piątek, 3 grudnia 2021

Chocolat Madagascar Organic Single Origin 70 % Cocoa ciemna z Madagaskaru

Marki, które przy pierwszej tabliczce mnie rozczarują, często są skazywane na długotrwałą czekoladową banicję. Musi ileś tam czasu minąć, by jakąś szansę (ewentualnie!) dostały. W przypadku tej marki, zamawiając ostrożnie dwie, coś mi się ubzdurało, że nacięłam się na setkę - kupiłam więc 70 % i 85 %. Wybierając ofiarę na degustację... zdruzgotało mnie odkrycie, że... to właśnie na 85 % w przeszłości się nacięłam i nie chciałam do niej wracać. Z ciężkim westchnieniem wzięłam więc drugi posiadany wariant, ale... tu czekała mnie trochę pocieszająca niespodzianka. Otóż obie zakupione były z linii Organic, a poprzednia jedzona ze zwykłej. Ot, czekało mnie ciekawe porównanie, ale... na razie miałam sprawdzić, co kryje w sobie najklasyczniejsza.

Chocolat Madagascar Organic Single Origin 70 % Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao criollo, trinitario i forastero z Madagaskaru, z doliny rzeki Sambirano, z linii organicznej.

Już podczas otwierania uderzył mnie jednoznaczny i mocny zapach melasy oraz kawy. Kawę leciutko podkreśliła ziemia, a jej delikatna ostrość / ciepło związały te dwa motywy. Melasa zaprezentowała swoją słodycz, muskającą także palony karmel i... miodo-syrop klonowy? Te trzy nuty mieszały się ze sobą już mniej jednoznacznie, podobnie jak niejednoznaczna zaznaczyła się soczystość w tle. Może... ciemnych owoców leśnych? Cytrusów? Nie wiem dlaczego, w trakcie degustacji pomyślałam o jakimś owocowym ponczu. 

Tabliczka przy łamaniu wydała mi się dość krucha, a po usłyszeniu trzasków towarzyszących łamaniu, dane mi było zobaczyć proszkowy przekrój.
W ustach, bez zaskoczenia, okazała się dość szorstka. Przy tym nieco suchawa, mało tłusta. Rozpływała się powoli, ale ochoczo i kremowo (choć krem to dość suchawy). Zafundowała mi gęstwinę: trochę mięknącą, trochę zahaczającą o aksamit, ale zachowując konkret i masywność. Wydała mi się lekko surowa, pierwotna, ale... tak pierwotnie łagodna?

W smaku pierwsza pojawiła się gorzkość dymu. Oplotła ją dość ciasno zachowawcza słodycz melasy. Wydawały się stworzone dla siebie i nierozerwalne. Prędko ułożyły się w obraz melasowych, poprzypiekanych do spalenizny (ale tylko miejscami) ciastek oraz... dymu z kadzidlanej żywicy.

Po chwili w tle pojawiła się soczystość, leciutki kwasek. Pomyślałam o ciastkach z rodzynkami, od których słodyczy aż zadrapało w gardle, ale zrobiło się też bardziej soczyście-kwaskawo. Mignęła niejednoznaczna wiśnia, a następnie ukazały się soczyste, dojrzałe słodko-cierpkawe jeżyny i czarne porzeczki... ciemne owoce lasu? Rosła ich soczystość, mieszając się ze słodyczą o wiele żywszą, owocową. Pomyślałam o drobnych, także czerwonych owocach leśnych i... jabłkach? Pierwsze porastać musiały drobne krzaczki... pełne również drobnych, jasnych kwiatków. Drugie zaś przywiodły na myśl jabłonie i owocowe, cytrusowo-jabłkowe poncze grzejące w gardło.

Gorzkość trwała niewzruszona i choć w dużej mierze należała cały czas bazowo do dymu i melasy, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dodała kawę. Kawę czarną i lekko ziemistą. Pomyślałam o zawilgoconym węglu i węglu, od którego odchodzi strużka dymu.

Dymu... kadzidlanego! Melasa odważniej podsunęła żywiczny, drzewny motyw. Przez chwilę pomyślałam o syropie klonowym, mocno palonym... karmelu? Miodzie za sprawą owoców i kwiatków? Jak w niektórych miodach, znów mignął kwasek... Podkręcony cytrusami? Zniknął, nim zdążyłam go porządnie uchwycić. Żywicznie-dymne, melasowe nuty jednak wciąż dbały o to, by nie brakowało melasowo poprzypalanych ciastek. Jawiły się jako ciepłe, chwilami nawet korzennie ostrawe.

Owoce z tła, te ciemne, leśne... zmieniały się. Oto wiśnie i inne przeszły w śliwkę... Wyobraziłam sobie brownie ze śliwką, gęsto-muliste ciasto czekoladowe z soczystymi owocami; wiśnie pojawiły się w ciastkach. Poczułam ich ciepło... takich prosto z piekarnika? Ciepło... wręcz korzennej ostrości? Goryczka poprzypalanych skórkowych owoców w melasowych ciastkach trafiła na więcej słodyczy, przytłumiła ją. Ciemne owoce... czyżby niemal czarne winogrona? Zaczęły ususzać się na niemal czarne rodzynki. Rodzynki w melasowych ciastkach? Słodycz niebezpiecznie wzrosłą, przywodząc na myśl dziwnie pudrową miodowość... Mignęło skojarzenie z kruchymi, dziwnie "uzdrowionymi" np. melasą faworkami posypanymi cukrem pudrem*, a następnie...

Leśne owoce - trochę pochowane w dymie - upuściły kwasek. Odrobinkę... cytrusami podkreślonego? Poczułam grejpfruta, o którego goryczkę dopomniał się dym. Pod koniec przybrał na znaczeniu, wspierając się kawą, która także rozgrzewała.

Po zjedzeniu został posmak kawy, kawy palonej i z nutą dymu, podkreślonej ziemią... ta specyficzna goryczka... wplotła do kompozycji melasę, która na koniec nieco zelżała, wchodząc w węgiel... jakby węgiel / popiół po żywicznych, trochę korzennych kadzidłach. A wszystko to zamknięte zostało w realia mocno czekoladowego ciasta ze śliwkami i wiśniami, może leciutko doprawionego chili. Może z podkręconym kwaskiem.
Słodycz też czułam, niebezpiecznie wysoką, ale za słodko nie było.

Całość bardzo mnie zaskoczyła. Okazała się mało madagaskarska (czułam dosłownie odrobinkę cytrusów, owoce czerwone nie były aż tak znaczące), mało owocowa (acz owoce leśne i ciemne, trochę cytrusów czułam), a gorzka zaskakująco mocno jak na tę zawartość. Za sprawą kawy, dymu, a więc zacnie, ale też... gorzko-słodka, mocno słodka (nieco za mocno?) w sposób... czysto melasowy. Nieco żywiczne, dymne nuty nieźle to podkreśliły, a echo ciastek / faworków też wydało mi się ciekawe.
Całość też, z racji wysokiej czekoladowości, była smaczna (bardzo!) i... niby prosta, a intrygująca. Podoba mi się, marka bardzo zyskała w moich oczach.

Gorzkość dymu i ziemistej kawy czułam przede wszystkim także w zwykłej 85 %, acz i ona nie była tak mocno owocowa jak typowy Madagaskar (smakowała owocami egzotycznymi i czerwonymi, zmieszanymi z warzywnymi akcentami - nawet ciepło a chili by jakoś zestawić można!), jednak wspomniana była strasznie maślana, co mi przeszkadzało. Organiczna 70 % (dzisiejsza) wyszła o wiele lepiej - teraz to dopiero zrobiłam się ciekawa, co z organiczną 85 %. 
Pomyślałam o niej jako o mieszance (może w nierównych proporcjach z przewagą dla tej pierwszej) "melasowej" Ecor Dalla Nostra Filiera Cacao Extra Dark Chocolate 72 % i mało madagaskarskiej, a miodowo-korzennej i ciemnoowocowej Domori Trinitario 70 % Madagascar z 2019 czy też z Domori Sambirano Madagascar 70 % z 2016 (nawet z sugestiami jabłek, śliwek - taki szczególik, a nie umknął mi).

*Od razu czuję potrzebę sprecyzowania, że jedne-jedyne faworki, jakie od biedy mogłam zjeść (ogólnie stronię od takich rzeczy) robiła moja babcia - i były one niezwykle specyficzne - kruche, cieniutkie niemal dosłownie na milimetr; nigdy w życiu nie spotkałam się z takimi gdzie indziej, więc tej nuty nie zestawiajcie 1:1 z powszechnie dostępnymi, a już na pewno marketowymi. Weźcie to jako bardzo luźne i abstrakcyjne, wyidealizowane wyobrażenie. Te nie były ani zbyt mocno słodkie, ani zbyt tłuste, nie miały nuty smażenia (mimo że oczywiście smażone były). Jaśniutkie, bez żadnych śmietan / spirytusu, jakie widuję w przepisach znalezionych na szybko. Też nie były łakociem, który uwielbiałam, więc... nie przytaczam tej nuty tu jako coś nadzwyczaj pięknego, a jako "dziwny wypiek" (co to właśnie jest tak dziwny i inny od wszystkiego, co znane, że aż trudno określić, czy smaczny). No, i te babcine na pewno nie były z melasą.


ocena: 9/10
cena: 37 zł (za 85 g - cena półkowa)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

2 komentarze:

  1. Sto lat nie słyszałam o ponczu. Spotykałam go tylko poczas jednej okazji - imienin czy urodzin wujka/ciotki z drugiego końca Wrocławia. Imprezy zawsze miały miejsce wiosną bądź latem w ogrodzie, a sercem szwedzkiego stołu dla dorosłych była wieeela waza z ponczem. Btw, pisze się poncz, a po angielsku punch, więc wyszła Ci hybryda :P Brownie mulissste, gęssste, soczyste owocami przemawia do mnie. Ciacha z melasowymi rodzynami też. Faworki sklepowe zawsze były dla mnie traumatyczne (smak mydła), za to robione przez babcię nie miały sobie równych i sto razy bardziej lubiłam je od pączków. Choć to złe porównanie, bo z pączków lubiłam wtedy tylko jagodzianki, natomiast faworki babci szczerze kochałam. Na koniec babcia zachorowała na Alzheimera i skończyło się wszelkie gotowanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdziwego ponczu nigdy nie piłam.
      A hybryda stąd, że kilka razy zmieniałam, czy pisać spolszczoną wersję, czy nie, haha. Już poprawiłam. Wiedziałam, że albo "poncz", albo "punch".
      Sklepowych faworków nigdy nie jadłam. Jedna babcia robiła takie, że były nie do podrobienia, więc po prostu nigdy u nas nikt się nie interesował innymi niż jej.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.