Setki nie są moim ulubionym typem czekolad. Gdybym miała ułożyć jakąś kolejność, na pierwszym miejscu byłyby 70-95%, a dopiero potem 95%-100% (następnie zaś poniżej 70, dalej ciemne mleczne i mleczne). W setkach najbardziej przeszkadza mi czasem nazbyt ciężka struktura, musi mnie po prostu danego dnia na taką najść, a i lubię, jak kakao miesza się z odrobiną cukru. Do tego... ja po prostu lubię smak gorzki w czekoladach, a właśnie nie jest tak, że im więcej %, tym czekolada smakuje bardziej gorzko. Gorzkość odnosi się do nut i palenia. Razu pewnego naszło mnie na surową setkę, więc czym prędzej zakupiłam Raaka (bo zawisła groźba, że znikną z Sekretów Czekolady przez coraz bardziej problematyczne dostawy z Ameryki). Planując ją i pisząc wstęp, dostrzegłam jednak złowrogi napis na stronie producenta: "bright, not bitter". Wcześniej coś czytałam, że jest lekka, ale od razu odniosłam to do konsystencji. A to "nie gorzka"? To już budziło złe przeczucia. Niemniej, surowe czekolady też bardzo lubię i wciąż liczyłam na... na coś ziemistego? W sumie surowej, dość przecież orzechowej, Tanzanii nie jadłam. Kakao użyte do produkcji tej pochodzi od przedsiębiorstwa Kokoa Kamili.
Raaka 100 % Cacao Unroasted Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 100 % surowego kakao z Tanzanii.
Gdy tylko otworzyłam, uderzyła mnie wędzono-soczysta, wysoce wytrawna kompozycja dość... serowo-mięsista. Pomyślałam o wilgotnych konfiturach do mięs, koniecznie koloru ciemnoczerwonego - z wiśni? borówek czerwonych? Odrobinka wytrawnego wina też miała w tym udział.
Wszystko to przeszywał kwasek i pewna wilgoć... Pomyślałam o wilgotnej, czarnej ziemi i chodniku po deszczu z kwaskawo-metaliczną nutą. Jednocześnie czułam suchy zapach biblioteki i starych książek, pewną wytrawną kurzowość. To było trochę jakby prosto spod deszczu, jeszcze czując go i mokre chodniki, wejść do starej biblioteki, gdzie czas jakby się zatrzymał (a gdzie bibliotekarka zrobiła sobie przerwę na kanapkę?).
Twardawa tabliczka trzaskała średnio głośno i wydała mi się trochę tłusto-krusząca się. Gdy odgryzałam kawałek, zaskoczyła mnie pewną zapowiedzią miękkości.
W ustach istotnie szybko miękła, ale rozpływała się nie tak szybko. Wprawdzie bez najmniejszego oporu i bardzo tłusto, ale z łatwością. Gładka tylko i wyłącznie w pierwszej chwili, pozornie, szybko okazała się aż chropowata, nieco oleista... zachowywała kształt i formę, a następnie... upuszczała oleistość. Jakby była miękką grudką z oleju i proszku, pyłku. Zwartą, ale która zaraz może się rozlecieć. Z czasem upuszczała wodnistą soczystość... jak woda wypływająca z ziemi (przeciwność do wsiąkania w nią). Na koniec zostawiała poczucie oleju na ustach, a w ustach taninowe ściągnięcie.
W trakcie degustacji pomyślałam, że jej opakowanie idealnie oddaje strukturę - przyjrzyjcie się zdjęciu: chodzi mi o to, że to gładki papierek, ale czarna część jest chropowata.
W smaku od początku czułam subtelną gorzkawość i rozkręcającą się rześką kwaśność. Drogę torował mokry, metaliczny i chłodny chodnik po deszczu. Otaczała go ziemia - może ze świeżo zasadzoną, młodą trawą. Ziemia czarna i wilgotna, zdecydowanie czysta.
W kwasowości zaraz odnotowałam też cytrusy. Pomyślałam o skórce cytryny, potem ogólnie o skórach-materiałach i... konkretnie o czarnej skórze. Jedynie gorzkawa, wręcz neutralna, ale z pazurkiem. Czarne ramoneski, ubrania, glany - dosłownie to widziałam! Glany ze... śrubami?
Wróciła chodnikowa metaliczność, a ja pomyślałam o metalowych, miedzianych czajnikach, zaparzaczach, samowarach... Znów pewna starość, klimat zatrzymanego czasu. Obraz starych czajników i gorących naparów wyostrzał się. Może ziołowo-korzennych? W połowie rozpływania się kęsa poczułam ostrość. To splot staro-ostrych książek i pieprzu, ziół. Jakbym była w starej, pustej bibliotece. Czułam lawendę i jej słodkawą ostrość. Ktoś parzył herbatę z cytryną... Ach, ten gruby plaster z konkretną skórą w szklance, w której widać, jak unosi się w ciemnym napoju. Potem do głowy przyszły mi też owoce słodsze... mandarynki? Także jako nuta w słodko-cytrusowej herbacie?
Kwaśność nie odpuszczała, z czasem jednak wyrównała się. Nieśmiało podeszły do niej jakby zagubione orzechy. Charakterna czarna ziemia dopowiedziała im zioła, rośliny lżejsze i słodkie, a więc też lawendę... suszoną? Orzechy mimo iż niejednoznaczne, namieszane i abstrakcyjne, stały się znaczącym smakiem, wplatającym łagodzącą maślaność (też orzechową jak... mało słodkich nugatów, orzechowych kremów?). Wciąż myślałam o skórach, ale... już znowu bardziej tych owocowych, soczystych.
Kwaśność nagle zrobiła się czysto owocowa. Soczyste, świeże wiśnie zalały kompozycję, zaprosiły nieco konfiturowo-wytrawniejszych tworów do mięs. Te zaś... zaraz zniknęły, a ja wyłapałam soczyste, wytrawne czerwone wino. Przejęło ostrość przypraw, kurzu. Do głowy przyszła mi kanapka (m.in. z masłem) zapakowana w papier... właśnie bardziej ten (zatłuszczony?) papier i... jakby to tak zwijać czy rozwijać wśród książek. Potem zawinął się też niejednoznaczny jogurt wiśniowy (na deser, po wywaleniu papierka po kanapce?). A może bardziej wiśniowy serek twarogowy? Dosłodziło to wiśniowy motyw, mieszając go z kwaskiem, że smaki te stały się nierozerwalne.
Pod koniec w ustach miałam już taninowo-winne, nieco tylko ziemiste nuty. W posmaku wyraźnie zostały one i pewna... niespożywcza kwaskawość, ostrawość. Właśnie te mokre chodniki, skórzana odzież i książki, lekko podkreślone orzechami... Wtłoczone w wiśniowość sugestywną, nie prosto z wiśni.
Całość wyszła dość dziwnie. Struktura kojarzyła mi się z domową czekoladą - tłustą i z proszku. Była dość... setkowa, ale tylko "dość setkowa", nie taka ciężka i... dałabym się nabrać, iż to nie setka. Ze smakiem podobnie. Niby charakterny, ale łagodny. Wszelkie nuty kwasku czy goryczki, ostrości - miały w sobie neutralny klimat. Ogólnie niby mało spożywczy, ale zacny... Czułam się, jakbym jadła zapachy... i to całkiem miłe. A jednocześnie... to było dziwnie mało czekoladowe.
Lubię czekolady z pazurkami, ale... w tej trudno o coś innego niż pazurki. Cudowny wydźwięk, przeciętna konsystencja i smak po prostu w porządku, bardzo przystępny przełożyły się na miłą degustację, która była po prostu przyjemna. Tabliczka koniecznie do spróbowania, ale nie do powrotów (ciekawostkowa).
ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 36 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 496 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie
Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy
Mordercza zawartość kakao i aromat wskazujący na produkt niejadalny. Spodziewam się, że dla mnie oleistość byłaby nieznośna. Metal czajnika... o rety. Kwach, kurz, mokre chodniki. Gdzie mi z tym do żywności? Nope, nope. Więcej dla Ciebie, na wypadek gdyby któraś z nas musiała sięgnąć po ów (po)twór.
OdpowiedzUsuńPamiętaj, że to nie czekolada z kurzem czy kawałkami chodnika, a klimat, nuty, wyobrażenia.
UsuńSerio nie lubisz zapachu chodnika po deszczu?
Kocham tak bardzo, że chętnie bym go zabutelkowała, żeby móc otworzyć w dowolnej chwili. Tyle że lubię, kiedy mokrym chodnikiem pachnie mokry chodnik.
UsuńAa, rozumiem. Może ma to związek z moją wyobraźnią rysowniczki, bo ja kocham, kiedy coś się z czymś kojarzy, a w mojej głowie rysuje się obraz tego. On jest wtedy taki żywy, że jak zamykam oczy, to widzę ten chodnik i to wszystko. I to nie jest wtedy czekolada o smaku chodnika tak stricte, a czekolada o tym klimacie, motywie. Smakująca nim w pewnym stopniu.
Usuń