wtorek, 30 listopada 2021

U Dziwisza Artystyczna Erytrytol ciemna 72 % z Peru ze słodzikiem

Po tym, jak kiepska okazała się czekolada U Dziwisza Artystyczna 72 % oraz po tym, jaką traumę wywołała u mnie Domori No Sugar Added 90 % Dark Chocolate Bar Sugar Free zepsuta słodzikami uznałam, że warto się przekonać, jak to czekoladziarnia U Dziwisza poradziła sobie właśnie z erytrytolem. Jak pisałam przy wspomnianej już, wysłali mi ze słodzikami, mimo że o te nie prosiłam, ale jak widać, daję im szansę. A może akurat przypadkiem coś wyszło? A jak nie... to przynajmniej miałabym ją już z głowy i, porównując sobie z Domori, miałam zrobić nieco miejsca w szafce innym tabliczkom. Wolne miejsce za to na pewno dostrzegłam w składzie, przy procentach - ach, jak ja uwielbiam takich mistrzów matematyki od wartości, tłumaczy itp.

U Dziwisza Czekolada Artystyczna Erytrytol ręcznie robiona to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao chuncho z Peru; bez cukru, słodzona słodzikiem: erytrytolem.

Już otwierając poczułam dziwnie czekoladowo-nieczekoladowy zapach. Oczami wyobraźni patrzyłam na ziemię i ciemny chleb, ale... na pierwszy plan, mimo nich, cisnęły się trufle-cukierki i trufle belgijskie. Takie aż ślisko-maślane i oprószone kakao. Zasugerowały chleb posmarowany mdło-tłuszczowym smarowidłem kakaowym. W tle zaś w tym czasie rozgościła się dziwaczna wytrawność fasoli i zielonego groszku cukrowego, w którym kumulowała się zwiewna, rześka słodycz kwiatów. Kwiaty groszku w trakcie degustacji znalazły się niemal na przodzie razem z truflami czekoladowymi.

Na dotyk kremowa, sugestywnie wodnista tabliczka przy łamaniu nieco się kruszyła. Wydawała się delikatna, wyglądała na zbitkę proszku / grudek w tłuszczu, ale całkiem ładnie trzaskała. Już w przekroju jednak straszyła pojedynczymi kryształkami słodziku. Gdy odgryzałam kawałek, wykazywała przeogromną delikatność, aż miękkawość.
W ustach okazała się śliskawo-tłustawa, znikająca błyskawicznie na wodę. A w zasadzie na wodę z domieszką oleju, którego to warstwę jakby pozostawiała na ustach (to wrażenie, realnie prawie nie). Trafiłam też na drobinki kakao i słodziku - pojedyncze, ale jednak.

W smaku przywitała mnie gorzkością zaskakująco wyraźną, ale prostą w przekazie, na którą nałożyła się słodycz.

Mimo iż nie taka bardzo wysoka, miała dojmujący i przenikliwy charakter. Pomyślałam o roztworze czystej słodyczy z wodą. Jakby rozwodniony smak nie oferował przez chwilę nic, prócz słodyczy. Wyszła chłodno, aż trochę jak mięta-bez-smaku-mięty. Jak zwietrzała herbata miętowa-ziołowa, która wystygła? Aż w pewien sposób ostro-gryząco ziołowa.

Gorzkość trochę jej pomogła, serwując dym i... nagle wydobywając z wody zimne masło. Pomyślałam o kartonie... smaku dość nijakim. Roślinnie-papierowo... fasolowym? Mniej więcej w połowie neutralność i gorzkawość zatrzymały się na szczęście w tym dziwnym splocie, przytaczając strasznie maślane, fasolowe brownie. Poczułam motyw trochę chlebowy, odymiony... i znów kojarzący się ze ślisko-tłustym czekoladowym ciastem. Pozwoliło sobie na jakby zassanie wody, by następnie zalał je inny smak.

Oto poczułam mrożone wiśnie - takie aż wodniście-nijakie przez zamrożenie, a po chwili usta zalał mi smak napoju wiśniowego (oki, moje wyobrażenie o takowym, np. o Tymbarkach, bo takich rzeczy nie pijam). Z naciskiem na słowo "napój". Taki z kartonu, rozwodniony i co najwyżej średniej jakości. Napój był to słodki i z czerwonych owoców. Może też czerwonych porzeczek? Wiśnie odegrały dominującą rolę, jednak zaraz zasnuła je chłodno-wilgotna ziemistość i dziwna, wodnista słodycz.

Znów bliżej końca wydała mi się dziwnie przenikliwa. Chłodno przenikliwa. Dym wypuścił trochę... kwiatów? Pomyślałam o kwiatach groszku, jasnych, małych i białych. Może też jakiś przebiśniegach, przebijających się przez śnieg... Kwiatach wystawionych na próbę zimna, które... ulegają? I robią się gorzkawo-stare. Na myśl przyszedł mi odmrożony chleb, który zrobił się kartonowy, wyjałowiony ze smaku. A jednak nagle chwilami (nie przy każdym kęsie!) zasnuwał się aż pikanterią... Ziemi i chili? Jakbym miała do czynienia z duetem wiśnia&chili w jakimś napoju. Całkiem nieźle potrafiło to zapiec w gardle.

Pod koniec właśnie takie stare, aż ostre ze starości (?) orzechy, znowu kartonowość napoju owocowego i goryczkę bliżej nieokreśloną czułam. Goryczkę... słodziku męczącego zimnem słodyczy.

W posmaku został wodnisty napój, napojowość (bardziej niż konkretny owoc), a także słodycz słodziku doprawiona "smakiem wody" i chłodem. Była przenikliwa, wszechobecna. Mimo odrobinki dymu i wiśni, czułam aż neutralność zimnego masła i przymrożonej fasoli / groszku. To było... osobliwe. 

Całość... miała ciekawe zapędy, jednak niestety jej ogólna ciekawostkowość nie szła w parze ze smakowitością. Nuty kwiatów groszku czy napoju wiśniowego - gdyby wkomponować je w inne otoczenie mogłyby zachwycać, intrygować, ale z tym chłodem słodziku i dziwnie irytującą (acz wcale nie za wysoką, po prostu jakby odosobnioną) słodyczą męczyły. Smak i struktura wody też aż odpychały. Skojarzenia z przymrożeniem też mi nie pasowały. Lubię pikanterię w ciemnych czekoladach, ale ta z tej, właśnie z tym efektem wyszła nieprzyjemnie. A jednak... wszystko to jest zrozumiałe dla tworu ze słodzikiem. Którego... jak obstawiam, jest więcej niż wypisane 25 %. Swoją drogą, o ile jakieś 30 g cukru (zwłaszcza trzcinowego) w czekoladach 70 % wychodzi ok, tak przy słodziku... ech, słodziki w ogóle mi nie pasują do czekolad. 

Chlebowo-maślane nuty kojarzyły się z Artystyczną 72 %, konsystencja była do pewnego stopnia podobna, ale mniej polewowa, a bardziej jak woda, co jest zrozumiałe z racji słodziku. Jak dla mnie zbyt odstręczająca, aż mało czekoladowa w tym wszystkim. Niezjadliwa przez "wodę" i "chłód masła". A jednocześnie jako alternatywa dla czekolad z cukrem, dla osób, które używają słodziki na co dzień, myślę, że nie wyda się wyjątkowo zła, więc... chyba poziom jeden gdy chodzi o jakość i wykonanie w porównaniu do zwykłej.


ocena: 5/10
kupiłam: Sklep U Dziwisza (dostałam; dziękuję)
cena: 17 zł (za 100 g; ja dostałam)
kaloryczność: 515 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: kakao 72 %, erytrytol 25 %

poniedziałek, 29 listopada 2021

Auro Chocolate Paquibato Philippine Origin 70 % Reserve 2018 ciemna z Filipin

Pierwsza czysta ciemna Auro, jaką zjadłam (Saloy Philippine Origin 70 % Reserve 2018) tak mnie zachwyciła, że potem miałam podświadomą potrzebę dłuższego odczekania. Musiały swoje poleżakować, musiała nadejść odpowiednia pora, decyzja musiała być świadoma i... musiała we mnie dojrzeć. W końcu strzeliło i pomyślałam, że "ten piątek będzie dniem doskonałym na taką małą (bo gramatura), wielką (bo pewnie smak - miałam nadzieję) przyjemność". A jak się zdziwiłam - ucieszyłam jeszcze bardziej? - gdy dostrzegłam z tyłu opakowania napis: "edycja limitowana"!

Auro Chocolate Paquibato Single Estate Philippine Origin 70 % Dark Chocolate Reserve 2018 to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Filipin z plantacji Paquibato, z okolic miasta Davao.

Po otwarciu poczułam wyrazisty, słodki w zwiewny sposób, zapach kwiatów oraz drzewa... żywe i z mnóstwem liści zielonych, a więc zapraszających więcej roślinności. W niej skumulowała się słodycz i zaczęła rosnąć. Miód najpierw zbadał grunt, a potem rozlał się na nim, nasączając go skrystalizowanym sobą bez ogródek. Był słodki, najpierw jasny, ale gdy tak mieszał się z drzewami i żyznym gruntem, umacniała się wizja goryczkowatego gryczanego. Tchnął trochę wytrawności, trochę w tym było nawet... wina? Kwiaty podłapały tę nutę i zaproponowały czarne porzeczki. Aż nienaturalnie słodkie, ale też lekko cierpkawe. Trochę... przydymione. Wszystko tu miało w sobie coś z przydymienia (ukrycia w dymie?).

Przy łamaniu wydawała głośne huknięcia naprawdę masywnej, twardej tafli, ujawniając zaskakująco ziarnisty, lśniący od kryształków przekrój.
W ustach czekało mnie zaskoczenie: okazała się gładka. Potem kolejna niespodzianka: w gładkości swej kryła sporo drobinek, na które trafiałam epizodycznie (a jak to-to podkreślało nuty smakowe!). Wyszło to dziwnie, bo i gładko, i z drobinkami (nie zaś np. szorstko, pyliście czy coś). Rozpływała się łatwo, choć kamienną masywność chwilę i tu kontynuowała. Początkowo zakradł się nawet element plastikowości. Później jednak jej masywność zmieniała się. Robiła to bowiem bardzo, bardzo długo (długo nawet jak na długo rozpływające się ciemne; co jednak nie znaczy, że się nie rozpływała!). Kawałek w ustach zdawał się coraz bardziej złudnie miękkawy i aksamitny. Miałam wrażenie, że... upuszcza powłoki. Zachowywał wprawdzie formę i kształt, ale... opływał niczym gęste, zbite lody z owocowym sosem i całościowo wodnistym elementem. Tym samym czekolada znikała w końcu na nic, na wodę (?). Trochę niby tłustawą, ale należy tu podkreślić "niby". Zaskoczyła mnie, że w zasadzie brak w niej tłustości.

W smaku jako pierwsza przywitała się słodycz, opierająca się na niemal neutralnej nucie. Natychmiast do głowy przyszły mi wonne, drobne kwiatki-kwiatuszki i ich płatki... delikatne, muskające, świeżo-żywe. Słodycz przedstawiła się jako miodowa. Zalśnił miód jaśniutki, delikatny i aż scukrzony.

Rozłożył się bukiet kwiatów. Pomyślałam o ukwieconym, złocistym, aż słomkowym karmelu... być może zrobionym z miodu. Kwiaty zaserwowały mi obraz jasnej, uroczej polanki, a następnie pokusiły się o owocowe nutki. Wyłapałam lekką cierpkość - właśnie najpierw kwiatową, potem... czarnych porzeczek? Kwiaty, krzewy ze zwisającymi z nich porzeczkami... Były tam także inne owoce prosto z polanki otoczonej młodymi drzewami, niegęstym lasem? Przez chwilę robiły aluzje do kwasku, ale ten nie nadszedł... Ukrył się w słodyczy... delikatnego wina? 

W tym czasie słodycz miodu narastała i rozchodziła się niemal wszędzie. Spłynął do gardła miodzik jasny i aż scukrzony. Miodzik z bułeczką... a następnie... Miód... wsiąkający w miękką, maślaną bułeczkę. Miód nasączył ją charakterem, podłapał i kontynuował cierpkość. Poczułam... miód gryczany, który przejął pewne aspekty od kwiatów i karmelu. Wpisywał się w cierpkość coraz bardziej, a mimo to ogólna słodycz (i karmelu, i kwiatów przy tej niemal neutralności) wydała się przesadzona i chwilami aż cukrowa (ale jak waty cukrowej?...mokrej i ciężkiej?).

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa od kwiatów odeszła gorzkość (czy raczej gorzkawość)... migdałów. Pojawiły się orzechy, ale to migdały przewodziły. Delikatne, nieprażone i niemal neutralne; naturalnie słodkawe przez jakiś czas stały niemal na pierwszym planie. Potem jakby miód zaczął je otulać... nawet nie to, że karmelizować, ale...? Lekkie palenie / prażenie się tu zawinęło, pozostawiając trochę dymu. Nadał kompozycji ciężkości, samego siebie jednak nie wnosząc aż tak wiele. Przez słodycz wyobraziłam sobie... watę cukrową z dymu.

Kwiaty jednak, związane z miodem, przytuliły migdały, ale ruszyły dalej. Kwiaty, płatki... przeszły w roślinność. Do głowy przyszedł mi motyw... wilgotnych (rozwodnionych?) pędów bambusa? Drewniano-roślinny... Podrasowany drzewami, gryką. Zdecydowanie gryka raz po raz się wyłaniała, drzewa też... obok migdałów, ale ja właśnie o czymś orientalniejszym, a łagodniejszym myślałam. Jakby tak te wilgotne roślinny, bambusa... otuliło mało słodkie toffi? Bo za delikatne na karmel, ale jednak trochę ogrzane. Toffi niby maślane, ale i... wegańskie (roślinne)? 

Z czasem kwiato-owoce ciemne, leśne zaczęły przechodzić w... roślinny, wonny czarny bez. Pojawiła się wyrazistsza wytrawność... aż buraczanego czarnego bzu? Podszyte roślinną (ziołową?) prawie pikanterią. Może jakby świeżej, zielonej pietruszki? Trochę ziemi podkreśliło... już nie wino, a nalewkę? Bardzo słodką, może... miodową? Albo jakiś gęsty (maślany?), słodki alkohol po prostu, abstrakcyjnie (nie znam nazw). Słodycz blisko końca wydała mi się bardziej jasnomiodowa, a następnie aż cukrowa, scukrzona. Jakby rosa z cukro-miodu osadziła się na bzie, pietruszce i innych zioło-przyprawach.

Po zjedzeniu został posmak scukrzonego, delikatnego i aż wodnistego miodu, migdałów w cukrze... coś roślinnego, ale ulotnego, rześko-ciężkiego. Niby jak żywe kwiaty / drzewa / zioła, a jednak... w głowie mi była nuta "waty cukrowej z dymu" i "pietruszka w cukro-miodzie".

Całość wyszła bardzo łagodnie, niemal neutralnie. Migdałowo-roślinnie, kwiatowo, aż chwilami maślanie... na pewno nie gorzko. Mimo że z odrobinką owoców (czarne porzeczki, leśne, kwiatowy bez), to bez kwasku. Słodycz wydawała mi się cukrowo-miodowa, też delikatna, ale niemal... odosobniona, a więc niezbyt dla mnie. Trochę aż... nudna, tulaśna. 

Nie chwyciła mnie. Nie podobała mi się jej struktura: twarda i zbita bez kremowości, a nieprzemielona (lubię szorstkie czekolady, ta jednak taka nie wyszła) i męcząca (kocham, jak czekolada rozpływa się długo, ale to ma iść w parze z przyjemnym rozpływaniem się i smakiem). Smak... jakby chciał, a nie mógł. Miód co chwila odlatywał w kierunku łagodniejszego, cukru (zamiast uderzyć gryczanym jeszcze mocniej), alkohole się rozmywały, owoce się ukryły, drewno wyszło bardziej roślinnie, zioła nie były ziołowe... A jednocześnie całkiem smaczna. Nudna, słodka i tyle... Bo też warto zauważyć, że nie to, że jakaś straszliwie przesłodzona; po prostu o słodkim wydźwięku bez... innych smaków.

Orzechowo-drzewna, kwiatowa z rosą, miodowa była też Duffy's Philippine South Cotabato 70 %, ale ją cechowało... życie i charakter po prostu. Wino, dużo owoców i leśnych, i jak z egzotycznego lasu zachwyciło mnie. Była kontrastowo przebojowa do spokojnej Auro.
Ta Auro nie przypominała dynamicznej Auro Saloy Philippine Origin 70 % gdy o nuty chodzi, ale też nie była gorzka czy kwaśna, a słodko-neutralna.


ocena: 7/10
cena: 25 zł (za 60g; cena półkowa)
kaloryczność: 550 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier muscovado, tłuszcz kakaowy

niedziela, 28 listopada 2021

Sądecki Bartnik Miód kolendrowy

Rzadko jadam miód, a gdy mam już to zrobić, sięgam po ciemne, bo cechuje je specyficzny charakter. "Ciemne" - w zasadzie ograniczam się do gryczanych bo wiem, że je lubię. Prawdę mówiąc, porządne miody są dla mnie za drogie, bym miała z nimi eksperymentować. Na ten przykład miodu manuka nawet nie chcę poznać, bo... jeszcze mi posmakuje bardziej niż gryczany, a mnie po prostu na niego nie stać. Ot. Robiąc jednak zakupy z ojcem, wybierając sobie dżemy 100 % z owoców (jedyne jakie jadam, bo i dżemy - tak jak miody - praktycznie w mój jadłospis się nie wpisują), nieopatrznie zerknęłam na miody, czy tam przypadkiem czegoś w przystępnej cenie ciekawego nie ma. No i było. Traf chciał, że słoik o w miarę ciemnawej zawartości zdobił napis: "miód kolendrowy". Miód na moje serce normalnie! Jako że kolendrę bardzo lubię... Zaciekawił mnie. O ile nie interesują mnie miody przyprawiane, tak miód... że z kwiatów kolendry? Hm...
Już po spróbowaniu, sprawdzając recenzje doczytałam, co też na stronie producent o nim pisze. Ponoć z jasnobrązowej, krystalizując się, zmienia barwę od białej przez szaro-białą po szaro-złocistą. Ma działanie wykrztuśne, rozkurczowe, wiatropędne, zwiększa wydzielanie soków trawiennych. Porównuje się go do miodu gryczanego (dobre sobie).

Sądecki Bartnik Miód kolendrowy z okolic Burgas to miód kolendrowy z okolic Burgas (wschodnia Bułgaria), pozyskiwany z nektaru kwiatu kolendry (zielnej rośliny przyprawowej), z linii "Miody Świata", wyprodukowany przez Gospodarstwo Pasieczne "Sądecki Bartnik".

Po odkręceniu słoika poczułam zaskakująco nie mocno słodki, ale wciąż łagodny zapach miodu, wzbogacony o ziołową nutę. Od razu do głowy przyszły mi zioła łagodniejsze, wręcz kwiatowe. Pomyślałam o rumiankach / stokrotkach, łące, zielonych listkach świeżych ziół. Plątała się w nich goryczka... Była trudna do uchwycenia, splątana z kwiatowo-wytrawną mgiełką... a'la czarny bez? Rzeczywiście było w niej coś z kolendry - jako świeżego zioła.

Niezbyt gęstawy i tylko trochę lepiący miód lał się jeszcze ładnie, acz na dole (mimo długiej daty) zaczął się już krystalizować. Dobrze to o nim świadczy, acz ja nie lubię już scukrzonych miodów. "Kapany z łyżeczki" formował się w zabawne stożki, co też jest dobrym znakiem. Co ciekawe, wcale tak mocno i szybko nie wsiąkał np. w chleb czy twaróg. Jakby "stał na nich" - mam co do tego mieszane uczucia. Na kanapkach i tak niewysoka lepkość się dodatkowo rozmywała - to akurat pozytywne zaskoczenie.
Podczas jedzenia wydał mi się aż dziwnie... gładki, pozostawiający gumiaste wykończenie. To już mnie odrzucało.

W smaku najpierw w dosłownie tylko pierwszej sekundzie po wzięciu do ust zaskoczył tym, że jak na miód okazał się mało słodki. Jego słodycz wydała mi się zgłuszona, przyćmiona, rozwodniona. Wyobraziłam sobie zieloniutkie roślinki, kwiatki: rumianki i stokrotki na łące - wszystkie ich płatki, listki pokryte były rosą. Miód wydał mi się nieco rozwodniony smakowo, po czym poczułam drobną ziołowość. 

Ziołowa nutka zasugerowała mi... niemal korzeniowo-roślinny (nie korzenny!), warzywny motyw... jakby... czarnego bzu zahaczającego o karykaturalnie słodkie, zasłodzone buraki-botwinkę? Jakby owoce czarnego bzu i jego kwiaty się zmieszały i nagle coś lekko zadrapało. Goryczka?

I nagle aż mnie wykręciło. Słodycz naparła na mnie z potrojoną siłą. Rozgrzała i zadrapała w gardle, gdy tylko przełknęłam kapelkę, ślinę... Kontrastowo do pierwszego wrażenia po paru chwilach miód atakował słodyczą, jakby starał się nadrobić stracone pierwsze sekundy. Kolejna odrobinka? To samo, tylko jeszcze dosadniej. Okazał się tak słodki, że aż wykręcający twarz. W miarę jedzenia miód wydawał się coraz słodszy i coraz zwyklejszy, kwiatowy. Jak mieszany, wielokwiatowy miód. Po pierwszym wrażeniu i zapachu zaskakiwał na tor czystej słodyczy charakterystycznej dla zwykłych, jasnych miodów mieszanych, tych z niższej półki.
Prędko osiągnął słodycz jakby... ja wiem? 3 razy wyższą od przeciętnego miodu?

Goryczka, lekka ziołowość została w posmaku, zmieszana jednak ze słodyczą jasnego, nijakiego i przeraźliwie słodkiego miodu.

Całość... nie przemówiła do mnie. Nie smakowała mi, co tu kryć. Zapach, choć delikatny, sporo obiecywał. Był ciekawie ziołowy, choć nie mocno, a świeżo-kwiatowo ziołowy, słodki w sposób przystępny. Smak za to rozczarował bardzo. Sekunda-dwie na początku mignął czymś ciekawym, a potem po prostu zasładzał słodyczą czystą i nudną. Błyskawicznie drapał i męczył w gardle. Przez większość czasu smakował jak zwykły, jasny miód. Jedynie początkowo dając nadzieję na ciekawostkę, jednak... też nie była to ciekawostka w pełni smakowita. Dziwne rozwodniono-kwiatowo-buraczane motywy mnie nie chwyciły. Gdyby tak rozwinęły się w ziołowość... a to nie.

To raczej dziwna ziołowość kojarząca się z czarnym bzem niż kolendra jako zioła (a już na pewno nie ma nic wspólnego z kolendrą-przyprawą) zalana nudną, zasładzającą miodowością. Wielkie rozczarowanie. Jakościowo może nie, ale... nie wiem, nie uważam tego miodu za warty próbowania. 

Próbowałam go jeść z chlebem żytnim razowym (moim ulubionym z Biedry Pano z amarantusem i słonecznikiem) - trochę w duecie sam chleb & miód, większość z chlebem i twarogiem... Nie zdało to egzaminu, bo z miodu na tak wyrazistej bazie uciekła zupełnie cała ziołowość, nawet miodowość (chleb i twaróg pochłonęły zapach), a została... czysta słodycz. Niemiłosiernie mi po prostu jakby zacukrzył-zasłodził kanapkę. Czułam się, jakbym jadła kolejno chleb z cukrem i wodą (!) oraz chleb z twarogiem i... no, słodyczą; powiedzmy że jakimś muląco-słodkim, nijakimi miodem. Po tym odechciało mi się innych eksperymentów, acz zagarnęłam jeszcze trochę samego twarogu z miodem (sprawdzić, czy twarożek z czymś może być dobrym pomysłem) - no nie, miód kolendrowy po prostu nijako dosładza.

Kontrastowy w negatywnym sensie. Nie wiem, dla kogo czy do czego mógłby odpowiadać - zazwyczaj lubi się albo urocze, słodziusie miodziki, albo charakterne z goryczką, a taki... z ziołowymi, wytrawnymi zapędami, a zasładzający? Wydaje się do niczego. Może jednak (to pomysł Mamy) jak ludzie pieką jakieś mięsa (typu "kaczka w miodzie i ziołach, schab ze śliwką z miodem...") na słodko, w przyprawach, gdzie nieważne, jakiego rodzaju miodu się używa - może tak?

Mama (jej ulubiony, jak i mój, to gryczany) nie lubi ziołowości i już wąchając ziołową nutę wyłapywała. Myślałyśmy, że na tostach z serem jednak jakoś tam go skończy, ale ziołowa nuta za bardzo jej przeszkadzała. Mało tego, dodała: "I na kolor, i na tę dziwną, gładką konsystencję to mi się bardzo ze sztucznymi miodami niefajnie kojarzył. A oprócz tej ziołowości to taki po prostu czysto, bardzo, za bardzo słodki tylko. Jakby przesłodzić cukier! Myślałam, że słodycz miodu trudno stopniować, ale ten był słodszy niż nawet taki zwykły, tani miód. Okropnie słodki i nic fajnego w nim nie ma." Oddałyśmy dla ojca. Zupełnie nie w naszym typie.
Nie wiem, czy inny producent umiałby zrobić taki miód bardziej kolendrowo-ziołowym, a mniej słodkim, by był bardziej w moim typie, ale na pewno już żadnemu po tym nie dam szans.


ocena: 4/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: Auchan
cena: 11,79 zł (za 470g)
kaloryczność: 333 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

sobota, 27 listopada 2021

Standout Chocolate Cap-Haitien Haiti 70 % ciemna

Zawsze kiedy słyszę doniesienia o kataklizmach w krajach uprawy kakao, wyjątkowo mi smutno. Może to i dość samolubne, ale co ja na to poradzę? Haiti właśnie od kilku lat głównie z kataklizmami mi się kojarzy, z kakao za to... niekoniecznie. Wszak to obszar niewielki, więc i nie dziwne, że nie obfity w kakao. Ale... czy ciekawy w nuty? Hm... w sumie na ten moment chyba zjadłam za mało, by orzec, ale niczego stamtąd wyjątkowego nie kojarzę. Pamiętam, że jedzone były po prostu przyjemne, ale żeby się w tym regionie zakochać? To to nie. A jednak czułam, że Standout zmajstrowało coś smakowitego. Kakao zostało zakupiona od kooperatywy PISA, której to nazwa raz po raz mi się już przewijała przed oczami.

Standout Chocolate Cap-Haïtien Haiti 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Haiti, z regionu miasta Cap-Haitien; fermentacja ziaren trwała 6-7 dni w drewnianych skrzyniach, a suszenie na słońcu 5-7 dni.

Po otwarciu poczułam zapach delikatnego wina o podszyciu czerwonoowocowym; także właśnie samych czerwonych owoców i orzechów. Do głowy przyszły mi piniowe, zapraszające mnóstwo drzew iglastych. Oczami wyobraźni widziałam ich korę, przyzwyczajoną do surowych warunków i zaciągałam się rześkością, jakie niosły wiecznie zielone igiełki. Mieszały się z soczystością owoców, a w trakcje degustacji splot ten przeszedł częściowo w kwiaty: zwiewne, lekkie, acz wonne. Mignęły mi krzaczki truskawek... blisko ziemi, z roślinną nutką, ale i wytrawniejszym akcentem. Między tym wszystkim przewijał się dość dosadny, wytrawniejszy i poważniejszy dym, pilnując, by całość trzymała się szlachetnej ciemnoczekoladowości.

Twarda tabliczka przy łamaniu raczyła trzaskami, będącymi muzyką dla uszu. Wydawała się zbita, masywna.
Także w ustach okazała się masywna i konkretna. Rozpływała się długo i kremowo, eksponując swoją tłustość. Była gęsta i maziście-lepka, jakby wilgotna jak gładki sernik, którego jedyną wadą jest wysoka tłustość. Wydała mi się przy tym definicją gładkości. Na szczęście jednak nie brakowało jej też soczystości, nieco tłustość osłabiającej. Sprawiała jednak, że czekolada znikała nagle na soko-wodę, lekko ściągając.

W smaku pierwsze swoją obecność zgłosiły słodkie czerwone owoce. Zaraz wytoczyły też odrobinę kwasku - hibiskusa? Pomknął w stronę naparu / herbaty i tam rozgościł się na dobre.

W tym czasie słodycz podskoczyła. Mignęła pudrowym echem, a ja pomyślałam o słodkich, miękkawych truskawkach... i trochę niewydarzonych poziomkach? Chwilami wciąż mrugały do kwasku, bo na ich krzaczkach nie brakowało tych jeszcze niedojrzałych, ale ogólna słodycz zdawała się nie zwracać na nie uwagi. Wyłapałam chyba jeszcze czereśnie - te czerwone, słodkie i dojrzałe nieco mniej.

Słodycz z czasem wydała mi się lekko karmelowa, choć wciąż mocno związana z owocami. Jeśli karmel to... jakiś łagodny, maślany i doprawiony wanilią.

Owoce prędko częściowo stały się naparem. Hibiskus roztoczył przede mną obraz czegoś parującego, czerwonego... Herbaty bez dwóch zdań. Owocowej? Taak, ale nie tylko. Była raczej słodka... nieco waniliowa z kwiatową mgiełką? W połowie rozpływania się kęsa pomyślałam konkretnie o grzańcach herbacianych. Raczej bezalkoholowych i... o mieszankach herbat, a więc liściach z różnymi suszonymi owocami i kwiatami.

Za herbatą dość szybko zaznaczyły się drzewa. Pobrzmiewały w tle, jednak kiedy słodycz zaczęła robić wybiegi inne, niż owocowe, one się także poruszyły. Drzewa mieszały się z liśćmi herbaty, a w drugiej połowie rozpływania się kawałka podkreślił je dym. Nie była to jednak nuta stricte palona, raczej... niosąca ciepło... Może lekko korzenna? Ocieplająca te drzewa, nie paląc ich. Dym... raczej prześlizgiwał się wśród nich w poszukiwaniu... orzechów? Drzewa - raczej iglaste - zawarły w sobie świeżość i rześkość. Pomyślałam o krzewach z listeczkami i kolcami (akacji?)... orzeszkach piniowych... Wszystkie one dozowały mi po trochu kwasku. Wyobraziłam sobie dziwaczny, mało słodki sok z drzew... nalewkę? Rozgrzewającą...

I to rozgrzanie i kwaski zmieszały się z herbacianymi grzańcami, podbite poważniejszą nutą drzew, w końcu przedstawiając się jako wino różowe (moje wyobrażenie, bo chyba nigdy go nie piłam). Miało nuty czerwonych owoców, może i truskawek... ale także kwiatów. Rozmaitych, raczej lekkich. Podtrzymały swoistą zwiewność herbat. Napary / nalewki kwiatowe? Przybrały na słodyczy. Pod koniec wydała mi się wyraźnie waniliowa. Jasne kwiaty wanilii i jej czarne kropeczki były niemal drapiące w gardle i w nosie. Wprowadziły złagodzenie, że o gorzkości trudno nawet myśleć.

Drzewa i kwiaty podsyciły jednak w owocach cierpkość. Może trochę porzeczkowate... wciąż z podszyciem delikatnego wina (już raczej czerwonego niż różowego?) pod koniec zmieszały się z  drzewami i ich korą. Szyszkami? Prażonymi orzechami? Wszystko to wyszło lekko cierpko, ściągając pod koniec.

Tak, że po zjedzeniu został posmak delikatnych czerwonych owoców i nieco winno-grzańcowo-herbaciane echo. Czułam dużo drzew, orzechów, podrasowanych nieco dymem i niosących ciepło. Lekko prażony motyw nadał im korzennego akcentu.

Całość smakowała mi, mimo że nie była wyjątkowo dynamiczna czy głęboka. Niegorzka, głównie słodka i z drobnymi, soczystymi "słodko-kwaskami". W zasadzie jej nuty wydawały się aż zawoalowane, mało jednoznaczne, ale... bardzo przyjemne. Orzechy piniowe i drzewa oraz herbaty, kwiaty nasączone hibiskusem, czerwonymi i słodkimi owocami to splot lekki i rześki, mimo nieco za silnej słodyczy. Ta wydała mi się częściowo owocowa, mocno waniliowa, taka też... roślinna? Zwiewny wydźwięk - to ją ratowało.
Konsystencję też wolałabym nieco inną, acz tłustość i szybkie znikanie jakoś tam się wybroniły dzięki lekkości, soczystości i kremowości.

Wiśnie, drzewa, kwiaty, orzechy i dym, z czasem wino czułam także w obłędnej GR Haiti 80 %, która jednak była o wiele charakterniejsza (kwestia zawartości kakao). W tamtej słodycz kojarzyła mi się z miodem gryczanym, więc też nie była taka czysta; podobnie jak owoce - wyraziste wiśnie GR kontra hibiskus, truskawki i czereśnie Standout.
Nie wiem za to, gdzie tu wg producenta niby mają być czarne oliwki - cieszę się, że ich nie czułam (może te drzewa-kory?), bo nie pasowałyby.


ocena: 8/10
cena: 33 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

piątek, 26 listopada 2021

(Cukiernia Staropolska) Miiau Czekolada Słony Karmel z orzechami arachidowymi i solą himalajską 31 % mleczna karmelowa

Jak pisałam już przy wcześniejszych czekoladach lubelskiej cukierni, na moje nieszczęście władowałam się od razu w kilka. I... nie było to takie zupełne "władowanie się", bo brałam namiar, że mimo iż "prawdopodobnie okażą się niespecjalnie tym, czego poszukuję", to jednak opakowania z kotami swoje zrobiły. Pewnie, np. białej za nic bym nie kupiła, choćby dawali prawdziwego kota gratis (ok, tu najpierw zapytałabym Lunę, co myśli), ale... były smaki, co do których jeszcze czasem wciąż zdarza mi się łudzić: "a może akurat"? O tej wspominałam przy Chocolate and Love Sea Salt & Caramel 55 %, acz nie ukrywam, że - przez kilka nieudanych - do mlecznych z solonym karmelem trochę się zraziłam. Do tej trochę nie wiedziałam, jak podejść, bo Orange Melange obudziła we mnie podejrzliwość, na co trafię.

(Cukiernia Staropolska) Miiau Caramel Czekolada Słony Karmel z orzechami arachidowymi i solą himalajską 31 % cocoa to mleczna czekolada karmelowa o zawartości 31,1 % kakao z karmelem (wmieszanym w masę), orzechami ziemnymi i solą himalajską; ręcznie robiona w Lublinie.

Po otwarciu poczułam zapach zwykłych, suchych fistaszków i mleka w proszku zmieszanego z maślaną, bardzo delikatną czekoladowością. Wyszło to jak mleczne czekoladki dla dzieci, a więc także bardzo, bardzo słodko. Niewątpliwie czuć też mleczny, leciuteńko palony karmel z odrobinką soli (jakby iluzoryczną). Z czasem, przy łamaniu i w trakcie degustacji zapach poszedł w kierunku złagodzonej prawie do zera, mlecznej fuzji Snickersa i Michałków o obniżonej fistaszkowości, a jakby z nalotem białej czekolady.

Tabliczka łamała się łatwo, bez trzasków, ale miękkości nie mogę jej zarzucić. Wydała mi się za to dość krucho-proszkowa, choć nie kruszyła się. Posypkę przylepiono całkiem porządnie, w ilości sowitej, więc zupełnie nie przeszkadzało, że pojedyncze kawałki orzeszków odskakiwały przy łamaniu. Sól w średniej ilości połyskiwała jako kryształki średnio przeciętnej wielkości (dostrzegłam ją dopiero w trakcie degustacji!). Były pojedyncze drobniusieńkie (te spoko) i pojedyncze dość duże (uważam, że zbędne).
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, z leciutkim oporem. Okazała się tłusta, przy czym aż trochę śliskawa, mimo znaczącego efektu pyłku. Miękła trochę aksamitnie, maziając minimalnie lepkawą sobą podniebienie, nie zaś zmieniając się w krem czy coś. Nie zalepiała, a kawałki dodatku wypuszczała średnio chętnie. Soli jako kryształków nie zarejestrowałam - rozpuszczała się bardzo integralnie (może dlatego, że kawałek w ustach kładłam orzeszkami do góry, a sól skryta między nimi miała czas się rozpuścić).
Fistaszki na koniec okazały się przeciętne - suchawe i miękkawe. W zasadzie nie chrupały.

W smaku sama czekolada od pierwszych chwil dała się poznać jako bardzo słodka, acz jeszcze nie cukrowa.

Po ustach prędko rozeszło się też mleko. Początkowo spokojne, delikatne. Potem wypłynęło na pierwszy plan. Choć ustanowiło bazę, nie było tak intensywne, jak czasem potrafi być. Jego smak wydał mi się łagodny i leniwy, coraz bardziej mieszający się ze słodyczą i maślanością, a także fistaszkową nutką, którą tabliczka znacząco przesiąkła całościowo. Fragmenty bez dodatków wyraźnie smakowały suchymi orzeszkami.

Po paru chwilach cukrowość wzrosła drapiąc w gardle i serwując mi smak... a raczej jedynie posmak mlecznego karmelu. Czekolada wydała mi się aż trochę... białoczekoladowa, zahaczająca o wanilię i maślaność. Poczułam mleczniusi, delikatniusi karmel... właśnie jakby karmelowej czekolady? Wydała mi się ciepła jak ciepłe, zacukrzone mleko albo czekoladki mleczne. W połowie rozpływania się kęsa wzrastała fistaszkowość niby rozchodząca się od dodatków (które to jednak same zdawały się ubogie w smak). Maślany motyw zaś podkreśliła... najpierw odrobinka soli, a po chwili czasami... większa ilość soli.

Bazowo czekolada zrobiła się aż cukrowa i złudnie miodowa, przy czym poczucie to kontrastowo uwypukliła słonawość, narastająca epizodycznie. Już w połowie rozpływania się kęsa czekolada okazała się ewidentnie słonawa, acz nie powiedziałabym, że bardzo słona. Dodatek fistaszków dzięki temu też zaczął zwracać na siebie uwagę, uwypuklając przy okazji iluzję miodu. Realnie fistaszki, które wypadały z tafli, wiele nie wnosiły - gryzione obok czekolady też. Ta w momencie znikania wydawała się cukrowo-miodowa, zasładzająca mocarnie (kontrast po soli?).

Po zniknięciu czekolady zajęłam się fistaszkami.

Okazały się jakby częściowo wysuszone ze smaku, nie pierwszej świeżości, może leciutko wyprażone i... względnie wyraziste... Tylko że jakby wyraziste w swoją fistaszkową lichość? Niby trochę tonowały poczucie słodyczy i słonawości (zwłaszcza ten zerowały), ale nie dawały nic w zamian.

Po zjedzeniu został posmak suchych-przesuszonych fistaszków oraz silne poczucie przesłodzenia też jako drapanie w gardle, mleczność i maślana słodycz. Czułam słoność, ale ta zamiast przełamywać, wydawała się podkreślać przesłodzenie i maślaność.

Całość nie była zła, ale dobra też nie. Taka jakby niezdecydowana, czym właściwie ma smakować i w konsekwencji... jedynie zahaczająca o wszystko, a serwująca głównie nijakość, nudę. Oczywiście bardzo słodką i łagodną, wyciszoną w smak (jakikolwiek). Nawet nie była taka mocno-intensywnie słodka, a po prostu słodka (tylko że za słodyczą nic nie stało). Karmelowy posmak dało się odnaleźć. O wiele łatwiej o sól, ale orzeszki...? Coś tonowały, a jednak przeszkadzały. Z solą to istna loteria - jak się trafi, bo albo jest jej w punkt i pasuje, albo trafi się jej duży kryształek i wtedy przygłusza czekoladę i fistaszki, nie współgra. A i tak wybrałam sobie kostki względnie bezpieczne - bez wielkiej widocznej soli.
na pierwszym planie sól
Przeciętna; plus, że z potencjałem, dość ciekawa i w sumie obiektywnie bez większych wad. Niby nie chcę punktu odejmować, że nie lubię posypek; wolałabym jednak, by dodatki były wtopione. Sól na pewno lepiej wyszłaby wmieszana integralnie. Sól-posypka wg mnie się nie sprawdza. Po trzech kostkach, znudzona i przesłodzona, bojąca się, że nagle trafię na kryształek soli (w niektórych miejscach groźnie połyskiwała pod orzeszkami), oddałam Mamie. Mama też zakończyła na trzech kostkach. Z innych jednak powodów niż ja. Skusiły ją orzeszki... bo sama czekolada mleczna bardzo jej smakowała (bardzo słodka i bardzo a dobra), ale akurat trafiła na trzy duże kryształki soli. Nie miała ochoty na loterię, jak będzie z resztą. Bardzo długo smutna rozprawiała na temat tego, jak taką posypką, głównie solą-posypką, można zepsuć czekoladę. (Również uważa, że trochę soli idealnie wmieszanej mogłoby wyjść ok).
Wariant jakoś chodził mi po głowie, aż przypomniałam sobie Cocoloco Chocolates Peanut Butter & Sea Salt 43 % Venezuela (w zasadzie to publikacja przypadła na dzień degustacji Miiau) - wspomniana była wprawdzie wyrazistsza w smak czekolady, czuć fistaszki, a sól dodano lepiej, acz nie oddawała tytułu i ogółem też nie zachwyciła. Taak, w czymś takim jednak zdecydowanie lepiej wychodzi dodatek wtopiony.


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: 11,49 zł (za 90 g; promocja)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada carmel orgin (tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, mleko odtłuszczone w proszku, karmelowy cukier 1,5%, lecytyna sojowa, aromat, ekstrakt z papryki, naturalny aromat waniliowy), orzechy arachidowe 0,8%, sól 0,3%

czwartek, 25 listopada 2021

Fjak Sjokolade 70 % Mork Tanzania ciemna z Tanzanii

Jakiś czas po surowej Raaka 100 % zupełnie nieświadomie zaczęłam wracać myślami do dzisiaj przedstawianej. Gdy sobie uzmysłowiłam, że w głowie na dobre rozgościła mi się czekolada właśnie z tym samym krajem kakao, ucieszyłam się - zawsze to kolejna możliwość porównania. Prawda jest jednak taka (chcąc być jeszcze precyzyjniejszą czuję potrzebę dodania tego), że od zakupienia systematycznie wracałam myślami do tych czekolad jedynej, a przynajmniej ogólnie bardziej znanej, manufaktury bean-to-bar z Norwegii. W sumie nic o niej nie wiem, słyszałam, że skąpią dodatków w kompozycjach z dodatkami właśnie, ale jakoś mnie to mało obchodziło, czystymi ciemnymi do mnie przemówili (acz tylko asortymentu jeszcze dobrze nie zgłębiłam, więc mogło to być tylko wyobrażenie). Jako ciekawostkę (było wewnątrz kartonika) dodam, że jej nazwa oznacza "szczery, sympatyczny".

Fjak Sjokolade 70 % Mork Tanzania / Dark Tanzania to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tanzanii z regionu doliny Kilombero, zakupionego od spółdzielni Kokoa Kamili.

Po otwarciu poczułam suchawy zapach starych książek i słodko-kwaskawy jogurt wiśniowy. Słodycz otuliła także książki i ich suchość, rozsypując przed moimi oczami wyobraźni rodzynki. Były to duże, porządnie wysuszone sztuki... z czerwonej odmiany crimson? Może z paroma suszonymi żurawinami, które zaplątały się wśród nich? Stworzyły gładkie przejście do czerwonawego czy raczej różowego jogurtu. Był łagodniutki i niemal mleczny (niekwaśny, a wręcz "naturalnie słodki"). W trakcie degustacji straciłam pewność co do tego, czy to na pewno wariant tylko i wyłącznie wiśniowy. Może też malinowy? Czułam się, jakbym kartkowała stare stronnice siedząc przy jogurcie i wazonach z suszonymi... liśćmi? Kwiatami?

Dość jasna tabliczka głośno trzaskała przy łamaniu. Była bardzo twarda. Kojarzyła się trochę z ciemnymi mlecznymi o sporej zawartości mleka w proszku. A nawet nie przejawiała suchości czy tłustości!
W ustach jednak poczucie to malało, acz... nie do końca. Cechowała ją lekka chropowatość, iluzja pylistości. Szybko robiła się miękkawo-kremowa. Zwalniała, proces ten trwał i trwał. I choć jej smugi wypełniały całe usta, niemal do końca udało jej się częściowo zachować rozpoznawalny kształt kawałka (efekt "opływającego gęsto-kremowym budyniem rdzenia"). Z czasem upuszczała trochę soku jak... gęsty, zwarty owoc... który próbowano przerobić na budyń? Pod koniec zaś jakby została przyprószona kakao.

W smaku jako pierwsza zagrzmiała słodycz. Strzeliła jasno i mocno jak błyskawica, następnie roztaczając słodkie grzmienie - trwające długo, dosadnie i wydające się wszechobecne.

W ciągu kolejnej sekundy, jakby bojąc się, że nie zdążą, swoją obecność zaznaczyły kwiaty. Pomyślałam o słodkich, wonnych... Osadzonych w roślinności, trochę cierpkawych suszonych kwiatach, ale też o płatkach kwiatów ogółem.

Słodka burza spotkała lekko gorzki, goryczkowaty smaczek o roślinnym wydźwięku. Słodycz narzuciła mu rodzynkowość. Pomyślałam o wielkiej rodzynce pierwszej świeżości, może z czerwonej odmiany Crimson, ususzonej na dość ciemny kolor. Miała grubą, goryczkowatą skórkę, którą jakbym zrywała zębami, by trafić na... 

Zasładzająco słodki miąższ rodzynki. Był niemal miodowo-karmelowy, naturalnie scukrzony. Słodycz rosła, zaznaczając trochę swoją obecność w gardle. Karmel musiał być to mleczny... palony prawie wcale. Soczystość przypominała o rodzynkowości, a leciutka roślinna goryczka z początku wprowadziła bardziej żywiczny motyw. Ta właśnie żywica, roślinność zaprosiła orzechy... naturalnie słodkawe, młodziutkie laskowce prosto z leszczyny. Poczułam też samą leszczynę-roślinę.

W tym samym czasie, od goryczki skórkowej i roślinnej z początku... gorzkawość szukała sobie miejsca. Nieco onieśmielona słodyczą podpuściła pod to wszystko trochę dymu, potem jednak się zawstydziła... Wyszła rześko, chłodnawo... Jak jakieś mgły za oknem? Jak... chłodnawy mleczny jogurt? Zarysowała bardzo łagodne tło.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźnie poczułam mleczność. Przez pewien czas było zupełnie, jakbym jadła ciemną mleczną czekoladę. Za sprawą słodyczy do głowy przyszło mi ciepłe , przesłodzone mleko, ale z kolei bazowe gorzkawości i młode orzechy... optowały za czymś chłodniejszym. Pojawił się jogurt. Delikatny i mleczny, o temperaturze pokojowej i jasnoczerwonym, niemal różowym kolorze. Był to jogurt bardzo, aż uroczo-pudrowo słodki. Wiśniowy? Może czarnoporzeczkowy?

W tle pojawił się lekki kwasek. Podkreślił rodzynki i wiśnie z jogurtem. Tak, jogurt z miękkawo-jędrnymi kawałami owoców. Soczyście słodkie wiśnie w mlecznej gęstwinie zdawała się podkreślać odrobinka cytryny. Mieszając się... zrobiły raz po raz ukłon ku suszonej żurawinie. Rodzynkom się to spodobało. Podłapały je. Zaraz jednak jogurt znów zaczął łagodnieć we wręcz mlecznym kierunku. Słodycz i nim się zaopiekowała, narzucając uroczy, lekko pudrowy wydźwięk. Zmienił się w jogurt malinowy, następnie zaś... syrop malinowy?

Słodkie syropy, rodzynki i jednak pewna mleczność... zmieszały się z mlekiem, a ja poczułam orientalną sugestię... ciepłego mleka z miodem i cynamonem. Cynamon z orzechowo-neutralnymi, roślinnymi nutami roztoczył przede mną wizję picia takowego mleka, pochylając się nad starymi książkami. Wróciły kwiaty, całe mnóstwo delikatnych kwiatów. Orzechy... przyniosły suszone liście, liście słodkie... słodkiej, suszącej się tabaki? Roślinny orient zamknęły kompozycję, nasączając wszystko swoją i miodowo-rodzynkową słodyczą.

Po zjedzeniu został posmak wysoce słodki. Miodu z mlekiem, niemal miodowo-żywicznych rodzynek, miodowo-słodkich jogurtów... Czułam też książki, orzechy, liście... soczystość i rześkość, ale w tle. Na pierwszym planie stało ciepełko słodkich tworów. Drobny kwasek zatapiał się w słodyczy. Słodycz kwiatów mieszała się z lekką cierpkością ich suszonych płatków. 

Całość smakowała mi, mimo że wyszła zdecydowanie za słodko. Wprawdzie słodycz to przyjemna (rodzynki, miód, słodki jogurt), ale i tak... gorzkości nie było, bazowo czekolada to raczej neutralność (mleczny jogurt, roślinność i orzechy, książki-rośliny). Mleko z cynamonem czy wiśniowy jogurt pokusiły się o lekki charakterek, ale... na rzecz słodyczy i delikatności nie kontynuowały tego tak, jak bym sobie życzyła.

Czekolada wyszła w sumie podobnie do Raaka 100 % (książki!, jogurt wiśniowy), ale byłą o wiele, wiele słodsza, aż męcząca w tym. Była też bardziej kwiatowo-roślinna.
I mimo, że w zasadzie cudowna, gdy o nuty chodzi... to tak słodka i głównie, czysto słodka (bo niegorzka, niekwaśna), że męcząca. Po pasku już drapała nieprzyjemnie w gardle, ale całość miała jedynie 53 gramów, to do zjedzenia bez problemu.


ocena: 7/10
cena: 42 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 24 listopada 2021

Domori No Sugar Added 90 % Dark Chocolate Bar Sugar Free ciemna z Tanzanii ze słodzikami

W życiu jadłam kilka czekolad ze słodzikami, acz raczej ich unikam. Powód jest prosty: niczego nie słodzę, więc nie szukam zamienników cukru i nie interesują mnie / nie znam się na nich. Jak jednak trafiłam na słodycze z nimi... okazywały się niesmaczne. Do czekolady najlepiej z kolei pasuje mi cukier trzcinowy, koniec kropka. Z innymi wychodzą niezbyt po mojemu. Domori z zamiennikiem pominęłabym bez żalu, ale tak się stało, że ją dostałam. I to jest właśnie doskonała przedstawicielka kategorii "sama nigdy bym nie kupiła, ale mogę dostać" - tak to właśnie mam z potencjalnie dobrymi czekoladami ze słodzikami. Swoją drogą, nigdy nie spotkałam się z czekoladą, w której pomieszano różne rodzaje słodzików. Że alkoholu się nie miesza to wiem, a jak to ze słodzikami?
Choć ta refleksja naszła mnie już po nawet sprawdzeniu recenzji, to na wstępie pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że bardzo nie podoba mi się strona, w którą idzie Domori. Choćby opakowania... gdzie piękne, eleganckie kartoniki? Jakiś nędzny papier do rozerwania i w ogóle... Czy to umasowienie się?

Domori No Sugar Added 90 % Dark Chocolate Bar Sugar Free to ciemna czekolada o zawartości 90 % kakao z Tanzanii bez cukru, słodzona słodzikami: sukralozą i erytrytolem; ziarna kakao były delikatnie prażone i krótko obrabiane.

Po otwarciu poczułam zapach głównie wiśni, wiśni i jeszcze raz wiśni. Można by je odmieniać przez wszystkie przypadki, a niektóre zdawały się przerobione na wino. Inne... zalewały ciemne, wilgotne czekoladowe ciasto... być może z miętą? Wyłapałam przy nim słodki chłodek, jakby ukryty w tej wilgoci. Słodycz była więc wyczuwalna i to całkiem nieźle (a jednocześnie nie zdradziła swojego słodzikowego charakteru), ale jakby odcięta i zupełnie obok także wyraźnej wytrawności. Ta przywodziła na myśl wilgotny, ciemny chleb na zakwasie - też ze śliwką lub raczej wiśnią. W tle czułam też orzechy laskowe (otulone czekoladą / czekoladowym ciastem?) oraz nieco pikantną ziemię. Pikantna czy... rozgrzewająca jak gorące kakao? Albo kawa? Z cierpkością podsycana wiśniami i miętowym orzeźwieniem.

Tabliczka wydała mi się dziwnie twarda, bo masywnie gruba. Jej trzaski przypisałabym bowiem gałązkom suchym i średnio grubym. W dotyku, choć idealnie gładka i normalna sprawiała wrażenie takiej, co to okaże się pyliście / suchawo lepkawa. Odgryzając kawałek miałam wrażenie, że wgryzam się w powierzchownie miękkawą taflę z pyłku i olejo-wody.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym (przeciętnie jak na czekoladę ciemną, ale szybko jak na 90-100%). Czas wydłużała jej grubość, jednak sama czekolada była dość wodnista i oleista. Mimo oczywistej ciężkości i masywności tak ciemnej czekolady. Pokrywała usta i podniebienie lepkawymi smugami. Była dla mnie za tłusta, ale to ogół był zły, nie tłustość sama w sobie. Czułam jej niby idealną gładkość, jakby co jakiś czas zasnuwającą się pyłkowością. Potem wracała do gładkości i znikała w oleiście-smarowy, tłusto-wodnisty sposób nie pozostawiając po sobie nic.

W smaku jako pierwszy uderzył słodziutki karmel. Wydał mi się łagodny, mało palony i mieszający się z orzechami laskowymi.

Nagle jednak został zasłonięty zupełnie. Z parosekundowym opóźnieniem nadciągała gorycz białych, rozgryzanych tabletek. Nie była to nuta silna, jednak na tyle nieprzyjemna, że skutecznie odwracająca uwagę od tego, co działo się z karmelem. Niszczyła smak czekolady od środka, serwując chłodek i gorycz słodziku, bo właśnie specyficzna, wodnista, a silna słodycz otuliła białe tabletki. Wyraźnie od pierwszych chwil niemal do końca czułam echo sztucznego, tabletkowego słodziku.

Abstrahując od słodziku, tym czasie sporo się działo. Karmel częściowo pozwolił, by wyrosła w nim kwaśność. Należała do rodzynek... Z jednej strony urokliwie słodkich, z drugiej kwaśnych. Pomyślałam o rodzynkach golden, udających owoce nie do końca ususzone, a zaraz o zielonych winogronach... Tylko że niezbyt dojrzałych, bo dość kwaśnych? 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa orzechy laskowe sturlały się po karmelu w słodkie realia... bardziej ciastowe. Musnęły szczyptę ciepłego cynamonu, wydały mi się takie... sugerujące zimowy klimat, złudną korzenność. Jakby prawie zapomniały o karmelu, same zaś połączyły się ze słodyczą ciastową, czekoladową. Pomyślałam o Ferrero Rocher w wersji ciemnoczekoladowej i nieco poważniejszej, dla dorosłych. Orzech laskowy złączył się z ciastem, swoją delikatną słodyczą uczynił kompozycję nieco bardziej maślaną na dosłownie chwilę. 

W tle zaczęły kumulować się wiśnie. Próbowały swoją cierpką soczystością ukryć cierpkość i gorycz tabletek. Pomyślałam o dziwnych wiśniowych tabletkach... Najpierw im nie szło, ale działały w goryczkowatych kwestiach na tyłach. Mignęły kwaskawym, ciemnym i przypalonym chlebem na zakwasie właśnie z wiśniami / śliwkami, goryczy proponowały orzechy.

Po paru chwilach rodzynki i kwaśne winogrona podchwyciły tę zakwasowość. To jednak... było już mniej chlebowe, a bardziej jak gęsta masa... z rodzynek / winogron i kwaskawego kokosa? Trochę chyba cytryna podkreśliła kwasek... Płatków, wiórków... Masa ta złagodziła kwaśność, przemieszała się z orzechami i ciastowością. Mimo soczystości i słodzikowości, robiło się coraz cieplej.

Wtedy to wiśnie i ich kwaśność wykorzystały moment. Wemknęły się w ciasto. Przypaliło się nieco po bokach, umieszczając gorycz w spaleniźnie, samo zaś zrobiło się obłędnie czekoladowe. Czekoladowe, wilgotne wewnątrz... może biszkopt czekoladowy przyprawiony korzennymi przyprawami (cynamonem?)? Z wiśniami, winem... posilił się nawet o nieco ziemistą nutę. Ziemia też stanęła do walki ze słodzikiem. Pokazała pazurki, rozgrzała i przejęła gorycz. Zrobiło się ostrzej... na pewno cieplej. Czekoladowy biszkopt wyjęty z piekarnika buchnął ciepłem, pojawiło się gorące kakao... na mleku? Niestety zaplątała się w nim wodnista nuta (słodziku). Może i chwilowo mignęła kawa, albo jakaś kakaowa kawa (prędzej). Kakao ze słodko-chłodzącą, orzeźwiającą miętą! Miętą... pieprzową? Ostrą? Owszem... Z czasem jednak dość sztuczną, jak z aromatu.

Bliżej końca wiśnia połączyła się z miętą w nieco dziwnym, soczyście-kwaśnym, a jednocześnie chłodno-słodkim splocie. Goryczka białych tabletek wróciła. Podjudziła chłodek, zaszarżowała smakiem białych tabletek. Ziemia zaczęła temu ulegać. Orzechy laskowe przywołały włoskie i pekan na ratunek, ale te tylko spróbowały i przegrały.

W posmaku została dziwnie, karykaturalnie wysoka słodycz słodziku i gorycz. Oczami wyobraźni widziałam paskudne, białe tabletki... trochę tabletek miętowych? Wiśnia i kwaśność owoców też gdzieś tam była, ale w tle. Co więcej czułam odrobinę... cierpkości gorącego kakao, może kawy... Nawet jednak ziemia schowała się pod słodzikiem. Jego ordynarność drażniła, wykręcała twarz.

Całość wyszła tak, że miałam ochotę płakać. Czuć w niej obłędne nuty wiśni, wina, ciasta czekoladowego i pieczono-chlebowych, z dobudowaną kwaśnością rodzynek i kokosa, miętowym akcentem, pojawiającymi się orzechami laskowymi i korzenną pikanterią. Ziemia, brak ciężkości i poważny charakter; gorzkość, nie za mocna kwaśność, niska słodycz przełożyłyby się na wytrawną i pyszną siekierę, gdyby nie to, że od początku do końca wszystko rozwalała nuta tabletkowego słodziku. W posmaku wyległa w pełnej okazałości, że żałowałam każdego kęsa (i kolejny robiłam szybko, mimo że normalnie uwielbiam siedzieć z posmakiem i... po prostu się nim cieszyć). Parszywie rozwalała smak potencjalnie boskiej tabliczki. A tak... to najgorsza Domori, z jaką miałam do czynienia. Każdy kęs był męczarnią.
Obrzydliwa słodzikowość to jedno (nie ma to jak karykaturalna słodycz przy 90 % kakao), ale to, jak słodzik ranił moje serce... czułam dobre kakao i chciałam czuć go więcej (zamarzyła mi się normalnie słodzona 90 % z kakao z Tanzanii), ale słodzik mi to uniemożliwiał. To jakby... zwiedzać Luwr i wdepnąć w g... Była w połowie dobra, jakoś więc sporo zmęczyłam, bo dla ojca jednak Domori żal (bo wprost nie cierpi czystych bardzo ciemnych i strach pomyśleć, co by z nią zrobił)*. Nie była obrzydliwa całościowo  - po prostu Domori stać na więcej. Niestety, stało się tak, że gdy zostało mi jakieś 1/5 tabliczki, musiałam wstać, by pokręcić się po mieszkaniu i posmak tabletkowego słodziku był dla mnie tak okropny, że nie udało mi się zmotywować do skończenia. Rozmawiałam o niej potem z Mamą i to jej udało się uchwycić, coś, czego aż wyrazić nie umiałam: "dodanie słodziku do takiej czekolady to profanacja". Tak, bo przez niego aż trudno skupić się na nutach i jakości. Z czystej ciekawości odrobinkę spróbowała i stwierdziła: "mimo że ciemna, gorzka, a ja nie lubię takich, to czuć jakość, taką szlachetność i rzeczywiście smak, że rozumiem, że można lubić. Chwilami wiśnie czułam bardzo wyraźnie, tak wyłaniały się i gdy tylko wydawało się, że cudownie się wyeksponują, ten tabletkowy słodzik je zagłuszał. Jakby biedne chciały się spod niego wyłonić, a on je uwięził. A potem został niesmak tabletek i słodzikiem aż się odbija. Jak oni mogli coś takiego czekoladzie zrobić?". Końcóweczkę jednak oddałyśmy dla ojca. Zbrodnia na czekoladzie.

Wiśnie, korzenność i kwaśność skojarzyły mi się z Raaka 100 %, jednak poszerzone o specyfikę Domori wyszło to jak zmieszanie jej z również wiśniowo-winną, karmelową (o wiele bardziej karmelową), korzenną Domori Morogoro Tanzania 70 % (recenzja z 2016). Jej "śliwki w alkoholu" czy "kwaśne żółte owoce" można przypisać winnym wiśniom, chlebowi ze śliwką czy rodzynko-winogronom dzisiejszej. Niestety, jej ziemiste, kawowe czy orzechowe nuty zanikły... czy to przez tabletkową gorycz i słodzikowość, czy przez to w połączeniu ze słabszym paleniem... Nie wiem.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam jako gratis od Piotra z Sekretów Czekolady
cena: - (€5.39 w sklepie online Domori; gramatura to 75g)
kaloryczność: 612 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, sukralaza, erytrytol 

wtorek, 23 listopada 2021

Zotter Labooko Nicaragua 70 % ciemna z Nikaragui nowa od 2020

Lubię tajemnicze regiony uprawy kakao, niejednoznaczne opakowania, więc zotterowe Labooko jak najbardziej mi odpowiadają. Właśnie mleczna 50 % z tej linii z Nicaragui została okrzyknięta najlepszą mleczną na świecie. Rzeczywiście była dobra, acz obecnie nawet najlepsza mleczna nie jest w stanie zachwycić mnie tak, jak po prostu dobra ciemna. Tak swoją drogą, osobiście zawsze i tak wolałam Labooko mleczną 60 %. Nieważne. I wreszcie, po latach, Zotter wyszedł mi naprzeciw i z tego regionu stworzył także ciemną. Ach, jak się ucieszyłam! W dodatku spodobało mi się opakowanie (w momencie, gdy mlecznej 50 % do mnie nie przemawia). W jego wnętrzu trafiłam na informację, że kakao zakupiono od kooperatywy La Campesina, zrzeszającej małe farmy z okolic rezerwatów Cerro Musún i Cerro Quirraguas. I... coś nagle mnie tknęło. Przecież... Zotter już od paru lat ją miał w ofercie jako Labooko Nicaragua Sail Shipped Cocoa 70 %. Uznałam, że z chęcią sprawdzę, czy zmieniło się tylko opakowanie, czy smak też.

Zotter Labooko Nicaragua 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Nikaragui; wersja od roku 2020.
Czas konszowania to 19 godzin.

Już otwierając poczułam wyraziste, żywe kwiaty: jaśmin i róże. Podprowadziły słodycz delikatnego karmelu poprzez roślinną słodycz... tak słodką, że w sumie nie soczystą. Oczami wyobraźni patrzyłam na złociste, miękkie suszone figi leżące wśród jaśminu. Na jakimś... drewnianym talerzyku? Od tego odchodził nieco dosadniejszy motyw - może prażone orzechy? Też jednak zalane karmelem... z nutką soli? W trakcie degustacji poczułam to nieco wyraźniej, zaś figi i więcej innych suszonych, złotych owoców zasugerowały podfermentowanie. Słodko-kwasek? Wszystko to otulone kwieciem jaśminu i skąpane w słońcu; ciepłe.

Twarda tabliczka trzaskała przyjemnie, sprawiając jednak wrażenie delikatnej i kremowej.
W ustach potwierdziło się to. Była tłusto-kremowa, mazista i zalepiająca. Nie taka ciężka czy esencjonalna. Tworzyła miękką, aksamitną kremo-zawiesinę. I choć była gęstawa, to nie przytłaczała. Przypominała puszyste lody. Lody... z soczystymi bakaliami i owocowym sosem? Bo i soczystość się w niej zawinęła.

Od początku smak należał głównie do słodyczy. Karmel zdawał się płynąć hektolitrami i przymierzać różne maski. Przedstawił się jako karmel czekoladowy czy kakaowy, czym podkreślił swoją paloną goryczkę. Ta jednak zaczęła przybierać na soczystości, a ja pomyślałam o daktylach. Po chwili zaś o karmelowo-żywicznych, aromatycznych rodzynkach. Koloru niemal czarnego, muląco słodkich... Przechodzić zaczęły w figi. I w tym pojawiła się soczystość, lekko podfermentowano-miodowa, sugestywnie kwaskawa, ale bez realnego kwasku. I gdy tak myślałam o tych owocach, raz po raz myśli chyliły się ku owocom w czekoladzie (mlecznej?). Słodycz płynęła odważnie cały czas, ale raczej zmieniała swój wydźwięk, niż rosła czy malała.

W tym czasie pojawiła się też łagodna maślaność. Pilnowała, by karmel był łagodny, jak to tylko możliwe, a owoce trzymały się słodziuteńkowości. Niemniej, w końcu poprzez nią przebiły się orzechy. Włoskie? Surowe, delikatne, acz z gorzkawymi skórkami. Też jednak jakby zalane cukrowym karmelem (nie karmelizowane!). Zaprosiły do pomocy inne z tym, że... tak delikatne, że naturalnie słodkawe. Zdawały się trochę mieszać z... kokosem? Ten pokusił się nawet o pewną mleczność, śmietankę.

Jakoś w połowie rozpływania się kęsa maślaność w połączeniu z palonością karmelu odbiła po chwili w bardziej pieczonym kierunku. Poczułam... drożdżówki? Ciasta...? Wyobraziłam sobie pokrojone w "kromki" mleczne ciasto-bułki i sowicie posmarowane masłem... Też maślane tosty i poprzekrajane maślane rogale? Może w czekoladowych wariantach, ewentualnie... posmarowane cierpkawo-kakaowym kremem? Rogale z charakterniejszą, wypieczoną skórką? Wyłapałam chyba nawet cukrowo-słodkie wafle, acz wypieczone tak, że jakby z nutką soli.

I nagle w wypieki wstrzeliła się soczystość. Oczywiście wciąż słodka. W drugiej połowie rozpływania się kęsa owoce zrobiły się bardziej dżemowe... dżemikowe? Zacukrzone jak się da, lepkie, rozlewające się na tych bułkach i wypiekach. Lekka cierpkość i "ciemność" owoców też pobrzmiewała, więc myślałam o dżemach głównie jeżynowych. Może z odrobiną ciemnych winogron? Zaplątała się tu chyba jeszcze jakaś pojedyncza rodzynka, niemal czarna (źle ususzona?) figa, która kryje motyw aż kwaskawo-słonawy, podfermentowany. Charakterek, jakby skapnęła do nich cukrowa kropelka nalewki owocowej?

Cierpkość bowiem też cały czas była, sprawiając, że cukrowokarmelowa słodycz była do przyjęcia. Krążyła w słodko-żywicznych tonach. Orzechy i prażono-pieczone nuty z czasem żywice te umocniły. Pojawiły się drzewa i nawet odrobina ziemi rozgrzanej złotymi promieniami. Tu osiadła odrobina kwasku, soczystość... żywa, roślinna. Znów mignął kokos, jego lekko kwaskawe wiórki. Słodycz nieco zelżała, bo... okryły ją kwiaty z zapachu. Kompozycję zamknął bowiem biały jaśmin i jasne róże. Trochę podrasowało je drewno, może odrobinka orzechów i kokosa (jego łupina?). Pomogły kwiatom w zagłuszeniu łagodnych wypieków i słodyczy. Zrobiło się cieplej, a w mojej głowie błysnęła wizja kwiatowych wieńców / girland (a'la hawajskich Lei), słońca i poczęstunku złożonego ze słodkich rozmaitości z rodzynkami i rumu (podawanego w łupinie kokosa?) pod drewnianą wiatką. Lekko alkoholowo-cierpka nutka słodu postawiła kropkę nad i.

Właśnie kwiaty i drewno (drewniane wiaty? kokosowe palmy i łupiny?), a mniej karmelu i orzechów zostało w posmaku. Owoce niemal zupełnie się ukryły - pobrzmiewały tylko jako wysoka, żywicznie ciepła słodycz i cierpkość owoców.

Dawna wersja wydała mi się o wiele bardziej kwaskawa i słona. I w niej czułam bardzo słodkie wypieki (wafle, ciasta), ale oprócz tego właśnie słoność morskiej bryzy, rześkość i charakterność cierpko-podgniłych, fermentowanych owoców (oprócz ciemnych były jeszcze specyficzne śliwki ume). Była mocniejsza, bardziej gorzka, dosadniejsza. Bardziej bogata w orzechy i kawowa. Odebrałam to... jakby tamta była podkreślona solą (soli nie dodano do żadnej). Obie były bardzo, aż za bardzo, słodkie - dzisiejsza jednak zawarła w sobie o wiele więcej słodko-delikatnych owoców. Obie bardzo łagodne, acz dzisiaj prezentowana właśnie za sprawą słodziutkich owoców, dawna słodyczy karmelu i śmietanki. Ciekawie wyszły w nich elementy łagodzące: o ile w dawnej czułam maślaność / wypieki i kokosa, tak w dzisiejsze... maślaność, wypieki i kokos mieszały się z jaśminem. Może to kwestia transportu kakao i tego, czym wówczas przesiąkło?
Wydźwięk bardziej kupił mnie dzisiejszej (więcej owoców niż karmelu, prawie zero śmietankowości, a raczej jaśmin), jednak wolałam nieco więcej gorzkości i charakteru dawnej. Koniec końców, wyszły podobnie, każda z tyloma samymi wadami i zaletami, więc to, którą wolę, uzależniłabym od dnia i ochoty na nuty.

Jeżyny, czekoladowe dżemy, mleko owocowe, karmelizowany słód i kwiaty, drzewa w słońcu, orzechy w formie masła orzechowego czułam w Duffy's Nicaragua Amarillo 72 % - co... może nie jest 1:1 takimi nutami, co Zotter, ale... klimat dość podobny. Z tym, że Duffy's wykazała się charakterem, głębią, mniejszą łagodnością i słodyczą, za co ją pokochałam. 
Białe, delikatniusie kwiaty, ogrom słodyczy, karmel, biszkopty, orzechy to też Manufaktura Czekolady Nugu Nicaragua 70 %, ale i ona była bogatsza w owoce. 
Aż mnie dziwi, że Zotter, którego czekolady zawsze są obłędnie owocowe, tym razem wyszedł... mało owocowo, gdy chodzi o owoce soczyste, rześkie. 


ocena: 8/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł (za 70g)
kaloryczność: 589 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy