Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: galaretki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: galaretki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 21 stycznia 2024

Zotter Skyr - Rhubarb - Avocado mleczna 50% z kremem z awokado i mlecznej czekolady; galaretką rabarbarową i jogurtowym kremem ze skyru

Pojawienie się nowych na jesień 2023 czekolad nadziewanych Zottera nie wywołało u mnie palpitacji serca, ani w zasadzie nawet jego przyspieszenia. Bardzo to mnie ucieszyły jedynie Labooko, acz poczułam też smutek, że tylko 3 ciemne. Nadziewane przejrzałam trochę tylko zainteresowana, wybierając sobie parę z racji tego, że dostaję je za darmo w ramach współpracy. Gdybym miała kupować, nie wiem, czy kupiłabym np. obiekt dzisiejszej recenzji, od którego postanowiłam zacząć. Raczej nie. Z nowych tabliczek nadziewanych, które sobie wybrałam, ta chyba wydała mi się najbardziej ryzykowna. Otóż o ile kocham nabiał, w tym serki i jogurty, tak skyrów bardzo, bardzo nie lubię. Awokado kocham na kanapce i w sushi (w daniach wytrawnych ogólnie też mi pasuje), tak na słodko jakoś mi się nie widziało. Trochę się więc bałam, jak to wszystko może wyjść w czekoladzie, jednak było na tyle dziwne, że aż uznałam, że spróbuję. Trudno mi było bowiem to sobie wyobrazić.


Zotter Skyr - Rhubarb - Avocado / Skyr • Rhabarber • Avocado to mleczna czekolada o zawartości 50% kakao nadziewana 17% kremem "mousse'em" z awokado i mlecznej czekolady; 22% galaretką z rabarbaru, oddzieloną cienkimi warstewkami czekolady mlecznej, i 17% jogurtowym kremem ze skyru z wanilią i sokiem z cytryny.

Po otwarciu poczułam przede wszystkim słodką w nieco karmelowo-palony sposób czekoladę z wyraźnie mleczną bazą o delikatnie gorzkawym, kakaowo-orzechowym echu. Za nią polała się cytrynowa kwaśność, którą po przełamaniu wzmocniły inne owoce: rabarbar, ogólnie czerwone. Chyba też echo jogurtu oraz pewna kwiatowość. Wierzch pachniał nieco bardziej kwaśno-owocowo, może mlecznie-jogurtowo, spód zaś wykazywał wyższą czekoladowość, orzechowość, do której po przełamaniu doszło jeszcze migdałowe echo. Wydał mi się prażono-ciepły (trochę cynamonowy?).

Sama gruba czekolada może i lekko trzasnęła, ale całość dała się poznać jako delikatnie-miękkawa w dotyku i przy łamaniu. Galaretka nieco się ciągnęła i rwała, a kremy były rzadkie i maziście-miękkie, ale jednocześnie kremowe. Górne, a więc skyrowe, było rzadsze i nieco bardziej maziste, a krem z awokado i czekolady masywniejszy, choć też mazisty.
Galaretkę od nadzień oddzielały cieniutkie warstwy (dosłownie płatki) czekolady mlecznej.
W ustach czekolada rozpływała się kremowo, w tempie umiarkowanym i dość tłusto, spójnie dopuszczając do głosu nadzienia. Jej warstwy ze środka chyba przełożyły się na większą spójność, acz nie były bardzo znaczące - ich funkcja chyba ograniczyła się do tego, by porządnie utrzymać podział (i nic nie rozmokło), co okazało się świetnym posunięciem.
Prędzej odezwało się tłustawe skyrowe, które szybko traciło na gęstości. Było bardzo miękkie i plastyczne jak ciepła plastelina, nieco maziste i lekko soczyste, a do tego minimalnie pudrowe. 
Soczystość bardzo nakręciła gibka i rzadka, soczysta i lepka galaretka, rozpływająca się razem z resztą. Ona w zasadzie zmieniała się w sok.
Krem na dole był niby roztrzepany, ale nie mousse'owaty. Wraz z całością wydawał się nieco masywniejszy od reszty nadzień, ale też miękko-mazisty i maślano-tłusty. Rozpływał się maslano-czekoladowo, najwolniej z nadzień. Był gładki, acz epizodycznie trafiały mi sie w nim malutkie, twardawe kawałki (jak się okazało - awokado).

W smaku czekolada przywitała się stonowaną, ale zdecydowaną słodyczą karmelu, do którego dołączyła maślaność i głęboka, naturalna mleczność. Kakao zaznaczyło swoją obecność subtelną gorzkością, wplatając orzechowo-prażony, ciepły wątek.

Nadzienia odezwały się bardzo szybko.

Pierwsza zwróciła na siebie uwagę kwaśna galaretka. Najpierw niejednoznaczna, a ogólnie owocowa, przy czym można po prostu wskazać czerwone owoce. Rabarbar wyłonił się po chwili i dominował, choć cytryna była tuż za nim. Soczysty rabarbar i cytryna mieszały się jednak z lekkim motywem typowym dla galaretek, jednak i tak wyszła ona zachwycająco naturalnie.

Skyrowe nadzienie poprzez mleczność podłączyło się pod czekoladę. Odznaczało się wysoką słodyczą, ale też kwaskiem, będącym fuzją cytryny (podkreślającej się nawzajem z cytryną z galaretki) i jogurtu. Odnotowałam w nim też śmietankowo-serkowy akcent; wyszło ogólnie nabiałowo (może i faktycznie skyrowo, acz w ciemno nie powiedziałabym, że to krem ze skyru). Soczystością zgrało się z galaretką.

Krem z awokado okazał się także słodki, ale pokusił się o wytrawność i prażony, bardziej stateczny klimat. Wydał mi się bardzo maślany, znacząco czekoladowy, mleczno-czekoladowy (przez co bardzo harmonijnie zgrał się z otoczeniem, a zwłaszcza z czekoladą z wierzchu) i specyficznie roślinnie-migdałowy, lekko orzechowy (czy raczej "orzechowawy"). Awokado czuć, ale nie tak wszem i wobec. Nie było zbyt oczywiste, a do wyłapania. Oczami wyobraźni patrzyłam na awokado odmiany hass. 

Z czasem wyrazistość galaretki nieco osłabła. Została przesadzona, denerwująca przez kontrast z kwaśnością, słodycz i motyw syropowo-galaretkowo-owocowy. Myślałam o owocach czerwonych, podsyconych cytryną, ale niczym konkretnym. Cytryna ogólnie się panoszyła, aż zagłuszając awokado-czekoladowy krem (może gdyby nie ona, awokado byłoby bardziej wyczuwalne?) oraz nabiałowość górnej wartsyw.

Po debiucie kwaśności, oba kremy wydały mi się bardziej słodko-mdłe. Utrzymała się mleczność i maślaność, a jogurtowo-serkowy wątek uciekał, chwilami tylko pobrzmiewając. Całościowo zrobiło się bardzo słodko, wyłoniła się wanilia, a ogólnie prawie cały czas wysoka soczysta kwaśność na samej końcówce prawie zniknęła.
Na koniec raz po raz został jakiś kawałeczek awokado - gryzione, serwowało swój zaskakująco wyrazisty smak, kojarzący się z niedojrzałym, ale właśnie wyrazistym w ten niedojrzały motyw, awokado.

W posmaku został kwasek cytryny i rabarbaru, wątek mleczno-jogurtowy oraz lekka orzechowość, powiedziałabym, że w dużej mierze związana z czekoladą. Raz po raz odnotowałam też wytrawność awokado, która zostawała zwłaszcza po kawałkach. Samą karmelowo słodką mleczną czekoladę także czułam. Akcent kakao także zaznaczył się poprzez lekką goryczkę i cierpkość.

Tabliczka ogólnie wydała mi się całkiem przyjemna. Słodka i soczyście kwaśna, może z małymi przegięciami, ale to wynagrodził ogólnie ciekawy wydźwięk. Naturalna galaretka przełamała tłustość nadzień, nie wyszło ciężko. Niestety jednak całość była taka "namieszana", dużo w niej wszystkiego, a w konsekwencji aż trudno wyłuskać te zasadnicze, tytułowe smaki, nawet podczas próowania wszystkiego osobno. Rabarbar czuć, skyr wyszedł raczej mlecznie-jogurtowo, awokado w zasadzie głównie skojarzeniowo. Tak dużo cytryny podkręcającej kwaśność rabarbaru i skyru aż je przygłuszyło właśnie cytrynowością. Delikatne awokado też się nieco kryło, acz "roślinnie-orzechowy" motyw i tak wyszedł ciekawie. Nie jestem też zupełnie przekonana, czy na pewno mleczna czekolada tu pasowała - chyba nawet obiektywnie ciemna zrobiłaby lepszą robotę. Ogólnie wyszła więc czekolada w sumie smaczna, ale nie specjalnie jednoznaczna i niezbyt w moim stylu. Bez skrajnych emocji, nawet zainteresowana, z przyjemnością zjadłam "mniejszą połowę", trochę więcej niż 1/3 (dokładniej 30g z 76g - tak, tabliczka miała wagę wyższą od zadeklarowanej), ale potem już mnie trochę znudziła - po prostu w czekoladach szukam czegoś innego.
Mamę czekolada zachwyciła: "Ta czekolada była wspaniała. Mleczna, słodka, ale nie przesadnie i cudownie kwaśna, taka soczysta. Sama czekolada na wierzchu słodko-mleczna, ale i gorzka, że dałabym jej tak z 60% kakao, jak nie więcej. Chyba słodycz kremów i kwaśność podkreśliły  tę gorzkość. Najlepsza w niej była właśnie ta galaretka, taka kwaśśśna, owocowa. Taka... ogólnie owocowa, nic konkretnego jak te wszystkie galaretki, tylko że naturalniejsza, ale może jak wiedziałam, że rabarbarowa, to i tak go trochę czułam. Za to tych innych składników nie, nawet próbując trochę osobno. Tej warstwy brązowej na dole nawet nie zauważyłam. Jak dla mnie za dużo tam wszystkiego i taka idealna czekolada to dla mnie mogłaby być z samą tą galaretką, po prostu mleczna z tym nadzieniem mleczno... no, mleczno-skyrowym powiedzmy. Jak jednak oceniać to rzeczywiście, z tytułem niezbyt zgrana, ale naprawdę bardzo smaczna".


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 18,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 509 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, mleko pełne w proszku, koncentrat soku rabarbarowego 5%, skyr (serek śmietankowy chudy) 4%, syrop skrobiowy, awokado 4%, koncentrat soku cytrynowego, mleko, syrop cukru inwertowanego, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat z wiśni, migdały, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), słodka serwatka w proszku, substancja żelująca: pektyna jabłkowa, sproszkowana wanilia, pełny cukier trzcinowy, sól, emulgator: lecytyna sojowa, cynamon, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), płatki róży

czwartek, 11 maja 2023

Zotter PawPaw / Indianerbanane aus Sudtirol mleczna 50 % z kremem z puree owocu PawPaw ("indiańskiego banana") z białą czekoladą, miodem i cytryną i galaretką z PawPaw

Uwielbiam owoce i to jeden z nielicznych przypadków, gdzie słodycz mi nie straszna... Znaczy, no, w granicach normy, bo suszone potrafią mnie zasłodzić, a w sumie bardzo dojrzały banan czy kaki też. Takie zasłodzenie świeżymi owocami jednak czasem jest nawet miłe. Z kolei na myśl o budyniach (zwłaszcza po Valio PROfeel Protein Pudding Banana-Toffee Flavour) aż się krzywię. A jednak budyń tak ogółem, jakiś... jako nuta w np. czekoladzie też może smakować. A teraz... zaskakujący obrót spraw, jak niby to, co piszę się ze sobą wiąże. A za sprawą owocu cherimoya / owocu flaszowca peruwiańskiego / Annona cherimola. Pisałam o nim na instagramie. Podobnie jak tytułowy owoc PawPaw, jest z rodziny owoców "custard apple", oba ponoć są do siebie bardzo, bardzo podobne. Z tym, że PawPaw, nazywany indiańskim bananem, jest ponoć jeszcze bardziej budyniowo-kremowy (cherimoya zaś "gruszkowo-rzężąca"), a w smaku owocowy (podobno jak mieszanka banana, mango i wanilii). Właściwe nazwy Paw Paw to asymina trójklapowa lub urodlin trójłatkowy. Zotter swoją czekoladę nadział... powiedzmy, "egzotyką z południowego Tyrolu", bo i tam wspomniane PawPawy (odmieniać?) rosną (a w stanie dzikim w Ameryce Północnej).


Zotter PawPaw / Indianerbanane aus Südtirol to mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana (34%) kremem z puree owocu PawPaw ("indiańskiego banana") zrobionym na bazie białej czekolady z miodem i cytryną i (22%) galaretką z owocu PawPaw ("indiańskiego banana") oraz cienkimi warstwami mlecznej czekolady (po obu stronach galaretki).

Po otwarciu poczułam zapach głęboko mlecznej czekolady o palono-orzechowym charakterze i wysokiej, palonokarmelowej słodyczy. Miała niemal wiejski - tak naturalny! - wydźwięk. Czuć w niej lekko gorzkawą nutkę kakao oraz sporo wanilii. Po przełamaniu dołączył miód i leciuteńkie echo jakby puddingu czy mleka bananowego. Może też odrobinka słodkich, egzotycznych owoców żółtych? W ogromie słodyczy doszukałam się białej czekolady. W kwestii zapachu nadzienia w zasadzie ukryły się za czekoladą.

Tabliczka zaskoczyła mnie swoją masywnością i konkretem. Przy łamaniu okazała się dość twarda i krucha. Nie trzaskała jednak. Nadzienie-krem był gęsty i właśnie masywnie zbity, galaretkę otaczały grube warstwy czekolady mlecznej, a samej galaretki... poskąpiono. Wydawała się przytłoczona. Miała strukturę lepkiego, zżelowanego i gładkiego dżemu, nie ciągnęła się. Była zbita. Zaskoczył mnie jej kolor - o ile w przekroju wygląda na ciemnobrązową, niemal czarną, tak pod światło okazała się słomkowo żółta.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, gęsto i kremowo, tłusto w pełnomleczny sposób.
Galaretka częściowo po pewnym czasie się ze środka wymykała, ale nie znikała szybko, natomiast nadzienie (rozlokowane po jej dwóch stronach) podłączyło się pod czekoladę mleczną kremowością. Było dość tłuste, gęste i trochę soczyste. Soczystość z czasem odrobinę nakręciła galaretka. Popłynęła trochę, okazując się zbito-zżelowanym i lepkim, jakby nieco scukrzonym od miodu, glutkowatym dżemem. Soczystości nie było dużo, bo także ze środka wydobywała się tłusta, gęsta czekolada mleczna. Galaretka częściowo zniknęła, a po niej na dość długo zostawało jeszcze nadzienie, zdradzające lekką pylistość. Całość kończyła gęsto-lepka czekolada. Zdarzało się, że został śliskawy kawałeczek galaretki, który był jakby... galaretką z gruszki (?).

W smaku czekolada przywitała się ogromem mleka i wysoką słodyczą palonego karmelu. Miała orzechowy, lekko gorzkawy charakter. Wyraźnie czuć w niej kakao. Zbudowała sielsko-wiejski klimat. Mleczność wydawała się "prosto od krowy" i zaraz wzbogaciła się o maślaność.

Oba nadzienia odzywały się prędko i równocześnie, były spójne z czekoladą i spokojne. Galaretka jednak w pewnym momencie wybijała się, a potem pobrzmiewała, podkręcając się nawzajem z kremem. Części środka uzupełniały się.

Krem podłączył się pod czekoladę mleczną nutą, przekierowując ją na śmietankę. Poczułam białą czekoladę, jej przeogromną słodycz i maślaność. Szybko, wraz z miodowym akcentem, zadrapała w gardle. Odnotowałam jednak leciutki kwasek, robiący miejsce soczystości. To dodało czekoladom owocowej mgiełki, przywodzącej na myśl mleko / pudding bananowy o za wysokiej słodyczy.

Galaretka odezwała się lekko soczystym kwaskiem, po czym zaszarżowała wysoką, miodową słodyczą. Utrzymała jednak odrobinkę soczystości. Przypisałabym to nieokreślonym owocom egzotycznym żółtym. Poczułam jakby przecier bananowy i chyba gruszkę (nashi?). Smak był do bólu słodki, że aż mało owocowy. Bardziej jak przesłodzony miodem dżem... egzotyczniejszy, bananowy... Niedookreślony. Był minimalnie kwaskawy, trochę jak jakieś tabletki/cukierki w wariancie "miód&cytryna". Specyficzna cukrowo-galaretkowa sugestia też się znalazła. Prawie kwasek galaretki podkręcał lekki kwaseczek kremu, bo czuć jego echo także, gdy galaretka znikała.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz drapała w gardle, czemu na pewno nie pomogły warstwy czekolady mlecznej z wnętrza. Dodały kolejnej fali mleczno-maślanej oraz nutkę kakao. Nie przełamało to słodyczy, a chyba jeszcze ją podkręciło przez kontrast i znacząco przytłoczyło niestety owocowość. W pewnym momencie do głowy przez to przyszło mi nawet toffi.

Krem konsekwentnie roztaczał śmietankowość i maślaność białej czekolady przesłodzonej wanilią i miodem, ale... po galaretce poszedł nieco bardziej w kierunku za słodkiego owocowego smoothie czy koktajlu. Odnotowałam leciutką nutę cytryny, a potem bardziej egzotyczny splot... Mango? Banan? Gruszka? Bardziej jako jakiś pudding, koktajl... nie owoce same w sobie. Miód i wanilia w zasadzie górowały nad owocami, że w głowie miałam mocno miodowy deser / pudding białoczekoladowy, jedynie z nutką owoców.

Gdy nadzienia prezentowały się, czekolada cały czas była bardzo dobrze wyczuwalna. Mleczno-maślana, a jednak też gorzkawa, nie dała zapomnieć o orzechowo-karmelowym wątku. Pod koniec wydała mi się jeszcze nieco bardziej gorzkawa.

Całość bardzo mnie rozczarowała. Mleczna czekolada zdominowała kompozycję. I choć to dobra mleczna, z wyraźnie wyczuwalnym kakao, to jednak odciągała uwagę od potencjalnie ciekawego nadzienia. Jej warstwy ze środka stłamsiły galaretkę. A ta... była zaskakująco mało owocowa. Co ciekawe, też mało galaretkowa, a bardziej jak miodowy dżem. Krem też zdecydował się na słodycz miodu i wanilii, jego biało czekoladowa baza też wybijała się na przód, przez co niestety owocowość... jakoś nie mogła się wybić. Egzotyczność czuć, ale słabo. Nuty kojarzące się z mango i bananami jedynie przewijały się pod całą przesadzoną słodyczą. Czułam się, jakbym jadła czekoladę z nadzieniem miodowo-białoczekoladowym. Gdyby to była kompozycja powiedzmy "miód & biała czekolada", obiektywnie można by ją bardzo chwalić (tylko że ja takiej bym nie kupiła).
Nie podoba mi się skonstruowanie pod względem formy, ani też bazy, na jakich zrobiono krem i galaretkę. Obstawiam, że tytułowy owoc sam w sobie jest bardzo słodki i pewnie smakowo ciekawy, jednak obudowanie go białą czekoladą i miodem wyszło tak, że w sumie nie wiadomo, ile to on sam wniósł. Pewnie Zotter chciał go podkreślić, podkręcić, ale według mnie tylko przygłuszył. W zasadzie gdybym nie wiedziała, nie powiedziałabym że jest tam jakiś ciekawy owoc, a po prostu owocowa nutka "czegoś". Natłok słodyczy bez sensu, bo nie daje wczuć się w tytułowy składnik. Wyszło to nudno, choć nie tak straszliwie za słodko dzięki (lub przez) mlecznej czekoladzie i lichej soczystości. Dodałam "przez", bo i ona zagłusza potencjalną ciekawostokość.

Po niecałej 1/3 znudziłam się i zasłodziłam (mam bardzo niską tolerancję na słodycz), resztę oddając Mamie. Jej smakowała, ale nie umiała w sumie nic powiedzieć, a jedynie: "słodka, trochę kwasku; przyjemnie tak wyszła". Mało tego! Nie zwróciła nawet uwagi, że w środku była galaretka. Też jednak nie może pojąć, po co Zotter jeszcze tyle tej mlecznej czekolady do środka dodał.


ocena: 6/10
kupiłam: zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 481 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Składniki: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, przecier z indiańskiego banana (pawpaw / asyminy trójklapowej), syrop skrobiowy, odtłuszczone mleko w proszku, mleko, koncentrat soku z cytryny, miód, karmelizowany mleko w proszku, (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), substancja żelująca: pektyna jabłkowa; sproszkowana wanilia, lecytyna sojowa, sól

niedziela, 9 kwietnia 2023

Zotter Sea Buckthorn & Quince / Sanddorn & Quitte ciemna 70 % z marcepanem z rokitnikiem, galaretką z pigwy i kremem pigwowym na bazie mleka, białej czekolady, czekolady karmelowej i nugatu migdałowego

Wybierając kolejną nadziewaną tabliczkę kierowałam się tym, które lepiej zjeść jak najświeższe. Na pewno były to propozycje z galaretkami, bo te Zottera są niezwykle specyficzne: niewiarygodnie naturalne, soczyste i rzadkawe. Z nich świeżość aż powinna bić! Dalej pokierowała już tylko ochota, bo miałam ją na coś mniej słodkiego, a właśnie może soczyśśście kwaśnego? Pamiętam, jak za dzieciaka z przyjaciółką z jej ogródka zdarzało nam się rwać pigwę i wgryzać się w nią, wysysać w momencie gdy większość dzieciaków wolała kwachowate orandżadki na sucho (brr). Z kolei rokitnikowy marcepan był dla mnie tajemnicą, bo smaku tego składnika nie kojarzę - w internecie znalazłam, że jest nazywany "rosyjskim ananasem", ponieważ przypomina ananasa w smaku i jest cierpki.


Zotter Sea Buckthorn & Quince / Sanddorn & Quitte to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana nadziewana marcepanem z rokitnikiem (18%), galaretką z pigwy (22%) i kremem ("ganache") z pigwy na bazie mleka, białej czekolady, czekolady karmelowej i nugatu migdałowego (18%).

Po otwarciu poczułam palony zapach ciemnej czekolady o chlebowo-orzechowym charakterze i kwaskiem w tle, podsyconym owocową nutą. Nachylając się nad spodem wyłapałam nawet pewną mleczność, nad wierzchem zaś - ewidentnie marcepan. Po podziale i przełamaniu rozbrzmiały owoce. Czułam wyraźnie pigwę i cytrynę, ale też coś bardziej cierpkiego. Pomyślałam o ananasie. Całość wydała mi się bardzo słodka w sposób trochę mleczno-białoczekoladowy, a trochę karmelowy.

Przy łamaniu tabliczka wydała mi się zaskakująco masywna. Bardzo gruba warstwa czekolady trzasnęła, a choć wnętrze było miękkawo-plastyczne i wilgotne, także one okazało się zbite, zwarte. Galaretka o niewyobrażalnej soczystości nieco się rwała, ale trzymała środka.
Marcepan był minimalnie wilgotny i zbito-grudkowaty, miękki. Umieszczona po środku galaretka (swoją drogą o pięknym, jasnozłotym kolorze, co widać chyba tylko na jednym zdjęciu, a w rzeczywistości tylko pod światło) nie była typową galaretką, a lepko-rzadkawą, zżelowaną masą z owoców i soku.
Dolny krem cechowała miękka tłustość i mazistość. Był jednak zbity, gęsty (ciekawostka: na stronie Zottera wygląda, że są w nim kawałki owoców; u mnie był gładki).
W ustach czekolada rozpływała się powoli i kremowo, smugami pokrywając podniebienie i powoli ujawniając nadzienia. Rozpływały się w tempie mniej więcej równym, acz najprędzej wyciskała się rzadko-soczysta i bardzo lepka galaretka, gładki i kremowo-tłustawy krem pigwowy znikał najszybciej (ale wcale nie tak szybko), rozpływając się spójnie z czekoladą, a lekko skrzypiące grudki marcepanu zostawały jeszcze na koniec. Trafiłam w nim na kilka kuleczek pomarańczowego koloru twardych tak, że zupełnie nie do pogryzienia i chyba w obu warstwach (trudno stwierdzić, gdy całość się rozpływała, a nie było tego dużo) na dosłownie drobineczki owoców - tak małe, że aż bez smaku (stąd "chyba"). Odrobinka czekolady zamknęła występ.

W smaku czekolada przywitała mnie paloną słodyczą o karmelowym charakterze i również paloną gorzkością. Pomyślałam o kawie i orzechach. Przemyciła też kwasek i cierpkość.

Nie było jednak bardzo kwaśno, bo krem pigwowy rozniósł mleczno-słodką mgiełkę, unoszącą się nad tym, co robiły inne części czekolady.

Prędko odezwała się galaretka. Przecinała wszystko kwaśnością pigwy i cytryny, za którymi tuż-tuż była wysoka słodycz. Okazała się w połowie smakować specyficznie galaretkowo, a w połowie zaskakująco świeżo. Przez moment to pigwowa galaretka dominowała. Początkowo soczystość wydawała się nieskończona, lecz z czasem, też pod wpływem innych części, słodycz okazała się aż drapiąca. Co więcej, zahaczyła o cukierkowość. 

Do słodyczy i kwasku dołożyły się pozostałe nadzienia. Marcepan rozpływał się spokojnie, wpasowując się w orzechowość czekolady, a drugie nadzienie podkręciło słodycz i rozlało mleczność. Oba obudowały pigwową galaretkę migdałami.

Krem pigwowy wprowadziła galaretka, ale nie tylko, bo i migdałowość właśnie od niego odchodziła. Ewidentnie czuć pigwę, ale też cytrynę i mnóstwo słodyczy. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wypuścił z siebie białą czekoladę i nugatowość. Zrobił się pudrowo-słodki, "słodziaśny", mignął mi nawet toffi. Okazał się bardzo słodki i aż wyciszył na pewien czas owoce. Następnie wyważył całą kompozycję mlekiem i maślanością, złagodniał sam i złagodził otoczenie. Wydał mi się przede wszystkim głęboko mleczny, aż zaskakująco. 

Za tym optował także bardzo owocowy marcepan, świetnie dopasowujący się do kremu. W czekoladzie podkreślił orzechową nutę, sam zaś nie był tak czysto i mocno migdałowy. Do pigwy dołączył poprzez bardziej cierpko-owocowy, egzotyczny wątek. Zdecydował się jednak też na delikatne migdały, łączące i wygładzające wszystko. Czuć je wyraźnie, zwłaszcza w drugiej połowie rozpływania się kęsa. Wtedy też płynąca z niego owocowa słodycz i trochę kwasku sprawiły, że wyszedł jak ananasowy marcepan. Owocowa cierpkość mieszała się z nieco drzewną. Bo właśnie drzewa zasugerował splot marcepanowych migdałów i czekolady.

Z czasem migdały przypomniały właśnie i o niej, czekoladzie. Ta również przejawiała subtelną kwaśność, a jej  karmelowa słodycz wydała mi się jeszcze wyższa. Gorzkość na szczęście też. Dodała wszystkiemu trochę powagi.

Gryzione na koniec grudki marcepanu oczywiście jego smak czyniły nadrzędnym.

Mimo to, po zjedzeniu czułam się przesłodzona, zacukrzona w zasadzie. Posmak był białoczekoladowy, acz jednocześnie kwaśno-soczysty, bardzo cytrynowo-egzotyczny, może już nie taki klarowny, ale przyjemny częściowo. Cierpkość owoców mieszała się z cierpko-goryczkowatą czekoladą o palonym charakterze. 

Całość zaskoczyła mnie pozytywnie. Bardzo wyraźnie czuć pigwę zarówno w słodkim, mlecznym kremie, jak i galaretce. Co prawda, poszczególne części były mi za słodkie, ale całościowo za słodko wcale aż tak bardzo nie było, muszę to przyznać. Ogrom mleczności i białej czekolady w pewnym momencie bardzo złagodził kompozycję, ale tytułowych smaków nie zabił. Kwaśność stanęła na wysokości zadania zapewniając soczystość. Wydaje mi się, że także rokitnik nieźle się sprawdził. Marcepan i krem bardzo się zgrały, a ciemna czekolada pasowała doskonale. Z przyjemnością to zjadłam, bo było nie tylko ciekawe i niespotykane, ale też smaczne. I, co najważniejsze, mimo wielu warstw, tabliczka nie wyszła przeładowana. A jednak nie przekonuje mnie dosładzanie w takim stylu (cała ta białoczekoladowość, nugatowosć, toffi) czegoś takiego jak pigwa i rokitnik. Ja bym tę tabliczkę widziała o wiele kwaśniej, soczyściej, a zasładzacza jakiegoś innego, nieowocoego zrobiła (coś toffi-nugatowego?).


ocena: 8/10
kupiłam: zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier trzcinowy surowy, miazga kakaowa, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), pigwa, tłuszcz kakaowy, syrop skrobiowy, pełne mleko w proszku, miód, mleko, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), koncentrat soku z rokitnika, migdały, odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat soku z cytryny, sok z cytryny, słodka serwatka w proszku, cukier trzcinowy pełny, substancja żelująca: pektyna jabłkowa, lecytyna sojowa, sól, sproszkowana wanilia, cynamon, płatki róży, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier)

piątek, 22 lipca 2022

Zotter Tangerine - Matcha - Coconut ciemna 70 % z mandarynkową galaretką, sojowym kremem z zieloną herbatą i nugatem / praliną kokosową z karmelizowanymi płatkami kokosowymi

Drugą czekoladą, do której mi się spieszyło, była dzisiaj opisywana. W zasadzie z nowości nadziewanych tylko trzy mnie tak ruszyły (pierwsza to Date + Cashews), inne były mi obojętne, a i znalazły się takie, które w ogóle ominęłam. Uwielbiam zieloną herbatę, lubię mandarynki i choć nie są moimi ulubionymi owocami, to jednak w słodyczach chyba występują na tyle rzadko, że tu przywitałam je z aprobatą. W dodatku wystąpiły jako galaretka, a te Zottera to w sumie jedyne przeze mnie tolerowane i... może nawet, jak na słodycze (i tak znane mi tylko z nadziewanych tabliczek; nie wiem, czy występują w innej formie - wątpię), lubiane? Tak specyficzne i wyjątkowe, że po prostu fajne. Dawno ich nie jadłam, a swego czasu nawet jakakolwiek dobra (więc pewnie nieistniejąca?) za mną chodziła, więc proszę - oto jest. Kompozycja, gdy chodzi o wnętrze, wydała mi się bardzo, bardzo niecodzienna, ale nie "niecodzienna, dziwna, aa, Zotter już wcale odleciał", ale niecodzienna i potencjalnie smaczna. Czasem właśnie te nietuzinkowe połączenia zachwycają. 


Zotter Tangerine - Matcha - Coconut / Mandarine - Matcha - Kokos to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana 21% mandarynkową galaretką, 17% kremem na bazie białej sojowej czekolady z zieloną herbatą matcha i 17% nugatem / praliną kokosową z karmelizowanymi płatkami kokosowymi oraz cienką warstewką ciemnej czekolady wewnątrz.

Po otwarciu uderzył zapach kokosa. Kiedy zbliżałam się do spodu, dominował zupełnie (co wyjaśniło się po przełamaniu - na stronie Zottera dodali mylące zdjęcie, gdzie to krem herbaciany był na dole). Ogólnie wyraźnie poczułam także gorzkawo-orzechową, mocno paloną czekoladę o nutach dymu i ciemnego chleba, osłodzonych również paloną słodyczą. Doszukałam się też nutki zielonej herbaty, pozostającej jednak w oddali. Karmelowe echo mieszało się za to z delikatniejszym otoczeniem, które określić udało mi się precyzyjniej po przełamaniu, w trakcie degustacji. To splot zbożowo-pudrowy, wyraźnie wzmocniony matchą. A jednak po przełamaniu także to kokos walczył o przewodnictwo, pomagając sobie nutką oleju kokosowego. Podkreśliła go też słodycz karmelu.

W dotyku tabliczka wydała się bardzo masywna. Podczas łamania lekko pykała, trzaskała za sprawą czekolady, acz także nadzienia wpisały się w konkret. Z podziałem jednak większych problemów nie było, nic się nie rozwalało, przesadnie nie kruszyło. Najdelikatniejszą częścią była niecodzienna galaretka, bo nieco się rwała, wyciągała - wydała mi się prawie półpłynna (choć nie wypływała z tabliczki), a jednocześnie aż irytująco klejąco-lepka. Zielony krem wyglądał na lekko gibki, acz bardzo zwarty, natomiast kokosowy zaskoczył suchością i kruchą twardością (mylne wrażenie, napędzone przez kawałki kokosa).

W ustach czekolada rozpływała się raczej powoli, bardzo gęsto i kremowo, gładko. Trochę zalepiała, z wolna odsłaniając nadzienia. Znikała równocześnie z resztą, tylko trochę zostając na sam koniec.
Najszybciej wyciskała się galaretka (acz wcale tak szybko nie znikała), nugat kokosowy rozpuszczał się w umiarkowanym tempie, najoporniejszy zaś wydał mi się krem herbaciany.
Czekolada wszystko trzymała, lepko zalepiając, dodatkowo od środka wszystko trzymała lepka galaretka, że spójność aż mnie zaskoczyła.
Nugat kokosowy znajdujący się na dole okazał się zwarty i konkretny, ale nie suchy. W trakcie jedzenia, choć twardy, nawet względnie plastyczny. Rozpuszczał się lekko proszkowo, trochę wodniście. Nie był ciężki, acz chwilami lekko oleisty (tłustym jednak bym go nie nazwała - średnio tłustym owszem). Jego konsystencję urozmaicały chrupiąco-twardawe, podprażone wiórki i kawałki kokosa. Zostawiałam je na koniec.
Nugat od galaretki oddzielała cieniutka warstewka ciemnej czekolady, która sprawiła, że dół nie nasiąkł, ale też dodała tłustej kremowości wnętrzu tabliczki.
Pod względem konsystencji łącznikiem między czekoladą a nugatem był krem sojowo-herbaciany. Okazał się miękki i gibki, nieco gumowy, ale także konkretny i zwarty. Rozpuszczał się powoli, trochę proszkowo. Mimo to nie był suchy, a nawet lekko tłustawy. Rozpływał się najwolniej i zostawał na koniec wraz z czekoladą.
Galaretka wyciskała się z tego szybko, upuszczała mnóstwo soczystości, dając się poznać jako niezwykle naturalna, przecierowo-żelowa i aż rzadkawa. Gdy nieco się rozeszła, zostawała częściowo jeszcze trochę. Środek czekolady wyszedł dzięki niej soczyście i choć nie tłusto, to obudziła w kremach lekką, osobliwą śliskość.
A jednak na koniec, gdy czekolada zniknęła, zostały w zasadzie już tylko kawałki kokosa, które to pogryzione też prędko zniknęły. Nie memłały się ani trochę; były chrupiące. Nie pożałowano ich. Wówczas osamotnione zostało lekkie poczucie tłustości w ustach i słodkiej lepkości na nich.
Tabliczkę bardzo dobrze wyważono, nie miałam wrażenia śmietnika - warstwy świetnie się uzupełniały. I, co ważne, mimo że chwilami trochę się rozjeżdżały, ogólnie się trzymały.

W smaku czekolada przywitała się smakiem gorzkiego dymu i kawy, na co szybko nałożyła orzechowo-karmelową, łagodzącą nutkę. Czekolada sama w sobie wydała mi się lekko orzechowa i owocowo-cierpkawa. Odlegle zahaczyła o ciemny chleb na zakwasie i... piernik? Wiśniowy piernik, który rozchodził się zwłaszcza od spodu, który częściowo nasiąkł kokosem.

Do głosu błyskawicznie doszły nadzienia, najpierw delikatnie, rozkręcając poszczególne motywy: mandarynki kwaskawą soczystość, kokos "orzechowawość", krem herbaciany cierpkość i mdło-papierowe echo. Warstwy rozpływały się niby jednocześnie, ale jednak w pewnym porządku. Kokosowa wyszła najspójniej z czekoladą.

Najdynamiczniej i najwyraźniej wyłoniła się galaretka. Uderzyła soczystymi, kwaśnymi cytrusami, w których szybko wzrastała słodycz. Ta warstwa była mocno soczysta, naturalna, a także słodka, choć nie cukrowa (mieszanka kwaśności i słodyczy sekundowo aż zahaczyła o gardło, zaraz jednak odpuściła). Wyraźnie czułam splot uroczych mandarynek i charakterniejszych pomarańczy, podkręconych sokiem cytryny i olejkiem pomarańczowych. Za jego sprawą wemknęła się lekka, cierpka goryczka, co podkreśliła gorzkawa warstewka czekolady z wnętrza.

Warstwa czekolady ze środka nie wnosiła za wiele, jak tylko podkreślała gorzkawe nuty i podtrzymywała czekoladowość rozchodzącą się od wierzchu.

Kokosowe nadzienie, podobnie jak w kwestii zapachu, miało wiele do powiedzenia. W zasadzie zaznaczało swoją obecność w pierwszych sekundach, potem jednak już po ustach rozchodziło się spokojnie. Kokos był intensywny, wszechobecny, ale nie zagłuszał reszty. Chwilami przybierał bardziej kokosowo "orzechowawą postać", chwilami zasnuwał się wysoką słodyczą. Ta wydawała się pudrowo-słodziuteńka, a zarazem naturalnie kokosowo słodka. Było w niej coś rześkiego. Soczystego? Idealnie zgrywał się tym z pobrzmiewającą galaretką cytrusową. 
Nadzienie kokosowe z czasem pokazywało swoją słodszą, przesadnie i aż pudrowo (choć wciąż "karmelowawo") stronę - czuć, że posłodzono je cukrem kokosowym. Utwierdziłam się, próbując je osobno. Wówczas w ogóle wydało mi się za słodkie. Na szczęście jednak reszta warstw zatrzymała słodycz tuż przed przesłodzeniem.
Dodatkowo goryczka i cierpkość płynęły także z tego nadzienia. Raz czy dwa wyłapałam nutę oleju kokosowego (chyba, bo trochę rzygowinowatą? soja, herbacianość także mogły go podkreślić.), a także lekką ostrość. Ta dopieściła piernikową mgiełkę. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mieszało się to mocno z kremem herbacianym, a do głosu dochodziły też kawałki kokosa.
Niegryzione kawałki podnosiły słodycz karmelu - raczej słodko-słodkiego, trochę cukrowego.

Jednocześnie do słodyczy i goryczki przeniknęła herbaciana nuta zielonej herbaty i bardziej "wytrawna" (pewnie soi, która jako ona sama długo się ukrywała). Wkradła się poprzez inne elementy, ale umiejętnie zaserwowała nieco algową nutę. Czułam zieloną herbatę matcha, której trzymały się niestety też nutki mączna i oleista, jakby "roślinnego masła" (ale nie margaryny). 
Spróbowany osobno krem herbaciany wydał mi się mdło-słodki; mdławy jak roślinny budyń o niedookreślonym smaku, ale też mocno orzechowy. I niewątpliwie herbata nadała mu charakteru. Złożoność tej wytrawności najlepiej czuć, gdy całość swobodnie się rozpływała. Kokosowy krem zmotywował herbacianą warstwę do działania. Wytrawniejsze echo należało do niej, ale nie tylko. Przy algowym wątku  czułam specyficzną "wegańskość" (jakby "wege masło", coś roślinno-oleistego). Orzechowo-sojowy splot wyłaniał się klarowniej po dłuższym czasie. Wtedy jednak ta nuta była już i dosłodzona, a ja w nadzieniach doszukałam się akcentu czekoladowo-papierowego... I trochę mdło-piernikowego? Jak piernik z lukrem, aż pod nim ukryty? W pewnym momencie słodycz, wzmocniona innymi nutami, aż rozgrzała nieco gardło (a potem odpuściła).

Kokosowa część nie dawała o sobie zapomnieć wiórko-płatkami, a dokładniej podskakującą słodyczą karmelu, emanującą od nich oraz... swoistą roślinnością (kładącą nacisk na wegański wydźwięk). 
Pod koniec kontrastowo do rosnącej słodyczy, wzrosła też gorzkość. Gorzkie nuty nadzień wsparła palono-dymna czekolada. Pokazała więcej dymno-kawowej goryczki i cierpkości, zamykając występ wszystkiego.

Gryzione na koniec kawałki kokosa smakowały... kokosem (inaczej niż wiórki). Niewiarygodnie mlecznym i zaskakująco słodkim w naturalny sposób, z echem "roślinnych orzechów".

Zostałam z posmakiem palonej goryczki kakaowo-dymnej, herbaciano-wytrawniejszej. Czułam jednak też "roślinne słodkie budynie, desery", kokosa i orzechowość, podsycone "cytrusami na słodko", przy czym mandarynki bez problemu się wyróżniły. Było słodko, ale jednocześnie całkiem wytrawnie i aż pikantnie. W gardle czułam ciepło i słodyczy, i ostrzejszych przypraw piernikowych (i oleju kokosowego?). Usta miałam jakby słodko-obklejone.

Warstwy współpracowały, uzupełniały się o swoje goryczki, tworząc coś interesującego. Każda cześć zawarła w sobie swoją "naturalną orzechowość", co też było bardzo niecodzienne. Przełamywały nimi słodycz, która chwilami mnie irytowała (mimo że w zasadzie nie była za mocna; a jednak mi nie grała zwłaszcza przy próbowaniu warstw osobno). Choć w pewnym momencie wszystkiego zebrało się bardzo dużo, kęs po kęsie pokazał, że to spójna kompozycja, w której na wszystko przychodzi odpowiedni czas - za czekoladowo-dymną przewodniczką dochodzą różne kokosy, herbata, orzechowość, słodycz wszelkiego typu. Sojowo-papierowo-wegańskie nuty nie wyszły źle, a chwilami nieco za wysoka słodycz też jakoś tam się w to wpisała, nie dręcząc za bardzo. I tak wyszło względnie wytrawniej. Wytrawniejsza kompozycja świetnie współgrała z matchą, a soczyste mandarynki i pomarańcza nadały temu lekkości, wszelkie kwaski "inne" przywłaszczając sobie. Kwaśne cytrusy, choć intensywne, wzbogaciły wszystko, nie przygłuszając walorów.
Całość dziwnie nawet mi smakowała, ale nie tak, bym miała się zachwycać. To jednorazowe zjedzenie ze smakiem i zaciekawieniem. Niby spójne i konsekwentne, a jednak nie jestem w pełni przekonana, czy tak składniki / elementy do siebie pasowały. Nie gryzły się. Bez przegięć w żadnym kierunku (ja najchętniej zrobiłabym dwie czekolady, np. czarnoherbaciano-mandarynkową i zielonoherbaciano-kokosową).


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, koncentrat mandarynkowy, syrop skrobiowy, wiórki kokosowe, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), proszek sojowy (soja, maltodekstryna, syrop kukurydziany), cukier kokosowy, olej kokosowy, koncentrat soku cytrynowego, zielona herbata w proszku, substancja żelująca: pektyna jabłkowa; sproszkowana wanilia, sól, lecytyna sojowa, olejek pomarańczowy, anyż, cynamon

wtorek, 31 maja 2022

(Ludwig Schokolade) Magnetic Profesorska deserowa pełna bakalii ciemna 43 % z galaretkami pomarańczowymi, fistaszkami i rodzynkami

Dawno, dawno temu pomyślałam sobie, że zjadłabym ciemną czekoladę z orzechami i rodzynkami, najlepiej z okienkiem, ale niekoniecznie. Gdy ta myśl zaświtała mi w głowie, w sklepach niczego takiego nie widziałam. Taka Alpen Gold weszła dopiero, gdy zakupiłam już obiekt dzisiejszej recenzji. A na ten porwałam się z braku laku, bo uznałam, że "od biedy orzechy mogą być jakiekolwiek, oby nie siekane" i... bo nie była Studetską. Tych nie lubię, a do galaretek znów nabrałam większej niechęci, choć czasem umiałam je w czekoladzie stolerować. Swego czasu za Mamą jakieś chodziły i gdy w końcu kupiła sobie Zozole, a durna ja postanowiłam sprawdzić, czy nadal nie lubię galaretek. Wręcz nie cierpię. Stąd ucieszyłam się, że do Profesorskiej (niee, nazwa nijak nie odnosi się do studiów, a więc Studentskich - jak oryginalnie) dodano pomarańczę, nie galaretki. Machnęłam ręką nawet na to, że "pewnie kandyzowana" - a takiej nienawidzę. Gdy jednak na krótko przed otwarciem odkryłam, iż dodano "galaretki pomarańczowe"... ręce mi opadły. Niby składy czytam, a i tak zawsze coś przeoczę czy przeczytam tak, jak bym chciała. Podobnie, jak dopiero w domu uzmysłowiłam sobie, że producentem jest nienawidzony "typek" od Schogetten, czyli Ludwig Schokolade.


Magnetic Profesorska deserowa pełna bakalii to ciemna czekolada o zawartości 43 % kakao z galaretkami pomarańczowymi, orzeszkami arachidowymi i rodzynkami, wyprodukowana przez Ludwig Czekolada / Ludwig Schokolade dla Biedronki.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach surowych, choć jakby już suchych, fistaszków oraz czekoladę jako głównie cukier z echem kakaowo-waniliowego syropu. Była bardzo, bardzo przesłodzona i tylko z nieśmiałą nutką cierpkawego kakao. Pojawiła się soczystość; nasilała się zwłaszcza przy i po podziale. Rodzynki nieco dominowały, ale z czasem także soczysta, słodka pomarańcza się przewinęła. Zahaczała o cukrowo-galaretkowatą, minimalnie cierpkawą.

W dotyku czekolada przedstawiła się jako dość twardy ulepek. Nie trzaskała zbyt głośno, ale jednak. Łamała się w miarę równo, dodatki mocno się jej trzymały; wyciągały się i rwały, zostając w którejś z części. Niektóre orzeszki krucho łamały się wraz z czekoladą. 
W ustach rozpływała się dziwnie, jakby incognito. Zaczynała nieco wodniście, jakby każąc na siebie czekać. I choć nie stawiała oporu, to po prostu znikała bez poczucia choćby najdrobniejszej masywności. Robiła to w średnim tempie. Okazała się mocno pyliście-proszkowa. W polewowy sposób uparcie pokrywała dodatki, dzięki czemu nie "wypadały z niej", a pozostawały w jej uścisku bardzo długo. Nie gryzę czekolad, więc zostawiałam je na koniec, co tutaj się sprawdziło. Mimo najeżenia, tabliczka nie dyktowała, że należy ją gryźć. Raz po raz więc ostrożnie nadgryzałam i podsysałam dodatki "obok czekolady".
Rodzynki okazały się tylko początkowo twardawe i suche, a z czasem przyjemnie nasiąkające. Nie były za duże, ale pod koniec dały się poznać jako miękkie i soczyste. Nie wydawało się, że dodano ich specjalnie dużo. Bardziej przyciągały uwagę galaretki.
Te były drobne i przeciętnej jakości cukrowo-przecierowate. Miękkie, ale w porywach rzężące od cukru. Rozpuszczały się powoli, ale niemal zupełnie, zostawiając przecierowe drobinki pomarańczy.
Fistaszki okazały się chrupiące, przeciętnie twarde i zaskakującej wielkości. Wystąpiły głównie połówki. Na ilość (nie smak) dominowały, pewnie z racji konsystencji.
Dodatków było tak dużo, że dosłownie jeden na drugim siedział.

W smaku sama czekolada okazała się cukrowo słodka, zdecydowanie za mocno. Pojawił się w niej ciężki pseudo waniliowy motyw, a także zespojona na stałe ze słodyczą owocowa nuta - musiała nimi przesiąknąć. Do głowy przyszły mi bardzo słodkie rodzynki i pomarańcza "z czegoś" (piernika? ciastek?).

Czekolada z czasem upuściła tłuszczowy smak maślany, otarła się o pewną polewową mleczność, a cierpkość... jakby sama próbowała ukryć. Odrobinka kakao jedynie zbliżyła się do gorzkawości, serwując wydźwięk marnej polewy cukrowo-kakaowej czy sosu / syropu kakaowego.

Przy dodatkach wzrastał ich smak, w dużej mierze odciągając uwagę od bazy. W zasadzie wszystkie wyszły dość wyraziście, na mniej więcej równym poziomie.

Rodzynki wyczuwalne jako nuta cały czas, w przypadku siebie samych, eksponowały swój słodki, nieco żywiczny smak. Trafiły mi się bardzo, bardzo słodkie (niektóre aż naturalnie scukrzone), mało soczyste, ale bardzo w porządku.  Wyczuwalne nawet nierozgryzane, acz w zasadzie najlepiej wychodziły właśnie pod koniec, kiedy już nieco nasiąkły i tak aby odciągnąć uwagę od cukru. Kwasku w nich niewiele.

Trochę kwasku dodały galaretki, w których jednak... Też to cukier dominował. Dołączały poprzez niego do czekolady, nasilały owocowy motyw. Bił od nich wyraźnie. Choć cukrowe, serwowały pomarańczowy smak. Nie świeżego owocu jednak, a bardziej soku i marmoladowo-skórkowy. W tym był w miarę autentyczny, co podkreślił kwasek. Przewijał się epizodycznie. Był wyraźny, choć bardzo niski. Dodatek ten był soczysty i cukrowy, kojarzył mi się z przesłodzoną marmoladą pomarańczową. Chwilami w jego słodyczy pojawiało się coś denerwującego. Gdy galaretki wystąpiły w otoczeniu drobniejszej rodzynki - zabijały ją. Gdy proporcje lepiej się rozłożyły, galaretki i rodzynki nieźle się mieszały w słodko-soczysty splot. Podkręciły cierpkawość bazy.

Fistaszki pobrzmiewały, ale jakoś bez polotu. Były to przeciętne, surowe i dość suche orzeszki. Smakowały sobą i tyle. Stanowiły neutralizator słodyczy. W zestawieniu z owocowymi dodatkami, przegrywały. Choć gdy akurat trafiły na np. jedną rodzynkę, nieźle się z nią łączyły.

Po zjedzeniu został posmak cukru od przesłodzonej, średniej czekolady oraz soczystawo-cukrowy jak marmolady i soku pomarańczowego. Czułam też fistaszki i rodzynki. Było to średnio zgrane - trochę taki "śmietnik w ustach". W dodatku miałam wrażenia aż obklejenia ust cukrem - pewnie przez galaretki. Mimo całościowego przesłodzenia, po pasku słodycz w gardle nie drapała.

Niezłe dodatki, będące, czym miały być w przeciętnej czekoladzie, która nie odegrała roli większej, niż "spoiwa". Dodatków dodano bardzo dużo, ale całość okazała się zaskakująco spójna. Mam żal o to, że do tak słodkiej bazy, dodano tak słodkie rodzynki, aż w tym wszystkim niknące i że aż tak zacukrzyli galaretki. Te naprawdę miały potencjał... Zaskoczyły mnie pozytywnie, bo jak na galaretki wyszły bardzo przystępnie. Gdyby też dali chociaż te 50 % kakao, mogłaby to być naprawdę realnie bardzo smaczna czekolada.

Galaretki były o wiele smaczniejsze i nawet naturalne niż w Studentskich, a i sama czekolada nie była zła jak Studentskie (choć nigdy nie jadłam żadnej ciemnej Studentskiej, a najbardziej zbliżoną do Profesorskiej będzie chyba klasyczna Studentska mleczna z orzechami arachidowymi, rodzynkami i galaretkami), a po prostu przesłodzona i kiepskawa, więc alternatywa to niezła, dla osób lubiących właśnie takie tablice. Dla mnie na pewno coś to nie jest, ale nie wywołało żadnych skrajnych emocji. Cukrowe, ale ogólnie na swojej niskiej półce na pewno wyróżniające się. Ja po pasku dałam sobie spokój i oddałam rodzicom. Mama spróbowała kostkę i więcej nie chciała, bo "ciemna, a (jej) czekolady już w ogóle przeszły", więc dostał ojciec. Powiedział: "smaczna, bo fistaszki i rodzynki bardzo dobre, a je lubię, a pomarańczy nie czułem".


ocena: 6/10
kupiłam: Biedronka
cena: 3,99 zł (za 180 g; promocja)
kaloryczność: 481 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, orzeszki arachidowe 12%, rodzynki 12%, galaretki pomarańczowe 12% (cukier, sok pomarańczowy 2,8%, syrop fruktozowy, przecier jabłkowy, mąka ryżowa, kawałki pomarańczy 0,2%, substancja żelująca: pektyny; tłuszcz kakaowy, kwas cytrynowy, błonnik cytrusowy, regulator kwasowości: cytrynian tripotasu; naturalny aromat pomarańczowy), tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, polirycyno-oleinian poliglicerolu, ekstrakt z wanilii

środa, 5 sierpnia 2020

Lindt Excellence Granatapfel Feinherb / Dark ciemna 48 % z granatem / galaretkami owocowymi

Uwielbiam smak granatów, ale to owoce, których prawie nie jem. Obieranie i dobieranie się do części jadalnej dosłownie mnie zabija, a te pestki... Grr. Po prostu nie umiem ich jeść. Lata temu Mama mi granaty rozbierała (rozbrajała, hue hue), a ja jadłam je potem tak, że nabierałam kulki łyżeczką, rozgryzałam, wysyłałam sok i plułam pestkami. Niezbyt komfortowe, prawda? No właśnie. Ale ten smak słodkiego, dojrzałego... Mniam! Stąd zdarzyło mi się z deperacji nawet jakieś żelki o ich smaku spróbować (i utwierdziłam się w przekonaniu, że nie cierpię takich słodyczy) oraz Redd'sa granat-malina, który okazał się dla mnie jednym z nielicznych słodkich, smakowych piw do wypicia. Czekolady z granatem? To prawdziwy biały kruk, ale właśnie - wisiała groza obecności pestek. Zdecydowanie wolałabym więc jakiś żel czy coś (nadzienie), a nie tabliczkę z serii Excellence, ale z braku alternatywy, jako coś, co po prostu dobrałam do większego zamówienia (by przesyłka się bardziej opłacała), miałam nadzieję, że będzie ok. Porządnie w skład wczytałam się właściwie w dniu otwarcia.

Lindt Excellence Granatapfel Feinherb / Dark to ciemna czekolada o zawartości 48 % kakao z owocowymi kawałkami (galaretkami / żelkami) o smaku granatu.

Rozrywając sreberko poczułam intensywną woń cukrowej słodyczy i palono-kawowej czekolady, co przełożyło się na skojarzenie z likierem. Likierem dość soczystym i goryczkowatym, bo wyraźnie zaznaczyły się też owoce... Jednak jako nuta galaretek owocowych. Likierowe galaretki w czekoladzie?

Już w dotyku tabliczka odznaczała się tłustością i pewną miękkawością.
Przy łamaniu raczej pykała ujawniając bladoróżowo-beżowe, twardawo-gumiaste cząstki. Nie rwały się, ale w całości "wyciągały" pozostając w jednej lub drugiej części.
W ustach czekolada rozpływała się w gęsty i zalepiający sposób, w tempie umiarkowanym. Była tłusta i miękka. Z wolna odsłaniała ogromną ilość dodatków. Dodano ich mnóstwo.
Ucieszyłam się, że to nie owoce, ponieważ nie zawierały pestek. To jednak nawet nie kawałki owocowe, a właściwie po prostu twardo-żelkowe galaretki. Z czasem trochę miękły, sprawiały wrażenie lekko przecierowych i jakby "podsuszonych mąką". Lepiły się, ale nie nie irytowały tym, bo zaraz rozpływały się, przy czym jeszcze bardziej czuć owocową strukturę. Wyszły przyjemnie naturalnie i soczyście.

W smaku czekolada, podobnie jak w zapachu, od początku okazała się zdecydowanie za cukrowa, ale jednocześnie mocno cierpko-kakaowa. W tej kwestii serwowała silną paloność, nasuwającą na myśl przede wszystkim kawę i (trochę mniej) likier - czy to jakiś kakaowy dodany do kawy, czy likier kawowy. Mimo silnej słodyczy miała pewien charakterek.

Bardzo szybko zabarwił go słodko-owocowy motyw, trochę soczysty i robiący aluzję do odległej kwaskawości. Nie był jednoznaczny, ale na pewno galaretkowaty. Gdybym miała obstawiać... najpierw obstawiłabym jabłka, cytrusy i jakieś czerwone. Dopiero, gdy dodatki zaczęły wydobywać się spod czekolady, jeszcze mocniej poczułam jabłka, ale też wyraźnie słodki granat.

Po pojawieniu się wyraźniejszych owoców, sama słodka baza złagodniała. Na znaczeniu wzrósł maślany smak.

Ssąc, ciumkając i gryząc galaretki odkryłam, że były zaskakująco mało słodkie, a kwaskawe i... raczej pod przewodnictwem jabłek, wieloowocowe. W pewnym momencie soczystość wyraźnie podkreśliła cytryna, choć i granat się w tym przewijał. Miały specyficznie słodko-goryczkowaty akcent galaretko-żelek. Nie wyszły jednak przed czekoladę. Dało to efekt naturalnych, bardzo owocowych galaretek w czekoladzie.

Po zjedzeniu pozostał posmak cukrowo-cierpkawej, kawowo-likierowo-palonej czekolady i galaretek: trochę żelkowatych, kwaskawo-wieloowocowych, słodkich i rzeczywiście smakujących granatem.

Całość wyszła pozytywnie. Za słodko, ale nie tak straszliwie, bo owocowo-galaretkowata nuta to przełamała. Dodatek wyszedł tak sobie, bo taki, ot, nieokreślony - mało granata w granacie, a sporo jabłka z cytrynową nutą, ale w zasadzie nie jest to ogromny minus. Jabłka też przyjemnie wyszły, tym bardziej, że miały posmak granatu, ale... no to jednak nie 100 % (swoją drogą, zamawiając spojrzałam - 5% przy granacie zobaczyłam, ucieszyłam się, a tu 5 % cząstek, haha). Z drugiej strony podoba mi się obejście dodania pestek. Tak w odbiorze tabliczka zasłużyła na 7 - tyle by dostała, gdyby nie nazwa (zobowiązuje!).
Skład... cóż, z jednej strony skąpstwo jak nic - toż tego granatu prawie tam nie ma, z drugiej, przynajmniej nie cukry / syropy.
Zjadłabym Creation z żelem z soku z granatu.


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 7 zł
kaloryczność: 511 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, cząstki granatowe 10% (koncentrat jabłkowy, koncentrat soku z granatu 5%, mąka ryżowa, naturalne aromaty, pektyny, olej palmowy, koncentrat soku cytrynowego), tłuszcz kakaowy, masło klarowane, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, aromat: wanilina

środa, 19 lutego 2020

Orion Studentska Zlata Edice biała z makiem, śliwkami, galaretką o smaku czarnej porzeczki i fistaszkami

Po przeczytaniu w książce "Pod prąd", że Biedroń woli białą czekoladę niż ciemną, aż mi się smutno zrobiło (często tak mam, że jak kogoś bardzo lubię i okazuje się, że w jakiejś kwestii mam zupełnie inne zdanie, to mi przykro), ale... przypomniałam sobie, że jedną jeszcze mam. Pomyślałam więc, że uporam się z nią jak najprędzej, by mieć spokój. A może akurat mi posmakuje? Połączenie maku i śliwek od razu kojarzyło mi się bowiem z masą makową, a to jeden z nielicznych tworów, w których przesłodzenie mi nie takie straszne. A gdy jeszcze dołożyć do tego czarną porzeczkę, a więc jeden z moich ulubionych owoców... Starałam się studzić emocje. Wolałam być miło zaskoczona, niż znowu się rozczarować (przypomniała mi się Freihofer Gourmet Blaubeer-Cassis ).

Orion Studentska Zlata Edice Bila Cokolada Svestky Arasidy Mak Z Żele S Chuti Cerneho Rybizu to biała czekolada z makiem (6%), orzeszkami arachidowymi (11%), kawałkami śliwek (9%) i galaretką o smaku czarnej porzeczki (11%).

Po otwarciu poczułam intensywną woń maku w maślano-mlecznej, bardzo słodkiej toni z podejrzanie słodką nutą czarnych porzeczek i wyrazistych fistaszków.

Tabliczka była tłusto-proszkowa już w dotyku, acz konkretna z racji grubości. Nie wydała mi się krucha. Galaretki odebrałam jako twardawe, śliwki również. Żadne z nich nie ciągnęły się.
Wszystkie jednak były należycie wtopione w tabliczkę.
W ustach rozpływała się łatwo i szybko. Cechowała ją tłustość i proszkowość, a mimo to wydała mi się wodnista. Z racji tego, jak ją wypełniono dodatkami, przypominała zwykły zlepek bezsensownej mieszanki różności. Orzeszków i galaretek dodano bardzo dużo, śliwek zaś poskąpiono, a ich kawałki były malutkie.
Mak wyszedł wyśmienicie. Akurat jego ilość uważam za idealną, bo dodano go sporo, ale bez przesady. Chrupał i strzelał, niczym pesteczki fig. Świetnie pasowały do tego śliwki, które jednak mogłyby być lepsze. Postawiono na twarde, wewnątrz nieco wilgotniejsze, ale nie specjalnie soczyste.
W pierwszej chwili twardawe z wierzchu były też galaretki, ale w ich przypadku szybko się to zmieniało. Okazały się soczyste, chętnie rozchodzące się na grudki, jakby były z przecieru i cukru, przy czym całkiem prędko się rozpuszczały. Odebrałam je jako dość jędrne. Trochę lepiły się do zębów, ale nie wyjątkowo irytująco.
Twardawe orzeszki chrupały dzięki solidnemu podprażeniu. Im też nie mam nic do zarzucenia.

Czekolada w smaku wydała mi się głównie cukrowo-maślana, że aż mało wyrazista. Słodka, trochę tylko białoczekoladowa, ale za to.... nasiąknięta makiem.

Duszny, goryczkowato-słodkawy posmak maku czuć od chwili wgryzienia się w kawałek. Potem jego goryczka, lekko prażony element nieco rosły, łącząc się z równie duszno-prażonymi fistaszkami, których akcent się zaznaczył.

Nie musiałam rozgryzać dodatków, by czuć ich smak, jednak owoce w pełni odzywały się dopiero, gdy trafiałam na nie językiem i je gryzłam, wysysając. Tak to wszystko było ciągle tłamszone cukrem.

W zasadzie nie tyle tłamszone... Galaretki bowiem same dodawały przede wszystkim słodycz. Smakowały głównie landrynkowo-cukierkowo. W pierwszej chwili niezbyt jednoznaczne, raczej jak cukierki o smaku owoców leśnych, potem coraz kwaśniejsze... lekko wręcz cytrusowe i... tak, czarno-porzeczkowe. Była to jednak porzeczka w czysto landrynkowym, sztucznym wydaniu.

Śliwki przy tym wyszły mdło, z cukierkowymi galaretkami nie miały szans. Dopiero pod koniec, gdy je podsysałam, podgryzałam i znów podsysałam, upuszczały swój specyficzny smak muląco słodkich, suszonych kalifornijskich. W pewnym momencie, gdy reszta elementów bardziej się już porozpuszczała i pozostawiła scenę śliwkom, ich wnętrze wydało się leciutko kwaskowate.

Fistaszki zaś swoim wyrazistym, czysto-naturalnym smakiem przecinały wszystko, dominując, gdy się z nimi rozprawiałam. Mieszały się z niewyobrażalną ilością cukru i maślanością, przez co końcówka wyszła w pewien sposób ciężko. Porzeczkowe galaretki wyszły przy nich ok, śliwki o dziwo też, za to mak był wypierany przez arachidowość.

W całej tej ciężkości, a także pudrowości i przy posmaku śliwek kalifornijskich jakoś zwróciłam uwagę na to, jak cukier mieszał się z mlekiem w proszku... potem to jednak rozchodziło się, bo moja uwaga była rozpraszana przez mnogość różnych smaków. Cukierkowe czarne porzeczki i cukierkowa kwaśność niemal cytrynowa... tu coś naturalniejszego, tu orzech... Mak rozgryzany na koniec przez cukier też już nie był taki wyrazisty, ale jakoś go czuć.
A wszystko cały czas w cukrze, który pod koniec niemiłosiernie drapał w gardle. Odwracał uwagę od tego, co właściwie ciamkałam.

Po wszystkim pozostało przecukrzenie i cukierkowy posmak porzeczkowych landrynek, kwaśnych galaretek i po prostu sztucznie słodki (że aż mdląco-wykręcający). Wszystko było tu wtoczone w kiepską, "bazową" białą czekoladę i z orzechowawymi wątkami... powiedziałabym, że jak z masy makowej (bo i mak, i orzechy, ale i odrobinka śliwek), z tym że to trochę nadużycie (bardziej życzeniowe skojarzenie).

Obiektywnie nie było źle, tytułowe smaki czuć... Tylko nie mogłam pozbyć się wrażenia, że zrobili z tego mały śmietnik (miałam to samo przy wersji morelowo-malinowej). Śliwki powinny odegrać większą rolę, a orzeszki w tej kompozycji po prostu nudziły. Osobiście nie widzę sensu jedzenia czegoś takiego, więc prawie cała powędrowała do Mamy. Ją zachwyciła, wyjątkowo do gustu przypadła jej kwaśność żelek, acz też narzekała, że śliwek prawie brak. Uznała jednak, że sama czekolada była bardzo dobra, bo "bez tego dziwnego posmaku, co białe zazwyczaj mają" (przypominam, że Mama jada plebejskie słodycze - nie bardzo wiem, do czego się odnosi).


ocena: 5/10
kupiłam: Aldi
cena: 9,99 zł (za 170 g)
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, 11% galaretki (cukier, syrop glukozowy, woda, koncentrat soku jabłkowego, substancja żelująca: pektyny; kwas: kwas cytrynowy; koncentrat soku z czarnych porzeczek 0,8%, regulator kwasowości: cytrynian sodu, naturalny aromat, koncentraty roślinne: marchew, hibiskus; syrop cukru inwertowanego), orzeszki ziemne, kawałki śliwek (śliwki 76,5%, cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, aromat), mak, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy