Tę czekoladę kupiłam mając fazę (nie lubię tego zwrotu, ale tu trudno coś bardziej adekwatnego znaleźć) na Tanzanię jako region pochodzenia kakao. Odkryłam trochę przypadkiem, że ją uwielbiam i wybierając tabliczki ze strony, zerknęłam, co też na niej ciekawego można właśnie z Tanzanii znaleźć. Marka Plaq jest mi zupełnie nieznana. Dopiero pisząc ten wstęp trochę o niej poczytałam. Jej twórcy, Sandra i Nicolas, zainspirowani amerykańskimi i kanadyjskimi producentami założyli ją w 2017 roku w swoim rodzimym Paryżu. Firma więc stosunkowo młoda, wyglądająca całkiem przyjemnie. Ta czekolada również na taką wyglądała, bo kakao od kooperatywy Kokoa Kamili dobrze mi się kojarzyło.
Plaq Tanzanie Morogoro Kamili 74% to ciemna czekolada o zawartości 74 % kakao z Tanzanii, z regionu Morogoro, z doliny Kilombero.
Po otwarciu poczułam intensywny, pieczono-palony zapach, przywodzący na myśl suche ciastka włoskie, np. cantucci. I to konkretnie z migdałami, bo i migdałów, orzechów nie brakowało. Czułam też ciepło, rozgrzewanie... raz że ciastek, ale jakby też nagrzaną słońcem ziemię. Wydała mi się poważna, szlachetna i słodka w alkoholowy sposób.
Miała jednak także owocowy wątek, który nasilał się po przełamaniu i z czasem, zwłaszcza w trakcie degustacji. Owoce podkręcone winem to kolejno głównie aronia, potem słodkawe jeżyny i dość wytrawne owoce czarnego bzu.
Na dotyk tabliczka wydała mi się kremowa i esencjonalna, potencjalnie tłusta i sycąca. Przy łamaniu jednak okazała się krucha. Chrupała-trzaskała, sprawiając jednak przy tym wrażenie zawilgoconej. Ogółem wydawało się, jakby była zrobionym z suchego proszku... a właśnie zawilgoconym kremem? Odgryzając kawałek po prostu wiedziałam, że będzie miękka.
W ustach rozpływała się raczej w tempie umiarkowanym, przecząc wrażeniu, jakie wywołała. Stawała się rzadkawo-miękkim kremem, pozostawiającym smugi. Była dość maślana i... niczym natłuszczone ciastka i tłuszcz (maślany?) właśnie z tych ciastek wypływający... Nie tylko on się lał. Po paru chwilach lał się też sok, jakby były to idealizowane ciastka z masami / dżemami owocowymi nierealistycznie soczystymi. Jakby tak dość suche ciastka go w ustach upuszczały, a następnie zmieniały się w miękką, rzadkawo-ciastową masę (wyobraziłam sobie coś jak tartaletki Bonne Maman, ale z masą nie na wierzchu, a tak, jak skonstruowane są Fig Bary). Nawet zostawiającą na koniec lekką pylistość.
Pierwsza uderzyła niczym miodowa błyskawica, ale to goryczka spięła się w sobie i rozłożyła swój wachlarz, ambitnie go prezentując. Rozeszła się, rozniosła gorzkość ziemi (która to zawarła sugestię kwasku?). Nieco nagrzana słońcem, jakby "przeczesywana" rękami i odsłaniająca orzechy. Najpierw cały miks, potem z przewagą migdałów. Zaleciały ciastkowo-pieczoną (sodową?) nutą. Jakby tak... w smaku zawrzeć promienie słońca.
Słodycz również ruszyła prędko. Bezwstydnie wysoka, a jednocześnie szlachetna, zalała usta i ziemię miodem. O tak, miód wtapiający się w ziemię i zupełnie ją rozrzedzający - tak go dużo było! Zahaczył o ciepło, leciutką pikanterię (korzenną?).
Okazało się, że i w ciastkach był... Albo nie. Podkreślił ich smak, wskazał na nie. Gorzkość i cierpkość zaczęły łagodnieć za sprawą masła i kruchych ciastek. Goryczka została znacząco osłodzona. Zaczęły pojawiać się coraz to kolejne ciastka i maślaność, budująca tło.
Nagle, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, do kompozycji dołączyła soczysta kwaśność owoców raczej ciemnych. Przez miód najpierw jeszcze pomyślałam o syropach i konfiturach, ale wszystko przeszyła kwaskawo-cierpka aronia. Aronię wsparły wiśnie i słodkie jeżyny, co znów jakiś krąg do syropów zatoczyło. Kwaśność była ogółem średnio mocna - zdarzało się, że bardziej zakłuła, acz bez przesady (nie pchała się na pierwszy plan). Aronia, wiśnie i inne ciemne tego typu weszły w nieco winne tony. Zabutelkowały i zakieliszkowały i się. Mimo że wsparły je cytrusy, słodycz także i w owocach była. Pod jej wpływem do mojej głowy zawitał miód pitny i konfitura wiśniowa słodzona miodem.
Co przypomniało o ciastkach. Otóż syropy i alkohol, słodycz zasugerowały mi likier - amaretto, migdałowy... jakiś bliżej nieokreślony. To jednak przypomniało o kamiennych twardych ciastkach wręcz stworzonych do maczania i... maczanych właśnie. Baza wydała mi się ciastkowo maślana, chwilami bardziej aż neutralnie maślana, coraz mniej gorzka, ale ciepła. To rozgrzewanie! Jakby tak słonecznego dnia wyciągnąć z piekarnika blachę z ciasteczkami... W głowie zaczęło mi się pojawiać coraz więcej ciastek, ciasteczek, biszkoptów, biszkopcików - bardzo różnych. Wszystkie łączyło jednak to, że pozornie były twardo-suche, a dopiero np. nasiąkające, upuszczające maślaność, maczane. Dziwne i bardzo obrazowe. Niektóre nieco np. migdałowe (z olejkiem?), z orzechami. Cantucci, biszkopty twarde i suche w pierwszym kontakcie, a nasiąkające i zmieniające się w ciastową masę... Obecna przy nich cierpkość umożliwiła zakradnięcie się owoców. Jakby to i one - aronia? wiśnia i cytrynowa kropla? - nasączyły te ciastka wszelakie. Cierpkość owoców przy maślaności wyszła aż karykaturalnie wytrawnie. Pomyślałam o owocach czarnego bzu, który potem jednak znów wyparły wiśnie i aronia, wsparte cytrusami.
Orzechy i ziemia zasugerowały nieco więcej charakteru tym w gruncie rzeczy słodkim tworom. Chwilami pod koniec wróciły alkoholowe akcenty wina. Czerwonego, cierpkiego, ale też słodkiego. Mocno smakującego aronią... Wina aroniowego? Albo czerwonego słodkiego z jej nutami. Podrasowało je ciepło ciastek i nasłonecznionej ziemi. Końcówka była bardziej gorzkawa, podkreślona orzechami, i choć bardzo miodowo-słodka, to jednak poważna.
Po zjedzeniu posmak stonował słodycz - był bardziej maślany jak kruche maślane ciastka, ale też maślany neutralnie... Czułam również cierpkość czerwono-ciemnych owoców (głównie aronii), ciepło, ziemię. Soczystość, ale nie jej ocean.
Całość smakowała mi, acz... bardziej urzekła mnie jej obrazowość. Nie wszystkie nuty były w pełni moje (maślaność i te wszystkie ciastka). To jednak, jak ciastka włoskie i maślane, biszkopty oraz alkoholowo-miodowe tony, następnie aronia i inne owoce wyszły jednoznacznie aż mnie zaskoczyło. Ciepło ciastek z piekarnika i rozgrzanej ziemi również mnie kupiło. Niestety jednak... ogólna słodycz trochę męczyła.
Konsystencja wydała mi się nieco zbyt maślana; ogółem coś taka... niespecjalnie moja, nawet nie umiem sprecyzować, o co chodzi. O jakby rozmiękczającą się tłustość?
Likiery, alkohol (wino, whisky), ciepło, orzechy (raczej włoskie), wypieki (brownie) oraz wiśnie (i śliwki) czułam w Domori Tanzania 70 % (recenzja z 2021) - muszę przyznać, że mają podobny słodko-poważny wydźwięk. Chodzi o gorzkość, ciepło i skojarzenia z wypiekiem (ale kompletnie innymi). W smaku jednak zdecydowanie wygrywa Domori.
ocena: 8/10
Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy ze stanu São Paulo z Brazylii (26%)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.