wtorek, 31 sierpnia 2021

Love Cocoa Avocado Dark 70% ciemna z awokado

O dzisiaj prezentowanej czekoladzie wspomniałam przy Love Cocoa Ecuador 70%. Otóż o co chodzi? Bardzo lubię awokado. Z sushi prawie zawsze jem futomaki m.in. z nim, na śniadania rozsmarowuję trochę na kanapce z mięsem i innymi warzywami. Jednak w za dużej ilości trochę mi przeszkadza. A już na pewno nie pasuje mi do połączeń na słodko. Zdaję sobie sprawę, że wieeele osób je np. kremy z niego z kakao ("zdrowe Nutelle"?), ale mnie od tego odrzuca. Do czekolady mi nie pasuje, a Zottery Labooko Ghana 72 % czy Tanzania, które strukturą skojarzyły mi się z awokado, wydały mi się pyszne i zarazem trochę odpychające pod względem konsystencji właśnie. Jednak to wciąż było bardziej teoretyzowanie. Czekolady z awokado nie jadłam i gdy zobaczyłam taką uznałam, że może czas przełamać wykreowany własny stereotyp, że to nie pasuje?
Na stronie znalazłam informacje o odmianie awokado oraz o pochodzeniu kakao, ale na opakowaniu tego nie ma, więc tych informacji nie jestem pewna (bo np. zawartość awokado jest różna). Na opakowaniu jednak było, że czekolada świetnie łączy się z... owocami lub koktajlem Margarita - no, ja sobie ŻADNEJ czekolady nie wyobrażam tak łączyć, ale cóż...

Love Cocoa Avocado Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Ekwadoru (chyba) ze sproszkowanym awokado (chyba odmiany hass).

Zaraz po otwarciu poczułam zapach ciasta drożdżowego, biszkoptu... może nieco duszny, niewątpliwie zaś czekoladowy i jakby nasączony alkoholem. Miał niemal ziemiście-pikantne podszycie, jednoznacznie kojarzące się z gałką muszkatołową. Czułam wyraźnie awokado, zwłaszcza z czasem i przy podziale. Ponadto byłam w stanie stwierdzić, że to konkretnie odmiana hass: takie orzechowo-charakterniejsze, a... oczami wyobraźni dosłownie widziałam pestkę... i też goryczkowato-ostrawy aromat pestek czułam. Całość wydała mi się też nieco "zielona", wilgotna. Mimo przemykającej, kawowo-palonej nuty, nie wydawała się prażona / palona. 

Przy łamaniu czekolada ładnie trzaskała, ujawniając nieco ziarnisty przekrój z mnóstwem drobinek o żółtym kolorze.
W ustach rozpływała się powoli z racji tego, iż była gęsto-zbita. Nie sprawiała wrażenia przesadnie tłustej, a mimo pewnej kremowości i maślaności, nie stawała się kremem, zachowując formę. Miękła jednak mocno, robiąc się ulepkowata. Okazała się mocno pylista, jakby zrobiona z masła / margaryny i pyłku, z którego z czasem upuszczała lepkie smugi odsłaniające dodatek. Mikroskopijnych drobinek i malutkich kawałków-płatków dodano tyle, że nie da się zrobić choćby malutkiego gryza, aby na nie nie trafić. Kawałki awokado okazały się dziwne: pod koniec wyszły miękko-ślisko i twardawo jednocześnie. Niektóre trochę, przyciskane językiem do podniebienia, rozchodziły się, ale... zachowywały twardawość jakby były tam też włókna lub kawałki podsuszone. Chyba bym nie zgadła, że to awokado, to było bardzo dziwne.

W smaku jako pierwsza pokazała się słodycz jakby oblepiająca gorzkość dymu i węgla, a następnie powoli od niej odpadająca, wycofująca się. Wyobraziłam ją sobie jako opadające płatki róż (bo i je lekko sugerowała). Miało to dziwnie lepki wydźwięk, ale mniejsza o to.

Po chwili zrobiło się gorzkawo w kontekście gorzkawych, ale świeżych orzechów... Chyba laskowych oraz bardziej badylkowo-roślinnie. Awokado czułam prawie od samego początku, acz nie zagłuszało czekolady. Zajechało to jednak glonem nori do sushi i... sushi ogólnie (z naciskiem na algę, "roślinność" ryżu doprawionego oczywiście octem ryżowym, ale i rybią nutę). Gorzkość nieco łagodniała i lekko węgielną, wręcz sugestywnie paloną nutą mieszała się ze słodyczą.

Ta była obecna cały czas, ale w tle... Choć na pewno nie niska. Chwilami myślałam o toffi, ale... bardziej "roślinnym"? Ciastowo-drożdżowym? Dość szybko odnotowałam wanilię, która pod wpływem roślinnych i kwiatowych nut w połowie rozpływania się kęsa stała się soczyście słodkim bananem.

Wtedy niemal neutralny smak orzechów przeszedł w zieloną roślinność, wilgotny, ciemny zielony las i... lekką ziemistość? Pojawiła się nutka ostrzejsza, goryczka przypraw, przy czym byłam niemal pewna, że czuję gałkę muszkatołową. Chwilowo zasugerowała wino, ale zaraz do głowy przyszły rozmaite pestki. W tym awokado. Uderzyło bardzo wyraźnie; nie musiałam rozgryzać kawałków, by poczuć smak "orzechowawego", mdławo-"zielonego" awokado hassa. Wydało mi się chłodne, jakby nieco maślano-gorzkawe, bo wciąż połączone z pewną pestkowością. Na moment zrobiło się dziwnie wytrawnie, co wykorzystał motyw rolki sushi z surową rybą i awokado.

Maślaność z kolei spajała je z bazą o wysokiej słodyczy maślanego, soczyście bananowego (?)... toffi? Zdążyła wzrosnąć, niemal wychodząc na przód, ale nie skupiała na sobie aż tak uwagi... Połączenie tego wyszło bowiem bardzo osobliwie. Czułam się, jakbym jadła niedojrzałe awokado, ale też smak pestek awokado (których znam zapach i to był "smak zapachu") oraz ogólnie... pestek-skór. Jakby skóry bananów, awokado właśnie, innych - takie, których się nie je, ale można przypadkiem o nie zębem zahaczyć i smak jest specyficzny.

To było trochę jak "zdrowy wypiek" z roślinnym zamiennikiem masła; roślinny. Może udekorowany płatkami kwiatów? Drożdżowy motyw mieszał się z nutką bardzo słodkiego, wiśniowego wina czerwonego... dając efekt nasączenia nim, ale bez procentów. Banany zaprosiły nieco cytryn, które rozkręciły orzeźwianie i tchnęły soczystość. Przemieszały się z roślinnością, badylkami, algami i... wskazały na pewną ziemistą mulistość. Do niej też wsiąkła cytryna i nieźle się tam odnalazła. Z dziwną, zielono-roślinna świeżością awokado pomyślałam o kawowcach jako o roślinach, dopiero potem o kawie zaparzonej. 

Posłodzonej wyraźnie. Bliżej końca słodycz znów wyszła na przód jako bananowo-waniliowa, toffi i... lekko palono-goryczkowata? Jak przypalone ciastka? To wiązało się ze wzrostem pikantniejszych przypraw. Znów nuta pestki udawała gałkę muszkatołową, z roślin zakwitły jakieś kwiaty, a ja zajęłam podsysaniem dodatków.

Aż lekko ziołowo-ostra kwiatowość (?), roślinność i maślaność wyszły na pierwszy plan. Kojarzyło się to nieco algowo, z pestkowo-włóknistym, dziwacznym podszyciem i goryczką / cierpkością w tle. Drobinki awokado w smaku wydały mi się delikatne same w sobie, chwilami normalnie "awokadowe", chwilami jakby niezbyt dojrzałe, a... wiele udawało miękkie, delikatne orzechy.

W posmaku została głównie goryczka: ziemistość i dym swoją zmieszały się z włóknistą roślinnością awokado. Wyraźnie je czułam, ale też roślinność, algowość. Słodycz próbowała się to wpasować, ale koniec końców wyszła jakoś... zwyczajnie, cukrowo (i aż karykaturalnie w tym). Na języku za to czułam niemal ziołową ostrość.

Całość średnio mi smakowała i nie przemówiła do mnie zupełnie. Awokado czuć na pierwszym planie (założę się, że oprócz drobinek było dodane sproszkowane), ale nie zabiło czekolady. W sumie nieźle czuć jej kwiatowo-roślinne, ekwadorskie (?) nuty, które skądinąd do dodatku dobrano genialnie, ale... specyfika smaku tego tu awokado tak odwracała uwagę od czekoladowej bazy, że to aż dziwne. A jednak wciąż czekoladowo było. Słodycz chwilami szła w kierunku uroczym, co z kolei nie pasowało. Banany jak najbardziej, ale znów mnogość goryczek jakby nie kakaowych, nie przekonała mnie. To dziwaczny eksperyment, w którym jednak nie było niczego złego. Wszelkie dziwne nuty w formie jak najbardziej do zaakceptowania i nawet po przełamaniu się do wciągnięcia się, ale tylko jednorazowo. Przy pierwszym podejściu zjadłam 1/6, bo jakoś... Za bardzo mi "nie grało". Co więcej, zupełnie nie moja struktura... Ulepek z drobinkami? Podziekuję. Przy drugim bez problemu 2/6, bo podeszłam do tego wiedząc, czego się spodziewać, jednak... zmęczyła mnie struktura i słodycz. Coś mi nie grało jak nic.
Uwielbiam sushi, uwielbiam czekoladę i lubię awokado, ale właśnie jako składnik rolki lub na kanapkę, nie zaś słodkiej czekolady (i mam tak, że nie lubię, gdy tego awokado jest za dużo, bo robi się mdło). Gryzło mi się to połączenie, acz uwierzę, że ktoś inny może to zupełnie inaczej odebrać, bo czekolada wydaje się zrobiona dobrze. Jedynie ulepkowatość i podejrzenie, że dali niedojrzały owoc, umacnia mnie w przekonaniu, że na wyższą ocenę na pewno nie zasługuje.
Z ciekawości namówiłam Mamę, by odrobinkę (około 1 cm kwadratowy?) spróbowała i stwierdziła, że "ani drobinki nie przeszkadzały, ani awokado nie czuć. Za to czuć wspaniałe, słodkie nuty owoców". Mimo że nie umiała ich nazwać, była zachwycona i zszokowana, że ciemna czekolada potrafi tak smakować, dodając: "to już wiem, i rozumiem, co ty tak kochasz w tych czystych ciemnych". Uznałyśmy więc, że wcisnę jej resztę, ale zaczęła jeść i uznała, że jednak nie da rady, bo "to wciąż ciemna czekolada, czuć jakość i owoce, ale ciemna". Drugim razem wydała jej się gorzka i nadal nieawokadowa... Końcówkę więc jakoś próbowałam zmęczyć, ale ulepkowość i drobinkowość mnie zmogły - oddałam ojcu. No i takie to dziwo. Niby nie dobre, ale też nie niedobre. Chyba dobrze uchwyciła smak awokado i czekolady...


ocena: 7/10
kupiłam: Liberty London
cena: 24 zł (za 80g)
kaloryczność: 581 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ciemna czekolada (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy), surowy cukier trzcinowy, pulpa z awokado 5%, ekstrakt waniliowy, lecytyna słonecznikowa 0,1%)

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

J.D. Gross Ekwador 85 % ciemna z Ekwadoru

Lindta Excellence 85 % kupowałam już z myślą o dzisiaj prezentowanej tabliczce. Byłam ogromnie ciekawa, jak wyjdą w starciu. Co ciekawe, mój entuzjazm do nich rósł wraz z czasem po kupieniu. Wkładając bowiem Grossa do sklepowego koszyka trochę się bałam, że wyjdzie kiepsko, robiąc rysę na obrazie marki, którą tak bardzo lubię. Potem jednak nabrałam przeczucia, że chyba nie mam się czego bać i nawet dokupiłam wersję 95 %.

J.D. Gross Ekwador 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao arriba z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam wyraziste banany, otoczone roślinami i kwiatami oraz mocno palony zapach kawy i cynamonu, podkręconych nieco nutą kakao w proszku, całkiem nieźle kamuflującego się. Umożliwiła mu to wysoka, pudrowa słodycz bardzo, bardzo słodkiego banana i wanilii. W nich z kolei zaplątał się element bananów suszonych... specyficznie "sucho"-mdławy. Wydało mi się to lekko duszne, acz z ukrytym charakterem, gorzkawością.

Tabliczka łamała się z głośnym trzaskiem, popisując się swoją skalistą twardością i taką też kruchością. Wydała mi się aż niecodziennie krucho-łamliwa.
W ustach rozpływała się po dłuższej chwili od umieszczenia jej w nich. Miękła, acz trochę leniwie, sprawiając wrażenie jakby była z pyłku zmieszanego z ogrzewającym się masłem. Rozpływała się więc w tempie umiarkowanym. Brakowało jej kremowości, a zalepiała tłusto i zawiesinowo. Pod koniec zaś trochę wysuszała.

W smaku od początku czuć delikatną, ale wyraźną gorzkość o wydźwięku popiołu, zahaczającą o proste kakao w proszku. To jednak zmieszało się z ogólną gorzkawością i pewną suchością... Pomyślałam o nieco zwietrzałym cynamonie, a zaraz o cynamonowych piernikach. Dość suchych, nieco czekoladowych... Na pewno w polewie... czekoladowo-kakaowej? Trochę budżetowej i z motywem tłuszczu.

Goryczka jeszcze przez moment trwała, a ja poczułam się, jakbym odgryzała końcówkę banana - dotarła do mnie goryczka jego skórki, po czym zrobiło się słodko. Słodycz szybko wzrosła w kontekście sucho-pudrowym. Pojawiły się suszone banany i wanilia, po czym nabrały impetu. Ożywiły się, serwując mi banany świeże. Oczami wyobraźni zobaczyłam także liście bananowców: grube i zielone, miąższyste.  Przy nich zaplątała się goryczka, co wraz ze słodyczą motywowaną wanilią zaczęło wydawać mi się też nieco likierowa.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa goryczkowata słodycz wróciła do cynamonu, z którego ilością przesadzono, ale który ostry nie był. Pierniki... musiały być trochę przypalone. Pomyślałam o węglu i popiele... Aż spopielonej, pylistej... kawie? Z czasem pojawiła się nieśmiała kawa rozpuszczalna, jakby tak przepijać nią pierniki. Poczułam nieco przypalony biszkopt, pojawiła się maślana łagodność. Może jak jakieś zdrowe ciasto m.in. z bananów? Z czasem do głowy przyszedł mi delikatny wypiek na jakiejś orzechowej mące. Orzechowość pobrzmiewała, ale nie jako orzechy, a coś... Soczyście-roślinnego. Do głowy znów przyszła mi roślinność zielonych liści, badylków.

Roślinny motyw był wynikiem połączenia gorzkości z bananami. Odnotowałam orzechy goryczkowate - pekany? O nieco ziemistym charakterze, co znów podkreśliło drzewno-roślinne tony, złagodzone jednak słodyczą. Pomyślałam o wanilii jako o kwiatach i... kwiatach innych.

Mimo ogólnej delikatności, na końcówce cierpkość jakby spróbowała o siebie zawalczyć. Czy to te kwiaty ją zaprosiły... czy kawa? Na przód wyszło kakao w proszku jakby tak... aż zagęścić nim syrop / sos likierowy.

Po zjedzeniu został posmak czekoladowej polewy z kakao w proszku, a także cynamonu i bananów, z wliczoną w to goryczką... roślinnie-skórkową. Czułam też maślaność, tłuszczowość... wypieków orzechowych? Co jakby ktoś próbował ratować proszkowymi dodatkami.

Struktura wydała mi się okropna - męczyła mnie wysoka tłustość i sucha pylistość. Wydaje się to trudne do połączenia, ale jak widać, możliwe. Smak... był zaś połączeniem całkiem niezłych nut z trochę wątpliwą jakością.

Do pewnego stopnia przypominała J.D. Gross Czekolada Gorzka 81 %, bo znów trafiłam na maślane wypieki (w dawnej placko-gofry, nie wiadomo co), kwiaty, wanilię... ale tamta była jednak bardziej "waniliotwata", dzisiaj opisywana waniliowo-bananowa. Podobała mi się gorzkawość cynamonu w dzisiejszej, ale cała ta tłuszczowość też smakowa i mnóstwo kakao w proszku sprawiły, że degustacji w pełni przyjemną nazwać nie mogę. To raczej "przynajmniej nie przecukrzona czekolada, którą można zjeść, jak się już kupiło". Przystępna, prosta, na dłużej nudnawa, ale można się nią zadowolić... od biedy.


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl
cena: 4,49 zł (za 125 g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy znów kupię: może kiedyś w promocji?

Skład: miazga kakaowa, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, cukier, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii

niedziela, 29 sierpnia 2021

Zotter Pine Nut Marzipan + Orange ciemna mleczna 50 % z marcepanem z orzeszkami piniowymi i kremem pomarańczowym z alkoholem oraz z warstwami białej czekolady

Trochę mi było smutno, gdy sobie pomyślałam, jak mało nadziewanych nowości w moim guście zawitało na jesień / zimę 2020 do oferty Zottera. Słodycz, konsystencja, zamysł... w wielu coś mi nie grało. Ta jednak autentycznie wydała mi się smakowita i zapragnęłam jej od razu, gdy tylko ją dostrzegłam. I to mimo że ostatnio zrobiłam się jakaś małomarcepanowa. Fakt jednak, że ten zrobiono z orzeszków piniowych sprawił, że wydał mi się kuszący. Lubię, ale... mało je znam, bo jadłam może ze dwa razy w życiu. Wydały mi się wtedy ciekawe i cudowne, tylko że za drobne, więc chętnie zjadłabym je właśnie jako nadzienie czekolady. Co więcej, bardzo lubię nadzienia pomarańczowe, a takie połączenie wydało mi się arcypyszne. Miałam małe zastrzeżenia do mikroelementów, ale liczyłam, że zejdą na dalszy plan. Wydawało mi się też, że zaszły jakieś błędy przy pisaniu składu, więc napisałam do producenta, na co odpowiedzieli dziękując, za czujność. Wszystko się wyjaśniło, niestety w moich oczach trochę na niekorzyść czekolady (marcepan mieszany, a nie tylko z piniowych).


Zotter Pine Nut Marzipan + Orange / PinienkernMarzipan + Orange to ciemna mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana (30%) marcepanem z migdałów i orzeszków piniowych i (30%) maślanym kremem pomarańczowym z pomarańczowym likierem, pomarańczówką oraz z cienkimi warstwami białej czekolady.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam wyrazisty zapach zwykłego marcepanu, podkręcony alkoholem. Zwłaszcza spód wydał mi się dobitnie alkoholowy, choć kompozycja ogółem (zwłaszcza, gdy wąchałam wierzch) była jednocześnie karmelowo słodka i ewidentnie mleczna. Może... leciutko korzenna i słodko-orzechowa w tym kontekście? Pomarańcza leciuteńko pobrzmiewała w tle. Po podziale i w trakcie jedzenia przodował wyraźnie alkoholowy marcepan.  Dałabym się nabrać, że migdałowy.

Tabliczka wydała mi się konkretna...wa. Same grube warstwy czekolad lekko trzaskały. Mleczna wyglądała na cienką, a biała zwłaszcza na spodzie zdecydowanie za gruba (nawet przebijała miejscami). Nadzienia z kolei cechowała już pewna miękkawość i plastyczność, choć i krem pomarańczowy wydał mi się czekoladowo dość zbity. Marcepan również cechowała zwartość, acz ten już ochoczo kulkował się.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i gęsto-kremowo, tłusto w mleczno-maślany sposób.
Biała podpięła się pod to, choć wydała mi się nieco bardziej pyliście-wodnista. Były spójne, acz przy pomocy noża dało się je rozdzielić
Nadzienia w zasadzie rozpływały się równocześnie, jednak krem spokojniej i raczej trzymając się czekolady; marcepan wyciskał się szybciej, po czym zalegał, zostawał na sam koniec razem ze skórkami z pomarańczowego.
Otóż marcepan był miękki i i aż kulkujący się. Okazał się jedynie wilgotnawy i zwarty, trochę soczyście-tłusty. Trzeszczał pyliście - powiedziałabym, że jest głównie migdałowy, ale jakby w wersji... z dodanym soczystym pyłkiem; jak się wczułam, wyłapywałam różnicę: taki mięciutko-"kawałkowy" element.
Nadzienie pomarańczowe okazało się za to rzadsze, niż myślałam: kremowe, tłuste w śmietankowo-maślany sposób, a jednocześnie wodniste. Przejawiało lekką proszkowość. Tworzyło przez to zawiesinę. Wydało mi się mało soczyste, acz znikało bezproblemowo. Od jego wad odciągały uwagę drobinki skórek pomarańczy, niektóre aż przezroczyste. Jędrne jednak, gdy zabrałam się za gryzienie ich na koniec.

W smaku czekolada przywitała się słodyczą palonego karmelu, podkręconego nieco orzechowym charakterem. Łagodna, niegorzka, szła w kierunku maślano-mlecznym. 
Mleczność i wręcz śmietankowość podniosła wyraźnie biała czekolada. Za jej sprawą wzrosła także słodycz, choć ona sama nie była bardzo słodka. Raczej łagodna i maślana.

Czekolady nieco nasiąkły alkoholową nutą (co czuć zarówno przy próbowaniu osobno, jak i przez większość czasu, czyli gdy przegryzałam się przez całość).

Ta z kolei umożliwiła wejście nadzieniu owocowemu, które właśnie podwyższało ogólną aż cukrową i likierową słodycz. Skojarzyło mi się z delikatniusimi, alkoholowymi czekoladkami pomarańczowymi. Szybko poczułam alkohol, który ogrzał nieco gardło.

Alkohol jakby dał kopa marcepanowi. Zaserwował specyficzny smak marcepanu, ale jakby migdały częściowo wymieszać z orzechami. Każdorazowo, gdy zaczynał się rozpływać i nasiąkać od śliny, serwował przedelikatny smak, bardzo czysty. Wydał mi się więc orzechowo-złagodzony, niemal neutralny i wręcz maślany (co do tego i orzechowości upewniłam się, gdy spróbowałam go osobno). Potem wysuwał się... mały pazurek. Wyłapałam odrobinkę kwasku, co czułam też przy próbowaniu osobno. Był taki... leciutko ostrzejszy? Trochę też przesiąkł alkoholem, co podkreślało zwyczajnie marcepanowy charakter.

Za ostrością w dużej mierze zdecydowanie stał alkohol, bo procenty wyraźnie czuć na języku. Zabarwił nieco marcepan, ale w większości emanował z kremu pomarańczowego. Neutralność czy "orzechowawość" idące w maślanym kierunku w kompozycji dokładał krem pomarańczowy. Był bardzo słodki i w tym sensie aż mdławy, maślano-czekoladowy. Nuta pomarańczy wyszła słodko-goryczkowato, kojarząc się z kandyzowanymi skórkami oraz sokiem pomarańczowym (nie takim świeżo wyciśniętym z owocu). Pomarańcza wydawała mi się czekoladkowa, nieco wręcz rozmyta, a dodatkowo zalana słodko-cukrowym alkoholem. Był wyraźny, ale nie uderzający. Mimo to, chwilami aż przygłuszał resztę smaczków w połowie rozpływania się kęsa. Biała czekolada znajdująca się na spodzie nie pomogła mu, dokładając mleczności.

Z czasem cała ta słodycz i maślaność zmieszały się z czekoladą, która pod koniec wydała mi się jeszcze bardziej maślano-karmelowa i łagodna. Leciutka czekoladowość mieszała się z marcepanowo-ciepłym motywem. Tak złagodziła całe wnętrze, że wydało mi się ogólnie maślano-mleczne. Pomyślałam o jakimś... kremie grzańcowo-korzennym... Niestety przesłodzonym. W tle walczyła lekka rześkość, ogólna cytrusowość, ale zza tego wszystkiego nie udało jej się przebić. Bliżej końca za to wyraźniej przy cukrowości czułam likier pomarańczowy.

Dopiero trafiając na drobinki skórek pomarańczy wyraźnie wzrastał smak naturalnego owocu w kontekście słodko-gorzkich skórek. Nieco większe upuszczały trochę soczystości.

Przy nich zostawało też takiej "miazgi orzechowomarcepanowej". Jak się na niej skupić, czuć, że to nie migdały, a orzechy (albo raczej mieszanka i to z bliżej nieokreślonymi).

Po zjedzeniu w ustach został słodki, marcepanowo-alkoholowy posmak, podkręcony sokiem pomarańczowym. Nie było jednak bardzo soczyście przez słodycz i maślaność, mleczność. 

Całość była bardzo słodka. Owszem, intensywna, ale właśnie w słodkim kontekście. Wydała mi się dość... czekoladkowa. Zdecydowanie marcepanowa, to fakt. Likier pomarańczowy wyszedł tu słodziaśnie, jak i całość w sumie, a mimo to był tu wyczuwalny jako alkohol. Mimo że to kompozycja poważniejsza, nie dla dzieci, odrobinka charakteru aż się zatracała. Pomarańcza słodyczowa, ogrom maślaności i delikatna czekolada odciągały uwagę od specyfiki marcepanu. Czuć ją... trochę. Orzeszki piniowe może i czuć... by było, gdyby otoczenie ich nie tłamsiło. O ile rozumiałabym podkręcenie ich nuty pomarańczą, tak alkoholem już nie. On tak... uzwyczajnił marcepan. Niby większych zarzutów brak, ale i nie ma elementów do chwalenia.
Tabliczka z jednej strony jest ciekawa i pomysłowa, ale raczej teoretycznie. To nie zwykły "pomarańczowy marcepan", jednak wyszła właśnie tak (jeden punkt właśnie za to odjęłam, bo gdyby to miał być zwykły marcepan, spokojnie dostałaby 8). Tak samo jak i zwykły, taki we mnie nie budzi większych emocji czy zachwytu. W dodatku nie odpowiadały mi słodkie czekolady, z których biała zdawała się dominować. Zbyt dużo w tej tabliczce niedociągnięć. Mniejsza połowa (około 30g) powędrowała do Mamy, bo mnie znudziła.
Mamie smakowała, ale podsumowała: "Dla mnie ona chyba za skomplikowana, nie umiem tego wszystkiego, co tam ma w niej być, połapać. Czułam po prostu zwykły marcepan lekko pomarańczowy i trochę alkoholu. Czekolada słodka, bo mleczna dzięki tej białej pewnie i... po co to tam bardziej na czynniki rozbierać? Smaczna!".

PS Najpierw czekolada była opisana jako: "z marcepanem z orzeszków piniowych" - dlatego jedząc ją myślałam, że marcepan jest tylko z nich i nie wiedziałam, o co chodzi. Napisałam jednak do producenta i wyjaśniono mi, że pierwotny plan zakładał, że taki zrobią; skończyło się na tym, że zrobili mieszany, a opis poszedł tamten. Podziękowano mi za zwrócenie uwagi i teraz już jest prawidłowy: marcepan jest migdałowo-piniowy.


ocena: 7/10
kupiłam: FoodieShop24
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 533 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, masło, orzeszki piniowe, likier pomarańczowy, syrop skrobiowy, odtłuszczone mleko w proszku, sok pomarańczowy, wódka pomarańczowa, koncentrat soku pomarańczowego, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, sól, sproszkowana wanilia, lecytyna sojowa, cynamon

sobota, 28 sierpnia 2021

Carrefour Sądecki Bartnik Miód gryczany

Jak co roku z Mamą chętnie korzystamy z tego, że zimą w sklepach pojawia się zatrzęsienie bakalii. Wprawdzie już w grudniu przed Gwiazdką ceny wydają się szybować, jednak my się schytrzyłyśmy i wszelkie dobroci kupujemy już w listopadzie, kiedy to jest mnóstwo promocji (ładną swego czasu miałam kolejkę wpisów, co?). Dzięki temu zawsze robię swoją popisową masę makową z dodatkiem łazanek - zdj. nowsze z 2020 (tak, proporcje takie, że inaczej nazwać tego się nie da, haha). Opiera się ona na słodyczy miodu gryczanego, naszego faworyta. Latami w Suwałkach nie miałyśmy problemu z dobrym miejscem i ceną, a po przeprowadzce do Krakowa odkryłyśmy miód z Tesco - też zadowalał. O ile dla mnie to kwestia mało ważna, bo miód to autentycznie jem rzadko, że... pewnie właśnie jakoś raz na rok będzie, tak Mama do śniadań codziennie je dżem na zmianę z miodem, wiec... Właśnie. Po tym, jak zamknęli nasze Tesco, wycofali jej miód z Kaufa, postanowiła spróbować z Carrefoura. A że ja zawsze lubię wiedzieć, z czym działam przygotowując jakieś danie, najpierw postanowiłam się wczuć, co też kupiła.

Carrefour Sądecki Bartnik Miód gryczany to miód gryczany nektarowy, a właściwie mieszanka miodów pochodzących wyłącznie z Unii Europejskiej, wyprodukowany dla Carrefour przez Gospodarstwo Pasieczne "Sądecki Bartnik".

Po odkręceniu słoika poczułam oczywiście bardzo słodką woń miodu ciemnego, szlachetnego z wyrazistą goryczką gryki. Odrobinkę aż zakręciło w nosie. Słodycz nie była drapiąco-zasładzająca, to raczej takie... ciepło.

Miód cechowała nadzwyczajna gęstość niewywołana scukrzeniem. To bardzo miłe zaskoczenie.

W smaku od początku do końca miód był oczywiście słodki. Bardzo, bardzo słodki. W ustach roztoczył słodycz wysoką, jakby w naturalny sposób nieco przełamaną, nie taką "czystą". Zaraz zaczął straszliwie drapać w gardle, już zasładzając.
Po chwili ze słodyczą zmieszała się kwaśność. Przebiła słodycz i rozgościła się prawie na równi z nią - na pewno nie była to nuta pożądana.
Czuć motyw miodu ciemnego, acz jakby osadzonego w słodyczy jasnego. I właściwie... tyle. Odlegle w tle raz i drugi mignął mi goryczkowaty akcent, raczej sugestia... nie powiedziałabym jednak, że gryczana. W ciemno w ogóle nie powiedziałabym, że to miód gryczany.

Został po nim lekki niesmak mocno słodkiego miodu jakby jasnego, podszyty kwaskiem. 

Miód bardzo mnie rozczarował. O ile w konsystencji jestem zakochana, zapach zapowiadał samo dobro, ale smak? Porażka. Owszem, był ciemnomiodowy, ale... jednocześnie jakby wymieszany z jasnym. Brakowało mi w nim motywu charakterystycznego dla miodu gryczanego - tej właśnie leciutkiej goryczki gryki.

Co więcej: kwasek... jakby miód zebrano zbyt wcześnie? O dobrej jakości to nie świadczy. I wyjaśniało by mało gryczany smak. Szkoda. Może i cenowo atrakcyjny, ale smakowo kiepski. Na pewno będę go unikać, bo od miodu gryczanego oczekuję takiego właśnie smaku. Nie wiem nawet, czy u laika jako "po prostu miód", przejdzie. Ta kwaśność za bardzo irytowała.
Bałyśmy się dodać go do masy makowej, by jej nie zepsuć; Mamie na kanapki z serem i masłem orzechowym jakoś jeszcze poszedł (skończyła go, utwierdzając się w przekonaniu, że jej nie smakuje). Ją również bardzo rozczarował.


ocena: 5/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: Carrefour (w zasadzie Mama, nie ja)
cena: 11,99 zł (za 470g)
kaloryczność: 333 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

piątek, 27 sierpnia 2021

Lindt Excellence Dark 90 % ciemna

 Po tym, jak odkryłam, że Lindta 85 % (recenzja z 2016) poprawiono (recenzja aktualna od 2020), uznałam, że dam szansę także dzisiaj przedstawianemu. W końcu różnica tylko 5 % - nie mógł być dużo gorszy (a przecież podlinkowany był całkiem smaczny). Warto wspomnieć, że gdyby nie to odkrycie, za nic bym tej tabliczki nie kupiła (i gdyby nie promocja... której przy kasie nie nabiło - mówi się: "trudno"). Mam bowiem uraz wywołany Lindtem 99 %. Spróbowałam go parę lat temu i był suchym, okropnym próchnem, więc uznałam, że naprawdę ciemnej, dobrej czekolady ten producent zrobić nie umie. Tu jednak obstawiałam, że... wciąż nie jest to prawdziwie dobra propozycja, ale może przynajmniej zwyczajnie gorzka i chociaż "w miarę dobra", a przynajmniej mało słodka.

Lindt Excellence Dark 90 % Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 90 % kakao.

Po rozerwaniu sreberka poczułam dość intensywny i mocno palony zapach kawy i orzechów, osadzony w klimacie spalenizny. Stąd zaraz myśl o przepalonym drewnie w kominku, okopconym kominku właśnie (z cegły?) i o kakaowym cieście (ciastkach?), którego przypalenie ktoś próbował ukryć cukrem pudrem, posypując je nim. Przy tej nucie wyłapałam też taką... ciastowo-ciastkową maślaność (drożdżową?). Całość wydała mi się zaskakująco słodka, wyraźnie waniliowa, ale i trochę cukrowa. Nie ukryło to pylistego kakao w proszku, z którego cierpkością wiązała się lekka nuta śliwki (suszonej?). Chwilami przychodziły myśli o czarnej, rozgrzanej skórze.

Tabliczka przy łamaniu wydała mi się twarda jak kamienna tafla, ale już jej głośne, głuche trzaski kojarzyły się bardziej z suchymi, średnio grubymi gałęziami.
W ustach rozpływała się powoli, na co i tak chwilkę trzeba było czekać. Potem jednak robiła to chętnie, bez najmniejszego oporu. Wprawdzie długo zachowywała kształt i formę, ale rzedła, opływała lepkimi, tłustymi smugami. Chwilami wydawała mi się aż przytykająca od tłustości. Smugi te były prawie idealnie gładko-kremowe. Suchymi za nic bym ich nie nazwała, choć trochę suchy efekt zostawiały.

W smaku robiąc kęsa, poczułam odtłuszczone kakao w proszku, na które jednak w ciągu kolejnych sekund napłynęła gorzkość. Wydawała się leniwa i... chwilami odpychająca. Jak spalenizna ogółem, a częściowo jak przypalone kakaowo-czekoladowe ciasto. Przez ogromną ilość kakao w proszku zajechało mi trochę taniością.

Zaraz pomyślałam o kakaowo gorzkich herbatnikach, też jakby przypalonych i aż czarnych. Ciasto-ciastka z taniością w tle przywołały tłuszczowy, maślany smak. Zdecydowanie go przy nich nie brakowało. Wykorzystała to słodycz i zdradziła swoją obecność. Wydała mi się zaskakująco waniliowa, acz zgaszona właśnie przez ten tłuszcz / olej. Skojarzył mi się z bardziej orzechową wersją oleju kokosowego. 

Zaraz jednak gorzkość rozkręciła się w nieco przystępniejszym kierunku, pomyślałam o kawie... Mocno palonej, wyrazistej i pitej przy kominku, w którym zalega przepalone, aż zwęglone drewno. Kominku okopconym i znajdującym się w pomieszczeniu z drewnianymi meblami obitymi skórą. Czułam to wszystko bardzo wyraźnie!

Zrobiło się w tym czasie bardziej słodko. Wanilia... wciąż lekko duszna i ciemiężona otoczeniem przywołała na pomoc cukier puder, zasypujący spaleniznę ciasta. Ogólna słodycz mimo wszystko nie była wysoka, a w pewnej chwili... wydała mi się nieco... goryczkowato-podsuszona jak... bakalie?

Palone ziarna zaczęły po paru chwilach podrzucać nieco więcej cierpkości. Ta jednak nie uderzyła, bo jakby zamortyzowała ją słodycz. Należała do wciąż pobrzmiewających zgaszoną słodyczą, ale też jak suszonych nieco za bardzo, zwietrzałych śliwek. Słodkich kalifornijskich, ale i bardziej kwaskawych? Sugestia kwasku zawisła niepewnie.

Ten jednak szybko umknął, jakby... przysypała go cierpkawa ziemia? Albo raczej popiół z kominka i zmielone, zwietrzałe ziarna kawy. Zrobiło się gorzko, ale wciąż spokojnie i mimo wszystko całkiem nieźle. Wróciło kakaowo-czekoladowe ciasto, w którym doszukałam się też maślano-biszkoptowej nutki, już nie takiej taniej.

Po zjedzeniu został posmak gorzkawy w sposób kakaowo-proszkowy, a także cierpkość kakao i kwaskawego kompotu z suszonych śliwek. Palony motyw też miał się nieźle, udało mu się wygładzić na taką spaleniznę w granicach smakowitości. Czułam też mnóstwo wanilii.

Całość wyszła w sumie znośnie. Nie ambitnie, ale prosto, gorzko, słodko do przyjęcia. Parę nut się przewinęło, dość silna słodycz nie mordowała. Przystępna, spokojna propozycja na jakiś zwykły dzień, gdy nie chce się niczego ambitnego i gdy człowiek pisze się na nieco tańszy smak. Mnie jednak trochę przeszkadzała jej tłustość aż znajdująca odzwierciedlenie w smaku.
Do pewnego stopnia przypominała 85 %, ale jakby jej wzmocnioną i tańszą wersję. Na pewno mocno i niepozytywnie dosłodzoną. Słodycz tamtej była głębsza, a kakao wyrazistsze w kontekście miazgi, nie odtłuszczonego i tłuszczu kakaowego. Zawsze bałam się, że 90 % wyjdzie właśnie w ten sposób - miałam rację. Nie ukrywam jednak, że myślałam, iż będzie gorzej. Wprawdzie czekoladowa tłustość narzucała mi się za bardzo, chwilami czułam się, jakbym jadła kakao w proszku łyżeczką, a wanilia była bardzo znacząca, ale to propozycja przystępna. Niestety jednak nie tak ciemnoczekoladowa, gorzka i mocna w smaku, jak by się chciało.


ocena: 6/10
kupiłam: Kaufland
cena: 9,99 zł
kaloryczność: 592 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, cukier, naturalna wanilia

czwartek, 26 sierpnia 2021

Stuhmer Pezsgokremes Tejcsokolade Torley Pezsgovel mleczna 42 % nadziewana białoczekoladowym kremem z winem musującym / szampanem

Czego trzeba, by osoba nielubiąca szampana i niemająca specjalnie ochoty na czekolady mleczne, ani na czekolady nadziewane taką kupiła? Pięknego opakowania. Oczywiście mogłabym przejść obok takiego obojętnie, a tylko po prostu chwilę patrząc, ale jednak niedostępność (bądź dostępność limitowana) marki w Polsce i całkiem niezły skład podziałały, że jak i tak postanowiłam poszaleć i kupić trzy inne "bo ja wiem, czy moje" tabliczki, to i tę wzięłam. W zasadzie... ta się wyróżniała. Wszystkie lśniły srebrem, tę zaś ozłocono. Nie wiem dlaczego, wyobrażałam ją sobie jako mleczną z mlecznoczekoladowym nadzieniem... a przecież w składzie jest i biała czekolada. Powinnam chyba się domyślić, że środek będzie właśnie biały... ech. Jako że nie liczyłam na wiele, w zasadzie obstawiałam, że część trafi do Mamy (lubi alkoholowe mleczne, a w przypadku "szampanowych" zawsze liczy na słodko-śmietankowy krem), a naturalne nadzienie i alkohol mogło różnie radzić sobie z upływem czasu, zabrałam się za nią dość szybko. Już przepisując skład dowiedziałam się, że alkohol do tej dodano bardzo konkretny. To słodkie wino musujące Törley Excellence Sárgamuskotály Doux, czyli czołowego węgierskiego producenta (czego dowiedziałam się pisząc to). A wina musujące, jak się dowiedziałam, to odpowiednik szampana, tylko że nie z Szampanii.

Stuhmer Csokolade Pezsgokremes Tejcsokolade Torley Pezsgovel to mleczna czekolada o zawartości 42 % kakao nadziewana czekoladowym kremem (m.in. na bazie białej czekolady) z winem musującym Torley Sárgamuskotály Doux; nadzienie stanowi 35%.

Zaraz po otwarciu poczułam intensywny zapach winogron i rodzynek nasączonych alkoholem, przez co natychmiast pomyślałam o cukrowo słodkiej, winogronowej brandy. Ogólna słodycz nie była jednak przecukrzona, a po prostu znacząca i śmietankowo-waniliowa. Zaraz do głowy przyszedł mi także szampan, otulony splotem śmietanki i mleka. Kompozycja miała czekoladowe podszycie, acz kakao nie czuć.

Tabliczka była dość konkretna. Gruba warstwa czekolady aż lekko trzaskała.
Sowicie nadziane kostki nie wgniatały się, bo i nadzienie nie było miękkie, a jedynie trochę miękkawe. Zaskoczyło mnie trochę swoją gęstością. Odebrałam je jako zagęszczone czekoladą i tłusto-nugatowe w zbitym kontekście. Nieco lepkie, chętnie się maziało.
W ustach czekolada rozpływała się tłusto-kremowo i bardzo gęsto, wykazując proszkowość oraz zalepiając zupełnie. Robiła to powoli i spójnie z nadzieniem.
To mieszało się z nią tłustą kremowością, choć cechowała je wyższa maślaność i śmietankowość. Okazało się miękko-maziste i plastyczne, choć istotnie jakby czekoladowo zagęszczone... Jak niezwykle gęsty od czekoladowości budyń. Odebrałam je jako prawie gładko-śliskawe bazowo, choć z efektem scukrzenia alkoholu w dosłownie mikroskopijne, rozpuszczające się, a i trochę trzeszczące, kryształki. Było tłusto-wilgotne, nasączone i leciuteńko soczyste.
Całościowo trochę kojarzyło się to z dość miękkawymi jak na cukierki-trufle truflami właśnie. Bardzo zalepiało, bagniście-kremowo-budyniowo, pod koniec z wysuszającym efektem.

W smaku sama czekolada przywitała się falą mleka, która aż w śmietankę się zmieniła, gdy tak słodycz coraz bardziej ją dosładzała. Początkowo leciutko waniliowa, wraz z tym, jak rosła, robiła się coraz bardziej po prostu cukrowa. Trochę jakby próbowały przełamać to echa kakao i nadzienia, którym całościowo przesiąkła. 

Krem prędko doszedł do głosu, wplatając soczystość zielonych winogron i rodzynek, wzmocnionych alkoholową nutą. 

Pod czekoladę mleczną podpiął poprzez mleczno-śmietankową nutę. Następnie w całości wzrósł maślany smak, związany z białą czekoladą. Pomyślałam przez to o budyniu waniliowo-śmietankowym, a chwilę później śmietankowym likierze i szampanowym smaku czekoladek szampanowych właśnie. Równie dobrze kojarzyło się to z białym winem. Alkoholowość jako smak, nie zaś wysoki procent, szybko rosła, aż szczypiąc w język.

Była bowiem mocna, ale nie uderzała do głowy. Pomyślałam o bardzo słodkim alkoholu owocowym... "Słodyczowym brandy"? Mocniejszym białym winie? Jakoś wzmocnionym. Cukrowym do bólu, a jednocześnie wciąż wyraźnie soczystym. Pomyślałam o naturalnie scukrzonych rodzynkach... tak soczystych, że aż zielonowinogronowych. 
Nie było jednak zbyt rześko, bo owoce uziemiła czekoladowa maślaność i śmietanka. Wyrazista i budyniowo-słodziutka, a także z białoczekoladowym akcentem. Nadzienie też przejawiało lekką maślaność... Podporządkowaną jednak cukrowości, która dzięki alkoholowemu podbiciu zdawała się górować nad wszystkim.

Słodycz wspięła się na bardzo wysoki poziom, a alkohol jej kibicował. Wyrazisty, ale nie spirytusowy. Podkreślił słodycz i wgryzał się w resztę smaków, zagłuszając w końcu czekoladowość. Lekko owocowy, pod koniec zrobił się cukrowo-ordynarny. W momencie znikania kęsa bardzo drapało od tego w gardle.

Po zjedzeniu został posmak jak... jak po śmietankowo-winogronowym likierze, gęstym i zacukrzonym. Czułam posmak... trochę cukrowo-czekoladkowy. Aż wysuszenie w ustach od alkoholu i cukru. Jednak... w szampanowo-czekoladkowym klimacie.

Całość wydaje mi się niby obiektywnie niezła, ale chyba nieprzemyślana. Gęsto-czekoladowy krem "śmietankowy, ale białoczekoladowy" z tak wyraziście owocowym (winogronowo-rodzynkowym), mocnym, ale nie chamskim alkoholem wyszedł świetnie, myśli krążyły wokół białego wina musującego (mimo że nie moja bajka, to jakości odmówić nie mogę). Nie było tu czuć taniego, łupiącego w łeb alkoholu, a smak. To na plus. Sama czekolada mleczna za to wyszła przy tym głównie słodko, nawet nie specjalnie mlecznie. Podwyższona zawartość kakao na niewiele zdała się przy tym wariancie. Konsystencja proszkowo-scukrzona mi nie odpowiadała, więc też nie pochwalę specjalnie jakości. Dużo czekolady tak ciężko-cukrowej przy mało-średniej ilości nadzienia nie wydaje się najlepszym pomysłem, tak obiektywnie (subiektywnie nie smakowała mi ani czekolada, ani nadzienie).

Od razu przypomniała mi się Weinrich Trufle Marc de Champagne, a potem Zotter Marc de Champagne czy Nashido Marc de Champagne. O ile Zottery zdecydowanie u mnie wygrywają, bo winiaka marc dodano do kremu mlecznoczekoladowego, a całość otulała ciemna czekolada, tak Weinrich była bardzo podobna, acz... Stuhmer była mniej słodka niż Weinrich, ale wciąż... dla mnie za słodko-gryząca już po kostce. To, konsystencja, jak i to, że to jednak czekolada nie dla mnie sprawiły, że zupełnie nie miałam na nią ochoty. Opadłam po 1,5 kostki, a obstawiałam, że zjem przynajmniej pasek... Ech. Jakościowo jest to na pewno lepsze od wspomnianej, ale że i cena wyższa, nie widzę powodu, bym miała wystawić wyższą ocenę.
Prawie całość trafiła do Mamy. Nie zachwyciła także jej, choć nadzienie zdecydowanie smakowało jej bardziej niż czekolada i narzekała, że go pożałowali. Stwierdziła, że zmarnowany potencjał, bo "ciężka, słodka czekolada przyćmiła resztę. Nie smakowała mi i za dużo jej. Środek był taki lżejszy, słodki, ale budyniowo-alkoholowy, tak delikatnie alkoholowy, że powinno być go więcej. Tak to bardzo przeciętna." Obu nam bardzo kojarzyła się z czekoladkami-bombonierkami szampanowymi. Dodała, że zjadła całą trochę ze smutkiem, że niezbyt jej smakuje tylko dlatego, że myślała, że to Lindt. Gdyby wiedziała, że nie, nie jadłaby (nie przepada za słodyczami szampanowymi; liczyła na po prostu alkoholowo-białoczekoladowe wnętrze). Żadna z nas nie umie jej ocenić; nie nasza bajka. Nie chcę jej odejmować punktów, że jest, czym jest, więc... ocenę staram się wystawić w miarę obiektywną.


ocena: 6/10
kupiłam: Aldi
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 65 % mleczna czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa), biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy), wino musujące 6% (zawiera siarczany),  syrop glukozowy, masło, tłuszcz kakaowy, alkohol, substancja konserwująca: sorbinian potasu, aromat (z winogron)

środa, 25 sierpnia 2021

Manufaktura Czekolady Wenezuela 100 % ciemna

Poznając nowe marki i dziwnym przypadkiem ciągle wracając do Peru, trafiłam w internecie na nieznaną mi tabliczkę Manufaktury Czekolady, którą to markę... kiedyś uwielbiałam, a obecnie po prostu lubię. Po tym, jak ewidentnie wprowadzili zmiany, by dotrzeć bardziej do konsumentów masowej czekolady trochę zaniedbując plantacyjną część oferty, spadło nieco moje zainteresowanie marką. Nigdy jednak nie zapomniałam, że to właśnie ich Ghana 100 % to jedna z moich ulubionych setek. A te nie są moim ulubionym typem czekolad. W przypadku tej jednak byłam pewna, że będzie dobrze i zabrałam się za nią zaraz, jak tylko zdobyłam. Wersja Grand Cru Ekwador 70 % bowiem zachwyciła mnie (2016 rok... ach, kiedy to było!).

Manufaktura Czekolady Wenezuela 100 % kakao to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao z Wenezueli

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam słodkie czerwone wino i nieco skarpetowy ser, z czasem zmieniający się w twaróg. Pomyślałam o czekoladowym do granic możliwości serniku. Zawarł w sobie dość soczysty, też słodki motyw... jagód / borówek amerykańskich i dyni? Jakby to był jakiś dyniowy wymyślny, ale na pewno czekoladowy sernik? Taki w którym jest mnóstwo miękkich owoców... jagódek i wiśni? W tle uchwyciłam też słodkie pomarańcze. W trakcie degustacji owoce zaczęły mi się chwilami wydawać aż dosłownie dżemikowe, jakby jeszcze dosłodzone wanilią.

Tabliczka była średnio twarda i równie średnio-przeciętnie trzaskała. W dotyku wydawała się tłusto-pyłkowa, a jej przekrój sugerował ziarnistość.
W ustach rozpływała się kremowo, ale z sugestią pylistości. Była tłusta, ale nie ciężka. Zmieniała się w gęstawą maso-zawiesinę i zalepiała jak rzadkawy, wilgotny sernik. Na koniec znikała trochę tłusto-wodniście.

W smaku kompozycję otworzyła słodycz. Wydała mi się zaskakująco wysoka i waniliowo-karmelowa. Aż słodziutka, że do głowy przyszedł mi cukier brązowy czy coś takiego.

Odeszła od niego lekka goryczka i ciepło, przywodzące na myśl melasę i miód gryczany... osadzone w realiach gęstego, soczystego sernika / ciasta. Jakby był to jakiś wymyślny, np. dyniowy, orzechowy i naturalnie słodki sernik. W wariancie czekoladowym albo nawet czekoladowo-czekoladowym. Wydało mi się, że czuję też po prostu twarogowo-serowe, nieco maślane nuty. Może więc ta "wymyślność" była jakąś... "inną mąką" (np. spodu)? Np. orzechową / migdałową / gryczaną? Jakoś w połowie rozpływania się kęsa wydało mi się to sięgać meritum delikatności...

Po czym w serniku pojawiła się delikatna pikanteria słodkiego cynamonu, może też innych łagodnych przypraw korzennych i trochę melasy. Lekka cierpkawość skojarzyła mi się z nieco już zasładzającym miodem gryczanym. Niewątpliwie ciemnym i szlachetnym, ale bardzo słodkim. Wzrosła gorzkość czekoladowego ciasta i pojawiła się słodka cierpkość zawartych w nim owoców.

Poczułam wiśnie i borówki amerykańskie wmieszane w twarogowo-słodką, czekoladową toń. Mignęły mi aż odrobinką wina, na pewno jednak słodkiego; zarejestrowałam ziemię. Zagrała cierpkością, ale... przejęła ją pomarańcza - słodziuteńka! Jako sok lub skórka... nasączona miodem? Czekolada pokazała pazurki, po czym znów zaczęła łagodnieć. Licha nuta owoców skojarzyła mi się dżemowo-marmoladowo. Wiśnie połączyły się ze słodszymi, a wszystko to doprawiła odrobinka cynamonu, melasy i gryczanego miodu, przywodząc na myśl czerwone wino (ale jakby bez procentów).

Czekoladowe ciasto wróciło do słodyczy, że przez chwilę wydawało się aż drapać, a przynajmniej ocieplać gardło. Tym razem od niego jednak odciągały uwagę soczystsze tony. Jakbym tak odsunęła się od niego i dotarły do mnie orzechy: młode i soczyste. Przypomniały, że sernik mógł być wymyślny, nie tylko z sera i wprowadziły rześkość. Tu znów odnalazły się pomarańcze, też aż karmelowo-cukrowo słodkie. Kandyzowane? Jako mus? Nie pchały się jednak do ciasta zbyt nachalnie, a jakby czekały na swoją kolej.

Nie doczekały się jednak, bo końcówka zrobiła się, także częściowo za ich, i melasy sprawą goryczkowata, pojawiło się nibsowo-ziemiste kakao. Czułam również (zaskakująco wyraźnie) wanilię i miodową słodycz.

W posmaku pozostały słodko-gorzkawe pomarańcze, słodko-gorzka, złożona słodycz miodu i karmelo-melasy, wanilii... Po prostu jakbym zjadła jakieś zdrowo posłodzone ciasto czekoladowe. Sernik... słodki "inaczej". Znów do głowy przyszła mi dynia, nieoczywista orzechowość, ale i odrobinka kakaowej mocy.

Całość zaskoczyła mnie swoją łagodnością i wysoką słodyczą. W życiu nie powiedziałabym, że to setka, a np. mocniejsza Manufaktura Czekolady Porcelana Wenezuela Criollo 70 %. Aż obudziła we mnie podejrzliwość. Obstawiam jednak, że jakoś... postawili na tłuszcz kakaowy?
Czułam w niej podobne nuty co w 70 %: wanilia, czekoladowe ciasto, czerwone owoce. O ile jednak 70 % to brownie i owoce wręcz dżemikowe, różne, tak... 100 % wyszła jak wymyślne sernikowe ciasto orzechowo-jakieś, a owoce ograniczyły się do tworów bardziej zbliżonych do wiśni, wina. Setka wyszła nieco pikantniej. Konsystencje za to wydały mi się niemal identyczne.
Lekkie wino, korzenność, sernik, migdałowy biszkopt to normalnie Morin Venezuela Porcelana 100 %, acz on był bogatszy w owoce (żółte). 
Wprawdzie o wiele bardziej cytrusowa Beskid Wenezuela Chuao 90 % była dość podobna pod względem karmelizowanej skórki, pomarańczowego sernika... wydawała się jednak mocniejsza w kakao, a także bardziej drzewna i ambitniejsza.

To chyba najsłodsza setka, jaką jadłam. Wydaje się aż przesłodzona. O ile taką 70 % mogłabym się zachwycić, tak taka setka wprawiła mnie w dziwny dysonans, stąd nie 10. Nie wiem też, czy taki był zamysł, czy tak wyszła, czy może nawet to oszustwo. Aż dałam spróbować Mamie (acz wprawdzie kawałek wielkości paznokcia). Zupełnie bez jakiegokolwiek rozeznania w ciemnej czekoladzie strzeliła "jakieś 75 % kakao". Powiedziała jednak: "dla mnie ona przede wszystkim w smaku jest głównie gorzka, ale do zniesienia" (zjadła ten kawałek bez emocji, w momencie gdy niegdyś takimi próbowanymi drobinkami zdarzało jej się pluć, "bo gorycz / kwach"). Gdy jej powiedziałam, że to setka, nie mogła uwierzyć (i wtedy dodała: "a to zaskoczyła mnie tłustością, bo setki sobie wyobrażałam jako suche próchno" - no, ale tego już nie wie, że większość setek jest tłusta, ale tak ciężko-oleiście przeważnie). Dziwna słodycz.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od FoodieShop24
cena: - (normalnie 17 za 50g)
kaloryczność: 681 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarno kakao

wtorek, 24 sierpnia 2021

Lindt Creation Caramel mleczna nadziewana solonym karmelem i kremem truflowym

 Mimo iż ostatnimi czasy jakoś zupełnie przeszła mi ochota na czekolady mleczne czy nadziewane, zachciało mi się jakiejś odskoczni od Zotterów. Z nimi zadziało się coś takiego, że "dobrego mogłabym zjeść, ale nie muszę" i... niestety doszłam do wniosku, że o dobrego w moim rozumieniu jakoś tak ciężko. Do czekolad innych niż czyste ciemne (z nielicznymi wyjątkami ciemnych z dodatkami / nadzieniami) zaczęłam żywić coraz większą obojętność, do niektórych niechęć. Kiedyś tam jednak chodziła za mną jakaś dobra czekolada z nadzieniem karmelowym. Nawet jednak nie zaczęłam jej szukać, uznawszy, że realnie i tak moja ochota na nią nie jest zbyt silna. A i nie byłam pewna, czy jakakolwiek mogłaby mnie zadowolić. Gdy jednak zobaczyłam dziś przedstawianą uznałam, że warto kupić na kiedyś tam, jak by miało mnie znowu na taką najść. I mając ją... z czasem uznałam, że w sumie takiej gładkiej (karmel + nadzienie czekoladowe) to nie jadłam (Hello, My name is Caramel Brownie miała w dodatku ciastka; swego czasu mi smakowała, ale konwencja Creation o wiele bardziej mi pasowała). Gdy jednak w opisie zobaczyłam "odrobinkę soli", zmarkotniałam. Akurat miałam ochotę na karmel zwykły!

Lindt Creation Caramel to czekolada mleczna z (10%) nadzieniem truflowym i (20%) sosem ("coulis") karmelowym z solą.

Już podczas rozrywania sreberka uderzyło mnie tsunami mleka i słodyczy. Ta druga przejawiała wyraźnie karmelowe skłonności. Mocniejsze, gdy wąchałam wierzch. Po przełamaniu i w trakcie jedzenia ogólnie czułam woń maślanego, delikatnie palonego karmelu, który krył nutkę soli. Raz i drugi zdarzyło mu się zahaczyć o... ser.

Tabliczka była dość konkretna, ale raczej z racji grubości. Przy łamaniu gruba warstwa czekolady mlecznej nieco pykała, a gdy robiłam gryza, czekolada pękała, trochę wgniatając się w miękko-plastyczny karmel. Dolne nadzienie było konkretniejsze, tłusto-kremowo zwarte i kojarzące się z plastyczną wersją czekolady, karmel zaś lepko-ciągnący, ale w sumie trzymający się w kostce, dzięki gęstawości. Pochwalić go muszę za przystępność. O ile karmel porządnie wypełniał każdą kostkę, tak nadzienie truflowe w każdej kostce było nierównomiernie rozmieszczone: najwięcej było go od środka tabliczki, tak jakoś do połowy kostki.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i aksamitnie kremowo. Zalepiała w gęsty, pełnomlecznie tłusty sposób. Była maślano-mleczna i zgrana z wnętrzem.
Dolny krem rozpływał się powoli i gęsto. Był minimalnie miękkawy i gładko-tłusty jak masło, trochę mazisty. Zachowywał pewną zwartość do końca, acz przybierał na plastyczności. Wydawał się śliskawy, ale znośny w tym. Blisko mu do czekolady czy konkretnego nugatu (w wersji maślanej).
Podobnie śliskawy (w maślano-śmietankowym kontekście), ale o wiele bardziej mazisty i plastyczny był karmel. Dość lepki jak bardzo gęsty klej, trzymał się jednak otoczenia, dzięki czemu wlepił się w resztę. Znikał najszybciej, ujawniając parę drobnych, rozpuszczających się grudek (scukrzonych fragmentów?). 

W smaku czekolada, jak i w zapachu, zaszarżowała mlekiem i słodyczą. Była głęboka, leciuteńko kakaowa i niemal urocza. Wydała mi się minimalnie waniliowa i nieco za słodka.

Słodycz drastycznie podnosiły nadzienia. Dodały czekoladzie karmelowych i po prostu cukrowych nut. 

Wyraźniej, szybciej i dynamiczniej odzywało się nadzienie karmelowe. Okazało się bardzo intensywne. Przede wszystkim słodkie, miało delikatnie paloną nutę. To bardziej maślano-śmietankowy karmel, wręcz karmelkowy, chwilami idący w stronę toffi. Jego paloną głębię podkreślała sól, idealnie wplatająca się w otoczenie. Było jej całkiem sporo, ale w punkt, pasowała idealnie. Po niej jednak... karmelowi zdarzyło się raz i drugi zajechać serowo-maślanym echem. Ogólnie jednak w połowie rozpływania się kęsa niemal dominował jako cukrowy karmel delikatny (ale wciąż raczej karmel, a nie toffi!) i posolony. Drapał w gardle już po paru chwilach.

Krem truflowy w pierwszej chwili w starciu z karmelem wypadał nieco mdło, ale gdy karmel się trochę rozszedł, wkraczał poprzez maślano-czekoladowy smak i cukrową słodycz. Zlewał się z czekoladą, jako jej bardziej maślana wersja. Czuć to zwłaszcza w kęsach bliżej środka i jednego brzegu (tam go było więcej) lub przy spróbowaniu osobno. Wtedy też doszukałam się nuty udającej alkohol bez procentów. Na pewno jednak nie truflowej. Wyszedł raczej jak mlecznoczekoladowy krem i tyle. Podkreślał karmelkowość, a więc i uwypuklał taką... cukierkowo-tanią nutę karmelu (który już prawie zniknął).

Tonęło to w słodyczy mlecznej czekolady i maślaności. Nutka aromatowo-złudnie alkoholowa również trochę gubiła się w zacukrzonej mleczości. Drapanie słodyczy w gardle jeszcze wzrosło.

Końcówka była mocno maślana, mleczno-cukrowa i lekko waniliowo-karmelowa, choć aż w tym mdława.
Po zjedzeniu został posmak tego wszystkiego i nuta kiepskawego sosu czekoladowego jakby z lodówkowego, nibylikierowego deseru. Czułam też karmelową cukrowość i ogólnie przesłodzenie.
Co więcej, już raptem po zjedzeniu dwóch kostek nieco zmęczyła mnie miękka tłustość.

Całość wyszła smacznie i przystępnie w kwestii konsystencji. Dobra czekolada, odpowiednio słony karmel, który ogólnie w sumie smakował całkiem nieźle kryły jeszcze krem, do którego właśnie mam największe zarzuty. Mógł być lepszy jakościowo i ciemnoczekoladowy, truflowy, jak producent obiecał... A tak? To jakby mleczna czekolada, tylko trochę gorsza... Napędził słodycz, miękkość, dodał dziwnych nut, spłycał karmel... A gdyby się nie wiedziało, że tam jest, można by go przeoczyć. W dodatku całość mordowała cukrem, mimo że na brak odpowiedniej ilości soli nie można narzekać.
Tabliczka smakowała mi jako czekolada z solonym karmelem; zjadłam sama i cieszę się, że ją kupiłam, ale... mogło być tak pięknie, a wyszło po prostu nieźle. Przy pierwszym podejściu zjadłam trzy kostki i mi wystarczyło tej słodyczy (przy czym zasłodziłam się już pierwszą)... resztę zaś zostawiłam na niewymagające wykłady. Drugie to 5 kostek i myślałam, że umrę od cukru (ale odbiór ogólny był ok), przysięgam, a trzeciego dnia ostatnie kostki już mnie męczyły i nudziły (jakoś skupiłam się na wadach? znudzenie materiału, bo niezbyt moja bajka?).
W smaku-jakościowo wyszła gorzej niż Caramel Brownie (odnoszę się do tej, którą jadłam ja - choć tu odcinam się od obecności soli, bo w dzisiaj opisywanej miała być, i było ile trzeba; piszę jednak o reszcie), choć z zamysłu wydaje się cudowniejsza. Konsystencją na pewno z Caramel Brownie wygrywa u mnie, ale to kwestia tego, że lubię spójność, a dzisiaj opisywana taka była (wspominana miała chrupiące ciastka).
Aż mi się przypomniała Cocoloco Chocolates Salted Caramel 43 % Venezuela - niby taka "z wyższej półki", a znacznie gorsza. Lindt, mimo że bez ochów i achów, pokazał, że coś tam wciąż potrafi (i smakowo miałby 8, ale trufla czekoladowa nie była truflą). 


ocena: 7/10
kupiłam: Auchan
cena: 12,49 zł (za 150 g)
kaloryczność: 546 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, odwodniony tłuszcz mleczny, miazga kakaowa, laktoza, cukier inwertowany, syrop glukozowy, mleko w proszku odtłuszczone, stabilizator (sorbitol), lecytyna sojowa, ekstrakt słodu jęczmiennego, sól 0,1%, aromat, substancja koncertująca (kwas sorbowy E200), naturalny aromat

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Raaka 70% Rose Cardamom Unroasted ciemna surowa z Tanzanii z różą i kardamonem

Jak udało się Bourbon Cask Aged rozpalić we mnie entuzjazm co do marki, tak Green Tea Crunch umiejętnie go zgasiła. A przynajmniej przygasiła. Powiedzmy, że się to wyrównało i Raaka nieco mi zobojętniała. Dzisiaj opisywana teoretycznie powinna pójść w kierunku pierwszej próbowanej... głupie, chrupiące kulki mi nie groziły, jednak i tak jakoś przed otwarciem oczy nie lśniły mi tak, jak podczas składania zamówienia. Wtedy bowiem bardzo zachciało mi się różanej czekolady - uwielbiam je (gdy nie wychodzą przeperfumowane), a dawno nie jadłam. Nadal się jednak cieszyłam - wszak i zawartość kakao lepsza niż w tamtym niewypale i... dzisiaj przedstawiana okazała się limitką (o czym dowiedziałam się dopiero pisząc wstęp). Niestety moja radość znów została wystawiona na próbę przy przepisywaniu składu. Liczyłam na gładką tabliczkę, a płatki róż...? I już nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zwróciłam też uwagę na to, że Raaka na pewno dobiera region kakao pasujący do danego dodatku, skoro co dodatek, to inny. Raczej nie losują (mam nadzieję).

Raaka 70% Rose Cardamom Unroasted Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % surowego kakao z Tanzanii ze zmielonymi płatkami róż i kardamonem.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam zapach ziemi i migdałów, jakby tą ziemią przysypanych... Niemal neutralnych... pomyślałam o migdałach dziwnie zajeżdżających ziemniaczaną, bulwiastą nutą, jednak z czasem wmieszały się w mnóstwo orzechów. Pojawiły się młode laskowe, które swoją soczystością aż z owocami się mieszają. Na pewno poczułam słodkie wiśnie (może w nieco bombonierkowym wydaniu), zahaczające o wino. Nie brakowało też czysto świeżej soczystości słodkiej pomarańczy, ale i czegoś bardziej czerwonego - słodziutkich truskawek, malin. Przyszedł mi nawet na myśl grejpfrut, ale wydawał się czymś przełamany. Dodatkowo dookreślenie owoców utrudniała gorzkość jakby wilgotnego dymu, za sprawą którego w trakcie degustacji myśli szły ku kardamonowi.

Bardzo ciemna tabliczka sprawiała wrażenie tłusto-kremowej i takiej, co to może okazać się lepka jak zawilgocony pyłek... Mimo to łamała się z przyjemnym trzaskiem, zachowując kruchą twardawość. Wyglądała na gładką (żadnych suszonych paprochów / przypraw ani w przekroju, ani na spodzie).
Gdy odgryzałam kęs, wydawała mi się dziwnie twardo-miękkawa, jak "tabliczka z jakiejś masy", nie ciemna czekolada.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym (bardziej umiarkowanie-szybkim) tempie, łatwo i nie ociągając się. Zmieniała się w tłustawy krem, jakby zrobiony w wyniku zmieszania kredowego-proszkowego pyłku z mleczno-maślana bazą. Pozostawiała swe kolejne lepkawe fale na podniebieniu i języku. Na całą tabliczkę odsłoniła ze dwie mikroskopijne drobinki kardamonu (obstawiam niedokładne przemielenie - "wypadek przy pracy"?). Wraz z jedzeniem wydawał się coraz rzadszy, by zniknąć niemal wodniście. Odebrałam ją jako tłustą w mleczny sposób.
Z jednej strony ta rzadkawość i znikanie niezbyt mi się podobały, ale ogromnie ucieszyło mnie, że gruncie rzeczy była gładka: dodatki zmielono.

W smaku od początku czułam wysoką słodycz miodu. Oczami wyobraźni widziałam lejący się litrami, jasny miód. Może kwiatowy? Miał w sobie coś trochę karmelowego, takiego wyrazistszego, palonego, ale też...otwierał drogę soczystości.

Po chwili wydało mi się, że mam do czynienia ze słodyczą złocistych, miękkich suszonych fig. Delikatne i słodziuteńkie, wprowadziły też suszony motyw, odchodzący nieco na tył. I nie były to tylko suszone owoce.

Zaraz jednak poprzez soczystość uderzyły owoce znacznie żywsze, surowo-świeże i kwaśne. Prowadziły dojrzałe, miękkie wiśnie, podrasowane nutą czerwonego wina. Nie brakowało im słodyczy, toteż pomyślałam o wiśniowej bombonierce. Wino... musiało być jakieś delikatne, zdecydowanie kwiatowe - różowe? Pojawiły się słodkie truskawki i maliny.

Z czasem za nimi poczułam nutę surowych, świeżych migdałów. Otaczała je ziemia, jakby usilnie próbowała dodać im mocy. Ziemia wydała mi się nieco węgielna. To miało wydźwięk czegoś... suchego z natury, ale zawilgoconego. Wiele migdałów było z gorzkawymi skórkami, niemal neutralne, surowe (znów raz i drugi zdarzyło im się mignąć ziemniako-migdałem)... też wydały mi się w pewien sposób "suche" w smaku. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na przód wyskoczyły orzechy. Orzecho-migdały zdawały się trochę otulone dymem... dymem wilgotnym i gorzkawym... jak dymo-mgłą? Nie zakrył jednak samych orzechów. Wśród nich zaczęły dominować delikatne orzechy laskowe. Czułam młode i niemal soczyste, co z kolei przywracało soczystość.

W nią też najpierw wpisywał się wilgotny dym / mgła, co przeszło w grejpfruta, ale może raczej... jakieś inne cytrusy. Może nawet dziwnie karmelizowano-kandyzowane? Mignęła cytryna; jakaś wariacja na jej temat... Coś podkręconego słodyczą fig i słodko-kwaskawych rodzynek. Znów w kwaśności odnotowałam wiśnię. I to ponownie dzięki ziemi w wydaniu nieco winnym... Tym razem jednak wyłapałam różany motyw. W drugiej połowie rozpływania się kęsa chwilami róża - naturalna i kwiatowa - zrobiła się wiodącą nutą na parę chwil. Myślałam o niej jako o "różo-winie".

A jednocześnie, za orzechami, wciąż kryła się tym razem bardziej gorąca ziemistość, goryczka. Pomyślałam o wilgotnych, chyba aż przegniłych płatkach róż. Wydawały się wgniecione, wmieszane w lekko zawilgoconą ziemię. Jakby wycisnąć z nich... esencję różaną... Czułam taką... gorzkawą, w pełni naturalną kwiatowość. W pewnym momencie wzrosła poprzez "suszoności". Z mgły wyłoniły się lekko ostre, gorzkawe zioła. Bliżej końca wyraźnie poczułam gorzki kardamon. Rozkręcił gorzkawe akcenty orzechów, podkreślając je. Dodał goryczkę słodyczy, uwypuklając miód.

Oto pod koniec słodycz znowu wzrosła jako miodowo-złote figi i kwiatowy miód. Miód... albo wino o mocnej nucie miodu i kwiatów. Wraz z przyprawą wnosiło ciepło, a w tle pobrzmiewała kwiatowa delikatność - rzeczywiście róże. Za sprawą ziemi wydały mi się nieco... przegniłe? Bardzo jednak autentyczne. Kardamon zawalczył o ich suszono-kwiatowy (mieszający się z ziołami?) aspekt.

Pod koniec umocniła się czekolada, ale... już bardzo złagodzona. Słodziutko-miodzikowa i aż lekko maślana. Ziemistość i ziołowość trwały jako jedynie cierpkawe, nieco węgielne echo.

W posmaku został przede wszystkim kardamon sugerujący pewną pieprzność. Aż się zdziwiłam, jak się popisał na koniec. Mimo to, był niemal utopiony w ogromie słodyczy miodu, suszonych fig i karmelu. Na szczęście jednak wyraźnie czułam soczystą kwaśność cytrusów i taninę czerwonego wina. Trochę winno-wiśniowa soczystość, lekka ziemia i ogrom orzechów stłay za wytrawniejszym akcentem, ale o gorzkości trudno tu mówić. Było słodziutko i ciepło, a jednocześnie kwaśno-owocowo.

Całość wyszła smacznie, ale za łagodnie. Wprawdzie bardzo spodobała mi się niezwykle naturalna róża, ale wolałabym, by była wyrazistsza. Mieszała się ogółem ze smakiem czerwonego słodkiego wina i ziołowości, co z jednej strony wyszło cudownie harmonijnie, ale z drugiej właśnie tak "uładzenie". Wino i ziołowość przez słodycz też niemal bez charakteru i pazurów. Słodycz była wprawdzie przyjemna (miód, figi), ale... za wysoka, za... za pierwszoplanowa. Orzechy i migdały okazały się bazową nutą, co też przełożyło się na delikatny efekt. Jedynie akcenty ziemi i owoców (wiśnie, inne czerwone słodkie, odrobinka cytrusów) przypominały o surowości, ale nie bardzo. Kardamonu dodano niewiele, podkreślił jedynie pewne aspekty i wyszedł na koniec. To mnie akurat cieszy, bo nie zagłuszył czekoladowości; więcej mogłoby ją przytłoczyć. Z tym, że tak słabo go czuć... Może więc taka kompozycja powinna mieć mocniejszą bazę?
Tak wyszła łagodniutka, przystępna i wyważona, zachowawcza, ale z domniemanym charakterem, "brudem"... wolałabym, by te ostatnie były o wiele mocniejsze.
To trochę jakby połączyć Pacari Andean Rose z Cardamom / Cardamomo, ujmując im większość dodatków oraz niemal cały charakter bazy. Wciąż smacznie i przyjemnie, ale tylko tyle. Ocenę chyba trochę naciągam za ciekawy wariant i jednak zahaczanie o moje nuty.


ocena: 8/10
cena: 28 zł (za 50 g - cena półkowa)
kaloryczność: 532 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, płatki róż, tłuszcz kakaowy, kardamon