czwartek, 30 grudnia 2021

Auro Chocolate Mana Philippine Origin 85 % Reserve 2018 ciemna z Fillipin

Wybierając ofiarę do degustacji, zatrzymałam się na Auro. Chciałam dowiedzieć się, co potrafią z wyższą zawartością kakao, a jednocześnie trafiłam na problem. Jeden kraj, a różne regiony. Filipińskie kakao jest mi na tyle mało znane, że nie umiałam zgadnąć, czym się mogą różnić. Popatrzyłam na kolory... Fiolet uwielbiam, ale to niezbyt mój odcień. Brąz... a, powiedziałam sobie, że to miedź, bo lubię miedzianą barwę. Ot, i tak oto dokonałam selekcji. 

Auro Chocolate Mana Single Estate Philippine Origin 85 % Dark Chocolate Reserve 2018 to ciemna czekolada o zawartości z Filipin z plantacji Mana, z okolic miasta Davao.

W pierwszej chwili po otwarciu mignęło mi czerwone wino i wiśnie, ale błyskawicznie ukryły się, niemal zupełnie w słodkiej łagodności chyba jabłek i... rześkiej nucie bananów. Banany jako dojrzałe, miękkie owoce rozkręciły słodycz i królowały (zwłaszcza po paru chwilach i w trakcie jedzenia). Mieszały się z nutą zielonych, grubych liści - bananowców, choć do głowy przyszły mi też liście palmowate i... same palmy, np. kokosowe konkretnie z orzechami kokosowymi. Od nich odchodził motyw drewna opałowego, trochę orzechowy, orzechowo-kokosowy... Chwilami drewno, aż zwęglone, wychodziło na przód wyraźniej. Może nawet z minimalnie ziemistym wątkiem, co wiązało się z ulotną alkoholową sugestią. Wino raz po raz walczyło o powrót, a mi zdarzyło wyobrazić sobie czekoladki z bananowo-likierowym nadzieniem.

Przy łamaniu tabliczka okazała się twarda jak kamień. Niemal niemożliwa do połamania i wydająca trzask jak huk z armaty, ażeby odsłonić ziarnisty przekrój. 
W ustach również była bardzo masywna i długo twardo-zbita, aczkolwiek w zasadzie  rozpływająca się bez problemów. Była gładka zwłaszcza początkowo - potem wyłaniały się z niej drobinki. Kryły się w lepko-mazistych, dość tłustych smugach, które jednak ust nie zalepiały, a znikały jak... sok z gęstych owoców? W całości był drobny efekt a'la zbito-śliskie awokado.

W smaku jako pierwszą poczułam subtelną gorzkość dymu. Zaczęło pojawiać się go coraz więcej, ale z racji delikatności zaraz pomyślałam o... szarym zamszu. Zamsz kontynuował roznoszenie gorzkości, okrywało go jeszcze więcej dymu.

A jednak zaraz i pewna cierpkość się pojawiła. Odskoczyła od zamszu jako roślinny motyw grubych, zielonych liści palm i bananowców, po czym nagle wzrosła słodycz. Raz po raz mignęła mi taka... przypalonego cukru?

Pojawiły się banany - jakby obierane z roślinnych w smaku, cierpkich skórek bardzo dojrzałe owoce. Nagle ich słodycz rozbłysła jako gwiazda kompozycji. Banany dominowały, wraz ze słodką soczystością, choć... zaraz poczułam jakby duet czegoś (gęstego nektaru / smoothie) - "jabłko & banan". Było w tym trochę egzotycznego kwasku... jakby średnio dojrzałe mango?

Po paru chwilach w tle zaczęły pojawiać wyraźniejsze kwaskawo-soczystsze przebłyski. Przypisałabym je czerwonemu winu i wiśniom. Myślałam o nich za sprawą słodkich, czerwonych jabłek o nieco winnym charakterze (takie mocno chrupiące; w marketach kiedyś były sprzedawane na sztuki). Kryły w sobie też kwasek i w sumie... chwilami traciły na owocowej jednoznaczności, zachowując soczystość. Alkoholowość epizodycznie wydawała się rosnąć, że aż odbierała winu smak, a szła w wytrawne rozgrzewanie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa muskający zamsz i dym łagodniały. Od roślinnej nuty dołączyły do nich kwiaty. Może kwitnące jabłonie? Oczami wyobraźni zerkałam na ich grube pnie... Pnie palm? Palmy kokosowe z orzechami kokosowymi, które łączą w sobie i rześko-tłustego kokosa wiórkowego, i orzechowo-drewniane nuty? Znów pomyślałam o drewnie opałowym z racji dymnej nuty. Z czasem poczułam więcej orzechów, może z kwaskawym kokosem i... orzechów metalicznie-ostrawych jak niezbyt świeże sztuki? Wyłapałam nieco ziemi... takiej w okolicach paleniska z częściowo spalonym, zwęglonym drewnem.

Goryczka tego splotu wraz z łagodnieniem kompozycji ułożyła się w wyraźną wizję nieco zbyt mocno smażonych placków / racuchów z jabłkami. Były tłuste, dość maślane i z ogromną ilością kwaskawo-słodkich jabłek. Potem czułam, jak ktoś posypuje je cukrem pudrem, a ten zawilgaca się i przybiera ich ciepło - przypala się od nich (to nierealne wyobrażenie - co ja poradzę, że takie mnie naszło?). Kwasek jednak pobrzmiewał cały czas.

Puder ten mieszał się lekko z kokosem i... te ciepło cukrowe nagle zasugerowało mi alkohol. Całkiem mocny, wychodzący z dymu. Wino to nie było... Mimo otoczenia, alkohol nie wydawał się zbyt owocowo-kwaskawy. Może jakiś mocny i... niee, nie wiem. Niby z taniną, ale nieokreślony i... i tak zaraz umykający.

Słodki banan odpuścił na rzecz jabłek, ale pozostawił motyw żółtych, egzotycznych owoców. Bliżej końca, zmieszawszy się z kwaskami soczystszymi stał się... tropikalno-sadowym owocem... Mango, ale ze znacznie wytrawniejszą nutą w tle (słodkiej papryki?) i niemal cytrusową kwaśnością. Nie mogłam przez pewien czas go uchwycić, bo jednak i słodycz, i maślaność, i gorzki dym się kłębiły... Aż nagle poczułam, jakbym wgryzając się w jakiś nieokreślony owoc zębami trafiła na pestkę... niedojrzałej nektarynki. Nagle wydała mi się niezwykle jednoznaczna - ona właśnie zakończyła kompozycję.

W posmaku została więc kwaskawa nektarynka, łagodzona roślinnie-kwiatowo-kokosowym splotem. Czułam paloność-smażoność placków z owocami, a także dym. Oprócz kwasku wyszła cierpkość i cukrowość w wydaniu ciężkim i poważnym. Mieszała się z owocami, ale te już nie były takie jednoznaczne.

Całość smakowała mi, mimo że motyw placków przesmażonych i dziwnie pudrowo-alkoholowe zalatywanie było dziwne i nie moje. Banany, wino czy jabłkowo-egzotyczne motywy, palmy, liście i kokos z kolei kupiły mnie. Dym i to, jak zmieniał się w zamsz, wytrawniejsze akcenty i przypalanie - zaintrygowało. Gdyby nie dziwna, zbito-twarda konsystencja rozchodząca się na awokado i sok, bez problemu miałaby 9.
Kwiaty, coś drzewnego i alkoholowość czułam w Auro Paquibato 70 %, jednak była o wiele słodsza i miodowo, i scukrzenie-karmelowo. Bułeczki maślane odlegle można by porównać do placków / racuchów dzisiaj opisywanej, ale jednak owoce, dym wyszły na dobre. Mimo że... wydźwięk bardziej po prostu cukrowej słodyczy miły nie był. Grunt, że po prostu słodycz ogółem była znacznie niższa (i spleciona z rześkością, np. bananową).

Ciekawa sprawa - na opakowaniu napisali o nucie m.in. "cashew apple" (nanercz zachodni), czyli czegoś takiego - to ponoć smakuje jak połączenie mango, cytrusów, papryki i jabłek, nawet ogórka z orzechowymi nutami (trafiłam nawet na określenie "ostro-wytrawnych" nerkowców). Pasowałoby!


ocena: 8/10
cena: 28 zł (za 60 g; cena półkowa)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś mogłabym wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier muscovado

środa, 29 grudnia 2021

Zotter Labooko Peru 100 % ciemna nowa po zmianach od 2020

Ostatnimi czasy Zotter zaczął mi coraz częściej podpadać różnymi nowościami. Wprowadzane zmiany oferty też niezbyt mi leżały. Trochę mnie to smuciło... Mimo to wszelkie nowości czyste ciemne, także pozmieniane "starości" ciekawiły mnie. Dzisiaj opisywana wprawiła mnie w smutek już na starcie, bo właśnie dzięki Labooko Peru 100 % (recenzje z 2015 i 2017) poznałam coś takiego jak "setki", które to odmieniły mój sposób patrzenia na czekolady. Kiedy po latach, już bardziej oswojona z takimi, wróciłam do niej, zobaczyłam, jak zmienił się też mój odbiór kakao. Zmienienie jej... trochę zabodło mnie więc personalnie. W dodatku zmieniono opakowanie na znacznie brzydsze. Nawet jeden z moich ulubionych kolorów (fiolet) zmieniono na żółć, która potrafi mnie irytować. Ktoś by zapytał: co można takiego zmienić w setce, skoro to 100 % kakao? Otóż proces wyrabiania. Konszowanie, prażenie, mieszanie... Pytanie tylko, czy Zotter z wiekiem złagodniał i złagodził ją (oby nie!), czy zaostrzył ostrze siekiery (no nie wiem, czy to mądre?). Tamta wydawała się w punkt, więc... trochę się bałam, na co trafię. A akurat miałam ochotę na coś... klasycznego, po nieudanych, przesłodzonych i tłustych czy to nadziewanej Eggnog & Almond Praline czy Squaring the Circle Cashew with Maple Sugar. Pytanie, czy w dobrą tabliczkę celowałam?
Gdy mój wzrok padł na opis, m.in. na: "Made with Peruvian cacao, which we’ve toned down to a very mild aroma by adding lots of cocoa butter.", wspominając siekierowo-siarkową dawną, myślałam, że ze złości zacznę ziać ogniem piekielnym. Przepraszam bardzo, ale kto normalny sięga po setki licząc na "łagodność"?! Nie rozumiem świata.

Zotter Labooko Peru 100 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao z Peru; wersja od roku 2020.
Czas konszowania to 40 godzin.

Po otwarciu poczułam delikatny, ale dość przejrzysty zapach głównie drzew i prażonych orzeszków ziemnych, także jako masło orzechowe. Gęste, zrobione z mocno wyprażonych sztuk chyba nawet trochę dominowało. W dodatku za nim pałętała się nuta ogólnie "prażonych orzechów". Masło orzechowe podkreślała śmietanka, jakby wygłaskując i "ukremawiając" orzechy. Z nią wiązała się lekka kwaskawość. Ta wydała mi się nieśmiała i niesprecyzowana, jedynie w tle. Pomyślałam o średnio soczystych owocach czerwonych... Jak suszona, mocno oleista żurawina (albo coś rodzynkowatego?) i maliny... jako pudrowy krem śmietankowy / śmietankowe lody? Chyba wyłapałam jeszcze bezskutecznie walczącą o soczystość cytrynę.

Przy łamaniu tabliczka trzaskała głośno. Była twarda, acz jak przeciętna ciemna.
W ustach rozpływała się bardzo, bardzo powoli, ale kremowo. Szybko zmieniała się w tłustą masę, kojarząc się z lepkim gęsto-miękkim budyniem na pełnej śmietance... Może wręcz maślanym? Oblepiała podniebienie, sama mięknąc i wyginając się. W życiu nie powiedziałabym, że to setka, a jednak i tak jej tłustość męczyła mnie i odpychała. Zawarła w sobie nieco oleisty poślizg, ale... jakby taki masła orzechowego, który wkomponowała w gęstą czekoladę śmietankową. To jakby... połączenie pełnomlecznego, miękkiego ulepka i setki, może z domieszką proteinowych deserów Ehrmanna (przykład: czekoladowy).

W smaku przywitały mnie prażone orzechy z orzechową goryczką, która zaplątała się wśród nich, a z dosłownie sekundowym opóźnieniem także gorzkość dymu. Skłębił się jako szary, nieprzenikniony i nieco kwaskawo-cierpki.

Mimo to, orzechy nie dały sobie w łupinki dmuchać. Na jego tle orzeszki ziemnie - bo takie dominowały - wzmocniły swój prażony aspekt, by następnie stać się masłem orzechowym. Na mocno wyprażonych sztukach, może i z kawałkami / całymi orzeszkami. Wyraziste, a jednak... z pewną kremowości, drobną oleistością orzechowego pochodzenia. Ta oleistość chwilami migała gdzieś po bokach.

Dym zawinął się, szukając innej drogi, jak wybić się na przód. Do głowy przyszło mi wygasłe palenisko po ognisku, coś pożarowego... Choć to raczej wspomnienie dymu. Poczułam jego gorzkość; aż nieco kwaskawo cierpki motyw, kojarzący mi się ze smołą i siarką, by... również złagodnieć. Odpuścił na rzecz kwaskawej śmietanki... śmietany? 

Orzechy mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa z masła orzechowego wróciły do prażonej postaci. Była to mieszanka różnych prażonych orzechów, także migdałów. Może z iluzoryczną nutką soli? Orzechy prażone pobrzmiewały w zasadzie do końca. Za sprawą dymu i kwaśnej śmietany, przechodzącej dopiero w łagodną śmietankę pomyślałam o... śmietance orzechowej / migdałowej? (znam ją tylko z wege lodów). Śmietance dopomogła oleistość. Razem przeszły w masło. Zrobiło się łagodniej, kremowo. Pomyślałam o kwaskawych lodach na śmietance... kwaskawych, bo... zmieszanych z sorbetami?

W tle pojawiła się lekka, soczysta kwaskawość nieśmiałych owoców... niedojrzałych czerwonych owoców? Przejawiały naturalną słodkawość, jakby na stałe zespojoną z kwaskiem. Najpierw wróciła myśl o suszonej żurawinie w oleju, ale... potem nasiliły się właśnie lodowo-sorbetowe twory. Z truskawek i malin podkręconych cytryną z zaakcentowaną goryczkowatą skórką? Pomyślałam o owocach nieco brudnych od ziemi, właśnie z podszyciem ziemistym. I może... maczanych w smole... powiedzmy w "roztopionej czeko-smole". Charakterek jakiś się krył w gruncie rzeczy łagodnym smaku. 

Z czasem zrobiło się kontrastowo słodko. Rozkręciły się owocowe desery lodowe, znów bardziej orzechowa nuta (kremy, masło orzechowe z prażonych?). Raz po raz owoce tak mieszały się z wytrawniejszymi, prażonymi tonami, że do głowy przyszły mi... oliwki (czarne jak smoła?)? To trochę jakby tak zajadać się nimi w drewnianym domku letniskowym wśród drzew. Drzewa podkreśliły bowiem podprażoną nutkę orzechów. Odlegle poczułam owoce słodsze, acz trudne do określenia. Znów zaplątała się cytryna, ale w dużej mierze jako kwaskawo-goryczkowata skórka. Przy niej ostał się jeszcze delikatny dym... chyba. Dym wiążący mocno ze sobą orzechy i drzewa.

Na pewno dymną goryczkę czułam w posmaku, którą wsparła śmietanowo-owocowa kwaśność. Chyliła się nieco ku smole, ku czemuś siekierowemu, ale... jakby nie miała zamiaru tego zrobić. Tylko że... kwaśność...? Raczej tanina czerwonego, bardzo owocowego wina z nutą skórki cytryny. Niestety towarzyszyło temu też straszne zatłuszczenie.

Całość uważam za zniszczoną, z obciętymi pazurkami. Łagodna, strasznie tłusta, niesetkowa. Smak... dość nudny, jakiś taki mało głęboki. Wszystko miało wydźwięk trochę "letniskowy", niedookreślony, gdzie wczasowicz gdzie po prostu wypocząć, nie skupiając się na niczym. Wszystko było więc łagodne, pożądane, a jednak jakby się nutom nie chciało działać. Jakby wczasowicz podjadał po trochu pewne rzeczy, zostawiał je zapominając o nich. One sobie gdzieś tam leżały, a on brał się za coś innego: a to orzeszki, a to masło orzechowe, a to lody / sorbety (jakie? "a, obojętne"); obojętne czy śmietana, czy śmietanka; czy słodko, czy wytrawniej... ("kogo to obchodzi?"). Wśród drzew, dymu, czegoś tam maźniętego smołą... "Kto by tam się tym przejmował?". Prażone orzeszki się przejmowały, bo to one działały przede wszystkim. Tylko że... niespecjalnie pasowały mi do wyczuwalnej kwaśności. W dawnej orzechy i kwasek były wyważone nutką spalonych orzechów, integralne. Dzisiaj prezentowana była jakby łagodzona na siłę: Peru jest wyraziste, kwaskawe. A te prażone orzechy pewnie pochodzą od mocniejszego / dłuższego prażenia kakao. Po co? Przygłuszyły inne nuty. O ile dawne Peru było głęboką, cudowną setką, tak dzisiejsza z setką się nie kojarzyła, zawierając jedynie setkowe elementy.
Najlepszym porównaniem ich chyba będzie coś takiego: dawna była pyszna, ale tak specyficzna, że nie dało się jej za dużo zjeść, obecna smakuje na tyle smacznie, że na spokojnie można zjeść całą, bo jednocześnie nie ma w niej niczego takiego, bym chciała do niej wrócić (dlatego i zjadłam całą jednego dnia).
Zepsuli moją szatańską siekierę. Hańba! Oczywiście wciąż to nie zła czekolada. Po prostu gorsza niż kiedyś. Odlegle pod pewnymi względami kojarzyła mi się z "jedynie dość setkową" Raaka.

PS Na liczne pytania, jak sobie radzę z paskudnym klejem, a więc otwieraniem czekolad Zottera nie niszcząc opakowań, zamieszczam zdjęcia z nożyczkami - wycinam po prostu kawałek papierka, nie odrywam.


ocena: 8/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł (za 65g)
kaloryczność: 617 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa

wtorek, 28 grudnia 2021

J.D. Gross Marzipan Selection Dark Chocolate ciemna 53 % z marcepanem

Już od jakiegoś czasu zauważyłam, że przestają mnie kręcić nadzienia, coraz rzadziej mnie na nie nachodzi, a nawet kiedy to się zdarzy... W trakcie jedzenia nie udaje im się sprostać oczekiwaniom. Dość dawno doszłam już do wniosku, że marcepan chyba w ogóle mi przeszedł. Teoretycznie smak (np. jako nuty w tabliczkach) lubię, ale jako masę cukierniczą / nadzienie nie bardzo. Nudzi mnie. Przy całym jednak uwielbieniu do Grossa uznałam, że może właśnie przyszedł mi z pomocą, bym mogła sprawdzić, czy w istocie marcepan mi przeszedł. Magnetic ciemna 53 % z marcepanem produkcji Horst Schluckwerder OHG była właśnie nudna i za słodka, a niestety tak patrząc, jak są podobne, doszłam do wniosku, że czeka mnie deja vu.

J.D.Gross Marzipan Selection Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 53 % kakao nadziewana marcepanem (56%); marki własnej Lidla, wyprodukowana w Niemczech.

Po otwarciu poczułam idealnie wyważony duet marcepanu i ewidentnie mocno palonej czekolady. Zachowała cierpkość, ale jej cukrowość wydała mi się aż ciężka. W tle odnotowałam niemal maślano-śmietankową nutkę, która to skojarzyła mi się z kawą irish cream (z likierem acz bez procentów, śmietanką), jednak po przełamaniu wydała mi się bardziej śmietankowa po prostu. To bowiem łączyło czekoladę z marcepanem, który sprawiał wrażenie tak migdałowo czystego, neutralnego i o delikatnym charakterze, że aż ze śmietankową nutką (jak śmietanka migdałowa?).

W dotyku tabliczka była masywna, ale przy łamaniu okazało się, że tylko ze względu na grubą warstwę czekolady, która to donoście trzaskała / chrupała. Czekolada była bardzo twarda, kontrastowo to marcepanu wykazującego miękkość i plastyczność. Przy odgryzaniu kawałka dolna warstwa czekolady wciskała się w nadzienie.
W ustach czekolada rozpływała się długo i kremowo-tłusto. Wydała mi się gęsta, acz gdzieś pomiędzy polewowo-śliskawą, a miękkawo-kremową. Marcepan po jakimś czasie wyciskał się trochę spod niej, zachowując jednak pewną zwartość.
Dał się poznać jako wilgotnie świeży, miąższysty i średnio przemielony, aż z grudkami / kawałkami migdałów. Kulkował się i rolował w najlepsze. Wydał mi się nasączono-soczysty; tłusty za sprawą migdałów, początkowo esencjonalnie zwarty i plastyczny, a jednak nie ciężki. Coraz bardziej miękł i rozchodził się na grudki. Tylko gdy już znikał, wykazywał lekką rzadkość wody.
Czekolada cały czas otulała go swymi smugami, przy niektórych kęsach znikała szybciej, przy niektórych zostawała do końca. 
Farfocle i kawałki migdałów gryzione na koniec leciutko skrzypiały, upuszczając lekką soczystość. Choć czekoladę dało się z łatwością podważyć, w trakcie jedzenia tabliczka wyszła bardzo spójnie.

W smaku czekolada przywitała mnie delikatną cierpkością, nierozerwalnie zmieszaną z cukrową słodyczą. Ta wzrastała błyskawicznie do poziomu przesady, kojarząc się kolejno z lukrem, następnie z zacukrzoną, przesłodzoną kawą irish cream, a więc z alkoholem (ale jakby bez procentów i np. likierem, a nie whisky), mnóstwem cukru i... śmietanką. Miała bowiem wręcz śmietankowo-maślany wydźwięk. Spróbowana osobno wydała mi się bazowo maślana i bardzo lukrowa, co na szczęście w połączeniu z marcepanem chowało się. Gorzkawość trochę ratowała sytuację swoim mocno palonym akcentem. Z niego jakby płynęła nutka kawy, ale wyszła... topornie, trochę tanio. Słodycz czekolady i tak rosła, prędko zaznaczając swoją obecność w gardle.

Marcepan nieźle się pod czekoladę podpiął. Wsparł słodycz, ale zmienił jej wydźwięk na bardziej przystępny, wygłaskał i wyważył ją. Na dobre wemknął się poprzez śmietankę. Sam zdawał się wykazywać taką nutkę. Po paru chwilach wyszedł na przód, serwując mi smak bardzo czysty, neutralny wręcz. A jednak zachwycająco intensywny. Intensywnie... czysty. Marcepan okazał się naturalnie migdałowy jak to tylko możliwe i chociaż delikatny, jeśli chodzi o charakter, to mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa i tak swoim smakiem dominujący. Wtedy też się "złamał" i również zaczął iść w silniejszą słodycz, ale... o wiele mniej drażniącą.

Po debiucie czystych migdałów, palona nuta czekolady podkreśliła ich powagę i szlachetność, jednak słodycz całości kumulowała się i zaczynała męczyć. Słodycz napierała na marcepanowe migdały, a te dawały im odpór. W pewnym momencie przytoczyły nutę śmietanki migdałowej (wyobrażenie). Czekolada pobrzmiewała cukrowo-palonym echem, w którym epizodycznie gorzkawość trochę wzrastała.
Im bardziej się jednak marcepan rozpuszczał, tym słodszy się wydawał. Jego śmietankowo-migdałowe echo na powrót zawłaszczyła sobie maślana baza czekolady.

Z czasem gorzkawość i cierpkość kakao wydały mi się kontrastowo nieco wyższe niż na początku, ale też trochę aż... tanie. Jednocześnie wciąż palone i kawowe... Cukier znów podszepnął złudnie alkoholową nutę, ale zniknęła. Bliżej końca marcepan znikając osłabł, rozmył się, a cukrowa słodycz triumfowała. Czekolada wpisała się w to.

Po zjedzeniu został cukrowo-marcepanowy posmak o lekko cierpkawo-kakaowym, palonym akcencie. I choć czułam delikatne, naturalne migdały, to jednak słodycz odwracała od nich uwagę... Jakbym usta miała cukrem wyszorowane.

Całość wydała mi się czysta... czysto migdałowo marcepanowa i czysto cukrowa. Wprawdzie czekolady nie brakowało, ale nie spełniła oczekiwań względem kakao - było liche, ona zaś cukrowo maślana. Tabliczka była przez to nudna i irytująco słodka całościowo. Pozytywnym zaskoczeniem było, że i marcepan, i czekolada były wyczuwalne bardzo wyraźnie. Intensywność to na pewno plus. 
Do tak czystego marcepanu wolałabym mniej cukru, ale jeszcze jego słodycz można zrozumieć (obiektywnie to bardzo dobry marcepan o słodyczy typowej dla typu słodyczy - po prostu to nie mój "twór")... I uznać za ok, gdyby czekolada była o wiele mniej cukrowa. To ona była tu najbardziej przesłodzonym elementem, bo wbrew pozorom marcepan nie wyszedł źle pod tym względem. Zmogła mnie ta cukrowość całości. Czekolada się nie spisała.
Po jakiś 35 gramach czułam, jak mi od cukru gęstnieje ślina, a w gardle cukier organizuje sobie ognisko roku.*

Nieco lepsza od Magnetic Erasmi & Castens Lubecker Marzipan - mniej słodka, acz minimalnie. Nieco lepsza jakościowo, ale wciąż mam duże zastrzeżenia. Trochę ulepkowata, palono-kawowa czekolada Grossa wydawała mi się chwilami taniawa, wspomniana Magnetic kojarzyła się z tanią kawą po prostu. Nadzienie Grossa, mimo że przesłodzone, było intensywne w marcepanowy smak. Magnetic zaś wyszła przesłodzono-pudrowo. Gdy zaś pomyślę o Moser Roth Chocolat Amandes Edel Marzipan Zartbitter., Gross na pewno wyszedł smaczniej i lepiej jakościowo. Wprawdzie oceny wystawiam te same, ale cóż... Przez słodycz i kwestię niesatysfakcjonującej czekolady nie dam rady Grossowi więcej wystawić, a jednak MR jest tańszy, więc nie będę obniżać (i chyba musiałabym poobniżać innym z jego serii). 
Ta czekolada jednak utwierdziła mnie w przekonaniu, że czekolady z marcepanem tak po prostu mnie nudzą. I... nie chcę jej krzywdzić z tego powodu. Być może wielbiciele takich bardziej ją docenią, więc właściwie... mimo że okazała się tworem nie w moim typie, polecam ją szukającym mocno marcepanowej czekolady. Ja ją uważam za bardzo dobrą, acz za cukrową tabliczkę z marcepanem. Patrząc na "w tym cukry" ma najmniej z sobie podobnych (wg Google rossmannowa alternatywa ma więcej o 2 g).
*Można się wciągnąć i mniej wymagającego dnia zjeść. I choć wyłożyłam na  talerzyk 70 g, obstawiając, że pewnie i tak będzie mi za słodko i będę dojadać czymś innym... jednak ledwo przez cukier zjadłam 50 gramów - to moje maksimum (innego dnia spróbowałam dokończyć jeszcze to, co Mamie zostało, ale powtórzyła się "słodyczowa niemoc"). Potem zdychałam i aż czułam, że mi realnie serce przyspieszyło (a do swojej czekoladowej dziennej normy wolałam dojeść czystą ciemną, żeby się odsłodzić). Trochę szkoda mi było obiektywnie dobrego Grossa oddać ojcu, ale jednak nie moja to bajka. Pozostałości wepchnęłam Mamie. Zdziwiła się sama stwierdzając: "o dziwo mimo że ciemna, smakowała mi. Słodka, nie za gorzka, a marcepan przepyszny. Wcale nie za słodki! Taki to bym mogła sam jeść, bez tej czekolady, bo że ciemna, to mi jej za dużo było. Ogólnie nie za słodka, bo części się równoważą i tak jak mówisz, bardzo dobry produkt!". Namawiała mnie, bym wystawiła 8/10... I właściwie sama nie wiem. Może i na 8 zasługuje? Chociaż o ciemnej czekoladzie, która nie przeszkadza Mamie unikającej ciemnych, to najlepiej nie świadczy.


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl
cena: 6,99 zł (za 140g)
kaloryczność: 501 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, mielone migdały 27%, miazga kakaowa, woda, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyny; substancja utrzymująca wilgoć: inwertaza

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Zotter Squaring the Circle Cashew with Maple Sugar "mleczna" wegańska 50 % nerkowcowa z cukrem klonowym

Zottery jakoś coraz częściej mnie rozczarowują, a szkoda. Nowa linia, Kwadratura Koła, utwierdziła mnie w przekonaniu, że "inne cukry" jakoś mi do kakao nie pasują. Jestem trzcinowocukrową konserwą - ten cukier sprawdza się najlepiej. A jak producent nie przesadzi, to i biały dopuszczam. Zamienniki zbytnio się narzucają. Squaring the Circle 70% Dark Choc with Maple Sugar była dla mnie zdecydowanie za słodka, więc po tę bym nie sięgnęła, gdyby nie... nerkowce. I tak najpierw myślałam o niej jak o Menakao Cashew & Sea Salt 63% - że z nerkowcami, ale jak? Nie, nie wiem, co sobie myślałam. Myślałam o "ciemnej nerkowcowej", ale dopiero klikając "nowy post" tknęło mnie, że to pewnie będzie raczej alternatywa dla mlecznych. Że wegańska? Orzechowa "mleczna"? I aż się zaśmiałam, że bez tej wiedzy zaplanowałam ją w tym samym tygodniu co Menakao Coconut Milk & Vanilla Milk Chocolate.

Zotter Squaring the Circle / Quadratur des Kreises Cashew with Maple Sugar Vegan to wegańska "mleczna" nerkowcowa czekolada o zawartości 50 % kakao, słodzona cukrem klonowym (stanowi on 20 % tabliczki; jest bez cukru białego); mleko zastąpiono w niej miazgą z orzechów nerkowca.

Po otwarciu poczułam zapach poprzypalanych, karmelizowanych orzechów (pierwszą myślą były pekany) i ciastek (również wypieczonych ryzykownie mocno). Po chwili przypalenie podkradło się pod nutę smażenia, ciastka zaś zdecydowały się na ciepło-goryczkowatą słodycz ciastek melasowych. Od melasy zaś rozeszły się drzewa, a po nich dosłownie runął na mnie słodki syrop klonowy. Miało to lekko roślinny aspekt, który skojarzył mi się z chłodem ziemi. Następnie zaprosił maślaność. Zwłaszcza w trakcie degustacji czułam maślany nugat z orzechów nerkowca, które wyłoniły się dopiero z czasem. Chwilami może bardziej jako krem ze zmielonych orzechów po prostu?

Przy łamaniu tabliczka chrupko trzaskała, sprawiała wrażenie gładko porcelanowej, mimo że też krucha. Na dotyk niby pylista, na pewno nie tłusta, specyficzna. Gdy odgryzałam kawałek, wydała mi się krucho-miękka. 
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, nawet dość wolno, acz z ochotą. Trochę miękła, przypominając w tym kawałek gładkiego masła... które z czasem ocieplało się, nieco rzednąc i mięknąc, a w końcu upuszczała wodnistość. Była więc zbito-tłusta początkowo, lekko śliskawa i znikająca dość wodniście. Miała miękkawe, tłusto-miękkawe wykończenie. Wydała mi się ciężka (maślano-nugatowo ciężka?), sugestywnie "sprężysta" i całościowo niezbyt przyjemna.

W smaku jako pierwsza zaskoczyła mnie bardzo niska słodycz szlachetnego, maślanego nugatu. Prędko zaznaczyły się w nim nerkowce. Pozornie słaba słodycz zaczęła rosnąć, wyprowadzając mnie z błędu.

Już po chwili poczułam gorzkość. Gorzkość orzechów niejednoznacznych. Pomyślałam o miksie z dużym udziałem orzechów pekan, ale na pewno też z nerkowcami, które okrył goryczkowaty dym. Uciekały od niego między drzewa. Zrobiło się roślinnie, a palono-prażone nuty, jakie wiązały się z dymem dopadły je. Mieszanka orzechów wydała mi się mocno podprażona i rozgoniona między wyraziste, masywne drzewa, las.

Słodycz robiła jakby intensywne wyskoki, małe przesmyki... Te wydawały się zacukrzać. Chwilami migająca jak błędne ogniki słodycz przypominała tę białego cukru, drapiąc w gardle. Ogólna słodycz mocno wzrosła, a drzewa podszepnęły jej słodzikowy ton, jednak prędko wróciła na normalny tor(cukrowy... ale może trochę przypalony?). Wyszła chłodno, jak i ten las... Pomyślałam o ziemi. W smaku słodyczy zaplątała się jakby woda, przez co był to las po deszczu. 

Myśli odleciały też ku chłodnemu, maślanemu nugatowi. Chłodnemu masłu? Nerkowce zmobilizowały się i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyszły na pierwszy plan. Były to orzechy świeże surowe, choć... część z nich uległa prażeniu. Większość jednak była... czysto nerkowcowa. Trochę chyliła się ku nugatowi poprzez słodycz, która ani myślała się zatrzymać w nasilaniu się. Po debiucie, nerkowce wciąż miały się nieźle, jednak część maślaności od nich ruszyła ku drzewom.

Oto roślinność i maślaność przeobraziły się w porządnie wypieczone melasowo-maślane ciastka. Syrop klonowy wyniósł się ponad to, wychodząc prawie na pierwszy plan. Czułam klon jak nic! Zarówno jako zasładzający, słodki syrop, który kojarzy mi się z mocno karmelizowanym miodem, jak i drzewa. Drzew tu było dość sporo - cierpkość podporządkowała się syropowi klonowego. Słodycz była drapiąca, przesadzona, a jednocześnie jakby z nutą wody (a może ona potęgowała jej odbiór?). Syrop zasładzał, a jednocześnie muskał goryczką. Jego palona... chwilami aż przypalona nuta przypominała raz po raz o ciastkach. W pewnym momencie pomyślałam o smażonych w maśle pączkach... A zaraz zrobiło się bardziej ciastkowo-mącznie. Do głowy przyszły mi twarde, karmelowo-melasowe ciastka z niemal krakersowo-wypieczonym wykończeniem i nutką soli. Delikatność nerkowców po pewnym czasie jednak znów przemodelowała je na jasne mleczne ciastkach (wyobrażeniem o takowych; co było jedynym skojarzeniem z mlekiem jakimkolwiek w tej tabliczce). Słodycz brylowała jako jakiś wegański sernik - nernik (jadłam taki w krakowskim Legal Cakes), albo właśnie maślano-melasowy nugat z nich.

Podsmażenie i niejednoznaczne orzechy chyba podkreśliła odrobinka soli (uwierzyłabym, że tylko jej iluzja). Z czasem ten duet odciągała uwagę od nerkowców, acz na szczęście zaskoczył bardziej na paloność... Drzewa i las wróciły. Lekka goryczka zasnuła, co delikatniejsze dymem. Tu pomyślałam o goryczkowatych ziarnach kawy z pewną... oleistością.

Bliżej końca, gdy słodycz splotu syropu klonowego i jakby czystego cukru z akcentem olejo-wody aż drapała w gardle, dziwaczne ziarna kawy mieszały się z tłuszczowością i lasem, ziemią. Nieśmiałe kakao spróbowało swych sił, ale tonęło w słodyczy. Ochłodziło się, acz w bardzo, bardzo słodki, wręcz przenikliwy sposób.

Po zjedzeniu czułam straszne przesłodzenie, motyw masła jako mocno maślanych ciastek / wypieków i podsmażoną nutę, ale na szczęście też (jakby niezależnie od pierwszych) nerkowcowy posmak. Nie utrzymywał się zbyt długo. Natomiast - to dziwne! - zostawało także specyficzne "gładko-ślisko-gumiaste wykończenie" (tak nazywam efekt, jaki pozostawia syrop klonowy). Ono było już dość długotrwałe.

W zasadzie już pierwsza kostka (acz przy drugim kęsie, bo nie biorę całej kostki do ust) mnie zasłodziła... choć nie w sposób uniemożliwiający dalsze jedzenie. Jednak i tak nie umiałam się z niej w pełni cieszyć. Mówiłam sobie, że ciekawa, że nerkowce... mimo szczerych chęci ostatnich 4 kostek po prostu nie zmogłam przez słodycz (i strukturę?). Oddałam Mamie (a nie chciałam tego robić, bo jednak 50 % dla niej to za dużo). Zjadła, bo zjadła stwierdzając: "no, dla mnie może być. Słodka była faktycznie. Przyjemnie w niej tak wyraźnie czułam maślany karmel, aż toffi jakby... A ona czym słodzona, syropem klonowym? No... Tam w smaku tej słodyczy za dużo było różnych wątków, by to wszystko połapać. Gorzka raczej nie była, nerkowców nie czułam - rzeczywiście przede wszystkim słodycz i jej smak czuć. Ale to mi nie przeszkadzało jak tobie. Przeszkadzał mi ten jej maślany poślizg."

Dziwna to czekolada. Chwila, w której tak wyraźnie czułam nerkowce na pierwszym planie była cudowna. Epizody, gdy czuć smak syropu klonowego też były... częściowo miłe. Coś chwilami jednak było nie tak - jakby dodano kiepski syrop klonowy czy coś, bo podchodził pod smażenie itd. Palono-przypalone nuty też za bardzo przez to odbiły w ciastkowym kierunku. Dziwne wrażenie przenikliwości chłodu i słodyczy, cała ta maślaność i maślano-wodnista struktura (chociaż... smak też miał coś z wody) przeszkadzały mi, że aż nie umiałam się cieszyć z tego, co dobre. Wydaje mi się, że kakao miało marginalny wkład w kompozycję, a szkoda. Słodycz... była okrutnie wysoka, aczkolwiek to cecha charakterystyczna dla syropu klonowego... I wyszła wyjątkowo dziwnie. To nie było zwykłe zasłodzenie (np. bez przyspieszonego bicia serca, gęstnienia śliny), ale... takie dziwne, dojmujące. Poniekąd typowe dla syropu klonowego. Z tym, że ja mam wątpliwości, po co aż tyle go do łagodnej czekolady dawać?

To coś zupełnie innego od słodko-nugatowej, nerkowcowej i harmonijnej w swej uroczej słodyczy Zotter Cashew Nougat with Flowers. To chyba po prostu wege "mleczna" wersja Squaring the Circle 70% Dark Choc with Maple Sugar. Czuć nerkowce, ale mimo wszystko to nie one są gwiazdą wieczoru. Tu jest nią syrop klonowy, zbyt nachalnie się im narzucający. Jednocześnie, gorzkawość, cierpkość sprawiają, że nie było tragedii. Smak ciekawy, mimo że przez nuty smażenia, masła i wodę nie mój. Problem mam jednak z wysokością słodyczy - porażała mnie chwilami. A mimo to nie była chamska, ordynarna. Miła jednak też nie. Strukturą tabliczka też mnie nie przekonała - wydaje mi się, że syrop klonowy staje na drodze dobremu, gęsto-kremowemu rozpływaniu się, chyląc się ku wodzie, co w połączeniu z nerkowcową sprężystością było dziwne. Jednak jak na wege rozpuszczała się bardzo łatwo-miękko, kremowo. Dla mnie jednak zbyt maślanie. Z łączeniem tak wielu elementów ryzykownych byłabym więc ostrożna i mam mieszane uczucia, czy nie lepiej by pozmieniać proporcje. I choć ze składu wynika, że jest w niej mniej syropu niż w ciemnej 70 %, to jednak... tu był bardziej nachalny, bo miał delikatniejsze tło: miazgę, tłuszcz kakaowy i właśnie delikatne nerkowce, a nie samo kakao. Gdyby wyraźniej było czuć nerkowce, dałabym 7.


ocena: 6/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 602 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: syrop klonowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, orzechy nerkowca 22%, sól

sobota, 25 grudnia 2021

Mulate 88 % dark chocolate ciemna (po zmianach 2021)

Ta recenzja... nigdy nie miała powstać. A jednak jest i wcale nie jest mi z tego powodu fajnie. Ech. Otóż przy Mulate 88 % z 2019 już wiedziałam, że nie będę do niej nigdy chciała wrócić. Od czekolady w tej cenie oczekuję więcej, a nie tyle tłuszczu i w ogóle. Ale! Gdy zobaczyłam w Auchanie różne Mulate w śmiesznie niskich cenach, od razu wzięłam dwie. Ok, nigdy nie zamierzałam znowu jej zamawiać przy normalnej cenie, ale tak? Stacjonarnie i tanio? Musiałam! Obstawiałam, że jakąś aktualizację pewnie dopiszę. Pewnego dnia uznałam, że wezmę ją na niewymagające "dojedzenie" po degustacji jakiejś malutkiej, ale... wtedy mnie rąbnęło. Zmienili skład! Pozbyli się cukru trzcinowego (dla mnie to on do czekolady pasuje najlepiej) na rzecz białego. Stąd i niższa cena... Ręce mi opadły. Ze zgrozą sięgnęłam po telefon, by zrobić zdjęcia.

Mulate 88 % dark chocolate to ciemna czekolada o zawartości 88 % kakao, produkowana przez Naive; wersja od 2021 (po zmianach).

Po otwarciu poczułam zapach słodkich, mulistych śliwek suszono-wędzonych, poganianych mocno paloną kawą. Wędzenie miało palono-odymione, drzewne podszycie, ale należało głównie do śliwek węgierek. Wyobraziłam sobie muliste, czekoladowe ciasto ze śliwkami. Brownie? Wysoce słodkie, aż za słodkie... od miodu? Do głowy przyszły mi słodko-duszne, suszone owoce, np. morele. Wszystko to łagodziła delikatna śmietanka. Wlała się do kawy, spłynęła po brownie jak gałka lodów śmietankowych / bita śmietanka podana do niego (co jest zupełnie nie w moim typie, ale wyobrażeniowo może być). Zapach więc był przyjemny, choć tylko aspirował do siekierowego; był zbyt złagodzony i za słodki.

W dotyku czekolada zapowiedziała, że będzie tłusto-kremowa, a przy łamaniu wydawała raczej średnio głośne trzaski.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, ale bardzo ochoczo. Była tłusta jak maziste, wilgotne ciasto przełożone tłustym kremem, które zostawiało w ustach lepkie smugi. Całościowo z czasem coraz bardziej przypominała oleiście-śmietankowy krem, roztaczający gęstawą zawiesinę. Wydała mi się... mało zbito-masywna jak przystało na ciemną czekoladę, a miękka i właśnie tłusto-kremowo-śmietankowa.

W smaku pierwsza uderzyła suszona śliwka. Przywołała do siebie wędzoną nutę, która ubrała ją w  maślaną czekoladowość. Lekka soczystość tonęła w słodyczy. Ta rosła prędko i bez oporów.

Nie uniemożliwiła jednak pojawienia się gorzkości. Ta miała się całkiem nieźle i choć najpierw niepewna, łagodzona maślaną nutą, po chwili zaserwowała mi delikatną, zwyczajnie gorzką czarną kawę. Kawę i... drewno. Oczami wyobraźni patrzyłam na masywne dęby, a więc drzewa ogółem i... zaraz konkretniej drewno. Drewno do wędzenia.

Z czasem wędzono-palone nuty wytoczyły orzechy. Chwilami myślałam o wędzonych orzechach, łagodzonych masłem. Pomyślałam o maśle orzechowym z nerkowców, o samych nerkowcach... Naturalnie słodkawych i aż złudnie maślano-śmietankowych. Palony smak rozkręcił gorzkawość, jednak nie była mocna. Przypominała tę z delikatnej kawy rozpuszczalnej... Kawy ze śmietanką. W dodatku w towarzystwie czegoś bardzo słodkiego. Ciasta śliwkowego? Albo czekoladowo-owocowego z różnymi owocami?

Wędzenie mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa złączyło goryczkę ze śliwką... Ta jednak rozwijała też słodycz. Pomyślałam o słodyczy suszonych owoców - wciąż śliwek, ale też moreli. Wydała mi się ciężka i aż duszna. Owoce były jakby naturalnie scukrzone i... lepko-muliste? Słodkie jak masa z nich... z miodem? Słodycz rosła, budując obraz śliwkowej brandy, śliwek w miodzie i miodowym brownie na bazie masła. Czekoladowym cieście, które wydawało się zacukrzone i... dodatkowo podlane alkoholem? Śliwkowym? Pokusiło się o nieco cierpkości, co podkreśliło drewno i kawa z tła. A mimo to, słodycz i tak wydawała się dziwnie toporna i przesadzona.

Z czasem śliwka pokusiła się o kwasek. Pomyślałam o wędzonych węgierkach. Jakby to one, farfoclowo-soczyste, znalazły się w tłustym, czekoladowym cieście o zdecydowanie za wysokiej słodyczy. Lekka gorzkawość wydała mi się palono-pieczona, ciepła. Kwasek śliwki wsparł w tym czasie soczysty motyw cytryny, który zaraz zmieszał się z nabiałowo-śmietankowym wątkiem. Chwilowo zahaczył o charakterniejszy, podbuzowany kefir / maślankę, gdy nagle... Na kawał czekoladowego ciasta dodano lody śmietankowe lub bitą śmietankę. Oczywiście i to coś było słodkie, więc śmietankowość utemperowała nabiałowy kwasek. Była to już śmietanka łagodniejsza. Śmietanka zmieszała się więc z gorzkawością. Ich splot stał się podstawą pod wszystko inne.

Pojawiło się trochę cytrusów, porzeczki... niejednoznaczne jednak. Przywołały śliwki, które jednak wessały soczystość i zmieniły się w bardziej słodko-suszono-wędzone.

Wędzona nuta na koniec zrobiła się bardziej gorzka, aż nieco ziemista. Cytryny znalazły w niej ujście, acz przez chwilę. Ziemistość zmieszała się z drzewami, orzechami i kawą. Było to wieloznaczne, przemieszane, ale... cierpkawo-nibsowe. Chyba na zasadzie kontrastu do ogólnej przesadzonej słodyczy wyraziście zagrał na koniec. Wróciło ciepło.

Akurat, by w posmaku został drzewno-kawowy motyw z lekką soczystością oraz karykaturalnie wysoką słodyczą (zwykłego cukru)? Myślałam o ciepłej, czarnej kawie i drzewach rozgrzanych słońcem.

Całość wyszła tłusto, zdecydowanie zbyt miękko śmietankowo-maślano gdy o strukturę chodzi i... zbyt temperowana maślanością i śmietanką w smaku. Mimo przyjemnie ciastowo-śliwkowych, kawowo-drzewnych i wędzonych nut nie wyszła dosadnie za ich sprawą. Wszystkie je jakby pokrywała cukrowość, co uniemożliwiło jej smakowanie jak na siekierową 88 % przystało. Wprawdzie akurat tu na plus brak mocniejszej kwaśności i w sumie owoce by do niej nie pasowały, ale powinna być o wiele mniej tłuszczowa i słodka. Dawna przynajmniej tak słodka nie była...

Dawna była już w zapachu charakterniejsza: kwaskawo-cytrusowa, wędzono-ziemista.
Konsystencja wydała mi się tylko trochę zmieniona: jeszcze tłustsza, ukremowiona, bardziej miękka. Zmiana zdecydowanie na gorsze.
A smak? Tu już zmiany czułam wyraźnie: dawna była bardziej gorzka jako kawa, ziemia i drzewa, jej orzechy odegrały większą rolę (dzisiaj opisywana to wędzone drewno, ciasto i kawa, orzechy zmieszane z masłem), a nabiałowość była bardziej kefirowa, z pazurem - też śmietankowa, ale nowa wersja to głównie słodziutka śmietanka. 
W dawnej więcej soczystych owoców (melony / gruszki, morele i wyraziste porzeczki, dużo cytrusów, w tym grejpfruty). Dawna była pikantna, w momencie gdy ta... jedynie ciepła. Nowa utraciła charakter na rzecz wyższej, prostej słodyczy. Zmiana na gorsze. Irytująca słodycz i tłustość - za to tym razem poleciały punkty. Nieco inne nuty były jeszcze ok, bo gdyby "obudować" je jakoś inaczej, były bardzo moje.


ocena: 7/10
kupiłam: Auchan
cena: 12,29 zł (za 80g; promocja)
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

piątek, 24 grudnia 2021

Menakao Coconut Milk & Vanilla Milk Chocolate mleczna 45 % z Madagaskaru z mlekiem kokosowym, wiórkami kokosowymi i wanilią

Doskonale pamiętam, jak zachwyciły mnie dawne Menakao. Był to początek mojej drogi z plantacyjnymi czekoladami - pomogły mi one stwierdzić, że lubię charakterne siekiery. Menakao Milk Chocolate 44 % Madagascan vanilla była niesamowita, zupełnie inna niż jedzone wcześniej mleczne. Z biegiem lat marka nieco zmieniła swoje wyroby, łagodząc je, toteż nasze drogi trochę się rozeszły. Nadal jednak ma mój szacunek. I choć obecnie omijam czekolady mleczne, wegańskie zamienniki mnie nie ciekawią, a niektóre nawet odrzucają, to Menakao postanowiłam spróbować. Przypomniała mi się także ciekawa 70 % Bright & Crispy sesame seed & crispy coconut. Od razu wyobraziłam sobie połączenie ich i.... chciałam wiedzieć, jak się sprawy mają. A mleko kokosowe do madagaskarskich nut... chyba tak na logikę bardziej mi pasowało niż zwykłe.

Menakao Coconut Milk & Vanilla Milk Chocolate to mleczna czekolada o zawartości 45 % kakao z Madagaskaru z doliny Sambirano z kokosem (mleko kokosowe + wiórki) i wanilią z Madagaskaru.

Po otwarciu poczułam wyrazistego kokosa jako kremowe, delikatne i naturalnie słodkawe mleczko / śmietankę kokosową, podkreśloną soczystymi wiórkami. Sowicie dosłodził je karmel, który również wydawał się mleczny, trochę maślany. Ogólnie wyraźnie czuć też nutę po prostu mleczną, która to na swoich falach roznosi to i owo... Z czasem trochę wanilii, trochę... niemal nieuchwytnych cytrusów? Odrobinkę... ziemistości?

Widok Menakao zawsze mnie zaskakuje. Niby spodziewałam się posypki, ale posiekane wiórki i tak mnie zdziwiły. Posypkę rozlokowano nierówno. W trakcie jedzenia przekonałam się do takiego rozwiązania, ponieważ mogłam też spróbować czekolady osobno, a na brak dodatku nie da się narzekać.
Trzymały się jej mocno, co się chwali. Mimo że sporo odpadało, tabliczka na tym nie ucierpiała, bo większość... jednak nie. Przy łamaniu trzaskała pięknie, chwaląc się ziarnistym przekrojem.
W ustach rozpływała się łatwo, w średnio-wolnym tempie. Była gęsto-kremowa, tłusta jak śmietanka kokosowa (choć dla mnie nieco zbyt, to jednak tłustość bardzo przystępna; uwierzę, że wielu określiłoby ją jako przyjemną). Szybko miękła, przez większość czasu sprawiając wrażenie dosłownie mięciuteńkiej i aksamitnej (to ratowało ją od wydania mi się za tłustą). Wiórki odchodziły od niej z czasem, mieszając się z nią w jej kremowości. Końcowo trochę rzedła, cały czas muskając, ale nie zalepiając, podniebienie gładkimi falami. Całość wyszła cudownie harmonijnie.
Kokos okazał się początkowo chrupiąco-skrzypiący; z czasem eksponując świeżość. Wiórki nie memłały dzięki formie (posiekany), nie męczyły. W zasadzie w większości jakoś równo z czekoladą się zawijały. A jak jakieś zostały, to wystarczyło parę sekund gryzienia i znikały. Ciamkane na koniec upuszczały trochę (trochę, bo było ich malutko) swoistą tłustość i soczystość. 
Mój ulubiony sposób na nią (jak zawsze w przypadku czekolad z posypkami, za którymi nie przepadam) to położenie kawałka na języku posypką do podniebienia i pozwolenie całości się rozpływać, ewentualnie raz obracając kawałek czy - w przypadku kostek, gdzie wiórków było mnóstwo, obok czekolady nadgryzając wiórka / dwa. W dużej mierze zostawiałam je na koniec, choć prawdę mówiąc... nie było co zostawiać, jakoś znikały w gardzieli bardzo szybko.

W smaku uderzyła słodyczą leciutko palonego karmelu i naturalnego kokosa. Pomyślałam o karmelu maślanym, maślano-śmietankowym... niemal toffi. Słodycz była wysoka, jednak rozchodząca się i nabierająca głębi, szlachetności, nie zaś rosnąca. Kokos i karmel tak się mieszały, że częściowo to mogło być karmelo-toffi zrobione właśnie na mleczku kokosowym. Wydało mi się... naturalne, domowe (?). 

Naturalny kokos mignął odrobinką kwasku, dodatkowo słodycz nieco tonując. Odrobina cytrusów zmieszana z kwaskiem kokosa pojawiła się, ale jakby zreflektowała się, że to nie czas i miejsce na mocną kwaśność. Zasugerowały ją i przeciągnęły na tył. Mrugnęły także do leciutkiej goryczki. Chyba poczułam grejpfruty, ale... jedynie jako skórka, która częściowo zmieniła się w nutkę kawy. 

Słodycz ruszyła w coraz bardziej śmietankowym kierunku. Mowa tu oczywiście o śmietance kokosowej, która mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na dobre igrała z mlekiem zwykłym. Wielopłaszczyznowa mleczność została podkreślona wanilią. Słodziutkie od wanilii mleko lało się bez końca, tworząc błogie tło. W pewnym momencie zaczęło się tam coś dziać: mleczna nuta jakby nieco się wzruszyła, podbuzowała, trącając o kefir / maślankę. Były orzeźwiające, leciuteńko kwaskawe - przełamały słodycz.

Z racji palonych nut i śmietankowo-maślanych tonów mignął mi obraz.... może i karmelizowanych, a może raczej spowitych lepką warstwą karmelo-toffi wiórków kokosowych jako wierzch jakiegoś... karmelowo-kokosowego ciasta. Mokrego, lepkiego od słodyczy, ale... też z nutką soli (taką lekką, wyczuwalną w wypiekach)... Smak wiórków pojawiał się prędko, tak jakoś w połowie rozpływania się kęsa, a jego intensywność oczywiście wiązała się z ich ilością na danym kawałku. "Domowe toffi" przeszło więc chyba w jakieś... "ciasto toffi" (moje wyobrażenie o nim). I to w wariancie kokosowym (może więc jakieś "magic cookie"*). 

Ale i z palonym akcentem, który z czasem coraz dobitniej przypominał o gorzkości, może też sugerując orzechy. Całościowo i tak była bardzo delikatna, kojarząca się z kawą, acz nie do przeoczenia. Dopiero na końcówce wzrastała wyraźnie. Pokusiła się o lekką ziemistość, by następnie zmieszać się z kokosem.

Ziemia czy drobna cierpkość kawy uchwyciły pobrzmiewające, kwaskawe echo. Z czasem wyraźniej poczułam sugestię grejpfruta i cytryny, podkreślających soczystą rześkość. Także kokos przybrał na swoistej soczystości.

Kokosowo śmietankowy karmel czy toffi z czasem wymieszały się zupełnie z mlekiem i wanilią. Pomyślałam o muskających, delikatnych płatkach jej kwiatów. Też więc wpisała się w pewną... wilgoć, rześkość.

Niczym reflektor, bliżej końca wskazała na wiórki kokosowe. Wyszły zachwycająco świeżo. Madagaskarskie tło złożone z cytrusów z drobnymi akcentami podbuzowanego nabiału i ziemi, podszepnęło im kwasek, ale gryziony na koniec zakończył występ smacznie zwyczajnie wiórkowym sobą.

Po zjedzeniu został posmak mocno kokosowy: wiórków i mleczka, a także karmelowej słodyczy z lekką gorzkością i soczystością / rześkością kokosa i cytrusów. Niestety już po jakiś dwóch kostkach czułam słodycz także w gardle, ale całość wyszła tak, że da się przymknąć oko i jeść dalej.

Całość zrobiła na mnie wrażenie. Obłędnie kokosowa i wyraźnie gorzkawa, mimo słodyczy, która chwilami dominowała. Na szczęście nie przytłaczała wysoką słodyczą karmelu (jakby na śmietance kokosowej), a zawarła wręcz pewną... rześkość. Wanilia chwilami trochę nikła, ale też była, budując szlachetność. Kwaśność nie odstawała, a wkomponowała się w resztę. Mleko zrobiło świetny "myk" zachowując się niczym dyrygent.
Choć nie często połączenie kokosa z owocami mi nie podchodzi, ta jedynie cytrusowa nuta tutaj wyszła obłędnie. Tak samo jak i słodycz... jakoś w tym wariancie uchodzi, pasuje. Czekolada wydała mi się kokosową wersją Milk Chocolate 44 % Madagascan vanilla, jednak wyraźnie czuję po nich, jak spadła mi tolerancja na słodycz. Różnica była też w strukturze - dzisiaj opisywana wyszła bardziej kremowo-miękko, śmietankowo niż charakterniejsza i szorstkawa mleczna.
Gdy tak sobie myślę o czekoladach kokosowych, ta zdecydowanie jest najlepszą mleczną kokosowych / z kokosem, jaką jadłam. A jednocześnie jej słodycz i miękkość sprawiły, że wyszła nie do końca w moim stylu... Nie chcę jej krzywdzić, a jednocześnie nie wprawiła mnie w wyjątkowy zachwyt... Jednak... mniej więcej tak wyobrażam sobie smak ciasta "magic cookie"*.

*Ciasto to poznałam za sprawą... wosku (lubię relaks przy woskach / kadzidłach i świecach). Chodzi o Yankee Candle Magic Cookie Bar. Tytuł to nazwa ciasto-batonów od Eagle Brand, znanych też jako "Seven Layer Magic Bars", składających się z ich skondensowanego mleka słodzonego, masła, wiórków kokosowych, czekolady i orzechów. Pasuje, prawda?

Przyznaję, że choć moją czekoladową dzienną normą jest 100 gramów, ta trochę zaczęła mnie męczyć słodyczą pod koniec, a że wcześniej dałam powąchać Mamie i usłyszałam: "ach, jak pięknie pachnie! Tak... mojo! Czuć słodziutki karmel maślany, toffi... coś kokosowego? Mlecznie cudownie", głupio było mi jej kostki nie zostawić. Stwierdziła, że wprawdzie nie czuła tak toffi / karmelu, jak w zapachu ("Może za mało zjadłam, by poczuć?"), ale rozwinęła: "Bardzo dobra, tylko mi taka jej kwaśność trochę przeszkadzała... Ale nie, że była zła, tylko po prostu nie dla mnie. Tak to smaczna i ciekawa, kokos zupełnie inny niż z moich zwykłych słodyczy, a te wiórki? Świetne! Zupełnie nie przeszkadzały, w zęby nie właziły". Niedawno przekonała się do zawartości 40 % kakao, jak widać - zgodziłyśmy się - 45 % to jeszcze nie jej czas, a Madagaskar nie jej region (i nie ma zamiaru szukać swojego).


ocena: 9/10
cena: 23 zł (za 75 g; cena półkowa)
kaloryczność: 601,82 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś mogłabym wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, napój kokosowy w proszku, pełne mleko w proszku, wiórki kokosowe, lecytyna słonecznikowa, sól morska, wanilia z Madagaskaru

czwartek, 23 grudnia 2021

Ajala Single Origin Dominikanische Republik 70 % ciemna z Dominikany

Czeska marka Ajala jakoś niespecjalnie mnie ciągnie, jednak żałowałam, że na moment, gdy pierwszy raz miałam możliwość coś jej kupić, jedyna dostępna była z dodatkami (70 % Kvety a Pomerance). Nie miałam okazji wczuć się w samą czekoladę i choć bazowo wydała mi się zbyt łagodna, byłam skłonna wierzyć, że czystą-czystą odbiorę inaczej. Ucieszyłam się więc, gdy mogłam właśnie takie kupić.
A jak już o kupowaniu... Kakao do produkcji dzisiaj opisywanej zakupiono od kooperatywy lokalnych około 180 farmerów, Öko-Caribe. Kartonik ze środka opakowania głosi, że dostarczają oni coś, co zostało nazwane "baba", doprecyzowane jako "ziarna wraz z pulpą", by następnie kakao fermentowało 5-6 dni.

Ajala Single Origin Dominikanische Republik Oko-Caribe 70 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Republiki Dominikany.

Po otwarciu poczułam niejednoznaczną mieszankę herbacianych ziół, czarnej herbaty (ale słodkiej?), odrobiny orzechów i bardzo niejednoznacznych, acz słodkich owoców... na pewno jakiś jasnych. Z czasem wyróżniłabym bardzo dojrzałe, miękkie banany i może nieco soczystsze brzoskwinie. Wśród herbat zakręcił się lekki dym... sugerując... earl greya? A więc to też w herbacie osiadł owocowy wątek. W trakcie jedzenia pomyślałam raczej o bardzo słodkich jabłkach, ciemnym i słodziutkim agreście... Wkomponowanych jednak w słodycz... jakby miodu wmieszanego w herbatę, aż ją zagęszczającego? 

Tabliczka przy łamaniu trzaskała jak cienkie gałązki, raczej cicho. Była wprawdzie dość twarda, ale nie bardzo konkretna. Przekrój cechowała ziarnistość.
W ustach jednak rozpływała się gładko i gęsto. Okazała się jedynie kremowo-tłustawa, bardziej esencjonalnie soczysta.  Robiła to powoli, sprawiając wrażenie... jakby była miąższem jakiegoś zwartego, jędrnego owocu. Z czasem przybrała na miękko-gęstej kremowości i tłustości, co obudziło skojarzenia z owocowym kremem mlecznym lub nawet śmietankowo-owocowymi lodami.

Jako pierwsza w smaku poinformowała o swojej obecności delikatna słodycz (miodu?), jednak w rozchodzeniu się i stroszeniu piórek wyprzedziła ją subtelna gorzkość.

Za nieco ulotną słodyczą... dopiero określającej się jako należącą do ciemnego, miękkiego i bardzo dojrzałego agrestu zmieszanego z jasnym miodem, rozeszła się gorzkość herbaty. Herbata czarna i herbata nieco bardziej ziołowa upuściła goryczkę, nawet swoistą cierpkość. Zaraz pomyślałam kolejno o czarnej herbacie, herbacie earl grey. Zawinął się przy niej kwiatowy akcent - mrugający do miodu, chyba wielokwiatowego właśnie... Zaraz wydał mi się jednak bardziej lekko... ziołowy? Tu zaraz zebrały się kwiaty pomarańczy, bergamotka? Niekoniecznie... bardziej kwiaty i owoce, dość... rozłączne.

W tle kwiaty zmieszały się z aż drapiącą słodyczą. Rosła, malując przede mną obraz ukwieconego sadu, a później owoców z tego sadu pochodzących.
Z kolei na przodzie owoce przyznały, że mają cytrusowe pochodzenie, ale rozkręciły smak słodki, kwaskawy minimalne. To słodziutkie mandarynki. Mandarynki i może jednak też kwiaty pomarańczy... Jednak z przewijającym się kwaskiem...? Cytrusowym? Albo suszone owoce... że skórki cytrusów i... wiśnie? A jednak też suszone i żółto-złote, słodkie jak miód? Słodycz owoców i herbat zawirowała; łączył je delikatny miód. Pomyślałam o miodzie ziołowym lub pomarańczowym. Wszystkie nuty niby rozchodziły się, ale jakby nie mogły się rozstać właśnie ze względu na niego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa goryczka herbat zabrzmiała ostrzejszym tonem, przypominając o sobie za sprawą ziół. Pomyślałam o posłodzonej miodem herbacie czarnej, ale nagle zorientowałam się, że wypierają ją orzechy. Prażone pekany? Wyraziste, lekko goryczkowate orzechy pekan okryły cierpkość, a po chwili wszystko to złagodniało. Maślane podszycie w zestawieniu z orzechami, herbatami (i drzewami z sadu?) zaobfitowały w masło orzechowe albo... lody orzechowe na bazie śmietanki? Tu już bym wskazała raczej fistaszki. Jako coś bardzo delikatnego i dość słodkiego. Coś orzechowego jedzonego w cieniu drzew. 

Orzechy były wyraziste, aż pierwszoplanowe, gdzie spotkały się z herbatą, ale jakieś nie do sprecyzowania. Pojawiły się obok nich za to drzewa, sad. Sad... pełen owoców. Też słodkich, mimo że podszyty charakterkiem drzew i orzechów. Pomyślałam o bardzo, bardzo słodkich, czerwonych jabłkach. Wydawały się lekko kwaskawo-soczyste. W pewnej chwili wyskoczyła tu kwaśniejsza kropelka... agrestu czy np. wiśni? Mieszały się z łagodniejszym, kremowym wątkiem...

Słodkiego i śmietankowo-maślanego... Budyniu? Wyobraziłam sobie jasny, gęsty budyń... zasładzająco miodowy? W porywach może jeszcze coś orzechowego (arachidowego?) w nim pobrzmiewało, ale ze słodkimi owocami zaraz zrobił się... bananowy! Banany, z soczystością nadaną jabłkami i bardzo dojrzałymi brzoskwiniami przejęły całą, aż nieco przesadzoną słodycz. Banany wydały mi się aż słodko-mdławe. Znów pomyślałam o suszonych owocach: gąbczasto-miękkich jabłkach, brzoskwiniach. Może i banany były suszone? Skapywał na nie miód.

I tak aż do końca, kiedy to czekolada znikała. Było wówczas przede wszystkim słodko, słodko-cierpko od miodu... i kontrastowo jeszcze cierpko-orzechowo, może nieco drzewnie-herbacianie. Do głowy przyszła mi nawet goryczka kawy (dosłownie w chwili znikania kęsa).

Po zjedzeniu został posmak dojrzałych, bardzo, bardzo słodkich owoców (bananów, brzoskwiń, ciemnego agrestu i może jabłek) oraz owoców suszonych (tych samych?), aż miodowych. A jednak przełamanych soczystym kwaskiem agrestu i wiśni (w ilości znikomej, ale jednak). Takich... suszonych i posiekanych w kostkę jak do herbaty? I właśnie samą cierpkawą herbatę, coś prażono orzechowego czułam.

Całość wyszła smacznie, podobały mi się jej nuty, ale niestety... było to zbyt łagodne i za słodkie. Słodycz owoców i słodycz miodu nakręcały się wzajemnie. Gorzkość stała na bardzo niskim poziomie, a kwasek (cytrusów, agresto-wiśni?) jedynie pomykał (był zamknięty w naturalnej słodyczy nut owoców, do których należał). Herbaty... mogłyby pokusić się o charakterek, a zasłodziły się. Prażone orzechy i drzewa zamiast rozbrzmieć, poszły w kierunku kremów i ukwieconych sadów. To bardzo ciekawe nuty słodkich i suszonych owoców (banany, jabłka, brzoskwinie) w sadzie i herbatach, ale niestety w wydaniu słodko-łagodnym, bez pazurka. W dodatku konsystencja była trochę zbyt miękka jak dla mnie.

Również bardzo miodowo słodka była Ecor Dalla Nostra Filiera Cacao Extra Dark 72 %; też zaserwowała sporo owoców sadu (śliwki) i owoców suszonych (wciąż śliwki), choć więcej w niej maślano-ciastowych, kawowo-orzechowych nut niż śmietankowo-orzechowych i sadu jako drzew. Nuty ciemnego agrestu czy jabłek i wiśni Ajali można by pod nią podpiąć, ale te słodsze i bardziej egzotyczne już mniej (banany, cytrusy i ich kwiaty).
Miodowo-owocowa (przy czym owoce były niejednoznaczne, bo i winogrona, malino-jagódki, egzotyczne, suszone figi itp.) i herbaciano-drzewna była Duffy's Dominican Republic Taino 65 % , jednak... to Ajala wydawała się słodsza, mimo że to ona ma więcej kakao.


ocena: 8/10
cena: 28 zł (za 45 g; około - nie pamiętam dokładnej)
kaloryczność: 588 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, syrop z surowego cukru trzcinowego

środa, 22 grudnia 2021

lody Magnum Double Gold Caramel Billionaire Golden Caramel Chocolate Tub

Obecnie do pudełkowych lodów Magnum mam mieszane uczucia. I tak prezentują się w moich oczach lepiej niż patykowce, od których to trzymam się z daleka (gorsze składy, a w efekcie smak + małe lody to nie moja forma), ale przeraża mnie ich słodycz. Sama nie wiem, jak udało mi się zjeść zabójczo słodkie Chocolate & Cookies (a jednocześnie całkiem smaczne!). Dzisiaj opisywany wariant zapowiadał się także bardzo słodko, ale gdy tylko dowiedziałam się o jego pojawieniu się, uznałam, że muszę go zdobyć. Pierwsza myśl po zobaczeniu patykowca Gold Caramel Billionaire była: "szkoda, że patyk, bo tak zawsze chciałam złotego Magnuma". Przypomniał mi bowiem Magnum Gold?!, którego nie dane było mi upolować - widziałam tylko jego reklamy. Były to czasy, gdy jeszcze lubiłam Magnumy na patyku (były lepsze, potem pogorszyły się wraz z obniżeniem cen w marketach), a w ówczesnym miejscu zamieszkania trudno było o limitki i coś ciekawego. Te rozdrapały dawną ranę. Tłumaczyłam sobie, że "karmelowa biała czekolada i w ogóle...", że na pewno będą za słodkie i już byłam gotowa odpuścić, gdy... pojawiła się wersja pudełkowa i dowiedziałam się o cynamonie. Takim złotym Magnumom z cynamonem to już nie mogłam darować. Za nic w świecie!

Magnum Double Gold Caramel Billionaire Golden Caramel Chocolate Tub to lody o smaku ciasteczkowym (wg mnie biszkoptowym) z cynamonowo-karmelowym sosem (11%; z ang. "toffee-cynamonowym"), posypką (1%) z karmelizowanych orzechów pekan i cynamonowych ciasteczek oraz białą czekoladą karmelową (21%) w formie polewy na wierzchu, "skorupki" i kawałków zatopionych w masie. Zawartość pudła to 303g / 440ml.

Po otwarciu poczułam wysoce słodki, cynamonowo-karmelowy, głównie ciasteczkowy, ale i nieco białoczekoladowy zapach. Osadzone to było w maślano-śmietankowej tonacji, która jednoznacznie wskazywała na ciasto / biszkopt, ciasteczka - wypieki. Korzennie ostrawe i słodkie. Przenikały się i uzupełniały.
Gdy zaś lekko zruszyłam wierzch, a już bez wątpienia, gdy go połamałam i dostałam się do części zasadniczej, wzrosła cynamonowa biszkoptowość. Za cynamonem pobrzmiewało sztucznawe echo, ale nie dość, że nie było źle, to jeszcze wydawało się pochodzić nie od niego (a jakby po prostu za nim się ukrywało). Odnotowałam nawet prażono-ciepłą sugestię.

Forma typowa dla pudełkowych Magnum... no, prawie. Otóż w warstwie czekolady na wierzchu wtopiono średniej i drobnej wielkości kawałki karmelizowanych orzechów i ciastek. O ile pierwszych poskąpiono (może ze dwa posiekane orzechy), tak ilość drugich uważam za odpowiednią. Dodane je jednak tylko na wierzchu (co ma plusy i minusy).
Czekolada na wierzchu była gruba na około centymetr, podobna była na dnie. Ścianki zaś pokrywała cienka ulepkowa warstwa czekolady plastikowo-miękkiej. Chyba zawilgociła się. Zamiast "odskakiwać i łamać się", rolowała się, więc zdrapywałam ją łyżeczką.
W trakcie jedzenia czekolada zarówno ta na wierzchu, jak i kawałki wtopione w lody, w pierwszej chwili donośnie chrupała, a gdy doszła do temperatury przystępnej (co następowało bardzo szybko), w ustach rozpływała się jak... trochę polewowa tłusta czekolada biała. Jak na dodatek w lodach warta pochwalenia. Była dość kremowa, bardzo tłusta i gęsto-lepka. Rozpływała się w umiarkowanym tempie, błyskawicznie mięknąc. Rozpływanie tej na wierzchu nieco zaburzały dodatki, ale tylko trochę. "Denku" nie mam nic do zarzucenia.
Pod czekoladowym wierzchem od razu trafiłam na masę lodową, równo przeplecioną sosem przez całość pudła tak, że podczas jedzenia z łatwością się to mieszało (bez żadnego "bajora sosu na wierzchu"). To głównie drobne esy-floresy, ale i większe skupiska się trafiły.
Ogólnie wmieszany sos był minimalnie lepkawy, a tak to rzadkawy i jednocześnie ciągnąco-żelowaty i właśnie mieszający się z bardzo gęstą bazą. Ta miękła bardzo szybko, a rozpływała się błogo, powoli mięknąc w pozytywnie gęsty sposób.
Sos wydał mi się lekko śliskawy i trochę proszkowy od cynamonu. Jak pisałam, chwilami nieco rozrzedzał masę, rozbudzał w niej żelowo-ciągnące zapędy, ale nie odebrało jej to uroku.
Była to gęstość... kremo-budyniu. Niewiarygodnie kremowa, tłustawa jak śmietanka masa chwilami wykazywała wręcz puszystość. Wydała mi się lekko ciągnąca. Masa lodowa była bardzo kremowa i puszysta. Mimo tłustości śmietanki, przypominała leciutką chmurkę, obłoczek. W zasadzie do pewnego stopnia była jak bita śmietanka. Rozpływała się błogo i powoli, ale ochoczo. Odebrałam ją jako nieco zagęszczoną... jakby w ciągnąco-ciastowy sposób?
Dużo w całej masie było czekolady: zarówno wielkich kawałków, jak i cieńszych płatów (które jednak też nie było licho-cienkie). Niektóre kawałki miały nawet do 3-4 cm i grubość ok. 1 cm; płaty miały grubość... polew lodów na patykach (nie jadam takich, ale strzelam, że coś jak Big Milk).
W czekoladzie na wierzchu zatopiono chrupiące orzechy niezłej jakości. Pokrywała je warstwa karmelu – nie wszystkie i nie dużo, ale jednak. Tych dodatków w masie już uświadczyłam. Uważam to za dobre rozwiązanie, bo wątpię, że wyszłyby, jak trzeba (mogłyby się zawilgocić, utwardzić czy coś?). Orzechy na wierzchu okazały się nieco początkowo chrupiące dzięki skorupce z karmelo-cukru, potem zaś soczyście miękkawe - zaskakująco świeże.
Skorupka lekko pochrupywała, rozpływała się. Było to... chrupiąco-szkiełkowo cukrowy karmel. Ciasteczka chrupały-rzęziły, zaskakując suchością. Okazały się nieprzyjemnie ziarniście-mączne, masywne i twardego typu. W ustach do końca zachowywały ciastkowo-chrupki element (wierzch rozwaliłam i podjadałam po trochu w trakcie, a nie, że najpierw go, potem resztę). Raczej rozchodziły się na grudki, niż rozpływały. Chociaż... może - gdyby ciastka były dobre - w kawałkach by się przydały? Mam mieszane uczucia.
Całość wydała mi się bardzo spójna i wyważona. Sos dodano tak, że świetnie pasował, mieszał się i nie przytłaczał - podobnie jak i dobrze rozlokowana czekolada. Mnie trochę przeszkadzała tłustość, ale obiektywnie wydaje się logiczna dla wariantu.

W smaku samą czekoladę cechowała bardzo, bardzo wysoka słodycz, która drapała już po paru sekundach. Ewidentnie smakowała maślanym karmelem i kajmakiem, dopiero potem trochę mlecznie. Nie był to karmel palony, ale łagodniejszy... kojarzyło mi się to z taflą / masą z czekolady Ragusa Blond. Nie kojarzyła się z białą czekoladą czy nawet białą karmelową, a z polewą karmelową (nie piszę tego w negatywnym sensie). Ta zasładzała zupełnie, że po niej inne elementy pudła chwilami wydawały się aż mdławe.

Muszę jednak przyznać, że dodatki z wierzchu nie miały wielkiego problemu w przebiciu się. Karmel z orzechów wprawdzie jeszcze podnosił słodycz, ale wyszedł palono-cukrowo. Nie było go za wiele. Orzechy smakowały zaskakująco wyraziście - właśnie sobą, a więc orzechami pekan z lekką goryczką. Ciasteczka z kolei wyszły jak aż przypalone do gorzkawości herbatniki wyraźnie korzennie. Ostrości wtórowała niemal krakersowo-mączna wytrawność. Przodował w nich cynamon, dopiero potem zaś słodycz. Plątała się w nich jednak także kartonowa nuta.

Sos w smaku przywitał się ostro-goryczkowatym smakiem cynamonu i cukrem. Wydawał się ciepło-korzenny i w tym kontekście naturalny, a jednocześnie sztucznawy. Sztuczność skojarzyła mi się z maślano-sztucznawą krówką. Może tanią, ale jednak zaskakująco krówkową krówką. Zachowała urok i słodziuteńkość, mimo że cynamon nieźle przypiekał. Korzenna ostrość dołączyła do cukrowego palenia w gardle. To wpisało się w motyw cynamonowo-cukrowej krówki. Z czasem, trafiając na większe skupiska sosu, doszukałam się w nim też nuty margarynowego toffi.

Ten mocno zmieszany z masą lodową, okazał się bardziej rozmyty gdy o krówkowość chodzi, ale nie gdy o cynamon. Uwypuklał jednak też słodycz. Podtrzymywał korzenne ciepło, i bardziej niż krówkowo-toffi, wydawał się ciasteczkowo-słodki i jeszcze bardziej harmonijny z masą lodową.

Masa lodowa kontynuowała zacukrzanie, ale przynajmniej sztuczność osłabiała. Była cukrowo słodka, bardzo śmietankowa, jednak także biszkoptowa. Nasilała drapanie w gardle, rozpoczęte przez wierzch. Najpierw myślałam, że tylko pobrzmiewa biszkoptem, a tak to miesza się z sosem, ale nie. Wyraźnie czuć w niej pełną, głęboką śmietankę (zacukrzoną do bólu) przesyconą nutą prosto z nabiału biszkoptowego (serków itp. - przypomniał mi się Bakuś, a raczej jego wyidealizowana wersja) i maślanym echem. Masa lodowa chwilami po dodatkach wydawała się nieco cukrowo-mdława, ale z kolei po niej... dodatki (czekolada, sos) wydawały się bardziej przejrzyste, bardziej karmelowo-cynamonowe smakowo.
Tam, gdzie masa prawie zupełnie zmieszała się z sosem, do biszkoptowo-śmietankowego splotu dołączał nieco szczypiący w język cynamon. Dało to efekt jasnego, lekko cynamonowego, a mocno cukrowego biszkoptu w formie lodów.

Czekolada po bazie lodowej smakowała jeszcze bardziej maślano-karmelowo, kajmakowo, a chwilami... jak tabliczka / polewa krówkowa. Polewa dobrej jakości. Nawet ta ze ścianek, która wprawdzie wydawała się bardziej słodko-plastikowa, ale tylko trochę. Wielkie kawały czekolady, gdy tak zalepiały usta, szarżowały cukrem tak, że aż gęstniała ślina. Niektóre (te najgrubsze) aż muliły słodyczą.
Z kolei sos niestety cały czas wracał do drobnej, (raczej słodkiej niż ostro-korzennej?) sztuczności. Baza nie pomogła, bo i jej zdarzyło się nią mignąć - zwłaszcza, gdy się przemieszały. Chociaż... ta sztuczność nikła w cukrze częściowo (albo to była "sztuczna słodycz"?), co jest szczęściem w nieszczęściu.
Gdy zaś sosu skumulowało się więcej, przypominał o cynamonowej krówce (nie najwyższych lotów, ale tanio przyjemnej).

Na końcu pożegnał mnie już nie sos, a czekolada-denko. Zacukrzyła zupełnie, aż zamuliła, choć zrobiła to tak... maślano-karmelowo-krówkowo... i tak słodko, że aż mdło. Wyzerowała natomiast sztuczność i smak cynamonu / ciasta.

Po zjedzeniu w ustach czułam cukier, a także jego palenie-drapanie w gardle. Słodycz mnie aż zamuliła. Sztuczność tak mocno nie dawała się we znaki - przykryła ją słodycz i cynamonowa pikanteria. Ostrość cynamonu mieszała się z nutką tanich ciastek karmelowo-korzennych i krówek, co... było dość ciekawe. Posmak może nie był przyjemny, ale zły też nie. Zresztą... aż trudno o nim myśleć pod tym kątem, bo było tak słodko, że nie umiałam skupić się na niczym innym, jak tylko zrobieniu czarnej herbaty, zanim zaczęłoby mi się od cukru we łbie kręcić.

Do całości mam mieszane uczucia. Na pewno pozytywnie zaskoczyła mnie baza - może i przesłodzona, ale przyjemnie biszkoptowa - i "czekolada". Niby polewowa... ale... krówkowo-ragusowa (tylko że właśnie obyło się bez mocnego motywu białej czekolady, co w tym wariancie uważam za plus - ona już by była przesadą). Cynamon również wyszedł przyjemnie. I to właśnie ogólny wydźwięk cynamonowej krówki mnie kupił. Wybaczam, że nie było to jednoznaczne obiecywane toffi, karmel. Krówka rządzi. Orzechom z wierzchu nie mam w sumie nic do zarzucenia - szkoda tylko, że ich tam tak mało. Ciasteczka za to były niefajne, ale na szczęście to tylko szczegół.
Piekliłam się na ich słodycz do Mamy, która podsumowała: "brzmią, jak lody oddające albo stylizowane na bułeczki cynamonowe, co tak mi smakowały" - i wtedy mnie tknęło. Dokładnie! To normalnie cinnamon roll w formie lodów!

To wbrew pozorom pozytywne zaskoczenie, jednak... dziwne, osobliwe. Cukier, jednak trochę tłustość i lekka sztuczność przeszkadzały mi, słodycz w ogóle aż męczyła, ale pomysł, wydźwięk i jednak smak (w większości) naprawdę zapewniły przyjemną degustację. To... przyjemność z przymrużeniem oka, okupiona drapaniem w gardle, ale jednak - jednorazowo ok. Te lody cierpią na podobną przypadłość, co Chocolate & Cookies. Gdyby zmniejszyć ilość cukru, te jednak miałyby 10 z palcem... ciasteczkiem w pudle. Od napisania recenzji raz do nich wróciłam i... utwierdziłam się, że to mimo umierania od cukrowości ciekawe, dobre lody. Na pewno warte spróbowania; nie wiem jednak, czy porwę się na tyle cukru jeszcze raz


ocena: 8/10
kupiłam: Żabka
cena: 16,99 zł (za 440 ml)
kaloryczność: 304 kcal / 100 g; 207 kcal / 100 ml
czy kupię znów: nie sądzę, ale nie wykluczam

Skład: odtworzone odtłuszczone mleko, śmietanka (17%), cukier, koncentrat odtłuszczonego mleka (proszek lub płyn), syrop glukozowo-fruktozowy, syrop glukozowy, tłuszcz kakaowy, masło, serwatka w proszku, cukier karmelizowany, mąka pszenna, emulgatory (E471, E476, E322), skrobia modyfikowana, stabilizatory (E410, E412, E407, E415), orzechy pekan, olej słonecznikowy, aromaty, sól, sproszkowany cynamon, syrop karmelowy, naturalne aromaty, barwnik (E150a), miazga kakaowa, białka mleka, regulator kwasowości (E270)