niedziela, 31 października 2021

Deseo Czekoladowa Czaszka Mała ciemna 60 % z Togo z orzechem włoskim

Uwielbiam mroczne klimaty; czuję się w nich najbardziej komfortowo. Czaszki i upiorności kocham. Otoczkę Halloween zaś lubię, nawet tę już nieco kiczowatą, ale jeszcze ze smakiem. Przegięcia nie lubię, ale jak we wszystkim. Trochę żałuję, że obecnie jakoś w okolicach Halloween brak mi "tego czegoś". Niby coś się pojawia, ale nie ma klimatu. A jednak, gdy zobaczyłam na stronie producenta, z którym zaczęłam małą współpracę ofertę halloweenową, zaświeciły mi się oczy niczym wampirowi na widok krwi. Ogółem figurki czekoladowe to nie mój typ, a jednak na widok tych szczęka mi opadła (dobrze, że nie odpadła). Te uznałam za przepiękne. Stąd czym prędzej zadzwoniłam, by w odpowiednim czasie także je otrzymać. Uznałam, że po prostu muszę tak uczcić Halloween / Samhain. Stąd pierwszeństwo w publikacji, a posty o tabliczkach i paście orzechowej nieprędko. A też, tknęło mnie, że niewiele czystych czekolad z Togo jadłam.

Deseo Czekoladowa Czaszka Mała to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao z Togo z orzechem włoskim (a dokładniej "ręcznie robiona figurka czaszki z mózgiem z orzecha"); produkt sezonowy dostępny od 22.10 do 01.11 w cukierni Deseo.
Czaszka waży 44g, z czego 40g to czekolada.

Czaszka pachniała średnio intensywnie, ale wyraźnie orzechowo-ziemiście. Gorzkawość palonego kakao podkreślił orzech włoski. Do tego dołączył soczysty wątek w tle. Powiedziałabym, że mieszanka wina i ciemnych owoców leśnych. Wszystko miało dosadny, dość poważny klimat, a choć słodycz była wyraźna, to wydźwięk miała stonowany.

Raczej matowa figurka w rękach wydała mi się masywna. Ogólnie zrobiona dobrze, trzymała się nieźle. Tylko "nieźle", bo orzech łatwo odpadał - o wiele lepiej by było, żeby zatopili go bardziej w czekoladę (by się trzymał), dając cały, a nie połówkę. Przełamanie w zasadzie graniczyło z cudem. Ja ją trochę podzieliłam dużym nożem - wówczas rozchodziła się na polewowe płaty. Gdy kawałek odgryzałam, wtedy twardość nie odpuszczała. Zdrowo przy tym chrupała. Odebrałam ją jako zbitą, potencjalnie kremową. Zęby czasem po kawałku ześlizgnęły się, jakby była tłustą polewą o twardości kamienia, czasem odgryzanie fragmentu szło łatwiej.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo, w tempie umiarkowanym. Kremowość potwierdziła się; zwartość także. Nie była jednak bardzo gęsta, acz na pewno bardzo tłusta. Troszeczkę mięknąco polewowa, chwilami śliskawo-gładka jak masło. Orzech włoski łatwo się oddzielał, ale wpasował się w tak rozpływającą się masę. Było to w miarę spójne, bo czekolada zniknęła dość rzadko, trochę go powlekając, a w końcu zupełnie zostawiając. Okazał się cudnej jakości. Lekko chrupiący, świeży. Podprażony raczej minimalnie. Gdy go gryzłam, wydał mi się soczyście-tłusty, kremowy. 
Całość okazała się całkiem przyjemna, ale bez ochów i achów. Mnie ta polewowa tłustość i dość szybkie znikanie (jak na ciemną czekoladę) nie pasowały, ale siląc się na obiektywizm, nie były negatywne.

W smaku czekolada przywitała się wysoką, aż cukrową słodyczą. Na szczęście zaraz przybrała postać bardziej sosu / syropu kakaowego. Nawet likieru? Z nutką procentów? Zaznaczyła swoją obecność w gardle, kojarząc się z jasnym miodem.

Mignęła soczystość, odrobinka owoców leśnych. Pomyślałam o miodzie pitnym, ewentualnie miodowo słodkim czerwonym winie. Do owoców leśnych dołączyły bardzo, aż gnilnie słodkie jeżyny... Miękkie, soczyste. Owoce może nie były bardzo istotną nutą, ale zapewniły słodką, esencjonalną soczystość. Trochę jak miodowy, przesłodzony dżem z nich? Cierpkość mieszała się ze słodyczą, ale już i gorzkawość do nich dołączyła.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkawość okazała się całkiem satysfakcjonująca. Rozbrzmiały w niej orzechy - niejednoznaczne, różne, ale m.in. włoskie. Do tego soczystość zadbała o lekko ziemisty wątek. Stopień palenia nie wydał mi się szczególnie mocny. Orzechowość zaczęła mieszać się z maślanością, a całość łagodnieć. Także maślaność trochę pod orzechy podeszła. Kiedy brałam do ust kawałek czekolady z kawałkiem orzecha, umacniała się goryczka orzechów - orzech włoski (nawet jako mały kawałek) przebijał się nawet nierozgryzany. Pomyślałam o jakimś bardziej orzechowym marcepanie. Ta myśl przychodziła także w kęsach samej czekolady po kęsach z orzechem.

zdjęcie producenta
Słodycz jednak i tak rosła. Z racji palono-gorzkawego tła kojarzyła się trochę z cierpkawym miodem, może miodem leśnym, ale drapanie w gardle i tak irytowało. Owoce z czasem zatonęły. To było trochę jak maślana bułeczka z miodem, wsiąkającym w nią i ściekającym z niej. 
Czekolada sama w sobie, choć bardzo słodka, wciąż była nieco ziemiście-drzewna, orzechowa, palona i cierpkawo-soczysta.

Orzechem zajmowałam się na koniec. Zrobiłam tak, że jak mi odskoczył, to go połamałam i potem kilka umieszczałam w ustach po kawałku orzecha i czekolady.
Potwierdziła się jego zacność. Wydawał się taki młodziutki, tylko co zerwany! Był soczyście świeży, naturalnie słodkawy i w zasadzie niegorzki, a jedynie robiący aluzję do takiej "poważniejszej" nutki. Świetnie zgrała się z cierpkawą czekoladą oraz przełamała słodycz. To idealne zwieńczenie (i najlepsza część figurki).

Po zjedzeniu został posmak orzecha włoskiego i zbyt cukrowej, słodkiej czekolady o stonowanej gorzkawości. Wydała mi się bazowo maślana, wciąż nieco soczysta i sama w sobie orzechowa, ale po cudownym orzechu jej słodycz bardziej dawała się we znaki.

mały spoiler tego,
co na blogu za jakiś czas
Całość w smaku była przyjemna, wykonanie uważam za niezłe, a wygląd genialny. W miarę zgrane, przystępne, ale niezbyt funkcjonalne. Gorzkawo-słodko, za słodko, ale też nie zasładzająco do przesady, z zacnym orzechem (marzą mi się takie orzechy do zjedzenia osobno - dawno na tak wspaniałe nie trafiłam). To propozycja godna świetnej okazji jaką jest Halloween. A czy swojej ceny? Pewnie tak, acz nie jest to jakościowo naj-naj czekolada do degustacji (mimo że bean to bar), ale wiadomo. Wśród czekoladowych figurek chyba nie widziałam tak pięknych, jak te czaszki Deseo.

Jak pomyślę o Zotterze Labooko Togo 65 %, to orzechowo-maślano-marcepanowy splot i ciemne owoce leśne w zasadzie też i w nim się pojawiły, jednak Zotter był o wiele mniej słodki, a bardziej owocowy.


ocena: 8/10
kupiłam: deseopatisserie.com (dostałam)
cena: 18 zł (za sztukę, czyli 44 g; ja dostałam)
kaloryczność: 255 kcal / sztuka 44g (kaloryczność samej czekolady to 561 kcal / 100g)
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyna sojowa), orzech włoski

sobota, 30 października 2021

Meybol Cacao Criollo Origin Junin Peru 75 % ciemna

Przeważnie mam jakiś powód, by danego dnia po konkretną tabliczkę sięgnąć. Czy to układam sobie serie, planuję dzień, mam ochotę na jakiś region / markę / konkretną czekoladę, a to data najkrótsza z posiadanych, a to coś tam... Tym razem jednak naprawdę pojęcia nie mam, dlaczego wybrałam akurat tę. Czułam jednak, że tego dnia to musi być ta. Dziwne trochę, że za każdym razem gdy wracałam do tego myślami, aż się chwilę zatrzymywałam. Taka bezprzyczynowość właściwie u mnie nie występuje. Hm... Może to była podświadoma ochota? Zazwyczaj, gdy mam na konkretną czekoladę ochotę, to to wiem, a tu? Dziiiwne.

Meybol Cacao Criollo Origin Junin Peru 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao criollo z Peru, z regionu Junin.

Po otwarciu poczułam słodki zapach dojrzałego banana otulonego wonnymi, słodkawymi kwiatami. Soczystość podkręciła w nim limonka i inne cytrusy, które... podyktowały też soczystość, wilgotność łagodnemu nabiałowi, tworzącemu tło. W pierwszej chwili pomyślałam o delikatnym kefirze, za chwile i w trakcie degustacji jednak o serniku. I to nie byle jakim, a bananowo-jagodowym. Po pierwszym wrażeniu jakoś już potem nie zwracałam uwagi na cytrusy (zniknęły?), wyłapałam za to... orzechowy spód? Także mieszający się z łagodnością, ale jednocześnie dopowiadający nieco ziemisty akcent.

Sprawiająca wrażenie tłustej w dotyku, przy łamaniu pochwaliła się twardością. Głośne trzaski świadczące o masywnej pełni i konkrecie umilały łamanie jej.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, ochoczo miękła. Była rzeczywiście bardzo gęsto-masywna, sycąca i znacząco tłusta. To jednak nie przeszkadzało, bo nie brakowało jej soczystości. Kojarzyła się przez to z lodami na pełnej śmietance owocowymi albo z sosem / syropem owocowym. Miała więc w sobie coś nieco rzadszego, ale i kremowość. Na koniec za to lekko wysuszała i ściągała.

W smaku jako pierwsza uderzyła słodycz jasnego miodu i kwiatów, po czym pomknęła kwiatowość. Z jednej strony prawie na pierwszym planie utrzymywała słodycz, ale z drugiej...

Rozniosła po ustach gorzkość świeżych płatków kwiatków. Pomyślałam o wilgotno-mięciutkich płatkach róż. Ich goryczka zawarła w sobie pewną roślinność, do której po chwili dołączyła ziemia, wplatając odrobinkę kwasku (zapowiadając go).

Gorzkość rosła w szlachetnym kierunku. Zasugerowała trochę orzechów (włoskich?) i zapowiedziała nimi złagodzenie, sama zaś przybrała postać kawy. Kawa czarna, zaparzona na dobrych ziarnach, w drogiej kawiarni rozwijała i pogłębiała szlachetnie, czyste ziemiste nuty. 

Ziemistość tyłami podprowadziła lekką cierpkość.

W tym czasie słodycz nie pozostawała bierna. Miodowo-kwiatowy splot zmieniał się, rosnąc w soczystszym kierunku. W pewnym momencie zrobił się bardziej miodowo-bananowy, aż wreszcie głównie bananowy jak tenże mięciutki owoc. 

Oto w połowie rozpływania się kęsa nadeszło zapowiedziane orzechowe złagodzenie. Gorzkawe orzechy wysuszone, nie pierwszej świeżości laskowe, może laskowe upieczone... Zmieniły się we włoskie. Orzechy włoskie podchwyciły goryczkę i cierpkość ziemi, kontynuując ją, po czym orzechy laskowe trafiwszy na słodycz, jakby... odświeżyły się. Zrobiły się świeżutkie i delikatne, wydobyły skądś kokosa. Pomyślałam o miąższu świeżo wykrojonym z kokosa i upieczonym (to abstrakcyjne wyobrażenie). Trochę... z karmelową nutą? W kokosowej bieli poczułam... śmietankę.

I wszystko przeszył kwasek. Należał do nabiału, a więc kefiru, który podkręcił śmietankę. Pomógł mu kwasek owoców, wyskakujący nagle z soczystej części. Kwaskawe, drobne jagody i cytrusy (głównie limonka) złapały banana, całe to złagodzenie i zrobiły z nich kwaskawy, wilgotny sernik. Cytrusy nieziemsko nakręciły soczystość, po czym usunęły się, znikając prawie zupełnie. 
Bananowo-jagodowy sernik spoczął na pieczonym, orzechowo-kokosowym spodzie, który to znów uwypuklił gorzkawość, a jednocześnie kontynuował pieczono-karmelowy wątek. Być może przyozdobiono go jadalnymi kwiatami, choćby płatkami róż, także goryczkę podkreślającymi.

Gorzkawość związana z cierpkością jeszcze ten jagodowy kwasek wspominała, przez co pomyślałam o bardzo ciemnym, wytrawnym winie czerwonym. Jakby to ono przejęło nutę jagód. Świeżych płatków kwiatów również. Pojawiła się prawie nieuchwytna odrobinka owoców czerwonych (raz czy drugi pomyślałam o goji).Wyłapałam cierpkie, fioletowo-czarne winogrona, ale i one z czasem weszły w nieco ziemistą... kawę? Na końcówce na wierzch znów wypłynęła kawa. Kawa o charakterze czerwonego wina? Z jego lekką pikanterią? Jakby to było wino o ziemistych nutach? 

Po zjedzeniu został posmak cierpko-kwiatowy, trochę jak po wytrawnym winie o takowych, także soczystych nutach ciemnych owoców. Czułam lekką suchawość w ustach. Jednocześnie było dość słodko. Banan... banan, którego tak mocno czułam niby też się z cierpkością wiązał, ale i słodycz była silna. Wszystko to jednak utemperowała, ugłaskała i wyważyła smakowita czarna kawa.

Całość była nie tylko przepyszna, ale kompleksowa i interesująca. To, jak goryczka zamknęła wszystkie smaki w ramkę, jak rozpoczęła, pozwoliła na różne debiuty i zamknęła, a potem to, jak pewne nuty wyszły (np. nie ziemia, ale kawa o nucie ziemi, nie jagody a wino / sernik z nutą jagód) to istna czekoladowa "Incepcja". Konsystencja mogłaby być mniej tłusto-rzadkawa, a bardziej kremowa, ale da się jej to wybaczyć.
Banany i miód, gorzkość kawy, ziemi oraz cierpkość kwiatów i wina, łagodzone orzechami, kokosem i sernikiem, a jednak z chwilową kwaśnością cytrusów i nabiału, to po prostu magia. 

Bardzo podobna do Amazonas Peru 75 %, jakby... trochę odwrócona. Amazonas to jagody i inne ciemne w miodzie z dodatkiem bananów, podkreślenie cytrusami i tonowanie nabiałem oraz orzechowo-drzewna gorzkość, niemal pikantność, zaś dzisiaj opisywana to banany z miodem i dodatkiem jagód, też podkreślona cytrusami i łagodzona nabiałem, ale gorzka już orzechowo-kawowo. Bardziej niż pikantna, to cierpka jako owoce i wino.


ocena: 10/10
cena: 27 zł (za 70g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 29 października 2021

Stuhmer Csokolade Bodzas kremmel toltott ciemna 53 % z nadzieniem z czarnego bzu

Nadziewane czekolady nigdy nie były moim numerem jeden, ale w ich przypadku zawsze wychodziłam z założenia, że dobrą z chęcią zjem. Węgierskie Stuhmer kiedyś mnie trochę zaciekawiły, ale że były do kupienia jedynie przez internet, darowałam je sobie. Akurat nadziewanych nie lubię zamawiać, bo boję się, co przyjdzie. Gdy jednak pojawiły się w Aldim jako pojedynczy rzut... sama nie wiem, czy miałam na nie wielką ochotę (jakoś niespecjalnie chyba?), ale zakochałam się w opakowaniach, więc uznałam, że może prędzej czy później mnie na nie najdzie, więc warto kupić. I o ile w przypadku konkretnie Stuhmer Csokolade Pezsgokremes Tejcsokolade Torley Pezsgovel z góry wiadome było, że mnie nie zachwyci, tak po niej też zaczęłam wątpić, że którakolwiek tej marki da radę. Denkowo-czekoladkowe kostki z lichym nadzieniem? Cóż, miałam nadzieję, że może dzisiejsza jednak zaskoczy, ale była to nadzieja sztucznie nakręcana, wmawiana sobie.

Stühmer Csokolade Bodzás krémmel töltött étcsokoládé to ciemna czekolada o zawartości 53 % kakao nadziewana 35 % kremem z czarnego bzu (owoców i kwiatów).

Rozcinając opakowanie, poczułam palony zapach drewna i czystego masła z nieco odpychającą sugestią suchej karmy dla kotów / psów, trochę rzeczywiście wpisany w czekoladowość... tylko że jakąś mało czekoladową. Czułam nie za wysoką słodycz i nieokreśloną, kwaskawą soczystość... nawet nieco cierpko-wytrawną. Wszystko tonował, spłycał zapach czystego, naturalnego, świeżego masła, co już w ogóle uczyniło zapach osobliwym. Zwłaszcza po podziale było, jakbym nachylała się nad kostką masła, a z daleka docierały do mnie cytrusowo-bzowe motywy. Dla mnie był podejrzany i odpychający (nie lubię masła).

Tabliczka w dotyku wydawała się delikatna i polewowo-tłusta. Przy łamaniu jednak trzaskała głośno. Robiła to chrupko, nie trzymając się specjalnie linii. Mimo grubości i twardości, wciąż miałam wrażenie, że łatwo o to, by pękła i się rozwaliła. 
Robiąc kęsa odkryłam, że istotnie pękająca była. Twarda czekolada nie współgrała z mięciutkim i lepko-mazistym kremem. Rozwalało się to nieprzyjemnie.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, raczej z polewowo-plastikowym elementem. W zestawieniu z nadzieniem jednak wydawało się, że trwa to bez końca. Była tłusto-śliskawa, a także gęsta, złudnie kremowa. Cały czas przeszkadzała mi jej niespójność (nawet w obrębie samej czekolady). Uwypukliło to nadzienie prędko wyciskające się spod czekolady. Je cechowała śliska tłustość pełnej śmietanki i masła. Było mięciutkie i maziste, a także dość soczyste. Znikało znacznie szybciej od czekolady (w dodatku na wodę), a ta zostawała... jeszcze bardziej przypominając polewowy ulepek.

W smaku czekolada przywitała się zdecydowanie palonym smakiem. Początkowo podrzucił czarną kawę z pianką, ale poszedł w kierunku kojarzącym się raczej z czekoladową polewą niż czekoladą. Mimo iż gorzkawa i słodka znacząco, ale nie przesadnie, wydała mi się bardzo łagodna i nudna. Mało ciemnoczekoladowa. 
Po chwili jednak zaznaczyła się w niej lekka cierpkość za sprawą nadzienia.

Ono przebiło się już po paru sekundach kwaśno-soczystym smakiem limonki i cytryny. Szybko przemieszały się z cierpkością ciemnych, drobnych owoców. Rzeczywiście poczułam owoce czarnego bzu, które skojarzyły mi się trochę z porzeczkami i jeżynami, choć w ciemno pewnie bym nie zgadła (za bardzo podkręcone cytrusami). Pojawiła się słodycz, a w zasadzie cukrowość, kojarząca się z cukrowym likierem, grzejącym w gardle, choć dzięki kwaśności smakowa słodycz nie była aż tak męcząca. Kwasek wydał mi się przerysowany w cytrynowo-limonkowy sposób, a słodycz z każdą sekundą coraz czystsza. Ten kontrast bardzo mi przeszkadzał.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa nadzienie zmieszało się z czekoladą i zagrało smakiem bardziej neutralnym, ważąc już owocowe uderzenie. Poczułam masło, trochę śmietanki. Masło wydało mi się dziwnie odstające, czyste. Nie pasowało do reszty. Owocom nadało wytrawniejszego, słodkawo-buraczanego akcentu. Poczułam goryczkę, trochę... czekoladkowy motyw czekolady masłem rozmytej, po czym owocowość też zaczęła się rozmywać. Słodycz wzrosła jakby niezależnie od smaku masła.

Pod koniec, gdy nadzienie już prawie zniknęło, czekolada wydała mi się mdła, ale jednak kawowo gorzkawa, zahaczająca o delikatną polewę czekoladowa. Jej słodycz była wysoka i biało cukrowa.

W posmaku została cukrowość i kwasność limonek / kwasku cytrynowego (aż gryzące w język), mieszające się w dziwny efekt jak po cukrowo-alkoholowych czekoladkach, z odrobinką cierpkości i tłuszczowo-maślaną czekolado-polewą. Po zjedzeniu już dwóch-trzech kostek czułam przecukrzenie. 

Całość okazała się niby całkiem w porządku, ale... z nutami tak niemoimi, że dla mnie odpychająca. Niby przeciętna ciemna czekolada i nadzienie w zasadzie smakujące w dużej mierze, czym obiecano, ale... spłycone masłem i przerysowane cytrusami. Obiektywnie może nie było to złe, ale mnie przeszkadzało. Jedno do drugiego nie pasowało także pod względem struktury. Ciężka, twarda polewo-czekolada i mięciutki krem nie łączyły się. Słodycz niby złamana, ale wciąż fizycznie odczuwalna. Czekolada smakowała czarnym bzem, ale tak "ozdobionym", że nie odpowiadał mi. Lubię go w formie czystych dżemów (takich 100 % owoców), ale nie w takich kompozycjach chyba. Coś było w tym połączeniu że zjadłam 5 kostek trochę się męcząc (a próbując się wczuć, doszukać "fajności"?) i jakoś zupełnie nie miałam ochoty na resztę.
Mama przygarnęła 4 (a pasek poszedł do ojca), by wylizać środek (i przy okazji trochę czekolady spróbowała). Przy pierwszej stwierdziła, że "smaczny, taki kwaśśśny", ale po szybkim zjedzeniu reszty kremu (z tych 4) uznała, że "strasznie dziwny posmak po niej zostaje - może to ten bez? Tak to fajnie cytrusowa, tylko że chyba jednak za kwaśno. Nie wiem, czy masło, jego spod tej kwaśności raczej nie czułam aż tak. A jak z czekoladą to jeść... to nawet spod kwaśności jej aż tak nie czuć, tym bardziej, że się razem z nadzieniem nie rozpuszcza, a zostaje po nim, dziwne to". Zgodziłyśmy się, że dziwnie przerysowana.


ocena: 6/10
kupiłam: Aldi
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, wyciąg z kwiatów czarnego bzu 4%, pełne mleko w proszku, masło, cukier inwertowany, koncentrat z owoców czarnego bzu 2%, koncentrat z limonki, kwasek cytrynowy, substancja konserwująca: sorbinian potasu, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy, przeciwutleniacz: kwas askrobinowy

czwartek, 28 października 2021

Novi Fondente Nero 72 % ciemna

Co jakiś czas, gdy w Auchanie pojawiają się nieznane mi czekolady, rzucam się na nie zaciekawiona. Często jednak rozczarowują, a ja jestem zła na siebie. Dzisiaj prezentowaną w ogóle kupiłam jakoś bezmyślnie (co od dłuższego czasu mi się nie zdarzało). Najpierw mi się podobała, potem (już w domu) uznałam, że "to pewnie jakiś badziew". Za jakiś okres czasu odkryłam Novi Nero, marka zaczęła kusić, ucieszyłam się, że to tabliczka z nią związana, a potem ze dwie zjadłam... Rozczarowałam się i... widzicie? Prawdziwy roller coaster emocji. Normalny człowiek by po prostu wziął i zjadł, a nie - ja musiałam rozmyślać. Aż w końcu nastał sądny dzień. "Oby nie wykolejenia bądź pawiem zakończony" - przemknęła mi myśl gdy już z pewnym bagażem doświadczeń i myśli po tabliczkę sięgnęłam.


Novi Fondentenero 72 % to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao, produkowana przez Elah Dufour.

Po otwarciu sreberka poczułam wyrazisty, acz mający delikatny charakter, zapach "waniliowaty z czymś". Przypisałabym go waniliowo-pistacjowym ciasteczkom. Gorzkość również zaznaczyła się wyraźnie, ale wydawała się niska, nie mocno palona, choć cierpkawa... jak jakiś syrop... owocowy? Bez większej rześkości, ale na pewno dodający słodyczy. Na pewno nie przytłaczał: nie był duszny czy ciężki.

Tablica za to, na dotyk, sprawiała wrażenie ciężkiej i konkretnej. Przy łamaniu musiałam użyć dużo siły, by wreszcie usłyszeć głośne trzaski. Mimo to, wydawała się dość krucha, zwłaszcza przy robieniu kęsa.
W ustach rozpływała się powoli. Niby bez oporu, ale też nie jakoś szczególnie chętnie. Minimalnie podchodziła pod plastik, długo zachowując pierwotny kształt. Okazała się tłusta w maślany sposób, który dla mnie był za wysoki. Aż otłuszczała usta. Mimo ogólnej gładkości, pod koniec wykazywała lekko pyłkowy efekt.

Gdy tylko zrobiłam pierwszego kęsa, poczułam delikatną słodycz. Skojarzyła mi się z nienachalnym słodzikiem, miała wydźwięk mgiełki, chłodnej jak... nieostra lukrecja? Pomyślałam o lukrze, ale zaraz naleciała na to odrobinka wanilii i słodycz stała się przystępna; nieambitna, ale też nie odpychająca. Umacniając wanilię, rosła jedynie do pewnego, nieźle trafionego, momentu.

Po paru chwilach po ustach rozeszła się gorzkość. Zaczęła odważnie, jak gorzkie, soczyste orzechy, potem jakby się zawahała. Pomyślałam o cierpkawym, orzecho...owym syropie? Czymś orzechowym, goryczkowato-cierpkim, ale wciąż waniliowo-słodkim. Może ciastkach z orzechami? Z kremem orzechowym? Doszukałam się naaromatyzowania w waniliowej nucie, która zrobiła się bardziej waniliowo-pistacjowa.

Cierpkość syropu i "czegoś" w drugiej połowie rozpływania się kęsa zdawała się kryć owoce. Oczami wyobraźni widziałam jakieś żółte syropy owocowe, pulpy z owoców... Może brzoskwiniowe? Ze słodkawymi bananami? Przejęły chłodno-waniliowo-lukrową słodycz. Było to dość lekkie, choć niespecjalnie soczyście-rześkie. Wszystko to wydawało się złagodzone tłuszczem kakaowym, jego specyficzną maślanością.

Delikatna słodycz owocowych "czegosiów" powoli podporządkowała się słodkawym, bliżej końca coraz bardziej gorzkawym ciastkom z orzechami i ciastu orzechowo-kakaowemu. Orzechy wraz z pistacjowo-aromatową sugestią nieco się oddaliły, a ja pomyślałam o ciastkach. Takich zwykłych, kakaowych. Pod koniec goryczka i cierpkość najprostszego, ale smacznego kakao wyszła na pierwszy plan.

Po zjedzeniu w ustach pozostała cierpkość kakao o łagodnym charakterze, pewna ciasteczkowość, coś neutralnego... jak ciasteczka czy lekko naaromatyzowane twory z rześko-chłodnawą nutą orzechową i rześkością owoców, ale bez wyraźnych jednoznacznych.
Mimo odczuwalnej drobnej suchawości w ustach, na ustach czułam tłuszcz, co wyszło nieprzyjemnie kontrastowo.

Całość w zasadzie była w porządku. W miarę smaczna, bardzo przystępna. Nie za słodka, lecz niestety też nie za mocno gorzka. Nie było w niej żadnych męczących nut, ale też żadnego wyrazistego, pysznego punktu kulminacyjnego. Wolałabym inną konsystencję, bo jej tłustość niezbyt do mnie przemówiła, ale tragedii nie było.
Pomyślałam o niej jako o lepszym jakościowo Wedlu 80 %.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 3,99 zł
kaloryczność: 591 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao w proszku, naturalny aromat

środa, 27 października 2021

Chocolate and Love Sea Salt & Caramel 55 % ciemna z Peru i Republiki Dominikany z karmelem i solą morską

Razu pewnego czekało mnie popołudnie skumulowanych męczących wykładów (odrabianie), więc uznałam, że to dobry moment na wykończenie zostawionych na "kiedyś tam". Jeden z wykładowców jednak się wykruszył i zostałam z wolnym kawałem dnia, który był bardzo jasny (mimo że zimowy). Uznałam więc, że szkoda nie skorzystać i wybrałam jakąś nieotwartą do degustacji, bo aż się prosiło porobić zdjęcia. Sama jednak nie bardzo wiedziałam, na co mam ochotę. Jako trochę zmęczona pierwszymi zajęciami, a i psychicznie zmęczona czekaniem na te, które się nie odbyły, chciałam coś niewymagającego, ale na pewno ciemnego. Jako że taka właśnie wyszła Chocolate and Love Orange, a jedną z tych do kończenia była Choceur mleczna z solonym karmelem, pomyślałam o Chocolate and Love właśnie podobnej. I uznałam, że będzie to miły - bo ciemny - przerywnik przed mleczną Miiau z solonym karmelem, za którą też miałam zamiar za jakiś czas się zabrać. Nie ma to jak klucz selekcji, "co zjeść"!

Chocolate and Love 55 % Dark Chocolate & Sea Salt & Caramel to ciemna czekolada o zawartości 55 % kakao z Peru i Republiki Dominikany z karmelem i solą morską.

Po otwarciu poczułam delikatny, ale wyraźnie orzechowy zapach. Był dość mocno palony i otoczony kawową gorzkością. W nią wplotła się goryczka skórki pomarańczowej, która to ogółem, całościowo jako pomarańcza wprowadziła słodycz. Ta częściowo przypominała też słodkie, nieśmiałe kwiaty, ustępujące jednak karmelowi... W zasadzie też delikatnemu i aż podchodzącemu pod toffi z racji biszkoptowo-maślanego podszycia.

Tabliczka była twarda jak kamień / skała, jednak (choć brzmi to jak oksymoron) jednocześnie krucha i porcelanowa. Dodatki dodano dość dziwnie, bo pod postacią małych płatków i kawałków głównie wtopionych przy wierzchu jeśli o karmel chodzi. Sól zaś połyskiwała jako pojedyncze kryształki (chyba; albo cukier, albo - obstawiam to właśnie - jedno i drugie). Wszystko jednak tak, że w zasadzie nie da się zrobić kęsa bez nich.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, maślano tłusto; bezproblemowo. Była zbita, nieco aż śliskawa i bazowo gładka. Chwilami język muskały szybko rozpuszczające się drobniusieńkie kryształki (obstawiam sól i cukier), których było średnio dużo, na mój gust niebezpiecznie sporawo, ale w zasadzie raczej w punkt (obstawiając, że to sól, na cukier nie ma zgody). Powoli, jakby nie chcąc tego robić, odsłaniała kawałki karmelu, którego nie pożałowano.
Zostawiałam karmel na koniec - wtedy chrupał lekko, trzeszczał, skrzypiał jak szkło, by następnie na chwilę nieco zmięknąć na lepiącą się, twardawą masę i zniknąć. Rozpuszczał się ochoczo, więc wyszedł jak najbardziej przystępnie. Na szczęście przy nim nie plątała się już sól.
Całościowo czekolada wydała mi się najeżona dość ryzykownie - jeszcze choćby kilka kawałków / kryształków, a byłaby przeciążona. Tak jednak uznałam, że jeszcze w mojej "dopuszczalności się zmieściła". Karmelu więcej, soli mniej, ale wystarczająco, by się wczuć. Baza mnie nie urzekła, ale dodatki trochę odwracały od niej uwagę, więc ogólnie struktura przystępnie przeciętna.

Od chwili umieszczenia kawałka w ustach rozchodził się po nich smak gorzkiej, czarnej kawy. Na pewno jednak nie siekiery. Gorzkość budowała palony klimat, robiąc to poprzez ziarna kawy. Zebrało się wokół nich sporo dymu i charakterniejsza nutka ziemi. 

Paloność jednak szybko odwróciła od niej uwagę, dosładzając kawę. A zrobiła to poprzez wlanie syropu karmelowego. Karmelowa słodycz pojawiła się jako delikatna, nieśmiała, a dopiero po chwili zaczęła odważnie rosnąć.

Baza przez to złagodniała. Zagrała jednak orzechami bardzo wyraźnie. Poczułam włoskie, może migdały... zmieniające się w krem dość maślany, jak z jakiegoś jasnego (waniliowo-karmelowego?) ciasta / biszkoptu. Orzechowy wypiek krył też cytrusową nutkę. Czy to skórki pomarańczy kandyzowane czy trochę soku z niej...? Goryczka optowała za skórką, acz płynęła też z mocno przypieczonych brzegów.

Wypiek przypieczony... przejawiał odrobiniusieńkę soli. Ta jakby dziwnie... zruszyła kompozycję (?), dodając dziwnie buzujący element.

I wtedy, w połowie rozpływania się kęsa, pojawiła się wyraźniejsza nutka aż podwędzona, słonawa. Pomógł jej w tym gorzkawy dym. Przecięła co słodsze i łagodniejsze. Podsyciła cytrusowy motyw, ale i maślaność. Skórka skupiła się na kandyzowanym, cukrowym aspekcie po czym pomarańcza jako taka skryła się za kwiatami, również łagodzącymi. Spod nich wypływał jedynie... sok pomarańczowy, może bardziej napój (biorąc pod uwagę wspomnienie "buzowania"?). Soczystość została na stałe, choć była delikatna. Sól została na moment z orzechami, po czym wyłaniać się zaczął dodatek.

Kawałki dawały o sobie znać nutką cukru, który lekko opalał się i zgrywał z maślanością. Umocnił ją, dodał akcent mleka. Pomyślałam o mleczno-maślanych toffi karmelkach. Łagodnych, o dziwo nie przesadnie słodkich.

Splatając się z bazą utworzyły bardzo maślano-karmelową kompozycję, kojarzącą się z takowym orzechowym ciastem z orzechami. Odrobinka soli wywalczyła je i przypomniała o cierpkości, goryczce. Także tej soczyście cytrusowej (trochę "napojowej"?).

Pod koniec orzechy (włoskie?) i kawa wykazały jeszcze odrobinkę gorzkości. Gdy jednak rozgryzałam dodatek już po zniknięciu czekolady, oczywiście to słodkie toffi-karmelki o smaku ciemnego cukru czułam.

W posmaku zostały więc właśnie one, orzechy i kawa jako kontrastowe zestawienie słodziuteńkiej maślaności i lekkiej cierpkości. Czułam też echo iluzorycznie kwaskawej soczystości i poczucie słonawości, nienachalne jednak.

Całość wyszła nieźle. Na pewno na plus forma dodatków, że czekolada nie była tak strasznie nimi najeżona, a i one nie irytowały. Wydaje mi się, że karmel dobrze się rozpuszczał i miękł dzięki temu, na bazie jakiego cukru go zrobiono. Czuję, że za miękkość odpowiadał syrop - na szczęście w tak małej ilości, że w smaku go nie czuć. Kryształki... rozpuszczały się błyskawicznie - czyżby sól zmieszano z cukrem, dzięki czemu nie wyróżniała się tak bardzo? To w sumie nie tak źle, choć wolałabym wmieszanie tego na gładko (acz to naprawdę były pojedyncze kryształki, a nie jak np. "czekolady Modica"). Czekolada była dla mnie za tłusta, ale na szczęście smak wyszedł przyjemnie palono, nie cukrowo. Bezpieczna tabliczka, choć niespecjalnie dla mnie. Gdybym wiedziała, że tak wyjdzie, nie kupiłabym, ale jak już miałam, zjadłam z odrobiną przyjemności. 


ocena: 7/10
kupiłam: Auchan 
cena: 11,99 zł (promocja)
kaloryczność:  547 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kawałki karmelu 10 % (cukier trzcinowy, pełne mleko w proszku, masło, syrop glukozowy), pełny cukier trzcinowy, sól morska, ziarna wanilii

wtorek, 26 października 2021

Vivani 75 % Cacao Panama Fine Dark Noir Fondente / Feine Bitter ciemna z Panamy

Kiedy na dobre uzmysłowiłam sobie, że słodycze w większości nie są mi do szczęścia potrzebne, że cieszy mnie z nich jedynie czekolada, która w dodatku ma być porządnie czekoladowa (mam na myśli czyste, a nie te, w których dodatku / nadzienia więcej niż samej czekolady lub gdzie ją zagłuszają), jeszcze dokładniej i ambitniej zaczęłam szukać dobrych w dobrych cenach, czyli takich około 10 zł / 100 g, by nie zbankrutować. Poza tym, te najzacniejsze chciałam mieć czym przeplatać, aby mi nie spowszechniały. Markę Vivani dość dawno jakbym skreśliła przez ich kiepską np. 92 %. Białe czy  z dodatkami też mi nie leżały, ale w czasach gdy jeszcze lubiłam kawowe dwukolorowe czekolady (2015 r.), Cappuccino uznałam za najlepszą z tego typu, a Ecuador 70 % Chili wspominam bardzo dobrze. Potem naszła mnie myśl, że przecież znam więcej marek, których propozycje zbyt kombinowane i np. o zbyt wysokiej zawartości kakao sztucznie podbitej (uważam, że z kakao trzeba umieć się obejść, a przy wysokiej zawartości łatwo się wyłożyć). Choćby Lindt, którego 70 % czy 85 % są pyszne, albo Zotter z boskimi czystymi ciemnymi (od niskich do 100 % zawartości), ale już często zbyt mało czekoladowymi, zbyt wymyślnymi innymi. Właśnie dlatego postanowiłam Vivani dać jeszcze szansę, sięgając po prostą tabliczkę. Trafiłam na jakieś zmiany, bo takiego opakowania wcześniej nie widziałam (pamiętałam za to takie z czarnymi pasami po bokach). Mało tego! Pisząc wstęp i skład do tego wpisu, dostrzegłam cukier kokosowy, a więc jeden z raczej lubianych przeze mnie zamienników białego w czekoladach (rządzi trzcinowy).

Vivani Fine Dark Noir Fondente / Feine Bitter 75 % Cacao Panama to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Panamy

Po otwarciu poczułam intensywny zapach orzechów, kawy i melasy, połączonych soczystością wielkich rodzynek Jumbo. Dosłownie widziałam wielkie suszone owoce Thompson / królewskie o ciemnej, bursztynowo-czarnej barwie. Orzechy swoistą świeżo-mięsistą soczystością połączyły je z melasą... co z kolei zaobfitowało w nuty żywiczne, miodowe, karmelowe, ale na "po prostu karmel" za soczyste. Mówi, melasęi żywice podszyła wyraźna i charakterna ziemia. Niemal ostra? A jednocześnie chłodna, rześka dzięki słodkiej soczystości. Splot kawy i ziemi sugerował surowość. 

Przy łamaniu tabliczka trzaskała, choć przez cienkość nie głośno. Była jednak twarda i jakby zwarta.
W ustach rozpływała się raczej gładko, maziście-tłustawo. "Raczej", bo pewne domniemanie chropowatości wisiało w powietrzu. Robiła to w średnim tempie, bardzo chętnie. Dla mnie nieco za szybko, co spowodowała prawdopodobnie cienkość tabliczki. Krył się w niej wodnisty element, przez co skojarzyła mi się z... miąższem kokosa. Gęstą, tłustą miazgą z białych części oraz z wodą kokosową. To trochę słodzikowy efekt, ale wtłoczony w czekoladową jakby niepełną kremowość.

W smaku od początku czułam lekką gorzkość o kawowo-ziemistym zabarwieniu. Rozeszła się po ustach, i mimo wyczuwalnego motywu palenia / dymu, mocno palona mi się nie wydała. Sprawiała wrażenie wręcz nieco chłodnej. Pomyślałam o ziemistej paczuli (roślina, która ponoć pachnie ziemią).

Z dosłownie sekundowym opóźnieniem uderzyła słodycz jako splot karmelu i rodzynek. Te były ciemnozłote, może nawet niemal czarne, dosłownie z ociupińką soczystego kwasku (czy bardziej rześkości). Karmel sam w sobie zaserwował paloność i... zahaczył o korzenność. Do głowy przyszły mi twarde, karmelowo-korzenne, mocno wypieczone (aż ciemnawe) ciastka. Zrobiło się ostrzej, nieco goryczkowato, a jednocześnie cały czas było soczyście-roślinnie. Pomyślałam więc o ciemnych miodach: wrzosowym, gryczanym. Pojawiła się melasa.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa od tej roślinnie-ziemistej nuty wymknęły się orzechy i uderzyły z pełną mocą. Świeże, młode i soczyste laskowe, ale też... prosto z jakiś melasowych ciastek. Ciastek... którym nadały sprężystej soczystości? Albo ciasto-batona... Surowego i korzennego? Soczystość była wszechobecna, więc pomyślałam o takowych rodzynkowo-orzechowych, korzenno-kawowych raw barach. Bardzo wilgotnych! Przypomniałam sobie kremy Basia Basia. Najpierw Chałwoladę, ale jakby zrobioną z orzechów (a nie sezamu). Wciąż pobrzmiewały też soczyste surowe batony, ale z czasem... gdy goryczka wzrosła znów myślałam raczej o melasowych, dość tłustych ciastkach kawowych z rodzynkami i orzechami.

Orzechami niemal słodkawymi. Do laskowych dołączyły nerkowce. Zahaczyły też o kokosa (tym razem basiowy krem z orzechów nerkowca z kokosem i solą), a następnie o maślaność. Smak zrobił się mdławy za kumulacją słodyczy, gorzkość przeszła w gorzkawość. 

W słodyczy i soczystości jednak wciąż tętniło życie. Wzrosła aż do przesady, faszerując mnie już nie tylko żywicznymi rodzynkami, miodem i korzennie ostrą melasą, ale też suszonymi, aż miodowymi figami. Nakręcały skojarzenie z wilgotną raw barową masą oraz masą na ciastka "cookie dough" w jakimś zdrowszym wydaniu... Rodzynki przejawiały odrobinkę kwasku. Miody i figi były jednak podszyte lekką cierpkością. Pikanteria... już nie tyle korzenna... Bardziej słodzikowa?

Ostrawość stała się chłodno-rześka, wilgotna... jak z ciemnego lasu. Poprzez orzechy i roślinne nuty wróciła ziemia nieco ostra w żywicznie-korzenny sposób. Poczułam trochę dymu i lekki, cytrusowo-rodzynkowy kwasek.

W posmaku została kawa, nasączająca cierpką ziemię z obecnym już w niej kwaskiem owoców... i swoim, ziemi, ale jednak... cytrusowym? Soczyście-rześkim, związanym też... ze słodyczą? Nieco szczypnęła w końcówkę języka jak słodko-ostry anyż. Dziwnie, w jakby zamglony, przygłuszony sposób. Pomyślałam o maślano tłustych ciastkach i wodzie kokosowej, rozbijających gorzkość.

Czekolada zachwyciła mnie mimo trochę zbyt tłusto-wodnistej konsystencji i nut nieco odbiegających od tego, co lubię. Za słodka, chwilami niestety jedynie gorzkawa, a nie gorzka, a jednak... intrygująca w swej soczystości, wilgoci i charakterku. Gdyby tak była nieco mniej słodka i tłusta...

Bardzo podobne nuty orzechów, ziemi i kawy czułam w słodkiej figowo-miodowo Morin Panama Dabaiba Noir 63 %, której jednak nie brak wytrawności. 
Orzechy, pieczoność, kawa i słodycz fig oraz pewien przymglony element pasował do Beskid Panama Bocas del Toro BIO 70 %, jednak jakby ją tak zmieszać z wersją z ksylitolem.
To normalnie wypisz-wymaluj orzechy, ziemia, kawa i miodowe figi z Zottera Labooko Panama 72 % (2018) albo 2019-20, w której nawet drobniejsze wątki, takie jak nerkowcowo-maślane były podobne, acz Zottery wyszły głębiej i mniej słodko dzięki bukietowi owoców.
Vivani odebrałam jako "z za intensywnym cukrem", trochę przesłodzoną jak Surovital Klasyczna Gorzka 70 %, Cukier kokosowy to miły zamiennik białego, ale utwierdziłam się, że ma zbyt przywódczy charakter w stosunku do tylko 70 % kakao. Trzcinowy bardziej się podporządkowuje. Niemniej... kiedy wspominam, jak żadna była Panama 92% (recenzja z 2018), patrzę, że marka zmieniła opakowania, trafiłam na pozytywne opinie ich ciemnych, dzięki (przez?) tej, zamówiłam kolejne czyste ciemne.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 12,19 zł (za 80 g)
kaloryczność: 610 kcal / 100 g
czy znów kupię: może tanio i stacjonarnie bym mogła kiedyś tam

Skład: miazga kakaowa, cukier kokosowy 23%, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 25 października 2021

Menakao Cashew & Sea Salt 63% Dark Chocolate ciemna z Madagaskaru z orzechami nerkowca i solą morską

Dawno temu Menakao było jedną z moich ulubionych marek. To dzięki niej zakochałam sie w madagaskarskim kakao. Niestety wprowadzili zmiany, które sprawiły, że tabliczki utraciły charakter, pewną surowość, za które je pokochałam. Nowości z dodatkami niezbyt mnie ciekawiły, bo i zawartości kakao smutnie niskie... Gdy jednak pojawiła się z moimi ulubionymi orzechami, czyli nerkowca, nie chciałam jej przegapić. Mimo że obstawiałam, iż będzie to posypka z biednych, posiekanych i w dodatku posolonych. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego moje kochane nerkowce przeważnie w czekoladach łączą z solą... Mimo wszystko, liczyłam, że Menakao jeszcze coś potrafi.

Menakao Cashew & Sea Salt 63% Dark Chocolate to czekolada ciemna o zawartości 63% kakao z Madagaskaru z orzechami nerkowca i solą morską.

Po otwarciu czekolada zapachniała wyraźnie prażonymi orzechami i soczystymi słodko-goryczkowatymi pomarańczami, słodko-gorzkawymi grejpfrutami z odrobinką kwaśności w tle. Ta wplotła również nabiał: ni kefir, ni zsiadłe mleko. Wydawały się również jak owoce: rześkie, ale łagodzące. O owocach myślałam jako o... jakimś pomarańczowym karmelu lub karmelizowanych, kandyzowanych owocach. Wszystko to miało spokojny, dostojny klimat, za który odpowiadały drzewa, podkreślające orzechy z tła. W głowie miałam ogniskowe drewno i... kominek? Jakieś kamienne palenisko?

Tabliczka wyjęta z opakowania... uderzyła nie tylko zapachem, ale i uderzyła w sensie: zdziwiła. Otóż nie spodziewałam się zupełnie tego, co zobaczyłam. To, jak wtopili dodatki wywołało... uśmiech? Złośliwy i przez łzy. Ok, z jednej strony narzekam na posypki oraz na przesadę z dodatkami, ale najważniejszy jest "złoty środek", bo jednak jak czekolada z orzechami, to... chyba powinno być ich więcej?
Na szczęście ładnie trzaskała za sprawą twardości, ujawniając ziarnisty przekrój. Przy odgryzaniu kawałka wydawała się aż kamienna, ale już i maślaność zdradzała.
Rozpływała się w umiarkowanym tempie, raczej wolno i tłusto maślano jak... gęsty, zbity, konkretny krem... krem jednak bardzo owocowy, bo właśnie z czasem upuszczający coraz więcej soku. Wykazywała także maślaną gładkość, by w końcu wyłonić również tłustawe, ale przede wszystkich krucho-chrupiące nerkowce (głównie połówki). Wyraźnie podprażone, ale z czasem gryzione wykazywały trochę świeżawej delikatności, miękkawości. Soli jako kryształków na szczęście nie czułam.

Ciekawa sprawa, że w sumie niezależnie, jak umieściłam kawałek w ustach (orzechem do góry czy do dołu, z orzechem czy bez) smaki czekolady płynęły tak samo.

W smaku sama czekolada od początku roznosiła po ustach maślany motyw. Rozchodził się prędko na wiele aspektów.

Oto pierwsza pojawiła się maślaność niemal neutralna, bazowa i dość... mleczno-nabiałowa. Do masła dołączyła maślanka, zsiadłe mleko i trochę charakterniejszego, kwaskawego kefiru. Ostatni chwilami jawił się jako dość mocno podgazowano-podbuzowany.

Bardzo szybko pojawiła się też słodycz. Maślany karmel znacząco opalił się, stając się karmelem charakterniejszym, palono-goryczkowatym i... sprawiającym, że motyw palenia zaczął się coraz zacniej rozpychać. Sam jednak wciąż był głównie maślano-karmelowy.

Po paru chwilach nawet w przypadku części czekolady bez orzechów, wyraźnie pojawiał się ich smak. Był to pieczono-prażony nerkowiec i... orzechowo-mundurkowo ziemniaczane mrugnięcie. Chowały się w drewnie, palenisku-kominku. Trochę także... słonawe? To jakby tylko sugestia soli. Rozmywały się jednak w reszcie nut. 

Karmelowa słodycz prędko przemyciła także owoce. Najpierw jako pomarańczowe ciastka - herbatniki? Kruche z nadzieniem? O tak, maślano-pomarańczowy krem... gęsty, słodki i... soczysty. 

W połowie rozpływania się kęsa także poprzez maślaność swoją obecność jeszcze wyraźnie zaznaczyły orzechy nerkowca, w kawałkach z nimi oczywiście wyraźniej, bo smak rozchodził się od nich. Nie musiałam ich rozgryzać. Czuć ich naturalnie słodkawo-kremowy smak bardzo wyraźnie. Wydały mi się soczyście-maślane, a więc podprażone minimalnie. Sól ich nie tykała, uciekało skojarzenie z ziemniakami. Co ciekawe, w połowie i trochę później nerkowce mocniej czuć nawet w tych częściach, gdzie nie było kawałków. Oczywiście to przy orzechach dodanych następowało ich uderzenie, ale nie tylko.

Po orzechach do kompozycji weszła maślaność... aż lekko "kakaowo grzybowa"? Zmieniła się w drewno i gorzkość lasu. Chwilami jedynie gorzkawość, a chwilami charakterną ziemię i kawę. Podkreślała je lekka goryczka i cierpkość cytrusów.

Niby niemal nieobecna sól pobudziła słodycz i soczystość. Uderzyło tsunami dojrzałej pomarańczy, która podrasowana charakterniejszymi nutami, skupiła się na wyeksponowaniu nie tylko soku i miąższu, ale i gorzkawej skórki. Pomyślałam też o plastrach karmelizowanych na ciemno aż do przypalonej goryczki. Tu zjawił się grejpfrut i cytrusy nieco kwaśniejsze. Grejpfrut przejął dowodzenie wśród owoców, by nieziemsko wydobyć ziemistość. Zaraz jednak nabiałowe nuty nieco je przykryły.

A orzechowość, drewno i ziemię znów częściowo przemodelowały na... ziemniaki pieczone i podane z zsiadłym mlekiem? Zrobiło się neutralnie i łagodnie, ale dziwnie w tym wytrawnie. Orzechowa nuta znów bardziej zwróciła na siebie uwagę, ale zestawiona z tą ziemistością i kefirem / zsiadłym mlekiem, echem soli wyszła dość ziemniaczano. Gdy jednak chodzi o orzechy-dodatek, te w tym otoczeniu wyszły aż nierealistycznie słodziutko i soczyście, jakby były nasączone owocami.

Orzechy rozgryzane po czekoladzie popisały się pełnią smaku, acz niekoniecznie 200 % czystego swojego. Chwilami kontynuowały aluzje do ziemniaków... Były wyraziste i prażone lekko, ale niezaprzeczalnie. Nerkowce czuć bez wątpienia, jednak... podrasowane trochę soczystością i słodyczą, jakby nasączone nią, ze wstrzykniętą. Dziwne, ale myślę, że to kontrast. Soli na koniec już na szczęście nie zostało.

Po zjedzeniu został posmak orzechów nerkowca i lekko prażono-pieczono ziemisty. Trochę kawy, takiej... kwaskiem i goryczką mieszającej się z grejpfrutami, ogromem cytryny... soku cytryny. Czułam też, jakby zaistniałe dzięki soli połączenie ziemniaków z ogniska i zsiadłym mlekiem. Sól zaś jakby musnęła usta.

Podobne skojarzenie miałam przy Earth Loaf Smoked Salt & Almond 72 %, przy wspomnianej jednak było to bardziej... drastycznie skrajne (nie dziwię się ze względu na ilość dodatku).
Menakao okazała się kompozycją bardzo maślaną, bardzo słodką i łagodną, choć z wytrawniejszym echem. Zachwyciła mnie splotem zsiadłego mleka, zacnych cytrusów i ziemi, kawy, jednak obudowała je nieco za bardzo masłem i karmelem. Czuć je wyraźnie, ale bez pazurków. Nerkowce również czuć bez dwóch zdań, ale też jakby nie takie cudowne, jak mogłyby być świeże (prażone orzechy-dodatki wyszły dziwnie). Soli dodano odpowiednio by coś tam podkreślić, jej samej raczej nie czuć, co wg mnie było trafionym posunięciem. Dziwne skojarzenie - obstawiam, że wywołało je to, jak orzechy wychodzą z nutami kwaśnych owoców - wg mnie niezbyt pasują (MANU 70 % z orzechami nerkowca to też potwierdza, ale że inne owoce i nuty, inaczej wyszła).
Nie przemówiła do mnie smakowo-konsystencjonalna maślaność, ale spodobał mi się efekt-forma. Mam teorię, że albo z podprażonych orzechów wydzielił się tłuszcz i właśnie dlatego wyszła tak tłusto i smakowała nimi wyraźnie nawet w kęsach bez orzechów, albo (to mniej prawdopodobne) dodali nie tylko połówki, ale też miazgę z orzechów. Jeśli to pierwsze to... w sumie nie czepiam się prażenia orzechów, tłustości i dziwnych nut, bo całościowo wyszło przyjemnie. Nie wydaje mi się jednak, by nerkowce pasowały do kakao z Madagaskaru, ale... Przypomniała mi się Menakao Dark Chocolate 63 % Bright & Indulgent cocoa nibs & sea salt, w której sól wydobyła z nabiału wytrawniejszą nutę sera, ale której nibsy podkreśliły czerwone owoce. Tak więc... dobór dodatku do regionu wiele zmienia.


ocena: 8/10
cena: 23 zł (za 75 g; cena półkowa)
kaloryczność: 597,5 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, orzechy nerkowca, lecytyna słonecznikowa, sól morska

niedziela, 24 października 2021

Fruition Chocolate Hudson Bourbon Dark Milk 61% ciemna mleczna z Dominikany z bourbonem; zrobiona z kakao leżakującego w beczce po bourbonie

Może i z mlecznymi czekoladami mi nie po drodze, na alkoholowe też coś nosem kręcę, ale tabliczki tej amerykańskiej marki zachwycają mnie niezależnie od tego, czy to setka, czy mleczna. Postanowiłam więc dać szansę także mlecznej alkoholowej. Zrobiono ją z kakao, które w bourbonie leżakowało, a z taką do czynienia jeszcze nie miałam. Myślałam, że właśnie na tej zasadzie robią Chocolate Tree np. Pisco Sour, ale nie. Stąd zainteresowanie tą. Co prawda, wolałabym, żeby była to ciemna, ale wierzę, że tak nagradzana ekipa wie, co robi. Poza tym... bourbony uważam za na tyle słodkie, że w sumie może rzeczywiście pasujące do mlecznych.

Fruition Chocolate Works Hudson Bourbon Dark Milk 61% to ciemna mleczna czekolada o zawartości 61 % kakao z Republiki Dominikany, które leżakowało w beczce po burbonie Hudson Baby i bourbonem Hudson Baby od Tuthilltown Spirits.

Po otwarciu poczułam słodki zapach masła (maślanych słodyczy) i wanilii. Oczami wyobraźni zobaczyłam ciężkie, żółte kwiaty wanilii, potem dopiero zaś suche laski ucierane na wanilię w proszku. Z czasem wyraźniej poczułam nutę palonego cukru (karmelu) - tak jednak podkręconą, że odlegle przywodzącą na myśl whisky. Ta zgrała się z motywem złotego zboża, siankowości, które odbieram jako "wiejską naturalność" i którą często czuję w pełnomlecznych czekoladach. Kompozycja słodka i delikatna, z odrobinką neutralnej wytrawności.

Tabliczka przy łamaniu wykazywała twardość i dość głośno trzaskała, acz już w dotyku czuć, że to twór tłusty. W chwili odgryzania kawałka przypominała taflę z twardego masła.
W ustach rozpływała się gęsto, bardzo tłusto i kremowo. Robiła to w umiarkowanym tempie, raczej średnio-wolno. Była aksamitna i zalepiająca jak leciutko proszkowy, dość zbito-gęsty budyń na pełnym mleku, nawet dość maślany. Wydała mi się ciężka i za tłusta, sycąca.

W smaku przodowała słodycz delikatnego, szlachetnego karmelu. Wanilia dopiero z lekkim opóźnieniem nałożyła się na niego. Pomyślałam o sproszkowanej wanilii, a po chwili o kwiatach waniliowych o ciężkich, esencjonalnych płatkach. 

Sekunda-dwie i już dziwnie obok pojawił się naturalny smak masła. W pierwszej chwili wydał mi się groteskowo neutralny, taki, co to może pójść w wytrawnym kierunku.

Od wanilii z kolei odszedł słodki motyw liści. Pomyślałam o kruchych, szeleszczących liściach i  karmelizowanym drewnie... Drewnie nasączonym cukrowym i słodkim alkoholem. Wszystko to opływała maślaność, wreszcie zdecydowanie się ze słodyczą mieszając.

Z racji swoistego ciepła i wreszcie pod wpływem różnorakiej słodyczy, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszłymi maślane ciastka. Mocno maślane kruche, pozostawiające tłusty pyłek, gdzie się da. Kruchy konkret po chwili zasugerował odrobinkę korzenności albo raczej jedynie ciepła. Poczułam leciutkie pieczenie w końcówkę języka wywołane jakby... zbożowego alkoholu.

Maślaność wzrosła, a pod waniliowo-karmelową słodycz podpłynęło trochę śmietanki i mleka. To było jak... skondensowane - nieco jakby maślane (?) - mleko karmelowe. W tym pojawił się cukrowy motyw, a drzewa i liściowość wydobyły z tej łagodnie tłustej otchłani charakterek. Pomyślałam o bardzo słodkim kakao na mleku "z wsadem dla dorosłych" (którego poskąpiono).

W naturalności i kwiatach / drzewach poczułam sielskie sianko, naturalność, ale... coraz bardziej zbożową. Wreszcie wyraźnie poczułam cukrowo-waniliową, karmelową whisky. Podkręciła ją goryczka... liści tabaki? Drewniana? Pochodzenia kakaowego, ale i jakby mocniejszego alkoholu.

Po zjedzeniu został posmak właśnie cierpko kakaowo-drzewny i słodko alkoholowy o drzewnym podszyciu. Wszystko to na mocno maślanym tle, które wiązało się z warstwą tłuszczu na ustach. Wyraźnie czułam bourbono-whisky, słodką, mocną i charakterną. Jakbym... wypiła niealkoholowego bourbona, pozostawiającego lepkie przesłodzenie na ustach. Zdecydowanie głównie posmak (nie tyle smak) podczas większości degustacji, należał do niego.

Całość... wyszła interesująco w pierwszej chwili i w sumie ogólnie smacznie, ale mnie męczyła jej tłustość, a smak z czasem zaczął nudzić. Wydźwięk... średnio do mnie przemówił. Gdyby nie element ciekawostkowości*, maślaność / maślana czystość jakby odcięta od wysokiej słodyczy, a jednak głównie słodkie nuty wykończyły by mnie. Ta czekolada, gdyby była alkoholem byłaby za słodkim, delikatniejszy bourbonem, za jakim to niespecjalnie przepadam (wolę dosadniejsze whisky).
Mimo że dobra, ciężko jej coś zarzucić to czuję, że o wiele lepiej by wyszła, gdyby jeszcze bardziej skupili się na leżakowanych w bourbonie ziarnach, a zmniejszyli ilość tłuszczu kakaowego. Bez takiej ciekawostki bym się obeszła.
Wprawdzie... może delikatny bourbon przy wyrazistszym kakao nie byłby aż tak dobrze wyczuwalny?
Była zupełnie inna niż kwaskawa owocowo (cytrusy, wiśnio-maliny) i nabiałowo (kefiry itp.) Fruition Maranon Canyon Dark Milk 68%, która mimo nut mlecznych bułeczek posmarowanych masłem, uderzyła mocą orzechów, kwiatów i w ogóle kakao.

*Ciekawa była tu tak wyrazista, intensywna wanilia, której w czekoladzie nie ma. To ponoć bourbon Hudson Baby od Tuthilltown Spirits ma wyraziste nuty wanilii. 


ocena: 8/10
cena: 49 zł (za 60 g; cena półkowa)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, bourbon

sobota, 23 października 2021

Meybol Cacao Criollo Origin Amazonas Peru 75 % ciemna

Jesienią i zimą 2020 na dobre uzmysłowiłam sobie, że to czekolada czysta ciemna jest tą, która w zasadzie do szczęścia mi wystarczy. Oczywiście wszelkie ciekawostkowe tabliczki czy z dodatkami również z ochotą jadłam, bo jestem ciekawa różnego jedzenia, ale bez nich mogłabym żyć. Bez czystej ciemnej nie. Uznałam, że szkoda z kolei tracić czas, kalorie itp. na czekolady "tylko do spróbowania". Blog to zapis z jedzenia czekolad, które sprawiają mi przyjemność. Przestałam więc patrzeć na wątpliwe, a dokładniej zaczęłam zgłębiać rynek ciemnych. Białe i mleczne w większości zaczęłam omijać. Dzięki temu zyskałam więcej czasu na te, na samą myśl o których się uśmiechałam. Dobrym przykładem jest marka niemiecka Meybol. Poznałam je dzięki współpracy z Nataszą Kotarską, ale zaczęło mi zależeć na tym, by spróbować jak największej części oferty, stąd zaczęłam szukać, gdzie można je kupić. I znalazłam! Te więc kupiłam, a to zaowocowało we współpracę, bo właściciel tego sklepu sam też robił czekolady (U Dziwisza).
Przeglądając gazetkę z Lidla ze smutkiem pomyślałam o tym, co z czekoladami z tego marketu działo się na przestrzeni lat. Grossy Ekwador 70 % pogorszyli, ale i tak uważałam je za pyszne, więc ubolewałam nad tym, że mimo obecności w gazetkach, na półkach ich nie widziałam. Polowania kończyły się rozczarowaniem za każdym razem. Bałam się, że w końcu w ogóle je wycofają. Przypomniała mi się wtedy Gross Amazonas 60 %, którą swego czasu też uwielbiałam. A po nitce do kłębka, pomyślałam o jednej z moich naj-najukochańszych tabliczek, czyli Idilio Origins 5nto Cooperativa Amazonas 72 %. I już wiedziałam, po którą nowonabytą Meybol sięgnę jako po pierwszą. A fakt, że kraje pochodzenia różne (IO to Wenezuela) to szczegół... ważne, że wpadłam na jakiś klucz, którą najpierw.

Meybol Cacao Criollo Origin Amazonas Peru 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao criollo z Peru, z regionu Amazonas.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach delikatnego nabiału o minimalnym, pozytywnym kwasku, np. jogurtu (pitnego?), kwaśnych, egzotycznych owoców zielonych, wśród których przodowało kiwi i limonka, kwasku leśnego, ale... od razu scalonego na stałe ze słodyczą. W efekcie nie było więc bardzo kwaśno, a soczyście-rześko, bo słodycz kolejno: owoców, leśnego miodu zaprosiła też element łagodzący w postaci orzechów. Oto z czasem coraz wyraźniej czułam słodkie maliny i drobne jagody, borówki z uroczym kwaskiem oraz aż kręcący w nosie, raczej jasny miód. Ten był jakby nieco rozrzedzony rosą? Wilgoć i życie przełożyły się na wyobrażenie o drobnych, pokrytych wodą roślinkach zielonych i młodych orzechach. Orzechów czułam mnóstwo, niejednoznacznych, a oprócz łagodzenia, wprowadziły nutkę drzew. Jedynie one przypominały o powadze czekolady ciemnej, zahaczając o gorczycę i coś gorzko-ostrzejszego (co w pierwszej chwili mignęło mi musztardą).

Tabliczka w dotyku wydała mi się dość tłusta, a mimo to twarda i przy łamaniu czy odgryzaniu kawałka, krucho-chrupka. Trzaskała głośno jak gałązki, wykazując masywność, ale też pewien brak oporu w tym.
Tak też rozpływała się w ustach: masywnie. Była bowiem gęsta i zbita, ale miarowo mięknąca dość tłusto i zalepiająca. Gładką tłustość przełamywały raz po raz soczyste fale, co kojarzyło się z kremowym deserem / lodami z sosem owocowym. Pod koniec zostawiała leciutką taninę, suchawe ściągnięcie.

W smaku od początku czułam słodycz jagód i borówek amerykańskich w miodzie. Może były to częściowo porozgniatane owoce i wymieszane z jasnym miodem z owoców leśnych. Miód o słodyczy nieco przymglonej, aż rozwodnionej (?) zachował życie, rześkość, ale już on wprowadził pewną mocniejszą, cierpkawą nutkę.

Cierpkość, chwilowo też bardzo słodka, uderzyła dojrzałą aronią. Cierpko-słodkie owoce aż lekko ściągnęły, a na ratunek przybyły jeżyny. Dosłownie czułam podział na słodziutko-wodnisty rdzeń i kwaskawe farfoclowe kuleczki wraz z... goryczkowatymi pestkami? Aronia zdawała się tonąć w miodzie, ale wciąż ją czułam. Pomyślałam o różnych owocach drobnych, a z pestkami właśnie - leśne, dzikie...? A także o wodniście słodkich borówkach amerykańskich. Niemal zasładzających, ale rześko-soczystych. 

Prędko pojawiły się orzechy. Weszły w neutralniejsze miejsce "rozwodnienia". Też zagrały leśną nutą i cierpkością. W tle snuł się kwasek, który i one uchwyciły, stąd myśl o piniowych. Zaraz zjawiła się cała mieszanka, w której brylowały włoskie. Charakterne, a jednak także aż maślano-słodziutkie, bo młode, prosto z  drzew! Niektóre może nawet zielone ("czy te już można jeść?").

Wszelkie drobniejsze gorzkawości zdawały się pochodzić z tła... Doszukałam się tam gorczycy, aż trochę pikantnej, przyprawowo-drzewnej nuty. Wydała mi się jednak również w pewien sposób soczysta. Nawet lekko octowa jak ocet winny? I też rześko-chłodząca! Może to mieszanka m.in. z anyżem czy lukrecją? Słodycz miodu wraz z nimi zahaczyła o słodzikowość.

W połowie rozpływania się kęsa miód przemknął w innym kierunku, budując słodycz nieco mniej owocową. Poczułam karmel, motyw palonego cukru. Po chwili do głowy przyszedł mi wegański sernik. Jakiś orzechowy? Za soczysty! Dyniowy? Bananowy? Już bliżej. I leciutko przyprawiony? Chwilka złagodzenia i...

Do głowy przyszły mi już słodkie, ale jeszcze zielonkawe, ściągająco-cierpkie banany. Niosły rześkość, to pewne. Oto poczułam rosę, las. Dużo lasu i zieloności. Jakbym znalazła się w lesie po zachodzie słońca, gdzie na roślinach zaczęła się zbierać woda. Octowo-gorczycowa nuta osiadła właśnie tu. Ten gryzący, mocniejszy aspekt przytoczył muł, bagno, ziemię. Cierpkość podkreśliła dosadny, goryczowaty charakter. Ciemny las i wilgotna, zielona roślinność wyszły na pierwszy plan. Myślałam o gęstej roślinności i masywnych drzewach o zielonych liściach... A może... było jeszcze przed świtem? Już czuć jego rześkość, nie jest tak bezkreśnie ciemno-mocno, siekierowo. 

Z czasem w zieloności lasu błysnęły owoce. Zdecydowanie egzotyczne, soczyście-rześkie, kwaskawo-słodkie. Pojawiło się kiwi dojrzałe i zacne, a jednak coraz bardziej podkręcane kwaskawymi cytrusami. Pomyślałam o drobnicy jagódko-porzeczkowej (acai, jeśli są podobne - jak mi się wydaje - do naszych jagód) z lasu tropikalnego, której nie znam, a która przejawia słodycz borówek amerykańskich i cierpki motyw aronii jednocześnie. Wciąż także kiwi miało się w najlepsze. Pojawił się soczyście słodki ananas. Kwaskawość rosła... Cytrusy się kumulowały. Limonki zagłuszyły cytryny, a gdy wspięły się na szczyt, nagle nieco złagodniały. Wyobraziłam sobie owocowe jogurty pitne niosące orzeźwienie w sekundę.

Nabiał... też był kwaśny. Jogurt i wegański sernik mieszały się. Słodkie owoce nieco (nieco, bo banan - tym razem w dodatku już dojrzalszy - nieśmiało się snuł) od tego się odcięły, a miód także i sernik znacząco dosłodził. Przybrał jeszcze bardziej karmelową postać, karmelu palonego, ale i... maślanego? Sernik, nabiał i masło pod koniec przyniosły łagodność.

Nie było jednak zbyt delikatniusio, bo wszystko to osiadło na orzechowym spodzie. Lekko przyprawionym? Kojarzącym się z gorzkawą ziemią, ale też... orzechowo-drzewnie łagodnym. Była to jednak łagodność wyrazista, świeżutka i... rześka. Odnotowałam soczystą taninę (z pogranicza octu winnego a wina), ściągnięcie owoców (raczej ciemnych).

Po zjedzeniu została rześkość zielonych roślin, wege-orzechowe wspomnienie, ale i słodycz. Należała do miodu jakby mocno roślinnego, bananów; płynęła też z nieoczywistej już owocowości jagódek, zielono-żółtych egzotycznych, ale czułam też owocowy kwasek.

Producent w nutach wypisach m.in. owoc / drzewo guanabana - wygooglowałam; ciekawe to coś. Uwierzę, że to tu czuć.

To kolejna zachwycająca Meybol i... kolejny smakowy wir. Ścigające się i mieszające nuty aż trudno połapać, było ich tak wiele... a wszystkie się uzupełniały i do siebie pasowały, czy jako zacny kontrast czy podobne. Leśne i dzikie, ale... nie do końca nasze, a właśnie tropikalne (jakby aronia, jagody, borówki), potem zaś wyraźnie egzotyczne (kiwi, ananasy) i podkręcone cytrusami, ale wciąż zestawione z wysoką słodyczą "roślinnego miodu" (i bananów?). Ziemistość przypominająca owocom o cierpkości i drzewa, orzechy... Ostatnie niby łagodzące nabiałem-nienabiałem, a charakterne. Trudno o coś, co by w tym nie zachwycało. A jednocześnie mam mały żal co do struktury, bo jak na taki ogrom nut i dynamikę, zmienność, mogłaby rozpływać się nieco wolniej. By zachwyt mógł trwać jeszcze dłużej.


ocena: 10/10
cena: 27 zł (za 70g)
kaloryczność: 540 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy