Pokazywanie postów oznaczonych etykietą krem: z owocami. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą krem: z owocami. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Olini Czekolini Krem z orzechów z surowym kakao i bananami

Nie zostawiłam tego kremu od Olini na koniec umyślnie, a po prostu czekałam, aż mnie bardzo najdzie na czekoladowy krem. I to w dodatku nie taki zwyczajnie czekoladowy, a bananowy. Banany w słodyczach zazwyczaj wychodzą kiepsko, ale parę kremów orzechowych pokazało mi, że w nich właśnie się sprawdzają. Pewnie dlatego, że producenci, z którymi kremami miałam do czynienia, zdecydowali się na prawdziwe banany. Nie inaczej było z Olini, które w ogóle ceni sobie jakość produktów i ich wartości prozdrowotne. Swój czekoladowy krem zrobili z surowym kakao, wychwalając jego wartości (jak piszą: "powstał w oparciu o dowody naukowe i należy do tzw. Evidence Based Food", a "jego recepturę pomogli opracować naukowcy z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi"). To jednak trochę mnie zdziwiło, bo na stronie swoje kremy z owocami zachwalają jako produkty dla dzieci, a to jednak... wyglądało mi na takie, co to niekoniecznie musi wyjść jak jakiś uroczy kremik czekoladowy, a coś może... bardziej mojego?

Olini Czekolini Krem z orzechów z surowym kakao i bananami to krem z "podprażonych orzeszków ziemnych z surowym / niealkalizowanym kakao z Afryki i liofilizowanymi bananami; lekko chrupiący".

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam intensywny zapach prażonych orzeszków ziemnych, mieszających się z czekoladą, w której wyraźnie zaznaczyła się goryczka kakao. Przełożyło się to na wizję batonów / cukierków Pierrot i cukierków typu Michałki. Słodycz była jednak średnio-niska. Banany swoją obecność zdradzały trochę - w ciemno można by nie zgadnąć, że to one za nią stoją.

Na wierzchu wydzieliło się nie za dużo oleju - zlałam jakieś 2 łyżeczki, a dosłownie parę kropel wymieszałam. Sprawiało to wrażenie trochę olejo-wody niż po prostu oleju.
Mieszanie trochę czasu mi zajęło, bo krem był bardzo gęsty. W porywach wyglądał na suchawy, ale to tylko złudzenie, bo w istocie przypominał bardzo wilgotne, plaskające, papkowate ciasto. Trochę się ciągnął i lepił, pokazując mi liczne drobinki (orzechów? bananów?). 
W ustach krem wydawał się jeszcze gęstnieć, jawiąc się jako miękki, ale też masywny i syty, wręcz ciężki. Czuć w nim orzechową tłustość, a mimo to, nie wydawał się tłusty. Kremowy za to... do pewnego stopnia. Pojawiło się w nim lekkie jakby zagęszczenie czekoladą, przekładające się za zalepianie ust. Rozpływał się w tempie wolnym, racząc miazgowym efektem. Z czasem okazało się, że stały za nim drobinki bananów; nie zarejestrowałam drobinek orzechów (acz możliwe, że schowały się w bananowych). Choć najpierw porządnie zalepiał, z czasem odpuszczał i łatwo rzedł. Wydawał się przy tym ciastowo-papkowaty i zawiesinowy, acz do końca zwięzły. Trochę przytykał.
Gdy na próbę gryzłam masę, wydawała się nie tylko miazgowa, ale też pyliście skrzypiąca. Bardzo oklejała zęby.
Wyczuwalne drobinki poniekąd zdawały się rozpuszczać wraz z masą, jednak końcowo zostawało ich całkiem sporo.
Drobinki jakoś uciekały, że na koniec niespecjalnie było co gryźć. Parę razy jednak w skupieniu je wyłapałam i pogryzłam. Ujawniły wówczas miękkawość liofilizowanych drobinek bananów. Gryzione na koniec niby były chrupiące, ale raczej delikatne.

W smaku pierwszą poczułam nieśmiałą słodycz, za którą przemknął banan. Najpierw ledwo uchwytny, znikający jeszcze szybciej niż się pojawił. Słodycz pokazała się, po czym zawahała... jakby wystraszyła?

Czmychnęła przed średnio wysoką, ale z kolei bardzo pewną siebie, gorzkością. Była bardziej kakaowa niż czekoladowa i wyraźnie ziemista, wręcz trochę ciężkawa. Miała soczysty charakter. Wydawało się, iż podąża za nią palone echo - to jednak musiała zasugerować subtelna nutka prażenia orzechów.
Ziemistość nasilała się. Przechwyciła bananowy akcent i podszepnęła mu dziwnie... podkwaszony ton?

Słodycz zdecydowała się ją trochę otulić i lekko wzrosła, przy czym udało mi się rozpoznać jej bananowe pochodzenie. Banan zaskoczył na wyraźnie słodki tor (bez żadnej kwasowości). Nie pchał się jednak na pierwszy plan - bananowość trzymała się tyłów. Słodycz rosła powoli wraz z arachidowością.

Fistaszki najpierw lekko zaznaczyły swoją obecność, trochę rosły, rosły... i nagle mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wskoczyły na pierwszy plan. Pod ich dowodzeniem słodycz i gorzkość połączyły się w jedno, idąc w bardziej czekoladowym kierunku. Soczystość kakao nakręcała się nawzajem z bananami, po czym trochę się oddaliła. Przez moment otarły się o pieczone z czekoladą banany, jednak to zaraz umknęło, oddając pole do popisu orzechom.

Pojawiła się myśl o czekoladowych cukierkach: Michałkach, Pierrotach. Takich z mnóstwem wyraźnie prażonych arachidów, w wersji wciąż ostrożnie słodkiej. Słodycz trzymała się nisko-średniego poziomu i wcale tak się nie chwaliła bananowym charakterem. Owszem, były wyczuwalne, ale na pewien czas jakby zrobiły sobie przerwę. Prażoność oraz ziemistość kakao już tego pilnowały!

Dopiero z czasem banany bardzo wyraźnie się pokazały - a robiły to wraz z coraz większą ilością zaznaczających się na języku kawałków. Kawałeczki podkręciły smak bananów, które zawitały na pierwszym planie. Nagle zrobiło się bardzo słodko. Wróciła też lekka soczystość.

Soczystość... i tym razem nie zatrzymała się na długo przy bananach, osiadając w kakao. To przybrało wręcz truflowy klimat. Gdy banan końcowo przycichł, gorzkość wróciła na pierwszy plan.

Kawałki pozostałe po całej masie, gryzione smakowały łagodnie; słodko - a jakże, dało się rozpoznać banany. Nie były jednak bardzo intensywne - mocne otoczenie trochę je zgasiło?

Po zjedzeniu został posmak ziemiście-gorzkawo kakaowo-czekoladowy i mocno prażono arachidowy. Banany liofilizowano-pieczone także w posmaku stanowiły jedynie subtelny, słodki dodatek. 

Krem zaskoczył mnie, że wyszedł tak charakternie ziemiście-kakaowo. Czuć, że dodano do niego surowe kakao. Wyszedł dość ciężko, na co warto brać namiar (mnie to nie przeszkadzało jakoś szczególnie). Soczystość kakao poszła już w czekoladowym kierunku i świetnie pasowała do bananów. Prażeniem arachidy wprowadziły do tego motyw cukierków typu Michałki i Pierroty. Całość była przyjemnie nisko słodka i gorzka, a także mocno orzechowa. Banany były wyczuwalne, ale nie na pierwszym planie. Konsystencja była niezła, choć nie idealna, bo zbyt ciastowa, a nie jak to krem orzechowy, ale zacnie połączyła gęstość z drobinkami. Wolałabym wprawdzie produkt nieco mniej ciastowy. Wady uważam za naprawdę malutkie, ale że cena jest wygórowana, ocena taka, a nie inna.


ocena: 9/10
kupiłam: olini.pl
cena: 59,90 zł (za 200g)
kaloryczność: 558 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym kiedyś do niego wrócić

Skład: krem z orzechów arachidowych 64,4%, banan liofilizowany 20%, kakao niealkalizowane 9%, olej z orzechów laskowych 6,6%

poniedziałek, 19 maja 2025

Olini Orzeszek z kamczacką / Krem z nerkowców z jagodami kamczackimi

Olini Masło orzechowe mix wspominam jako w porządku, ale nie ukrywam, że zamawiając 4 różne kremy tej firmy, liczyłam na większy zachwyt. Jeden z zamówionych wydał mi się trochę ryzykowny, ale z potencjałem - właśnie dziś przedstawiany. Im więcej jadłam kremów orzechowych z owocami, tym bardziej utwierdzałam się, że to nie moja bajka, jednak... akurat połączenie nerkowców z jagodami wydało mi się... obiecujące. Tym bardziej, że producent nie dodał białej czekolady, na którą jakoś często trafiam w przypadku owocowych kompozycji - pojęcia nie mam, dlaczego. Nadal nie byłam hurraoptymistyczna, ale cóż... Uznałam, że pasta ta pójdzie jako druga w kolejności. Opis producenta co prawda trochę żenował ("Bajkowe misie miały swój magiczny sok, dzięki którym mogły wysoko skakać, a Twój maluch może mieć Orzeszek z jagodą. To masełko orzechowe z owocami jagody kamczackiej..."), no ale postanowiłam nie zwracać uwagi na pewne kwestie (nienawidzę zdrobnień i dedykowania pewnych produktów dla dzieci - a co to, już nikt inny nie może po nie sięgnąć?), ale zaciekawiła mnie jagoda kamczacka. Coś ciekawego, czy chwyt? O tym, że to coś kompletnie innego niż zwykłe jagody dowiedziałam się dopiero dzięki czekoladzie Zotter Honeysuckle + Lavender / Maibeeren + Lavendel. To zupełnie inny owoc! Wiciokrzew jadalny - a że też myślałam, że różnica tkwi tylko w pochodzeniu (np. jak "jabłka grójeckie").

Olini Orzeszek z kamczacką / Krem z nerkowców z jagodami kamczackimi to krem / pasta ze zmielonych lekko prażonych orzechów nerkowca z liofilizowanymi jagodami kamczackimi.

przed i po zlaniu oleju
Po otwarciu poczułam soczystą, intensywną kwaśność jagód, mieszającą się z orzechami. Te mimo maślaności zahaczały o... palono-pieczoną goryczkę? Nerkowcowość pobrzmiewała - nie walczyła o pierwszy plan. Za orzechowością stanęło echo maślanej, cierpkawej i soczystej czekolady. Pewnie jagody też ją podszeptywały. Słodycz jednak też nie próżnowała. Wyobraziłam sobie posłodzony miodem, czekoladowy twarożek z jagodami.

Na wierzchu wydzieliło się niewiele oleju, bo dosłownie pół łyżeczki. Zlałam je, ponieważ krem nie potrzebował tego wcale.
Mieszając, trafiłam na masę tłustawo-ciągnącą. Nie wyglądała na bardzo gęstą, a jedynie gęstawą. Wydawała się miękka i wilgotna. Widać sporo zarówno drobinek orzechów, jak i jeszcze drobniejszych, kawałeczków owoców.
W trakcie jedzenia krem w pierwszych sekundach jawił się jako przepotężnie lepiszczy. Zalepiał usta na długo i rozpływał się najpierw niby powoli, potem nieco szybciej (wciąż lepko), ale ogólnie wolno-umiarkowanie. Okazał się nieco gęstszy niż się wydawało, ale wciąż nie mocno gęsty. Był pełnotłusty, konkretny i syty, ale jednocześnie soczysty. Na pewno nie ciężki, choć na zasadzie kontrastu na tłustość zwróciłam uwagę bardziej niż zwykle w przypadku innych kremów nerkowcowych. Czuć w nim wysoką miazgowość, niektóre drobinki to wręcz małe kawałeczki do pociamkania na końcu, ale także czuć podmielone jagody. W miazgowość wpisały się też drobne, subtelne pesteczki. Soczystość rosła, że krem na koniec odpuszczał i rozpuszczał się z łatwością. Część kawałków jagód częściowo się rozpuszczała.
Kiedy wcześniej, obok rozpływającej się bazy, gryzłam parę kawałków jagód na próbę, trzeszcząco rozpadały się na pyłek.
Trochę drobinek orzechów zostało - dodały niewymagającego, chrupkawego efektu, mimo że były delikatne, wręcz miękkawe. Mieszały się z nieco twardszymi od nich pesteczkami jagód (z wyglądu da się też je rozróżnić - pesteczki były ciemniejsze, różowawo-beżowe).

W smaku pierwsza zaznaczyła się orzechowa słodycz. Przemknęły jednak też wręcz kwiaty i dopiero jednoznacznie przedstawiły się nerkowce. Wydawały się nieco pieczono-goryczkowate, aż dziwnie wytrawniejsze.

Słodycz wzrosła w miodowym kierunku, że przeszło mi przez myśl mocno miodowe, orzechowe ciasto.

I nagle wszystko przecięła kwaśność. Była wysoka i imperatywna, że z łatwością wkroczyła na pierwszy plan. Jagody rozgościły się tam w najlepsze. Pomyślałam o drobnych, ciemnych słodko-cierpkich i kwaśnych jagodach, które... mieszały się z malinami i porzeczkami. Wyszły zaskakująco świeżo. Przywodziły na myśl takie tylko co pozrywane, w których większość była jeszcze niezbyt dojrzałe.

Słodycz pozostawała w tyle, trzymała się w oddali i nie płynęła z owoców. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach, choć kwaśność wciąż dominowała, kwaśne jagody jakby na czele całej mieszanki kwaśnych owoców leśnych, czerwono-ciemnych, wpuściły odrobinkę orzechowości i słodyczy.

Wydawało się, iż do nerkowców dołączyły jeszcze migdały w skórkach. Orzechowość bowiem przy jagodach wyszła zaskakująco wytrawniej. Soczyste owoce podsunęły tu jeszcze myśl o soczystej, cierpkawej czekoladzie. Ułożyło się to w migdałowo-nerkowcowe, miodowe ciasto czekoladowe i kwaskawy twarożek czekoladowy z jagodami. Przemykająca goryczka trzymała się jagód - jakby jednak nie pochodziła od orzechów?

Czułam jakby twarożek... wegański, z orzechów nerkowca? Końcowo chyliły się ku mleczności. Słodycz zaś sugerowała leśne kwiaty. Spokojniejsze już jagody, wciąż wyraźnie kwaśne, do głosu dopuściły też orzechową i niby maślano-mleczną słodycz.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawych jagód, jakby podkręconych innymi owocami, w tym mieszanymi porzeczkami, i mocno maślanej, palonej czekolady, jaką podszeptywały pieczono-palone orzechy. Nerkowce czuć jednoznacznie, ale nie pierwszoplanowo. Soczystość na zasadzie kontrastu podkręciła wytrawność, ale i tak to właśnie soczysta kwaśność dominowała.

Krem zaskoczył mnie kwaśnością (może powinnam przed zakupem dokładniej przeczytać długi opis na stronie o tym, że to ich najkwaśniejszy krem?). A potem także wytrawniejszym motywem. Słodycz jednak też wystąpiła. Krem wyszedł bardzo intensywny w każdym z tych wątków. Nerkowce czuć dobrze, ale nie pierwszoplanowo. Czuć pieczono-prażono-palony motyw, który z kolei podszepnął czekoladę. Twarożkowo-ciastowy klimat dobrze pasował do połączenia orzechów i jagód. Jestem jednak nieprzekonana do tak wysokiej kwaśności. Jakoś niezbyt mi pasowała do orzechowego kremu.
Konsystencja w porządku, chociaż przez wysoką soczystość tłustość bardziej dawała się we znaki. Nie jakoś bardzo, ale odczuwalnie. Dobrze, że pesteczki wpisały się w miazgowość, bo normalnie pestek nie lubię. To, że także kawałeczki owoców wystąpiły, też uważam za plus (bo producent pisał, że inne kremy ma z owocami idealnie zmielonymi na pył). Jako ciekawostkę, skoro się kupiło, można zjeść, ale trochę zakupu żałuję.


ocena: 7/10
kupiłam: olini.pl
cena: 59,90 zł (za 200g)
kaloryczność: 601 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy nerkowca 90%, liofilizowana jagoda kamczacka 10%

sobota, 13 lipca 2024

krem Sticky Blenders Summer Edition Nerkowiec Truskawka

Po dwóch kremach z owocami z edycji letniej od Sticky Blenders czułam smutek. Dotąd marka miała tylko parę potknięć, a tak mnóstwo rewelacyjnych past 100%, ale tu już te potknięcia zaczęły mi wyglądać na bylejakość, brak myślenia, niesprawdzanie efektów itp. Ostatni krem jednak wzbudzał we mnie nadzieję, że uda mu się odzyskać dobre imię marki. Wszak ten nie zawierał białej czekolady, a mleczną. Za nic nie mogę pojąć, jak mogli wpaść na pomysł, że ciężka biała czekolada pasuje do soczystych owoców... No gdzie? Za to trio nerkowców, truskawek i mlecznej jakoś nie umiałam sobie wyobrazić w ich wykonaniu. I tu ciekawa sprawa: nieuważnie czytałam opis, stąd szłam raczej w kierunku tego, że to będzie gładki krem orzechowo-owocowo-czekoladowy. A wystarczyło doczytać - przecież napisali, że dodali kawałki! Odkryłam to oczywiście jedząc, ale byłam zdezorientowana, czy to tak miało być, czy niedokładnie im się czekolada wymieszała. Opis zaś dokładniej przeczytałam dopiero sprawdzając recenzję (zapisałam go sobie w pliku, bo tak czułam, że po lecie zniknie ze strony). Obstawiałam, że nie będzie podobne do Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość, ale kto wie, czy udało im się zmajstrować coś lepszego?

Sticky Blenders Summer Edition Nerkowiec Truskawka to "delikatny krem truskawkowo-nerkowcowy z prażonych orzechów nerkowca zblendowanych z liofilizowanymi truskawkami" z kawałkami czekolady mlecznej z kakao z Ghany; edycja limitowana na lato 2023.

Po otwarciu poczułam słodki zapach truskawek. Pomyślałam o przecierze z truskawek, przewinęła się też nuta kompotu truskawkowego. Jedno i drugie było bardzo słodkie, ewidentnie dosłodzone, choć i liofilizowana, kwaskowata nutka się zaplątała. Bardzo wyraźnie czułam też lekko podprażone, naturalnie słodko-maślane nerkowce. Mieszały się z maślano-śmietankowymi akcentami. W mleczności kryła się też nieco cukrowa, nieoczywista czekolada mleczna, która w połączeniu z truskawkami czasem zahaczała o trochę rzygowinowe skojarzenie. Ogólnie jednak w trakcie jedzenia zaskoczyła na czekoladkowy tor - jakbym wąchała do granic możliwości truskawkowe, nadziewane czekoladki z kremem mleczno-truskawkowym.

Na wierzchu nie wydzieliło się ani trochę oleju. Już przy otwieraniu krem pokazał się z rzadko-ciągnącej strony, jako że częściowo przykleił się do nakrętki i wyciągnął się ze słoiczka.
Krem był miękki i rzadkawy, a także ewidentnie miazgowy. Widać w nim sporo kawałeczków nerkowców i truskawek. Wyglądał na wilgotny, mokry, niczym jakaś masa z przemiksowanych owoców. Nie wydawał się zbyt tłusty. 
Ciągnąc się bardzo, nie był zbyt zwarty. Wydał mi się ruchomy i prawie lejący. Przy mieszaniu trafiłam w nim na średnio-dużej wielkości kawałki czekolady.
W trakcie jedzenia potwierdziła się miękkość i rzadkość kremu, acz w ustach na pewien czas znacząco gęstniał. I tak nie był wtedy bardzo gęsty, ale jednak można tu mówić o gęstości. Zalepiał usta i aż trochę przytykał, wykazując kleistą tłustość i kremowość. Kleił się wręcz osobliwie. Rozpływał się w tempie umiarkowanym, po pewnym czasie łatwo rzednąc, ale wciąż się klejąc. Był nieco pylisty, zawiesinowy. Miejscami pojawiał się w nim efekt stopionej, tłustawej czekolady, ale bez jej mocniejszej gęstości - myślę, że część tych dodanych kawałków tak się nadtopiła i wmieszała w krem. Na języku szybko zaznaczało się sporo drobinek. Wydaje mi się, że nakręcały soczystość - końcowo całkiem wysoką. Kontrastowo jednak zwróciła uwagę na tłustość. Do tego raz po raz trafiałam na tłuste kawałki czekolady, które rozpływały się wraz z kremem.
Najpierw myślałam, że był źle wymieszany, ale w trakcie  jedzenia dotarło do mnie, że te grudki były dość symetryczne, jak kawałki kostek i wszystkie mniej więcej tej samej wielkości. Były nieprzyjemnie maziście-tłuste i gładko-śliskawe. W ustach rozpływały się wraz z resztą, ale strukturą się wyróżniały.
Drobinki gryzłam, gdy krem już zniknął. Nie były zbyt wymagające, ale nadały całości chrupkości. To drobne, mało istotne, chrupkawo-miękkawe drobinki nerkowców oraz więcej małych kawałków chrupko-miękkich truskawek wraz ze strzelającymi pesteczkami. Zdarzało im się skrzypnąć, chrupnąć, jak to owocom liofilizowanym, ale ochoczo nasiąkały i dały się poznać też jako farfoclowate. Elementy do gryzienia w tym kremie były niewymagające, a urozmaicające.
Końcowo jednak krem pozostawiał poczucie przesadnego zatłuszczenia.

W smaku przywitały mnie słodkie truskawki z mlekiem. Pomyślałam o przecierowym, gęstym shake'u na bazie truskawek z dodatkiem mleka i trochę dosłodzonym.

Szybko odezwały się też orzechy nerkowca. Dołączyły do mleka, pokazując swoją łagodną stronę. Wydały mi się lekko podprażone, wręcz prawie wcale, a do tego bardzo, bardzo maślane. Swoją naturalną słodyczą podniosły słodycz ogółu.

Po wyraźnym zaprezentowaniu się nerkowców, nieśmiało odezwała się czekolada. Raz była wręcz nieuchwytna, raz lekko pobrzmiewała. Przedstawiła się jako delikatna, mleczniusio-orzechowa i słodka, bardzo wycofana. W tle, mieszając się z truskawkami, raz po raz zaleciała nieco rzygowinową, osobliwą nutą.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach czasem truskawki odzywały się trochę mocniej, po czym jakby zupełnie osłabły z sił. Wpisały się w słodycz. Jedynie echo truskawek i silna słodycz wyszły trochę mdławo. Słodycz rosła bez oporu, nie reprezentując niczego konkretnego, acz faktycznie pudrowo słodkie truskawki jakoś tam trochę pobrzmiewały. Sporadycznie trafiłam na grudkę czekolady mlecznej, która kierowała myśli ku nadziewanym czekoladkom dla dzieci z kremem truskawkowo-mlecznym. Acz przez większość czasu sama czekolada trzymała się tyłów. Nerkowce na pewien czas też nieco się wycofały.

Ogrom mleka, któremu dopingowały orzechy nerkowca z boku, ułożył się z nieśmiałymi truskawkami w wizję mdłego kremu truskawkowo-mlecznego i mleka truskawkowego. Przy niektórych zagarnięciach truskawkowość była nieco wyższa szybciej, przy innych później, a przy większości innych słabsza ogólnie.

Nerkowce podkręcały nieśmiałą, chwilami ledwo uchwytną czekoladowość, ale i tak była słabiutka. Raz po raz od kawałków wylegających na język pojawiała się obietnica kwasku truskawek, acz tonęły w mdławej, słodkiej bazie.

Końcowo truskawki wyłaniały się nieco wyraźniej. Nerkowce czuć dobrze, mleczno-słodki splot też, ale i słodko-kwaśne truskawki skupiały wreszcie na sobie uwagę. Czułam kwaskawo-słodkie liofilizowane, acz trzymało się ich echo kremu truskawkowo-mlecznego ze względu na otoczkę. Słodycz dominowała nad wszystkim i trochę męczyła.

Kawałki gryzione na koniec smakowały wyważonym duetem truskawek i nerkowców. Pojedyncze drobinki orzechów nerkowca kontynuowały smak kremu - słodkawy, lekko prażony. Truskawki z kolei były różne. Niektóre lekko kwaskawe, inne słodko-kwaskawe, a jeszcze inne mdłe lub słodkawo-mdłe. Były liofilizowane, acz nasiąknięte, a niektóre wydawały się wyprane ze smaku.

Po zjedzeniu został posmak cukrowo-mleczny, powiedziałabym że kremu mlecznego lub wręcz biało czekoladowy, a także wyraźnie orzechów nerkowca. Przeplotły to kwaskawo-soczyste truskawki i motyw pudrowo słodkich truskawek, mleka truskawkowego. Mleczna czekolada prawie się ukryła, acz wtłoczyła rzygowinowe, dziwne echo.

Krem wyszedł słodko i mdło, rozczarowująco. Bez rażących wad, ale też bez czegokolwiek, co mogłabym pochwalić. Zapowiadało się, że truskawki, mleczność i nerkowce ładnie się połączą, ale z czasem robiło się nijako. Nerkowce były tu wyraziste, ale reszta nie domagała. Truskawki chwilami były zbyt nieśmiałe, a czekolada mleczna chwilami wcale uciekała. Nie wiem, czy miała być dodana na gładko, czy te kawałki zostawili celowo. Kiepsko, niespójnie to wyszło. Kwasek kawałki truskawek raz czy drugi tylko obiecały, a tak to całość wyszła słodko-pudrowo, nudno i właśnie bez tej soczystości, na jaką liczyłam. Mleczna czekolada wyszła tu za mało charakternie - prawie się chowała, a nakręciła zbędną cukrowość. Sama mleczność niby na plus, ale szła w dziwnie białoczekoladowym, kremowym kierunku. W strukturze na pewno na plus miazgowy efekt i to, jak dodano truskawki - sproszkowane, ale z kawałkami, jednak żałuję, że krem był aż tak rzadko-lejący. I jak dla mnie, chyba przez kontrast do soczystości, wyszedł za tłusto i dziwnie kleiście. Całość była nudna. Z pomysłem, ale wykonanie leży.
Z jednej strony wyszedł trochę lepiej od Sticky Blenders Summer Edition Pistacja Malina, bo w dzisiaj przedstawianym czuć bazowe nerkowce, a pistacje we wspomnianym się ukryły, jednak dzisiaj przedstawiany podpadł mi czym innym: konsystencją i niedomagającą czekoladą.

Zmęczyłam prawie połowę, a resztę oddałam Mamie. Jej opinia: "W pierwszej chwili jak wzięłam do ust to pomyślałam, że przesadzasz, ze smaczny, bo tak te truskawki dały, taka mleczność i słodycz, ale potem... Się schowały i zrobiło się mdło. Ani tej czekolady jakoś nie czuć, nerkowce no może. I jakiś taki dziwny posmak w tym był. Ale konsystencję to miało dziwnie, nieprzyjemnie rzadko-klejącą, aż do zębów się nieprzyjemnie kleiło. Sam krem niesmaczny, może on w czymś by zyskał?". Spróbowała więc na tostach z serem żółtym, kremem 100% z fistaszków i konfiturą truskawkową: "Byłoby dobrze, ale krem wyszedł w tym bardzo za słodko i całość przesłodził. Na zasadzie kontrastu co prawda wydobył z konfitury jakiś kwasek, ale sam w sobie był przesłodzony".

Przypomniał mi zdecydowanie lepszy Foods by Ann Strawberry & Nut Spread. Ten w zapachu zalatywał trochę czekoladą i po tych dwóch czuję, że czekolada mleczna naprawdę by pasowała do nerkowcowo-truskawkowego kremu, ale lepiej, by była to porządnie kakaowa czekolada ciemna mleczna.


ocena: 5/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 39,90 zł za 200g
kaloryczność: 543 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy nerkowca 80%, czekolada mleczna (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa), liofilizowane truskawki

czwartek, 20 czerwca 2024

krem Sticky Blenders Summer Edition Pistacja Malina

To, że zdecydowałam się na ten krem było nieco ryzykowne. Nie lubię białej czekolady, acz muszę przyznać, że czasem w kremach wychodzi zacnie. Właśnie np. pistacjowych - Grizly Gold Krem pistacjowy z białą czekoladą, migdałami i kokosem pokazał, że się da. Do rzeczy malinowych mam mieszane uczucia, a kremy orzechowe z owocami jednak mi na pewno nie leżą. Co prawda nie wiedziałam tego, gdy składałam to letnie zamówienie. A jednak czy bym z tego zrezygnowała? Połączenie wydawało się tak niespotykane, że zaciekawiło. A jednak znów... Gdy już przyszło mi po krem sięgnąć, miałam mieszane uczucia, bo znałam Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość i Sticky Blenders Mango Migdał. Zrobiłam się więc nieufna. A jednak to nie przypominało podlinkowanych. Może jednak to trio miało wyjść ciekawie? Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić tych trzech składników - malin, białej czekolady i pistacji - razem. Duety w różnych wariacjach owszem, ale wszystko?

Sticky Blenders Summer Edition Pistacja Malina to "aksamitny krem z lekko prażonych pistacji kalifornijskich odrobiną białej czekolady i soczystymi malinami z lokalnych upraw" (ja bym powiedziała, że krem z pistacji z białą czekoladą i malinami); edycja limitowana na lato 2023.

Po odkręceniu poczułam intensywny, niezwykle jednoznaczny zapach słodkich, kruchych ciastek w kształcie rozetek, które zawierają dużo cukru, mają maślane tło, a wieńczy je słodko-kwaskawy dżemik z czerwonych owoców. Może głównie malin, acz niekoniecznie. Pistacje wydały mi się bardzo ukryte, niemal nieuchwytne. Biała czekolada jako ona sama też w zasadzie nie wystąpiła, a zapewniła jedynie bardzo słodki, cukierniczy klimat. Uwierzę, że ten zapach ogólnie może się bardzo podobać, ale ja, przy wąchaniu kremu pistacjowego, miałam dysonans, że coś tu nie gra.

Na wierzchu nie wydzieliła się nawet odrobina oleju. Krem wyglądał na bardzo gęsty. Nie był jednak suchy czy zbyt masywny. Wystarczyło lekkie dotknięcie łyżeczką, by dał się poznać jako wilgotnie-tłusty i wręcz plaskający, niczym jakaś... ciastowa masa? Kleił się do łyżeczki i ciągnął się. Nie był bardzo gęsty, ani zbity, acz w pewien sposób konkretny. Trudno mi było o nim myśleć jako o kremie, w mojej głowie funkcjonował jako "masa".
W trakcie jedzenia krem potwierdził to, iż był raczej gęstawy niż gęsty, a mimo to dość syty i trochę przytykający. Czuć w nim maślaną tłustość, przypominał trochę zbytnio natłuszczone, wilgotne ciasto. Trochę zaklejał usta, chyba minimalnie na moment jakby gęstniał, po czym rozpływał się łatwo, w tempie umiarkowanym. Był miękki i wykazywał lekką kremowość tłustej czekolady, ale nie wyszedł zbyt kremowo ogólnie. Pojawił się w nim miazgowy efekt, wzmocniony drobinkami i pestkami malin liofilizowanych. Wśród nich przewijała się też pylistość, pudrowość. Mimo że tłusty, z czasem upuścił lekką soczystość, napędzaną sproszkowanymi malinami i odchodzącą od kawałków z pestkami. Nie sprawiła jednak, że całość wyszła lekko. To raczej... ciężka masa. Z czasem wyłaniało się z niej też trochę kawałeczków pistacji, gubiących się jednak wśród pestek malin.
Kawałki skupione na pestkach, same pestki malin i pojedyncze kawałki, trochę drobinek pistacji gryzłam na koniec, gdy wszystko już zniknęło. Tylko sporadycznie podgryzałam je już wcześniej. Acz trzeba przyznać, że pestki i kawałki malin aż się prosiły, by je podgryzać.
Maliny, te do gryzienia, okazały się w większości pestkami. Niewiele było na nich farfocli samych owoców. Trochę ich jednak wpadło. Przedstawiły się jako krucho-skrzypiące i rozchodzące na pyłek.
Pojedyncze kawałki i trochę drobinek pistacji to niewiele wnoszące chrupko-miękkawe elementy, gubiące się wśród malin. Sporo było też wyczuwalnych na języku czarnych skórek pistacji (?), ale nawet gdy te kawałki gryzłam, jakoś się kryły.

W smaku przywitała mnie wysoka słodycz kruchych ciastek. Oczami wyobraźni zobaczyłam sucho-tłuste, nieco sypiące się ciastka w kształcie rozetek. Przeważnie lekko owocowy akcent już tu się zaznaczał, więc od razu było pewne, że chodzi o ciastka z czerwonym dżemem.

Słodycz rosła, wydała mi się nieco cukrowo-lukrowa, ciężka. Mieszała się z maślanością - też taką typowo cukierniczą, nie maślanością kremów orzechowych. Te nuty konsekwentnie umacniały myśl o kruchych ciastkach. Biała czekolada jako ona sama aż tak wyraźnie się bowiem nie wychylała. 

Pistacje nieśmiało zgłosiły swoją obecność z lekkim opóźnieniem. Chyba trochę wpisywały się w pieczony aspekt ciastek. Nie były jednak mocno prażone. Na pewno także dołożyły się do słodyczy, acz pokierowały ją w lepszym, bo naturalnym kierunku. Pomyślałam wręcz o... miodzie?

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach za każdym zagarnięciem wyraźnie wyłaniała się nuta malin w pudrowo-kleikowym wydaniu. Pomyślałam o jakimś łagodnym malinowym, bardzo słodkim deserku.

Soczystość nieco rosła, kwasek epizodycznie umacniał się, gdy kawałki bardziej wyłaniały się z masy. Wprowadziły kwaskawo-soczysty akcent dżemu owocowego. Czasem ten, na kruchych ciastkach, dawał o sobie znać znacznie wcześniej, ale przeważnie jakoś tak później. Kwasek a to wzrastał, a to malał. Nie był silny czy szczególnie intensywny, ale zarysowywał się na zasadzie kontrastu do ryzykownie wysokiej słodyczy. 

Kiedy soczystość przełamała nieco słodycz, pistacje zebrały się na odwagę i zabrzmiały dosadniej. Do głowy przyszedł mi jakiś miód pistacjowy - naturalna słodycz pistacji rozgościła się obok tej cukierniczej. Pistacje sprawiały wrażenie chwilami niemal surowych, prażonych minimalnie. Wprowadziły pewną... roślinną rześkość? I jakby roślinność wtłoczyły do słodyczy.

Gdy kawałki malin porządniej wylegały już z masy, coraz wyraźniej konkretnie malinowy dżemik dopuścił do siebie trochę po prostu liofilizowanych, kwaskawych malin, z lekko słodkim echem. Przy kwaśniejszych malinach, biała czekolada zaprezentowała się wyraźniej, właśnie dodając echo dokładnie białej czekolady.

Gdy gryzłam kawałki malin i drobinki pistacji, zdecydowanie to kwaśno-słodkie maliny i ich pestki czuć. Lekko prażone pistacje końcowo też wyraźniej pobrzmiewały... acz wciąż tylko pobrzmiewały.

W posmaku została przesadzona, nieco cukrowa słodycz białej czekolady i myśl o kruchych, maślanych, ciężkich ciastkach z dżemem... no kwaskawo malinowym. Biała czekolada jako ona sama się zaznaczyła, ale też nadała posmakowi cukierniczego wydźwięku. Pistacje prawie się schowały.

Krem na pewno wyszedł lepiej niż Sticky Blenders Summer Edition Migdał Mango, ale i do niego mam dużo zastrzeżeń. Skojarzenie z kruchymi maślanymi ciastkami z czerwonym dżemikiem może i było ciekawe, ale nie pasowało mi, że w zasadzie zajęło pierwszy i drugi plan, a pistacje... jakby się nieco kryły za tym. Biała czekolada może nie męczyła sobą, ale sporo tu wniosła cukierniczego elementu, co w moim odczuciu było zbędne. Takie kwaskawe maliny w formie sproszkowanej i wymieszanej w zasadzie wyszły przystępnie, ale nie był to mój ideał. Wpisały się w skojarzenie, które do mnie nie przemówiło. Szkoda też, że było tam tyle pestek. Kawałki malin z pestkami zniosłabym lepiej niż wrażenie, że maliny to pyłek, proszek, a pestki zostawili same sobie, przez co to one głównie przyciągały uwagę. Niby można zjeść, ale gdybym znała efekt, za nic bym nie kupiła. 6 wystawiłabym, gdyby nie był aż tak drogi, biorąc namiar na to, że to po prostu krem nie dla mnie. Lubiącym białe czekolady, owocowo-orzechowe kremy i kremy ciasteczkowe na pewno posmakuje bardziej, więc nie chciałam go skrzywdzić dużo niższą oceną (którą podpowiadało mi serce), a tym samym zrównać go z kremem smakowo gorszym (Nerkowiec Truskawka).


ocena: 5,5/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 49,90 zł za 200g
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: pistacje kalifornijskie 80%, biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, lecytyna sojowa), liofilizowane maliny

piątek, 7 czerwca 2024

krem Sticky Blenders Summer Edition Migdał Mango

Po Maslove 100 % Zmielone Migdały Pieczone, a przed zjedzeniem Go Active Almond Butter moje myśli zaczęły krążyć wokół dzisiaj prezentowanego kremu. Ten... Odkąd go zobaczyłam jako limitowana na lato 2023 nowość, wydawał mi się tak dziwny, że aż nie mogłam go sobie wyobrazić. Było to w czasie, gdy kolejne próbowane kremy Stikcy Blenders zdobywał 10tki, więc stwierdziłam, że skoro wydali coś takiego, to... Po prostu wiedzą, co robią. Ja bym na to nie wpadła. Mało tego, nie powiedziałabym, że to coś bardzo w moim stylu - raz, że kremy orzechowe wolę nieowocowe, a dwa, że mango wolę samo tak o, niż jako wariant czegoś. A jednak może faktycznie miało być smacznie? Jedyny sposób, by się dowiedzieć, to spróbować, więc kupiłam. I to od razu całą serię 3 letnich smaków! Nim je otworzyłam, przejadłam jednak parę kremów z owocami, które utwierdziły mnie, że jednak takie smaki nie są dla mnie. Do letnich kremów Stikcy Blenders zaczęłam mieć mieszane uczucia, bo jednak owoce, bo słodko, ale... Sama siebie zaskakując, na ten nastawiłam się pozytywnie. Wciąż jednak bez konkretniejszych wyobrażeń, choć to chyba lepiej. Z tyłu głowy miałam jednak obiekcje co do białej czekolady, czy nie będzie za ciężko itd., ale raz się żyje. 

Sticky Blenders Summer Edition Migdał Mango to "aksamitny krem z migdałów kalifornijskich bez skórki z dodatkiem wyrazistego sosu z dojrzałych owoców mango i belgijskiej białej czekolady" (ja bym powiedziała, że gładki krem z migdałów z białą czekoladą z masą z mango); edycja limitowana na lato 2023.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam wyrazisty, słodki zapach... "niby mango, ale niemango". Mango miało w sobie niedookreśloną nutę, kojarzyło się trochę z przecierem, dżemem z suszonych moreli. Gdy myślałam o mango, wąchając to, powiedziałabym, że prezentuje się jako mieszanka świeżo-stęchławego i przecierowego. Zapach wydał mi się duszny, acz możliwe, że to ciężka, maślana biała czekolada taki charakter mu podyktowała. Sama nie szarżowała, w zasadzie jakoś jedynie w oddali nieśmiało pobrzmiewała. Migdały prawie wcale się ukryły. Nawet gdy przełożyłam większość wierzchu z mango do miseczki i w trakcie jedzenia, migdały były nieśmiałe. Całość wyszła ciężko-słodko, z dziwną, ciężką soczystością. Niby egzotyczna, ale nie w pewni, a z dziwną, duszno-ciężką naleciałością. Z typowym kremem orzechowym czy migdałowym się nie kojarzyło. Nie zachęcało to do jedzenia.

Zawartość słoika trochę mnie zaskoczyła - wydzieliło się niewiele oleju, trudnego do zlania ze względu na to, że mango dodano na wierzchu jako masę ze zbitych, zżelowanych kawałków, coś jakby sosowaty muso-przecier. Umieścili dodatek jak w kremie Sticky Blenders Arachid Karmel z Banana. Niezbyt przemawia do mnie taka forma, bo nie chcę przemieszać, ani też jeść warstw osobno. Zagarnianie jednego i drugiego byłoby może miłe, ale przy takim rozmieszczeniu straszliwie trudne. Zakładam bowiem, że to, iż masa z mango znalazła się na wierzchu, nie była przemieszana z kremem to celowy zabieg. By nie przemieszać, ani też nie jeść najpierw samej masy owocowej, potem migdałowej, większość owocowej warstwy, aby dostać się do bazy z migdałów, przełożyłam do miseczki.
Okazało się jednak, że mango-zakrętas idzie przez cały słoik i przy dnie też się znalazł.
Zlałam trochę ponad łyżeczkę oleju, starając się zlać jak najwięcej. Nieco mniej niż pół łyżeczki jednak przemieszałam, chyba trochę niedbale, bo konfitura z mango szła głęboko, prawie do dna słoiczka (a nie chciałam mieszać warstw do jednolitości). Miejscami więc zostawiłam krem nadto podeschnięty, a miejscami olej wymieszał mi się z owocowym dodatkiem. Bardzo mi się to nie podobało.
Trochę mango, bliżej dna, zostawiłam w słoiku, część mieszała się z migdałową bazą.
Sam krem migdałowy okazał się ciągnący i średnio gęsty. Wyglądał na tłusty, co potwierdziło się w trakcie jedzenia, jednak nie był ciężki. Tłustość okazała się kremowo-czekoladowa - czuć w nim trochę migdałowego konkretu, ale właśnie mocno ukremowionego tłustawą czekoladą. Wydał mi się miękki - nawet w miejscach, gdzie zbytnio podsechł. Rozpływał się w tempie średnim, ale usta zalepiał dość porządnie. Poczułam w nim miazgowy efekt, a więc drobinki dodające chrupkości. Nie wymagały gryzienia, ale stanowiły urozmaicenie konsystencji. Bardzo przydatne, bo masa z mango wyszła bardzo osobliwie.
Masa z mango jawiła się jako bardzo gęsta i wilgotna. Miejscami wyglądała na lekko podeschniętą, ale suchą nie mogę jej nazwać. Była nieco dżemowo-żelowo-przecierowa, lepkawa i raczej soczysta. 
W trakcie jedzenia okazała się kleista, choć też trochę soczysta. Niczym... lepko-soczysty przecier? Mimo soczystości, wyszło to raczej ciężko. To, co wzięłam za kawałki owocu, okazało się zbitymi, żelowo twardawymi grudkami musu. Rozpuszczało się to w średnio-szybkawym tempie. Czuć taką niegładką przecierowość, a ja trafiłam na pojedyncze włókna mango.
Było to co najmniej dziwne. Miejscami pod masę owocową podpłynął olej i to już wyszło osobliwie, "obrzydliwawo".
Dziwnie było jeść połączenie tego. Do tak kremowego, delikatnego kremu migdałowego ciężki przeciero-dżem jakoś mi nie pasował. 

Próbowanie zaczęłam co prawda od migdałowej bazy, acz opis pozwolę sobie zacząć "od góry", czyli części owocowej, jako że znajdowała się na wierzchu. 

Masa z mango była bardzo słodka, acz niespecjalnie soczysta. Przynajmniej nie w pierwszej chwili, kiedy to roztoczyła ciężkawo-cierpkawy motyw. Pomyślałam o musie ze średnio dojrzałego owocu, a po chwili do głowy przyszła mi konfitura z niego. Chwilami raz czy drugi smak mango świeżego, słodkiego, ale z echem czegoś nieokreślonego, wybił się wyraźniej, wyszedł na pierwszy plan, a potem... zatonął w "czymś". Przemknął lekki kwasek, a wtedy już i soczystość wzrosła. Zdarzyło mi się trafić na goryczkę, a do głowy przyszedł mi jakiś dżem ze stęchłych suszonych moreli, ale nie przy każdym zagarnięciu. Krem z mango cały czas smakował jednak głównie ciężko-słodko. Czasem pobrzmiewała mi w nim jakby stęchła nuta - jakbym jadła stary owoc, ale nie do końca po prostu stęchlizna. Mango a to przybierało, a to traciło na wyrazistości.

Krem migdałowy przywitał się motywem delikatnych, naturalnie słodkich płatków migdałowych. Ich słodycz wydała mi się natychmiast nienaturalnie podkręcona - może poniekąd z racji towarzystwa wierzchu z mango.

Do słodkich migdałów dołączyła zaskakująco wysoka mleczność, a potem jeszcze więcej słodyczy. Biała czekolada nie była tak oczywista, jak można by się spodziewać, jednak pobrzmiewała (chwilami miałam wrażenie, że czuć ją tylko w częściach kremu, które dotykały sos z mango, a np. przy ściankach prawie nie). Skupiła się jednak na przygłuszeniu migdałów, w zamian dając zwykłą, wysoką słodycz i mleczność. Słodycz ogółu może nie była aż tak straszliwie wysoka, ale... miała na tyle dosadny wydźwięk, że migdały wyszły nieśmiało.

Pojawiła się za to lekka maślaność, a mleczność jeszcze wzrosła. Aż niewiarygodnie. Migdały poniekąd się w nią wtapiały, bo same w sobie były bardzo łagodne. Krem zrobiono na pewno z blanszowanych, kojarzących się wręcz ze śmietankowym nugatem migdałowym. W obliczu bardzo słodkiej białej czekolady, zatracały się trochę. Mango przebijało się - masa migdałowa miejscami bowiem przemieszała się, a miejscami tylko przesiąkła kremem z mango. To przebijające się wyszło osobliwie ciężko.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach skumulowana, a więc silna, ale rozmyta pod względem charakteru słodycz męczyła. Prawie zupełnie przygłuszała migdałowość, która cały czas była delikatna niczym płatki migdałowe. Mieszała się za to z mango, które wyszło jakoś tak słodko-ciężko, nie jak owoc sam w sobie, a jak przecier, pulpa - i to w dodatku nie z samego mango.

Mango nie pomogło migdałom - to ze słodyczą związało sztamę. I w zestawieniu z mleczno-maślanym wątkiem umacniało się skojarzenie z przecierem z lekko stęchłego owocu. Kwaskawo-cierpki akcent mango wyszedł przy białej czekoladzie osobliwie, odpychająco mało owocowo. Do głowy raz czy drugi przyszło mi wytrawniejsze mango chutney. 

Z czasem całość wydawała mi się ciężko-duszna, mimo że i pewną soczystość czuć do końca. Mało migdałowy, przesłodzony białą czekoladą krem, miejscami sam w sobie był przesiąknięty "czymś" (wiem, że mango, ale w ciemno pewnie bym nie zgadła).

Co bardziej zżelowane kawałki przecieru z mango zdarzyło mi się podgryzać i podsysać na koniec. Serwowały smak świeższego owocu, były już bardziej jednoznaczne.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawo-słodkiego, przecierowego mango-niemango, którego dziwna egzotyczna ciężkość, niby owocowość, ale nie do końca, gryzła się z mleczno-słodkim kremem. Biała czekolada też nie była szczególnie jednoznaczna, ale jej słodycz dawała się trochę we znaki jako zgrzyt. Leciutki nugat mleczno-migdałowy tylko pobrzmiewał hen w oddali.

Krem nie odpowiadał mi kompletnie. Był szokująco mało migdałowy. Może nawet biała czekolada nie była aż tak powalająco słodka czy napastliwa, ale nie pasowała ani trochę. Mało tego! Ona w zasadzie nawet tak biało czekoladowo nie wyszła. Główną funkcję, jaką pełniła było zagłuszanie migdałów. A przez to tylko przeszkadzała. Chyba nawet nie to, że "nic dobrego nie wniosła", a sporo napsuła. Mimo dobrej daty ważności, masa z mango miała stęchłą nutę. Nie wiem, czy przez otoczenie (obstawiam przemieszanie z olejem migdałowym i/lub towarzystwo białej czekolady), czy tak smakowała. To może nawet nie do końca stęchłość... Ten przecier smakował dziwnie. Niby mango, ale nie mango. Ta dziwna odsłona tego owocu wyszła tu zbyt imperatywnie, mimo że nie jednoznacznie w swój mangowy smak. Próbowałam to przejeść na różne sposoby, szukając, czy jest jakiś, który zagra, próbując się wczuć, ale nic mi tu do niczego nie pasowało i nie znalazłam niczego, co bym mogła pochwalić. Może po prostu taka masa owocowa nie nadaje się do takich produktów? Ale to chyba producent powinien pomyśleć, nim wydał... Za nic nie dałabym rady zjeść całego. Nie smakował tak źle, że od razu miałabym ochotę go wywalić (a właśnie próbowałam się wczuć!), może na swój sposób jest niecodzienny, ale nie była to niecodzienność warta uwagi. Ani taka, że jak się już oderwałam, potrafiłabym się zmusić do powrotu do tego...

Wydaje mi się, że to krem Sticky Blenders Migdał Vegan w wersji przygłuszonej za słodko-ciężką białą czekoladą i z muso-dżemem z mango. Czyli prosty przepis, jak zepsuć idealny krem migdałowy. Jeszcze samo mango z czystym kremem migdałowym może by i faktycznie zagrało, ale biała czekolada tylko tu przeszkadzała. O wiele lepiej wyszedł by charakterniejszy, masywniejszy krem migdałowy z np. migdałów prażonych ze skórkami, bez białej czekolady z takim dżemem z mango lub jak już uparli by zostawić taki krem-bazę, to widziałoby mi się tu coś owocowego delikatniejszego, np. sosik z mango, ale łagodniejszy, klarowniejszy. Albo jednolity krem ze sproszkowanym mango? Cokolwiek, byle nie to, co Sticky wydało.

Jakoś ponad połowę oddałam Mamie. Ona też popróbowała tego na różne sposoby (a to warstwy oddzielnie, a to razem), trochę, ale stwierdziła, że nie ma zamiaru kończyć: "Okropne to, nie chcę tego. Nie wiem, jak z tak prostych i dobrych składników można takie coś zrobić, w tym słoiku nic sobą nie smakuje. Z dwóch części to już ta migdałowa chyba lepsza, ale jakaś taka... żadna. Ta owocowa okropna, dziwnie mi jakoś wytrawnie zajeżdżała i wcale nie mango. Nie że stęchłością, jak mówisz, a niesmacznością. Mango przecież jest normalnie takie słodkie i smaczne, więc nie wiem, jak oni je tu tak zrobili". Krem poszedł dla ojca.


ocena: 3/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 32,90 zł za 200g
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: migdały kalifornijskie 80%, mango 14%, biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, lecytyna sojowa)

sobota, 6 kwietnia 2024

krem NUTREND Denuts Cream Raspberry Cheesecake flavour with Lyophilized Raspberries

Ten krem zdecydowałam się otworzyć jakoś dwa tygodnie, czyli stosunkowo krótko, biorąc pod uwagę, ile mam kremów i czekolad, po Zotter Red Roses + Raspberries / Rote Rosen + Himbeere. Do tego, poczęstowałam się syropem malinowym do kaszy manny razowej od Mamy (sama jej go kupiłam, ale okazał się tragiczny mimo zacnego składu i chciałam sprawdzić, jak bardzo jest źle, haha). Co ciekawe, zupełnie nie planowałam żadnej malinowej serii - ułożyła się sama z siebie. Acz sprawiło to, że w kwestii malin krem ten nie miał za dużej konkurencji. Trzymałam tylko kciuki, by nie wyszedł podobnie co krem z truskawkami Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość.

NUTREND Denuts Cream Raspberry Cheesecake flavour with Lyophilized Raspberries to krem z orzechów arachidowych i nerkowca z białą czekoladą, jogurtem i liofilizowanymi malinami, stylizowany na sernik malinowy.

Po otwarciu ze słoika pierwsza wyrwała się subtelna nuta malin o słodko-kwaśnym, soczystym charakterze, acz szybko osiadły w arachidowej bazie. Orzeszki ziemne wydały mi się średnio mocno, ale wyraźnie prażone. Mieszały się z maślanością nerkowców - mniej jednoznacznych, ale do rozpoznania - które wplotły też mleczność. Z tą wiązała się dosadna nuta białej czekolady o dość ciężkim charakterze. Drobny kwasek podsunął jogurt, a z racji znaczącej (choć nie przesadzonej) słodyczy, rzeczywiście do głowy przyszedł sernik z malinową nutą.

Trochę się zdziwiłam, że na wierzchu nie wydzieliło się ani trochę oleju - to jednak chyba charakteryzuje pasty orzechowe z dodatkiem owoców. 
Wierzch wyglądał miejscami suchawo, ale taki nie był. Już dotknięcie łyżeczką ujawniło, że jest lepki i wilgotny, tłustawy.
Krem był bardzo gęsty i masywny, konkretny. Masa wydawała się lekko suchawa, więc trudno ją mieszać. Przy nabieraniu łyżeczką jednak wykazywała miękkawość - bardzo gęstą, ale twardym za nic bym tego kremu nie nazwała. Zbyt kremowym jednak też nie... Kleił się i lepił. Był bardzo zwarty. Wyglądał na gładki, widać w nim tylko kropeczki - np. czerwone i niemal czarne punkciki malin.
W trakcie jedzenia potwierdził swoją masywność i zbitość. To masa bardzo, bardzo gęsta i syta. Krem zalepiał usta na średnio długi czas, rozpływając się raczej leniwie. Dał się wówczas poznać jako trochę tłustawy, acz w nieoczywisty sposób. Okazało się, iż ani trochę nie jest suchy. W ustach poczułam za to kremowość, w czym miało udział zagęszczenie białą czekoladą. Z czasem wykazywał leciuteńką soczystość, a także proszkowość. W zasadzie krem był na tyle pylisty, że podgryzany lekko trzeszczał, skrzypiał. Wciąż jednak wydawał się aksamitny; miazgowy natomiast nie. Szedł w ciężkim kierunku, ale nie jak ciężki krem, a jak konkretny, tłusty jak na sernik, sernik czy serek homogenizowany, otłuszczający usta.
Okazało się, że wszystko, a więc maliny także zmielono w nim prawie zupełnie na gładko, że na koniec nie było na czym zawiesić zębów. Pojedyncze mikroskopijne kropeczki zdawały się znikać wraz z resztą, acz minimalną chrupkawość może i wniosły. Sporadycznie. Co ciekawe, trafiłam na parę - też rozpuszczających się - grudek-kuleczek jogurtu w proszku. Nie miały jednak wpływu na ogólny odbiór.

W smaku przywitały mnie wyraziste, średnio prażone orzeszki ziemne, które po chwili otuliła mleczność.

Przy większości zagarnięć łyżeczką, maliny już w tym momencie lekko dawały o sobie znać. W tle mignęła skąpa kwaskawość malin liofilizowanych, acz ogólnie szły raczej w kierunku pudrowo słodkich.

A na mlecznej fali w tym czasie wyłoniły się delikatne, naturalnie słodko-maślane nerkowce. Na chwilę zrównały się z fistaszkami, jednak już po chwili nieco odpuściły i odeszły na tył.

Z ich słodyczą spójnie połączyła się biała czekolada. Spowodowała wzrost słodyczy, ale także bardzo umocniła mleczny wątek. Odnotowałam wręcz mleko w proszku. Kompozycja zrobiła się bardzo mleczna - mleko w zasadzie stało na jednym poziomie wyrazistości, co orzechy.

Nie przy każdym zagarnięciu, ale dość często pojawiały się wyraźniejsze, kwaśniejsze pstryczki malin. Nutka owoców nie pchała się na przód, ale była wyraźna i pilnowała, by słodycz nie przegięła. Nie wyszło to jednak soczyście, a bardziej jak słodki serek homogenizowany malinowy lub sernik z takiego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach prażone arachidy chyba na zasadzie kontrastu do biało czekoladowej słodyczy i malin, jeszcze przybrały na znaczeniu. Raz po raz wydawały się pokazywać swe bardziej wytrawne, może lekko fasolkowe oblicze. Ogólnie dominowały, ale w pewnej chwili osiągały apogeum, a potem...

Zmieniały się w arachidowy, masłoorzechowy sernik. Biała czekolada i ogrom mleka po przemieszaniu się ze złożonym, lekkim kwaskiem też poszły w tym kierunku. Wizja malinowego sernika i serka homogenizowanego malinowego umocniła się. Ich słodycz, choć nie bardzo wysoka czy męcząca (bo w końcu nieźle poprzełamywana) wyszła dość ciężko.

Z czasem maliny wyłoniły się wyraźniej. Były słodkie w uroczo-pudrowy sposób. Raz po raz czuć w nich bardziej liofilizowany, kwaśny akcent, ale nie było go za wiele. Maliny podporządkowały się wizji malinowego sernika czy serka.

Mocno maślanego sernika - nerkowce właśnie w maślaność i mleczność poszły. To arachidy bez dwóch zdań były wyraźnie wyczuwalne do końca jako one same. Jakby tak sernik miał z nich gruby, konkretny spód.

Po zjedzeniu został posmak głównie orzechów nerkowca o maślanym charakterze w towarzystwie niewielu już orzeszków arachidowych. Otaczała je mleczność, jogurtowa serkowość-sernikowość i słodko-kwaskawe echo malin. Wszystko, zwłaszcza skojarzenie z sernikiem, zwieńczyła mocno mleczna biała czekolada. Dosłodziła w ciężki sposób, ale nie przegięła.

Całość zaskoczyła mnie pozytywnie. Po Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość zwątpiłam w połączenie orzechów i owoców, jednak dzisiaj prezentowany krem pokazał, że to może wyjść ciekawie i smacznie. Nuta malin była tu właśnie tylko nutą, nienachalną, ale w przypadku Denuts wnosiła sporo, układając jakby kompozycję. Jakbym miała jeść sernik, byłby to czysty, nie owocowy, ale jednak w przypadku takiego kremu, łatwiej chyba o skojarzenie z sernikiem uzyskać za sprawą owoców. Mleczno-jogurtowy wątek był wyrazisty i pochłonął białą czekoladę tak, że nie narzucała się i nie przesłodziła tego wszystkiego, mimo że nie było jej mało. Orzechowości też nie brak - arachidowe były bardzo wyraziste, nerkowce mniej, ale żadne się nie zgubiły. Nie mogę powiedzieć, by kompozycja mnie w sobie rozkochała czy wyszła tak dobrze, jak połączenie orzechów i bananów w przypadku KoRo Cashewmus Banana Bread, ale uważam ją za bardzo udaną. Ze swoimi "ale", jednak wynikającymi bardziej z subiektywnych odczuć niż wykonania (biała czekolada, malinowy sernik - u mnie zawsze takie klimaty będą na nieco przegranej pozycji).


ocena: 7/10
kupiłam: Nutrend_Official na Allegro
cena: 29,90 zł (za 250g)
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: orzeszki ziemne 30%; orzechy nerkowca 30%, biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, serwatka w proszku, emulgator: lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), jogurt w proszku (mleko odtłuszczone, kultury jogurtowe), mleko w proszku, maliny liofilizowane 2%

niedziela, 10 marca 2024

BrainMax Almonda Evocao Acai krem z migdałów z ciemną czekoladą

Gdy trafiłam na markę BrainMax, wydała mi się obiecująca i od razu zamówiłam 3 różne kremy, jako że każdy kusił. Niestety, oba dotąd spróbowane przyniosły wielkie rozczarowanie. O ile jednak Christmas Cream Vegan / Świąteczny krem granolowo-orzechowy po prostu był nie dla mnie, tak BrainMax Pure Activa Cashew & Cacao był niezjadliwy i osobliwy. Ten, który został, odkładałam w czasie, by jakoś o tamtych zapomnieć. Niestety, jak wczytać się w opis, za bardzo przypominał mi ten gorszy, czyli z aktywowanych nerkowców z kakao. Dziś prezentowany to propozycja także kakaowa, dokładniej czekoladowa. Jak tylko zaczęłam o niej czytać przed zakupem, wydała się wyjątkowo dla mnie. Otóż zrobiono ją z czekolady Evocao, która ponoć jest "niczym owoc kakaowca świeżo zerwany z drzewa", a wytwarza się ją tylko i wyłącznie z ziaren kakao - jest więc swego rodzaju czekoladą 100%, acz ponoć intensywnością przypomina tabliczki ok. 70% o niewiarygodnie kwaśno-owocowym smaku. Co prawda kwaśność w kremie orzechowym niezbyt mi się widziała, ale jeśli miała by to być świeżo-soczysta kwaśność zacnych ciemnych czekolad, brzmiało jak coś, co mogło mi smakować. Z tym że... póki nastał dzień otwarcia, do marki już się zraziłam. Tak czy inaczej jednak - cóż, może i im się coś udało. Ciekawiło mnie jednak też, po co dodali jagody acai - co, jednak Evocao sama w sobie nie jest aż tak owocowa? Smak tych jagód z kolei niektórzy opisują jako "mieszanka jagód i czekolady". Cóż, wciąż zapowiadało się ciekawie.

BrainMax Almonda Evocao Acai Gluten Free & Vegan to krem z migdałów i czekolady, słodzony cukrem kokosowym z dodatkiem sproszkowanych jagód acai; wegański i bez glutenu.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach gorzko-ziemistej ciemnej czekolady, wzmocnionej kakao - do głowy przyszło mi surowe sproszkowane. Obie nuty przejawiały paloność. Czułam gorzki dym, podkręcony dosadnym olejem kokosowym (który kojarzy mi się trochę z zimnymi ogniami). Towarzyszyły temu wszystkiemu migdały - też wyraźne. Olej kokosowy podszepnął im marcepan. Słodycz także się zaznaczyła. Wyszła rześko-ciężko karmelowo. O jej rześkość zabiegała lekka soczystość - wzrastająca w trakcie jedzenia. Wtedy nieśmiało przewinęły się w niej kwaskawe cytrusy, z nieodzownym echem oleju kokosowego. Choć czekolada i kakao dominowały, olej kokosowy zakłócał to wszystko tak, że krem pachniał tak... "zdrowo", ale nie koniecznie w pełni i tylko przyjemnie.

Na wierzchu nie wydzieliła się ani kropelka oleju, a krem wyglądał na nieco podeschnięty i jak z zastygłą polewą czekoladową. Jednak nic bardzo mylnego.
Już w pierwszych sekundach po kontakcie z łyżeczką plaskał głośno, przedstawiając się z bardzo wilgotnie-tłustej, mazistej strony. Był gęsty i zwarty, ale nie twardy, a miękki. Kleił się do łyżeczki, a z wyglądu przypominał ciastową masę z drobinkami, zagęszczoną czekoladą.
W trakcie jedzenia potwierdziła się jego zbitość - był jakby zwięzły i miękki. Wilgotny i tłusty, dość papkowaty, ze znaczącym oleistym wątkiem. Mocno kojarzył się z oleistym ciastem. Trochę zalepiał usta i rozpływał się w umiarkowanym tempie, łatwo rzednąc. Czuć w nim czekoladowo-kremowe zagęszczenie dość ciężką, jakby nadtopioną czekoladą, a także lekką pylistość i kryształkowo-miazgowy efekt. Ostatni nieco przyspieszał rozpuszczanie się. Chwilami krem wydawał się wręcz ziarnisty, a przy podgryzaniu masy nieco chrupiąco-skrzypiący.
Gdy wszystko już się rozpłynęło, drobinek zostało trochę, ale nie za dużo. Okazało się, że migdały miały w tym marginalny udział. Było tam za to trochę czarnych, kamiennie twardych kropeczek, a także twarde i kryształkowe, jakby zawilgocone kryształki cukru.
Krem pozostawiał w ustach lekką suchość, a usta niemiłosiernie otłuszczał. Konsystencja ogółu wydała mi się "obrzydliwawa".

W smaku pierwszy rozszedł się gorzki, palono-dymny motyw ciemnej czekolady. Niczym cień, podpinający się pod jej gorzkość, podążał za nią olej kokosowy. Też zdradzał lekką goryczkę, acz zaburzał czekoladowość.

Tuż-tuż za tym rozchodziła się słodycz. Poniekąd rześka, a poniekąd zgrana z olejem kokosowym i... melasowa?

Czekolada zmieszała się z kakao, przywodzącym na myśl soczyste, ziemiste surowe kakao w proszku. Razem wyszły na prowadzenie, olej kokosowy pozostawiając trochę w tyle. Był jednak wyczuwalny cały czas.

Szybko zrobiło się bardzo słodko. Słodycz połączyła w sobie rześkość i paloną ciężkość. Wydała mi się karmelowo-melasowa, ale nie tylko. Z czekoladowością otarła się o piernik... lub piernikowe brownie?

W tle, wraz ze słodyczą pojawiły się migdały. Po paru chwilach nieco ośmieliły się, podkreślając gorzkawość czekolady i kakao gorzkawym smakiem swoich skórek. Przełożyło się to na myśl o migdałowym lub migdałowo-marcepanowo-piernikowym brownie. Słodycz i olej kokosowy podszepnęły jeszcze marcepan.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach migdały w obliczu gorzkawej czekolady i dosadnie kakaowego wątku, zaczęły wydawać się niemal maślano-mleczne, łagodne. Też jakby tak... olej kokosowy próbował złagodzić ich charakter? Pomyślałam o delikatniejszym, słodkim i migdałowym cieście czekoladowym.

Z polewą z ciemnej, bardzo ciemnej czekolady? Ta zaczęła zdradzać lekką soczystość. Chwilami przemykały nawet kwaskawe akcenty. Może i trochę cytrusowo-jagodowe, jakby tak... owoce chowały się w nucie soczystej ziemi i dymie, ale też... nieprzyjemnie kwaskowate, które należały do oleju kokosowego. Raz po raz ciemne, kwaskawo-cierpkawe jagody wyłaniały się na wierzch.

Jednocześnie słodycz zaczęła męczyć. Zaserwowała ciężko-przesłodzony, melasowy piernik.

Pod koniec zrobiło się bardziej słodko, ale wciąż nie mocno. Gorzkość kakaowo-czekoladowa wydała mi się spłycona rzygowinowym olejem kokosowym. Migdały prawie zupełnie schowały się w ziemiście-dymnej strefie złożonej gorzkawości.

Drobinki pozostałe po rozpłynięciu się masy smakowały bardzo delikatnie migdałowo.

Po zjedzeniu został posmak ciemnej, karmelowo-słodkiej i palono-dymnej czekolady, echo migdałów, ale też nieprzyjemny posmako-niesmak po oleju kokosowym. Czułam do tego akcent jakby niedookreślonego kakao w proszku i cierpkość... ni kakaową, ni oleju kokosowego. 

Całość była w sumie prawie niezła, ale z wadami. Niestety znaczącymi. Smak wyrazistej ciemnej czekolady mieszał się z dosadnym kakao po prostu i razem przejawiały dymno-ziemiste nuty, co mogłoby zachwycić... gdyby nie olej kokosowy. Spłycał je, był wyraźnie wyczuwalny i przeszkadzał. Wepchnął się do goryczki (wyrazistej, ale wcale nie takiej siekierowej), wepchnął się do soczystości. Przez to kwasek aspirował do obiecywanych owoców, ale miał w sobie też nieprzyjemny wątek. Migdały wyszły ciekawie - bo i jako one same, z czasem łagodniej, ale przytoczyły także nutę marcepanu. Słodycz nie narzucała się, a skojarzenie z migdałowym brownie przypadło mi do gustu, lecz... olej kokosowy przeszkadzał, nie dając o sobie zapomnieć ani na chwilę. Konsystencja wyszła za tłusto-oleiście. Ogół był sam w sobie czekoladowo-ciężki, masywny i wręcz ciastowy, więc naprawdę nie widzę sensu dodawania tam oleju kokosowego. Czuję, że bez niego krem mógłby naprawdę zachwycić.
Na pewno wyszedł lepiej od BrainMax Pure Activa Cashew & Cacao, a gdyby nie tyle oleju kokosowego, może bym i wystawiła ocenę podobną co kremowi BrainMax Christmas Cream Vegan / Świąteczny.

Zjadłam połowę (z czego końcówkę swojej porcji już z lekkim obrzydzeniem), a resztę oddałam Mamie. Zjadła trochę na ciastkach kruchych maślanych z Kauflandu i opisała: "Ten krem to nawet z ciastkami mi nie smakował. Niby czekoladowy, ale ta jego kwaśność zupełnie nieprzyjemna była. Obecnie lubię kwaśność w owocach, jakbym jadła ciemną czekoladę to też chciałabym tam przyjemną kwaśność czuć, ale w tym kremie ona nie miała z taką nic wspólnego. To chyba ten olej kokosowy, ale na szczęście z ciastkami to tak w rzygi jeszcze nie szedł. Migdałów wcale tam nie czułam, a czekoladę właśnie jakby czymś próbowali podkręcić, a przygłuszyli. Konsystencja nieprzyjemna, bo nie jak kremów orzechowych, a jak takie jakieś oleiście-wilgotne, miękkie ciasto. Nieprzemyślany produkt".

Reszta powędrowała do ojca. Jemu ogólnie krem był "za mdły", co po zjedzeniu więcej rozwinął: "Może być, chociaż poza kakao i migdałami coś innego wyczuwałem... Jego słodkość może być". Przy czym w jego postrzeganiu słodyczy "im bardziej słodko, tym lepiej".


ocena: 5/10
kupiłam: brainmarket.pl
cena: 44,20 zł za 250g
kaloryczność: 585,49 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 55% krem migdałowy, 27% czekolada Evocao (miazga kakaowa, kakao), cukier kokosowy, olej kokosowy, sproszkowane jagody acai