "śmietnik z dodatków", ale zaskoczyła mnie... harmonią. Krem mleczny z "kakałkowym" dobrze się uzupełniały, a dodatki... były "na jedną nutę" - wszystkie cukrowo-palone. Czy to ciastko, czy wafelek jakoś rozmywało się, orzechy czuć, karmelowość (palonocukrowość) czuć... A urozmaiciły konsystencję i, co bardzo ważne, nie zdominowały tabliczki. Otóż ich ilość uważam za w pełni wystarczającą, ale nie przesadzoną. Nic nie było tam ostrego, wyjątkowo twardego. Wprawdzie osobiście wolałabym, żeby skupili się na jakiś dodatkach konkretnie, ale i tak wyszły dobrze (choć mi osobiście nie podobały się ciastka udające chrupki zbożowe i to, że obcukrzono i przypalono orzechy). Przełamywały i napędzały słodycz.
To przyjemna tabliczka do zasłodzenia się nią. Podobało mi się, że mimo drapania cukru w gardle, odnotowałam też ogrom mleka i cierpkość kakao. Gdyby nie ta słodycz, a także gdyby lepiej ogarnąć dodatki, mogłaby i 9 zdobyć. Kostkę podarowałam Mamie, która stwierdziła: "dobra, ale... ona już taka bardziej ciemnoczekoladowa, nie?".


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 11 zł
kaloryczność: 550 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku 11%, miazga kakaowa, masło klarowane 8%, odtłuszczone kakao w proszku, olej palmowy, odtłuszczone mleko w proszku 3%, śmietanka w proszku 1%, mąka pszenna, orzechy laskowe 1%, emulgator (lecytyna sojowa i słonecznikowa), kakao w proszku, sól, wanilina, środek spulchniający (wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu i węglan potasu), ekstrakt waniliowy, syrop cukru skarmelizowanego

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Heidi Dark Intense 75 % ciemna

Czasami tylko usiąść i płakać. Ok, paskudne czekolady, które kupujemy "pod Mamę" raczej jej smakują, ja więc mogę sobie spróbować i popsioczyć na blogu albo mogę tego nie zrobić. Paskudniki, których nie da się zjeść oddajemy do tzw. utylizacji, czyli dla taty. Co jednak zrobić z potencjalną paskudą, której Mama nie chciałaby tknąć (bo ciemna), a którą właśnie od niego dostałam? Obrałam parszywą taktykę, a mianowicie: postanowiłam, że otworzę ją w dniu, w którym ma przyjechać, wyleję na nią wiadro pomyj, usłyszę komentarz w stylu "przecież to tylko czekolada" i pogonię: "zabieraj ją ode mnie". Tak, żeby tata sobie zapamiętał, że Heidi dostawał nie dlatego, że je lubię, a dlatego, że to potwory, których nie chcę jeść. Z Baronem coś podobnego podziałało... prawie. Bo akurat tata i jego rodziną lubią czekolady od Millano. No, ale zapamiętał, że ja nie. Życie jednak zaskakuje...

Heidi Dark Intense 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao.
Tabliczka ma 80g.

Gdy tylko zrobiłam wdech nad tabliczką, do głowy przyszło mi palone drewno posmarowane margaryno-masłem. Tłuszczowo-palony zapach był mdlący, słodycz pobrzmiewała ostrożnie i mimo że żadna taniość / tandeta mnie nie napastowała, nie doszukałam się tu niczego apetycznego.

Przy łamaniu tabliczka trzaskała głośno i sucho. Przypominała twardą, skorupkową polewę, ale nie kamień.
W ustach rozpływała się z lekkim oporem, bardzo powoli.  Długo trwało, nim się zdecydowała, a gdy już zaczęła, starała się zachować postać zwartej, tłustej grudki. Tłustej i suchej, niczym stary krem z wafelka. Właśnie też... wydała mi się dziwnie chrupko-stetryczała, nieprzyjemnie mięknąca... Niby mięknąca, ale nie całkiem. Dziwna, nieprzyjemna i tyle.

Na pojawienie się smaku czekałam długo. Nawet jak już coś czułam, ta tabliczka miała raczej tylko nibysmak niż smak. Jakby się bała smakować czymkolwiek.

W smaku od zrobienia kęsa zaskoczyła mnie cukrowo-karmelkowym smakiem. Cukier szybko zajął miejsce na podium, po czym... schował się. Oczami wyobraźni zobaczyłam słodkie, posklejane, tanie ciemne karmelki... I karmelki maślane i nadziewane... Ale jakieś ciemne? Karmelki suchokakaowe?

Po ustach rozszedł się mocno maślany smak. Było to... po prostu masło jak i "masło z zaleciałością orzecha" (myślę tak o smaku tłuszczu kakaowego). To pierwsze w ogóle skojarzyło mi się z tworami z masłem i margaryną... znów do głowy przyszły mi stare wafelki. Wafelki i drewno... Smakowa suchość nie była specjalnie gorzka... gorzkawa... Może trochę?

Palony posmak wzrósł w połowie. Wróciła z nim zgaszona słodycz, a on... skojarzył mi się z połączeniem kawowej pianki i "smakiem zapachu kawy rozpuszczalnej". To było pyliste i zgłuszone  nie umiem tego opisać.

Lekka słodycz i smak tłuszczu wraz z dziwnie palonym motywem kończył to wszystko. Dosłownie w chwili znikania kęsa, pojawiała się spalenizna.

W posmaku została paloność, lekka spalenizna i... jakby stetryczały wafel, drewno. Nawet nie próchno, bo znaczący była nuta masła różnego rodzaju (w tym maślanych karmelków), ale do przyjemnych nie należał.

Całość była męcząca, dziwna i mdląca. Jak stare drewno, stare karmelki, stare wafelki... Jakby... spalili kakao, przesuszyli je zupełnie pozbawiając smaku. Może nie przesłodzili, ale wyeksponował się tłuszcz, który według mnie z tak paloną nijakością wychodzi po prostu mdląco. Nigdy nie jadłam kukułek, ale wygooglowałam je i... ta tabliczka mogłaby być takim cukierkiem: kiepską kukułką bez alkoholu.
Zjadłam tego raptem 1 i trochę kostki, ale nie wiem, czy po większej ilości umiałabym lepiej ją opisać... Miała taki dziwny klimat, że po prostu zupełnie nie miałam ochoty brać jej więcej do ust, mimo że nie była straszna. Po prostu było w niej coś dziwnego.


ocena: 4/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 590 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, kakao w proszku, lecytyna sojowa, aromat wanilii

niedziela, 26 kwietnia 2020

Zotter Chestnuts + Rum mleczna z kasztanowym nadzieniem z nugatem migdałowym, miodem, rumem i Amaretto z warstwą kasztanowej czekolady

Mama prawie od roku usiłuje wyciągnąć mnie do Cakestera na naleśniki z mąki kasztanowej. Lubię tę cukiernię, a i naleśniki wydają się fajne, ale... jestem nieciastowa i po prostu ani do ciast mnie obecnie nie ciągnie, ani do takich dań na słodko. Z nadziewanymi czekoladami... na szczęście aż tak nie mam. Nie powiem, by mnie kręciły tak, jak dawniej, ale np. Zottery, jakie weszły jesienią 2019, ciekawiły. Kupiłam hurtem, w tym taką, która już wcześniej pojawiła się jako bardzo-bardzo limitowana. Zotter Chestnut in & out u mnie była, fakt, ale biorąc pod uwagę wielkie zmiany, jakie Zotter powprowadzał, ta mogła wyjść kompletnie inaczej. Składy się bowiem różniły (mimo że opis nie). Najbardziej rzuciło mi się w oczy zmienienie migdałów na orzechy laskowe, przesunięcie miodu na dalsze miejsce i dodanie Amaretto. Patrzyłam na to obojętnie - zdanie to sobie po degustacji miałam wyrobić.
A same kasztany... należą do rzeczy, które lubię, ale których nie jem, bo są niewygodne. A to trzeba zrobić, potem się przy tym bawić przy jedzeniu, szybko, bo stygną; a co, tak same jeść? Dużo zachodu, mało rozkoszy i ot, macham na nie ręką.


Zotter Chestnuts + Rum to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao nadziewana kasztanowym mousse'em na bazie kasztanów i migdałów (nugatu / praliny) z miodem, rumem i Amaretto, z cienką warstwą czekolady kasztanowej.

Po otwarciu poczułam niemal cukrowo-alkoholową mieszaninę, która skojarzyła mi się z whisky, a na którą składał się rum z lekką goryczką, tonący w bezkresie miodu i wanilii. W tle zaznaczył się nieśmiały orzech.
Kiedy zbliżyłam się do wierzchu tabliczki, wyraźniej poczułam niejednoznaczną orzechowość i mleko.
Po przełamaniu słodycz jeszcze się nasiliła, ale doszukałam się również kasztanów i chyba jeszcze więcej mleka. Trochę mi ta kompozycja korzennością zajechała.

Przy łamaniu tabliczka wydała się konkretna i zwarta, ale... w zasadzie tylko gruba warstwa czekolady pykała. Nadzienie odebrałam jako miękkawo-plastyczne, acz zwarte. Nie lepiło się, ale wyglądało, jakby chciało.
W ustach sama czekolada rozpływała się powoli, zalepiając w tłusto-gęsty, kremowy sposób. Raczyła gładkością, zupełnie mieszając się z kasztanową warstewką (gdybym nie wiedziała, że taki zabieg zastosowano, pewnie by uszło to mojej uwadze). W zasadzie były niepodzielne, acz na upartego idzie oddzielić "wiórek" kasztanowej nożem.
Nadzienie rozchodziło się szybko i bardzo chętnie spod czekolady, cechowała je bowiem miękkość i rozlazłość. Tłuste i gęste jak nugat, a jednocześnie rzadkawo-tłuste za sprawą mleczności. Miałam wrażenie, że... słodycz się z niego wyciska (na zasadzie takiej, jak np. sok z owoców).

W smaku czekolada od pierwszych chwil zaserwowała mnóstwo niemal karmelowej słodyczy, niezbyt udanie przełamanej orzechowo-goryczkowatym smakiem i ogromem mleka.
Kasztanowa podkreśliła orzechowy wątek. Rzeczywiście odrobinę czuć "ziemniaczano-orzechowe" kasztany. Wierzch chyba przesiąkł nieco nadzieniem. Raz i drugi mignął mi jakimiś "czekoladkami cappuccino", do czego mam mieszane uczucia.

Nadzienie szybko uderzyło słodkim alkoholem już w parę sekund po wgryzieniu się. Zarzucało sidła zasłodzenia, czemu pomagał wyraźnie zaznaczający się alkohol. Podbiło słodycz czekolady, w dużej mierze była ona karmelowo-cukrowa, trochę palona i wymieszana z orzechami. Smakowało bowiem nimi w dużej części. Był to orzech maślano-wytrawniejszy, taki niejednoznacznie mdławo-wytrawny, do którego po chwili dołączył orzech laskowy i mnóstwo mleka / śmietanki. Kasztany czuć, ale nie aż tak czysto i mocno, jak można by się spodziewać. Oba orzechowe wątki wkomponowano w zasładzający duet wanilii i mleka.

Lekka paloność zdawała się należeć do słodyczy i goryczkowatego alkoholu, orzechowość z kolei... wydawała się bardziej karmelizowana niż palona / pieczona. Po paru chwilach to właśnie gorzki smak alkoholu, zespojony z "cukro-orzechem" wyszedł niemal na przód. Ewidentnie poczułam rum, ale doszukałam się przy nim dziwnego posmaku (goryczko-kwasek olejku?). Podeszło to pod korzenno-melasowy nutę. W drugiej połowie jednak jakoś odpuszczała na rzecz alkoholu i maślano-mlecznego smaku.

Robiło się wtedy nieco nijako, w gardle drapało od miodu. Miód, wanilia... wydały mi się jeszcze bardziej korzennie cynamonowe, co razem z alkoholem rozgrzewało. Rum i goryczkowato-zasładzający likier Amaretto spuszczały na resztę smaków ciężką zasłonę. Ten drugi za to się wyeksponował, potem jakby popuszczając orzechom.

Orzechy i mdławo-orzechowe, wytrawniejsze kasztany pod koniec rozkręciły się dzięki czekoladzie, która także wydała się jakaś... drapiąco za słodka.

Po wszystkim pozostał posmak orzechów laskowych i kasztanowawy, przesłodzenie wywołane miodem, ale też rozgrzanie alkoholem, poczucie alkoholu i cukru na ustach, a więc i alkoholowe przecukrzenie, jak również tłustość śmietanki. Końcówka języka była troszeczkę odrętwiała od alkoholu.

Całość jakoś mnie nie porwała. Może i smaczna, ale przygłuszona, stępiona z zasadniczych smaków. Uważam, że zdecydowanie za dużo w niej różnych alkoholi i słodyczy, jak do kasztanów. Rum i zasładzająca likierowość były mocne, a ich drapanio-rozgrzewanie nakręcały się z zasłodzeniem wywołanym miodem i wanilią (w tej kolejności). Wszelkie karmelowe nuty też... Orzechy laskowe odciągały uwagę od kasztanów. Te lekko czuć... Biorąc pod uwagę, że naturalnie mają mało wyrazisty smak... tu stanowiły jakby nieistotną bazę, a szkoda. Przynajmniej tytułowy rum się nie dał... To jednak tak, jakby licząc na rum do degustacji (który można pić sam), ktoś zaserwował nam zasładzającego drinka na bazie taniego rumu. (Czyli: może być, ale nie o to chodziło.)


 ocena: 7/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 490 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, puree z kasztanów, pełna śmietanka z mleka w proszku, kasztany w proszku, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, rum, miód, syrop ryżowy, Amaretto, orzechy laskowe, słodka serwatka w proszku, pełen cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia, sól, olejek z gorzkich migdałów, cynamon

sobota, 25 kwietnia 2020

Meiji The Chocolate Bean to Bar 70 % Comfort Bitter ciemna z Wenezueli

Bym w pełni cieszyła się jedzeniem, potrzebuję komfortu. Dotyczy to samopoczucia, jak i miejsca, otoczenia. Nie jem "na szybko", nie zajadam stresu (nie wpływa on na moje jedzenie) i nie lubię różnych sytuacji, których wymienianie w sumie nie ma sensu. Na koniec przygody z czekoladami Meiji, została mi... niezwykle komfortowa degustacja. Czynniki jak zwykle, ale nazwa... wiadomo, puszczam tu oczko. Miałam tylko nadzieję, że producent nie wyszedł z założenia, że owo poczucie komfortu zapewni ludziom np. jedynie namiastka gorzkości i przesadna łagodność. Jako jednak że poznałam markę od dobrej strony, liczyłam, że rzeczywiście spokój wewnętrzny i zadowolenie będę czuła.

Meiji THE Chocolate Bean to Bar 70 % Comfort Bitter to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Wenezueli.

W pierwszej chwili po otwarciu uchwyciłam zapach kawy, która po chwili odstąpiła lwią część miejsca słodkim owocom. Pomyślałam o wiśniowo-truskawkowych, słodkich sklepowych jogurtach, a w tym czasie kawa się schowała. Wyraźniej poczułam jakiś wypiek: przyprawione ciasto... dyniowe lub marchewkowe, być może z kokosem. Słodkie w nie za mocny sposób i nasączone owocami (słodkimi cytrusami?).
Przez większość czasu tabliczka pachniała kremem z orzechów laskowych... do czego wróciła mniej jednoznaczna kawa. Wydawała się rześko-owocowa (myślę o rzeczach z czerwonych owoców i jakiś żółto-pomarańczowych... owocach i słodkich warzywach). Słodko-cytrusowe owoce łączyły wypiek z kawą.

Ciemna tabliczka przy łamaniu wydawała głośne trzaski. Okazała się twarda i krucha, w czym kojarzyła się trochę z nieprzyjazną polewą.
W ustach jednak rozpływała się dość wolno, ale łatwo, gładko-kremowo. Nie była za tłusta, ale tłusta w sposób... niczym pełny jogurt, lekko oleisty krem, mieszający się z gęsto-soczystą papką (jak z daktyli lub rodem z ciast dyniowych / sernika), pod koniec z pylistym efektem. Jednocześnie wydawała się lekka za sprawą soczystości... Nie za lekko-soczysta jednak, bo jakby niemal zacukrzono-owocowa.

W momencie robienia kęsa, usta zalewał ogrom czarnej kawy rozpuszczalnej z gęstą pianką na wierzchu.

Gonił ją kokos. Czułam smak świeżo-podpieczonych, rzężących wiórków, które zachowały pewną tłustą soczystość i dopiero ją upuszczały. To był bardzo wyrazisty smak takich z pogranicza świeżych, a obrobionych.

Poprzez piankę przemykały orzechy laskowe. Wtórowała im obłędnie czekoladowa słodycz. Mieszały się z kokosem, który na moment nieco się wycofywał się. To trochę tak, jakby pijąc kawę, smarować kremem orzechowo-czekoladowym... pieczoną bułkę... może właśnie nie tyle bułkę co jakiś dyniowy wypiek? Pieczono-palona nutka zaznaczyła się subtelnie, podkreśliła znów kawę i jej paloność.

Wrócił kokos. Czułam się, jakbym ciamkała ciasto składające się z wiórków marchwi w gęstej dyniowo-bułkowej papce z mnóstwem wiórków i płatków kokosa.

Pieczona paloność wiązała się jednak także ze słodyczą. Ta wydała mi się minimalnie karmelowa, a bardzo przyprawiona. Cynamonowo-goździkowe nuty z czasem mieszały się z lżejszymi owocami i... bardziej dyniowo-marchewkowym motywem. Może lekko nasączona pomarańczą / brzoskwiniami? Ich słodkim sokiem... Słodycz wzrosła, w drugiej połowie kojarząc się z lukrem. Nie była jednak przesadzona. To jakby... niemal karmelowy lukier i słodycz owoców (z puszki?) o cukrowym charakterze.

Do głowy przyszedł mi też zasłodzony co niemiara jogurt truskawkowy, ewentualnie wiśniowy (pozbawiony jednak kwasku). A może w tym wypieku / na bułce ze smarowidłem orzechowym było coś jeszcze truskawkowego? Dżem?

Wszelkie owoce poniekąd jakby płynęły też z kawy. Orzeźwiały i osładzały paloność, choć bliżej końca kawa wymieszała się przyprawami, podkreślając goryczkę. Pomyślałam o kardamonie i... jakiejś bardziej kawowej masie z kokosa... z orzechami laskowymi? Jak kokosowy raw bar z kawą i z nimi.

W posmaku została kawa i orzechowo-kakaowe nuty... przedstawiające też niejednoznaczne, słodkie masy o dość mocnym stopniu pieczenia (kremy, ciasta). Miało to mazisty wydźwięk czegoś słodkiego - lukru (zabarwionego czekoladą / owocami), smarowidła... Czułam się, jakbym zjadła coś z muląco słodkimi owocami (brzoskwinie? truskawki?) i... nie wiem, może bardziej po nich w formie dżemu? Najdłużej jednak i tak pozostała kawa i orzechy.

Czekolada była przepyszna. Bardzo obrazowa i ciepła w wydźwięku, mimo że zupełnie nie mocno palona / pieczona. Kojarzyła mi się z jesienią: jesiennymi wypiekami i dżemami (brzoskwinie, słodkie cytrusy - pomarańcze?, truskawki). Była słodka, ale bogata w smaki, poprzełamywana naturalnie. Gorzkość kawy uładziło połączenie kokosa i orzechów laskowych.

Kojarzyła mi się z połączeniem palono-soczystego charakteru Pralusa Venezuela Trinitario 75 % (bardziej charakteru, niż smaku; chodzi m.in. o przyprawienie, wydźwięk orzechów, "kremowatość") ze smakiem Beskidu Venezuela 70 % o nutach kawy, pieczenia, orzechów i dżemów (morelowych i pomarańczowych). Miała też trochę korzenności Beskidu. Za jej sprawą pomyślałam o Idilio Origins 12imo Finca Torres, bo tamta też niosła skojarzenie z ciastem i nabiałem (Idilio to sernik, Meiji ciasto + jogurt owocowy).

Nie wiem, co w niej takiego było, że... zachwyciła mnie zupełnie. Smak świetny, harmonijny, a struktura najlepsza ze wszystkich Meiji.


 ocena: 10/10
kupiłam: ebay
cena: $5,99 (za 50g)
kaloryczność: 612 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (ale nie specjalnie zamawiając)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, emulgator

piątek, 24 kwietnia 2020

lody Willisch Sernik z pomarańczą

Poza czekoladą słodycze mogłyby dla mnie nie istnieć, ale z takich "innych", jakbym już coś jeszcze dobrać miała, pewnie byłyby to lody pudełkowe. Koniecznie takie, bo uwielbiam jeść je łyżeczką w domu (jedzenie lodów poza domem jakoś nie wchodzi grę). Jestem typem nieciastowym, ale tak teoretycznie to lubię serniki (teoretycznie, bo nie jadam). Gdy byłam dzieckiem, a babcia jakiś piekła... już wtedy mimo lubienia serników, nie jadłam. Dlaczego? Bo dodawała skórkę pomarańczową, której dodatek w serniku uważam za coś okropnego. Ogólnie serniki owocowe jakoś do mnie nie przemawiają. No ale... dzisiejsze lody to jednak lody, nie ciasto, więc wyszłam z założenia, że "się spróbuje". Żeby było śmieszniej, owocowych lodów też nie lubię. I nie lubię serka mascarpone, a jest w nich... I doprawdy, nie wiem, dlaczego mimo wszystko jakoś mnie kusiły. Producenta nie znam, ale z opakowania dowiedziałam się, że od 1983 robi lody rzemieślnicze według tradycyjnych receptur (niech mu będzie).

Willisch Sernik z pomarańczą to "lody sernik (20%) z pomarańczą (6%)"; powiedziałabym, że o smaku pomarańczowego sernika ze skórką, na bazie m.in. serka mascarpone.

Po otwarciu poczułam słodki i raczej delikatny zapach śmietankowo-serkowo-... rzeczywiście z czasem coraz wyraźniej sernikowy, z soczystą, naturalną i lekko goryczkowatą nutą pomarańczy. Mimo słodyczy, cudnie zaznaczyła się soczysta kwasowość.

Lody były początkowo zwarte i gęste, ale topiły się w miarę sprawnie, przybierając postać kojarzącą się ze spulchnioną, bitą śmietanką, która wcale nie była zbyt ciężka. Wydawały się nieco wodniste, ale... właściwie czuć, że to nie wodnistość, a sok, choć przełożyło się to na pewną rzadkawość i lekkość struktury. Odebrałam je właściwie jako tłustawo-rzadkawe, jak to śmietanka i mleko, lekkie. Bliżej końca, gdy już prawie zupełnie się stopiły (lubię jeść lody bardzo topiące się), doszukałam się minimalnej proszkowości.
W masie znalazłam całkiem sporo jędrnych i miękkich skórek pomarańczy. Wystąpiły jako zaskakująco długie, jak i małe kawałki. Przyjemnie się je gryzło, sprawiały wrażenie świeżych i soczystych. Trafiłam też na kilka farfocli pomarańczy. Przy wieczku (i ze dwa razy w masie dosłownie odrobinkę) trafiałam też na nieco lepiący, minimalnie żelowy, ale bardziej soczysty i lejący sos pomarańczowy. Nie było go specjalnie dużo. Ilość dodatków jednak do tego smaku uważam za trafioną doskonale.

W smaku sama masa wydała mi się wysoce słodka od samego początku. Była to słodycz... słodziutkiego serka pomarańczowego i twarożku na słodko. Składała się jakby z wielu elementów, nie sprawiała wrażenie czysto cukrowej, acz po pewnym czasie (po zjedzeniu większej ilości) wydała mi się nieco za silna. Słodko-soczysta pomarańcza trzymała pieczę nad całą masą.
Mimo to, nie zaburzyła serkowo-sernikowego smaku. Powiem nawet więcej: ona go podkreśliła. Początkowo lody wydały mi się bardziej serkowo-śmietankowe, po chwili jednak zaznaczyła się lekka kwaśność nabiału i bez dwóch zdań zrobiło się twarożkowo-sernikowo. Lekkie zabarwienie całej masy nutką słodko-kwaśnej pomarańczy rozkręciło klimat kwaskawego sernika.

Smak pomarańczy oczywiście podbijały dodatki. Niewielkie grudki sosu robiły to poprzez silną słodycz i soczystość owocu, z minimalną tylko goryczką. Skórki z kolei tchnęły w kompozycję goryczkę i, o dziwo, także słodycz pomarańczy - soczystą i w pełni naturalną. Odebrałam je jako przyjemnie świeże, nawet nie "jak z lodów", a z jakiegoś deseru.

Po wszystkim zostało przyjemnie zasłodzenie jak po dobrym serku... a niech będzie że i po serniku (na zimno?), z lekka przełamane soczystością pomarańczy o smaku słodkim, ale i z goryczką. Kwaskawość też czułam, w wydaniu bardzo przyjemnym.

Całość uważam za naprawdę bardzo dobrą. Lody niczym śmietankowy serniko-serek z naturalną pomarańczą wyszły orzeźwiająco, naturalnie i po prostu smakowicie. Bardzo słodkie, a jednak kwasku nabiału i pomarańczy nie brakowało, przy czym nic nie było tu sztucznie podrasowane. 
Nie wiem dlaczego, ale kojarzyły mi się z Wedlem Cookie o smaku Cheesecake.
Nie były jednak tak bardzo-bardzo sernikowe, nie bardziej niż Haagen-Dazs Strawberry Cheesecake, ale na pewno o wiele bardziej sernikowe, lepsze i bez dwóch zdań smaczniejsze od Braci Koral Smaki Dzieciństwa "Sernik Mamusi". W dużej mierze jednak miały wydźwięk lodów owocowych (acz na mleku i śmietance).
Gdyby nie były tak słodkie i miały lepszą strukturę, mogłyby może i 10 mieć.


ocena: 8/10
kupiłam: Delikatesy Kocyk
cena: 21,99 zł za pudło 500ml / 480g
kaloryczność: 190 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: świeże mleko, świeża śmietana, cukier, mleko zagęszczone, mleko w proszku odtłuszczone, ziemniaczany syrop glukozowy, serek mascarpone w proszku, pasteryzowane żółtka jaj, skórka z pomarańczy, sok z pomarańczy, naturalny stabilizator roślinny z nasion strączkowych drzewa Caesalpinia spinosa, sól

czwartek, 23 kwietnia 2020

Terravita Kokosowa mleczna z wiórkami kokosowymi

Ogólnie mogę powiedzieć, że jestem pozytywnie nastawiona do czekolad z kokosem, jedną z moich ulubionych tak ogółem jest nawet Zotter Coconut + Marzipan, ale właśnie... jakoś zauważyłam, że o ile czystym z wiórkami zazwyczaj po prostu mam do zarzucenia mniej, nie mam do czego się przyczepić, to... bardziej cieszą mnie nadziewane (najlepiej ciemne), albo raczej... bardziej mi się takie podobają. Jeszcze parę miesięcy temu z dzisiaj recenzowanej pewnie bardzo bym się cieszyła, bo jakoś umknęła mi Milka Champiolade, ale potem Katy Mleczna Kokosowa ostudziła mój entuzjazm, bo była po prostu przeładowana wiórami. Po tej nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale ilość cukru i wiórków w składzie jakoś mnie przerażała. Mówiłam sobie jednak, że Terravita wie, jak obchodzić się z wiórkami, bo Migdały & Kokos była przecież bardzo udana. A może to po prostu kwestia tego, że lubię duet kokosa i migdałów (patrz: podlinkowany Zotter).

Terravita Kokosowa to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z wiórkami kokosowymi, z serii Classic.

Po otwarciu uderzył mnie zapach kokosa. Był to kokos wiórkowy, lekko podprażony i... dosłownie w cukrze... cukrowym tornadzie, w którym udział miało także mleko i wanilia.

Tabliczka była krucha. Nie nazwałabym jej miękką, ale do twardości jej daleko... Trzaskała, ale jakby za sprawą wiórków. Tych dodano multum! Już na oko wydało mi się, że przesadzili.
W ustach czekolada rozpływała się szybko, ale ciężko przez dodatek. Aż trudno skupić się na niej samej. Odebrałam ją jako rzadkawą, ale nie rzadką.
Wiórki, które w niej zatopiono, początkowo były twardo-chrupiące, potem upuszczały soczystość, miękły, wydawały się coraz bardziej chrupiąco-skrzypiąco-trzeszczące. Podprażone bardzo mocno, ale nie przeprażone, a więc całkiem zacne. Nie memłały się.

W smaku czuć przede wszystkim cukier od samego początku. Szybko dołączył do niego kokos, a po chwili też waniliowa nuta. Sama baza wydawała się jednak głównie cukrowa.

Gdy kawałek się rozpuszczał, było więc bardzo, bardzo słodko, trochę kokosowo, trochę mlecznie...
Wiórki, wysysane, ciumkane i gryzione upuszczały naturalny smak kokosa, który nie cały czas był tak wyrazisty, jak się spodziewałam. Chwilami mdławe, dopiero porządnie gryzione mocno podbijały smak kokosa, wprowadzając jego lekko podprażony smak. Przy nim odważyło się wychylić mleko.

Wiórki gryzione bliżej końca wydały się wnosić odrobinkę orzeźwienia... albo chociaż przerwy od cukru. Kiedy czekolada zniknęła, smakowo dominowały, ale nie przełożyło się to na zneutralizowanie słodyczy. Cukier dręczył niemiłosiernie.

W posmaku wprawdzie zostały wiórki kokosowe, ale do pary z cukrowym drapaniem w gardle i przesłodzeniem. Czułam się, jakby mi ten cukier jęzor pociął, co nasilała obecność mnóstwa wiórów.

Bardzo przeciętna - ot, twór do pogryzienia, gdy ma się ochotę na kokosowo-cukrowego słodycza. Jakość spoko, ale... nie widzę sensu jedzenia tego. Nic fajnego, struktura kiepska. Takie wiórki byłyby dobrym dodatkiem, gdyby nie było ich aż tak dużo.
Zdecydowanie wolę wyrównaną i spójną Terravitę Migdały & Kokos czy Katy Kokosową Mleczną, w której jednak wyraźniej czuć (też strasznie przecukrzoną) mleczną czekoladę.
Większość tej oddałam Mamie, której podobała się ilość kokosa ("właśnie, że tak dużo kokosa to zaleta!"), ale która nieśmiało przyznała: "no nie uwierzysz, ale zamiast cmoktać, to tę czekoladę gryzłam".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam od Terravity
cena: -
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, wiórki kokosowe (15%), mleko w proszku pełne, miazga kakaowa, serwatka w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt wanilii

wtorek, 21 kwietnia 2020

J.D. Gross Ekwador 70 % ciemna z Ekwadoru

Nienawidzę, gdy zmienia się produkt, który znam i lubię. A już gdy producent go wycofuje lub zastępuje czymś zupełnie innym... Aż szkoda gadać. Lidl zaczął walkę z cukrem i solą, zmniejszając ich zawartość, co brzmi dobrze, ale w niektórych przypadkach byłam sceptyczna. Czym zapcha lukę? Podejrzliwie łypałam na nową linię uwielbianych przeze mnie czekolad J.D. Gross. Przecież nie sztuka dać więcej kakao - łatwo o to, by wyszedł tłuścioch lub próchno. Wypadła więc Amazonas 60 %, weszła 95%, której nawet nie mam zamiaru próbować (bo czekolady o tej zawartości muszą być naprawdę dobrze zrobione, a tu w jakość - po składzie - wątpiłam)... A co z 70 %? Wyglądała dość podobnie, więc postanowiłam ją zestawić ze starą, której jeszcze mały zapas miałam.

J.D. Gross Ekwador 70 %  to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao arriba z Ekwadoru.

Rozchyliwszy papierek poczułam intensywny zapach palonej kawy, jej mocno palonych ziaren. Pojawił się przy nich ziarnisty kwasek podchodzący prawie pod ziemię lub... zwłaszcza z czasem bardziej pod śmietankę: słodką, acz ze złudnym kwaskiem. Wydała mi się słodka jak śmietankowy / mleczny karmel, do głowy przyszedł mi marshmallow. Było zdecydowanie słodko, a jednak wykwintnie. Jakby ktoś do kawy dodał likierowy sos i pianki.

W dotyku bardzo ciemna tabliczka wydawała się dość tłusta. Przy łamaniu z kolei wydawała liche trzaski, podtrzymując wrażenie tłustości, ale dodając do niego dziwną, pylistą kruchość. Twarda, ale odpowiedniejsze jest określenie "zwarta", niż np. twarda jak kamień.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, ale bardzo łatwo. Gładko, wręcz aksamitnie, acz jakby zaraz miała zrobić się pylista, przez co trochę wysuszała. Oblepiała usta, jak się tylko dało, przeistaczając się w miękko-rzadkawy krem o zachowanej zwartości, który roztaczał lepiszcze fale.  Uznałam ją za nieco nazbyt mięknąco-tłustą (bardziej niż jak dawny Gross; to jego połączenie z Lindtem znanym z Excellence, a więc około 50 % - ale lepszej jakości, nieulepkowatym).

Gdy tylko wgryzłam się w kostkę, uderzyła mnie kawa. Kawa odmieniana przez wszystkie przypadki i kawa... różna. Najpierw jakbym wgryzła się w kawową piankę. Pylista rozpuszczalna, zaparzona i nęcąca pianką, czarna i lekko cierpka (z ziemistą nutą), ziarna tylko co wypalone (prawie za mocno). Stopień palenia szybko wzrósł, zarówno na znaczeniu jak i intensywności, ale zatrzymał się na granicy i nie poszedł w spaleniznę.

Leciutką cierpkość jednak podkreślił. Była to mieszanka soczyście-ziemistego, a jednocześnie pylistego kakao i śmietanki. Jak właśnie coś śmietankowego z kakao albo cappuccino... kawa ze śmietanką, oprószona kakao. Mniej więcej w połowie odebrałam to jako czekoladkowe, cappuccinowe... I wcale nie w złym sensie! Aż, wydaje mi się, że... zaleciało waniliowymi piankami, cukrem-pudrem czy marshmallowem. Nie było w tym jednak ciężkości, a nawet pewna piankowa lekkość. Mimo to, te mgliste nuty trochę mi przeszkadzały, na szczęście jednak....

Zaraz przykryła to słodka śmietanka albo... śmietankowy / mleczny karmel. Karmelki typu Werther's? Pełna i słodziuteńka śmietanka trafiając na paloność przeszła w delikatny, chwilami może nawet maślany karmel. W drugiej połowie maślaność przybrała na znaczeniu, zabierając miejsce kawowej piance. Pokazywała mi w głowie obrazki rozmaitych nadzień i pianki na zaparzonej kawie rozpuszczalnej. Czułam więc lekką goryczkę, cierpkość, ale przewodziła słodycz (którą określiłam sobie jako "tłustą słodycz").

Słodycz, której nie zabrakło charakteru. Do kawy z karmelową śmietanką dołączył bowiem sos... czekoladowo-kakaowy, chyba nieco alkoholowy. Przejął od czekoladkowości pewną budżetowość, ale i tak był smaczny. Podkreślił cierpkość.

Po wszystkim pozostała cierpkość i słodki posmak śmietankowo-maślanego karmelu, cierpkiej i nieco kwaśnej kawy czarnej o niemal ziemistym zacięciu i cappuccino, kawy ze śmietanką. Kontrastowo, a jednak dziwnie w tym konsekwentnie.

Najpierw, gdy nie trafiłam na znaną i lubianą twardość poprzedniej wersji, bardziej zwracałam uwagę na złagodzenie smaku i tłustość, ale... Potem się wciągnęłam. Uwierzę, że z biegiem czasu o starych Grossach zapomnę, bo ten jest niezłym zastępcą. Dużo mocnej kawy, mnóstwo śmietanki, a więc już całe cappuccino (wolałabym więcej ciemnoczekoladowości, ale trudno) i słodycz... Była silna, może nie aż taka bardzo-bardzo za silna, ale kryło się w niej coś, co mi przeszkadzało - taka budżetowość, "tłusta słodycz" (a więc śmietankowo-maślany karmel itp. zamiast po prostu karmel). Nie wydała mi się mniej słodka od poprzedniej wersji, a ogólnie złagodzona tłuszczem, przez co... słodycz paradoksalnie i tak była wyeksponowana. Ogólnie jednak... to szczegóły, bo to wciąż dobra czekolada w dobrej cenie, której zapas lubię mieć pod ręką.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 4,49 zł (za 125 g)
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii

-------------
Ogólnie Grossy 70% widzę jako bardzo podobne, ale nowy jest bardziej "deserowo czekoladowy" i cappuccinowy niż ciemnoczekoladowy i palono-kawowy. Nowego cechuje większa miękkość; ogólnie był tłustszy i bardziej przystępny, jego smak zaś... to mocna kawa ze śmietanką, smakowitym sosem, ale i jakimiś zbędnymi nutami pianek etc. Stary Gross był po prostu smakowitą kawą ze śmietanką. Słodycz nowego to jakiś taki bardziej tłuszczowy karmel, a starego - po prostu palony karmel. Poprzedni Gross bardziej mi odpowiadał, był bardziej mój, a nowy jakby dostosowany do ogółu, acz poziom trzyma. Jako jednak że blog jest mój, także ocena moja. Nie ukrywam, że tym samym nie kusi reszta serii, acz 85% kupiłam. 95% nie mam jednak zamiaru, podobnie jak zmienionych (?) z dodatkami (maliny, karmel, pomarańcza).

-------------
Aktualizacja z dnia: 26.05.2022
Do "czekolad do dojadania" dołączył nowokupiony Gross i jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłam że zmieniły się kostki. Minimalnie, ale jednak. Nie podobało mi się to, bo nowe zdobienie, a więc mniejszy napis wyglądał jakoś tak ubogo. Obudziło to moją podejrzliwość, czy też smak/struktura się zmieniły.
Na początku uderzała już nie sama kawa. Od razu dała się poznać jako kawa waniliowa, a potem dopiero ruszała reszta.
Większych zmian nie odnotowałam, ale miałam wrażenie, że na śmietankowej, piankowo-kawowej fali słodycz zagalopowywała się jeszcze bardziej... Obstawiam, że to mnie po prostu coraz bardziej przeszkadza słodycz białego cukru, już na pewno czekolad 70%, dlatego oceny nie obniżam. W tej cenie to wciąż dobra czekolada.

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Pralus Carre De Cafe au Lait Arabica kawolada mleczna

Po ciemnej kawoladzie Pralusa sięgnęłam po jej jaśniejszą koleżankę. Obstawiałam, że będzie bardziej harmonijna, pasująca. Może takie tabliczkowe cappuccino? Żeby było śmiesznie, ostatnio prawie wszystko mi jest za słodkie, a kaw z mlekiem nie cierpię, nie mówiąc już o takich i z mlekiem, i cukrem... Po cóż ja to kupiłam? Bo jednak tabliczka to nie kawa... I właśnie, o dziwo, obstawiałam, że może jakoś to wyjdzie... Obstawiałam... Gdy zobaczyłam skład, prawie uszło ze mnie życie. Tłuszcz i cukier? Bałam się.

Pralus Carré De Café Cafe au Lait a Croquer Pur Arabica to mleczna tabliczka - kawolada - czyli "czekolada" z ziaren kawy arabika.

Po otwarciu poczułam pozbawiony impetu zapach kawy. Niewątpliwie należał do niej: czarnej, zaparzonej na zmielonych ziarnach, ale też do kawy z mlekiem. Mocniejszej, ale ze słodkim mlekiem. Wydźwięk ogólnie był więc raczej łagodny.

Tłusta w dotyku tabliczka, przy łamaniu okazała się twarda. Wydawała dźwięki... pękania tłustej, zwartej tafli / polewy; takie lekko pyknięcio-trzaski.
Trochę wystraszona, włożyłam kawałek do ust, by z zaskoczeniem... nie odnotować przesadnej tłustości. Owszem, była, ale taka kremowo-gęsta i całkiem w porządku, połączona z lekko proszkową aksamitnością. Może brzmi to jak paradoks, ale taka właśnie była. Kremowo-aksamitna, niemal pylista. Rozpływała się w umiarkowanym tempie, zachowując zbitość, zakrawając o plastelinowość, ale w sumie dobrze... Nie zdobyła mojego serca, ale nie mogę narzekać.

Od pierwszego kęsa odebrałam ją jako mdławą. Duet mleka i maślaności o orzechowo-kawowym zabarwieniu szybko dobrał do siebie słodycz.

W kompozycję wstrzeliła się kawa. Był to wyrazisty smak nie za mocno palonych ziaren, które niedawno zmielono i na których zaparzono kawę... Chodzi o kawę esencjonalną, ale z mlekiem. Nie jakieś tam latte, a całkiem porządną kawę z mlekiem. Mimo to, o silnej gorzkości raczej nie da się tu mówić. Kawa była smakiem wiodącym, lecz bardzo ją przystrojono.

Słodycz rosła prędko, acz nie do poziomu przesady. Mieszała się z ogromem mleczności, ale zaserwowała też jakby... kawowe karmelki...? Miękkie karmelkowe cukierki. Albo takie karmelowe z nadzieniem kawowym. Przy czym był to karmel niewątpliwie mleczny... tłuszczowo-nabiałowy, więc bardziej jak pełna, mdława śmietanka. Mniej więcej w połowie pomyślałam o śmietance wręcz lekko kwaskawej.

Zaraz potem wyłoniły się owoce, a właściwie ich rześkość. Lekko kwaskawe, ale i soczyście słodkie... czerwono-żółte? Przez moment pomyślałam o granacie i śliwkach żółtych, słodkich... aż karmelowo.

W posmaku pozostała gorzkawa kawa z mlekiem tłustym i słodkim na uroczo maślano-mleczno karmelowy sposób. Czułam wysoką słodycz, ale dzięki rześko-owocowej mgiełce, wcale nie była przytłaczająca. Wiązały się z leciutkim, niemal nieuchwytnym owocowo-kawowym kwaskiem.

Przywiodła mi na myśl Zottera Labooko Coffee, choć była od niego znacznie tłustsza (chyba też bardziej kawowa, mniej słodka - mam jednak wrażenie, że ziarna kawy potrzebują ogólnie więcej "ozdób" / spoiwa niż kakao, toteż Zotter smakował mi bardziej niż Pralus). Ta tłustość mi przeszkadzała. Tłuste mleko w połączeniu z kawą jest zupełnie nie dla mnie, a to było właśnie to... uwierzę, że może smakować z racji tego, jak harmonijne to było. Wyraziste, a zarazem subtelne. "Pieszczotliwa kawa". Ja uznałam to za dziwne i intrygujące, ale nie wciągnęłam się.
Dałam Mamie spróbować i stwierdziła, że chce więcej, "ale nie całą". Jej smakowała bardziej niż ciemna ("może być, lepsza od tej ciemnej..."; i na pewno ogólnie bardziej niż mnie), acz i przy tej miała wątpliwości, czy to aby na pewno mleczna.


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam od Sekrety Czekolady
cena: 21,74 zł (za 50g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, cukier, mleko w proszku, kawa 100 % arabika, lecytyna sojowa