niedziela, 31 lipca 2022

Halba Crunchy Mais Milch Lait mleczna z prażoną, soloną kukurydzą

Na widok tej tabliczki najpierw bez emocji pomyślałam, że to mleczna z corn flaksami, potem... przerażona się skrzywiłam. Już się wystraszyłam, że trafił do mnie czort z solonych popcornem, którego to - jakiegokolwiek - nienawidzę, ale... popatrzyłam, pomyślałam. Ewidentnie widziałam żółte ziarna kukurydzy. I już nie byłam taka pewna, cóż to będzie. Może coś podobnego do Ritter Sport Knusper Tortilla Chips? Nie była najgorsza. Wprawdzie obecnie sama za nic żadnej takiej bym nie kupiła, ale uznałam, że mogę sprawdzić, co też ta tabliczka kryje.


Halba Crunchy Mais Milch Lait to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z prażoną, soloną kukurydzą (która stanowi 20% całości).

Po otwarciu poczułam delikatny zapach czekolady tak mlecznej, że mógłby należeć do wyidealizowanego mleka czekoladowego... na którym zrobiono kleik / kaszkę kukurydzianą. Zwłaszcza spód tabliczki pachniał właśnie takim tworem. Aż nieco neutralnie, słodkawo... i dziecięco? Przy jedzeniu do głowy przyszedł mi neutralnawo-słodkawy motyw chrupek kukurydzianych (takich długich pałek).

Lepkawa, kremowa już w dotyku tabliczka przy łamaniu pykała, chwaląc się swoją kruchością. Poniekąd chyba napędzały ją dodatki. Dodano ich bardzo, bardzo dużo. W zasadzie miałam wrażenie, że to szyszka w formie czekolady; nadmuchane kukurydziane ziarna jedynie oblane czekoladą. Trzymały się jej porządnie, same nie łamały się.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo i gładko-kremowo. Była tłusta w pełny, śmietankowy sposób. Szybko odsłaniała dodatki. Tak ją nimi najeżono, że wydawała mi się trochę plastikowa, a jednak całość wbrew pozorom jakoś się zgrała.
Kukurydza okazała się ziarnami chrupiąco-twardymi w sposób mocno wyprażony. Były świeże (w sensie, że nie stare) i "twarde, bo takie mają być". W ustach raczej nie nasiąkały, zachowując twardą chrupkość, pewną kamienną kruchość do końca. Jedno przegryzłam i pozwoliłam nasiąkać śliną. Wtedy nieco zmiękło, ale dalej było chrupiące. Gryziony dodatek wlepiał się w zęby. To jakby mieszanka orzechów, popcornu bez łusek i chrupek kukurydzianych w równych proporcjach. Bardzo dziwny twór. Zupełnie nie w moim typie, ale jednocześnie ciekawy - nigdy nie miałam z takim czymś do czynienia.
Ja na sól nie trafiłam, ale Mama już przy pierwszym kawałku trafiła na grudę soli.

W smaku czekolada uderzyła mlekiem, co natychmiast skojarzyło mi się z orzechowawą kaszą kukurydzianą ugotowaną na mleku. Słodką, może z orzechami - zrobioną dla dzieci. Wydała mi się urocza. Pojawiły się skojarzenia z kleikiem, którego słodycz szybko i drastycznie rosła.

Dodatek nieco rozbijał słodycz, mleko natomiast podkreślał jako mleczny kleik kukurydziany. Kukurydza niegryziona nie była intensywna sama w sobie. Plątała się tam natomiast orzechowość. 

Słodycz już w połowie rozpływania się kęsa mocno drapała w gardle. Nic jej nie hamowało, bo mleczność z ochotą się z nią mieszała, poddając się jej z ochotą.

Kukurydza gryziona pod koniec "obok czekolady" nie zabiła smaku bazy, a zgrała się z nią, co było miłym zaskoczeniem. Wtedy do głowy przyszła mi "festynowa prażona kukurydza w czekoladzie" (wyobrażenie). Jednak czekolada prędko zniknęła i został sam chrupacz.

Kukurydza smakowała jak mieszanka popcornu, chrupek kukurydzianych i jakby "kukurydziane orzechy". Przez sekundę zawinęła się liofilizowana kukurydza, ale to nie było to. Mignęło skojarzenie z chrupkami zbożowymi jako kulki-dodatek do czekolad itp., jednak im bardziej to gryzłam, ciamkałam, tym bardziej wzrastała myśl o neutralnawych chrupkach-pałkach kukurydzianych. Wtedy też mignęła myśl o naturalnej słonawości, acz słono na pewno nie było. 

Po zjedzeniu czułam właśnie bardziej kukurydziano-chrupkowy, neutralnawy posmak z echem głęboko mlecznej czekolady, półechem orzechów... Trzymało się tego skojarzenie z kaszą i pieruńsko silne zacukrzenie (kontrastowo do tej neutralności?).

W swojej małej porcji (kostka z kawałkiem?) nie trafiłam na sól. Mama natomiast już chcąc odgryźć pierwszy kawałek, owszem. Gdy zajęła się kukurydzą po rozpłynięciu się czekolady, trafiła na gigantyczną kulkę soli.

Całość bardzo mnie zaskoczyła i aż nie wiem, jak do niej podejść. Na pewno to tabliczka bardzo, bardzo nie dla mnie. Ta chrupiąca twardość i wydźwięk dodatku, ta słodycz bazy i kontrast, forma do gryzienia - nic dla mnie. A jednak to niespotykana tabliczka. Kleikowo-kukurydziana, mleczno-orzechowa baza i tak osobliwy dodatek - ciekawostka. Nie powiedziałabym, że to solona kukurydza i nie wiem też, czy sól by tu pasowała (na pewno nie dla mnie). To chyba więc dobrze zrobiona czekolada  tego typu - oceniam patrząc na to, czym jest, bo ja już po kęsie nie chciałam mieć z tym do czynienia ani sekundy dłużej (a jednak z ciekawości i dla wczucia się oczywiście zjadłam więcej; najmocniejsze słowo, jakie miałam w głowie przy niej, to że ogół jest "niefajny"). To najsłabsza czekolada z otrzymanych (może nie tak tylko subiektywnie?). Wszak to najeżenie i to solona, czy nie... (fatalne rozlokowanie soli w beznadziejnej formie) - co do ilości dodatku - na maksa naładowana orzechami Noisetter Milch wyszła spójniej i bardziej tabliczkowo.
Ta też prawie cała tabliczka powędrowała do Mamy. Ta jednak jej nie chciała. Po około kostce, przerażona tymi kulami soli, nie chciała więcej takich niespodzianek. Nie dziwię jej się. Zacytuję Mamę: "Gdyby nie ta sól... Całość nie dość, że ciekawa, to smaczna. Przepyszna czekolada sama w sobie, aż szkoda, że tego popcornu... kukurydzy! tak dużo, ale też fajna była, interesująca, dziwna. Niestety twarda, ale mogłaby być, gdyby właśnie nie te kryształy soli". Zgodziłyśmy się, że tak nierównomierne wmieszanie soli (i w dodatku w takiej postaci!) jest bezsensowne. Łatwo po gryzie się zniechęcić. A ja... cóż, ja się tylko cieszę, że wpadł mi fragment bez soli.


ocena: 7/10
kupiłam: halba.ch (dostałam)
cena: nie znam
kaloryczność: 536 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, prażona i solona kukurydza 20% (kukurydza, olej słonecznikowy, sól kuchenna), tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, orzechy laskowe, lecytyna sojowa, aromaty naturalne

sobota, 30 lipca 2022

Pacari Raw 100% Cacao + 1 Nibs Mini Bar ciemna surowa z Ekwadoru z nibsami (miniaturka); 2021

Z tą miniaturką wiąże się zabawna historia. Otóż dostałam ją razem z Raw 100 % Cacao Mini Bar jako gratis, wpisałam obie na listę, ale pod jedną pozycją (obstawiałam, że zjem jednego dnia). Potem zapomniałam dokładnie, "co to tam było" i niedługo przed degustacją, myśląc, że będzie to "setka z nibsami" zdziwiłam się, trafiwszy na zwykłą setkę. Rozejrzałam się po komodzie - była tylko ona. Uznałam więc, że dostanie tej z nibsami sobie wymyśliłam, że się pomyliłam. Jakoś nie rozpaczałam, bo setki są nie w moim typie, a nibsów nie lubię. Jakiś czas później, przekładając czekolady, odkryłam, że jednak nie wymyśliłam dostania jej. Była. A że podlinkowana okazała się zmienioną na lepsze Raw 100 %, nawet się ucieszyłam. Otóż czekało mnie sprawdzenie, czy także Raw 101% poprawiono. Zdziwił mnie spadek kalorii o ponad 100, bo trochę nie mogłam rozszyfrować, jak to możliwe. Może nowa wersja jest mniej tłusta?

Pacari Raw 100% Cacao + 1 Nibs Mini Bar to ciemna czekolada o zawartości 100 % surowego kakao z Ekwadoru z dodatkiem nibsów, czyli kawałków kakao - w tym przypadku nieprażonych; w wersji 10g (miniaturka).

Otworzywszy poczułam wyrazisty zapach wina i róż, otoczonych czarną, wilgotną ziemią. Od niej odchodziła zarówno cytrynowa kwaśność, jak i słodowo-orzechowa gorzkość nibsów. Można się ich doszukać w zapachu. Odnotowałam też gorzkość skórek cytrynowych, łączących to w jedno. Chwilami, już w trakcie degustacji słodowo-ziemisty splot zahaczał o ziarnistą kawę. I... chyba przemykała tam gnilna słodycz kwiatów. "Chyba", bo róż było zatrzęsienie - zarówno jako kwiaty żywe, może trochę jakieś "wody różane", to i takie mogły się tam zaplątać.

Mała, acz gruba tabliczka była raczej twarda. Trzaskała średnio głośno, jakby wcale nie chciała ulec. Wydawała się przy tym utwardzoną masą. 
Nibsy, które pokazały się dopiero w przekroju, dodały jej trochę chrzęstu; były dobrze wtopione.
W ustach rozpływała się bardzo powoli i kremowo tłusto, minimalnie oleiście. Była gładka, nieco miękła i gięła się, cały czas trzymając w sobie drobne kawałki dodatku. Wydała mi się sycąca i ciężka (w pozytywnym sensie).
Wydawało się, iż nibsów było mnóstwo. Rozmiaru mikroskopijnego (że niektórych w zasadzie nawet nie trzeba gryźć); jedynie pojedyncze sztuki były większe. Nie drapały podniebienia ani nic. Stanowiły nienachalny (ale do odnotowania) dodatek.
Same w sobie, gryzione na koniec, okazały się chrupiąco-kruche, ale nie twarde. Trochę jak świeżo-naturalnie miękkawe orzechy. Część z nich pod koniec przybierała na soczystości. Odciągały uwagę od tłustości. W odróżnieniu od 100%, ta czekolada nie ściągała nawet minimalnie (nibsy odciągały uwagę też od tego?)

W smaku pierwsza pokazała się gorzka ziemia z różanym echem. Pomyślałam o słodkich konfiturach różanych z płatkami kwiatów, jakiejś wodzie różanej i kwiatach po prostu... potem o bardziej goryczkowatych, jadalnych świeżych kwiatach, a następnie... coraz mniej świeżych. Cierpkich i zalegających na wilgotnej, czarnej ziemi? Czerń zdawała się roztaczać i nasilać jako... goryczkowato-kwaśna smoła, gorący asfalt.

Kwaśność wzrosła jako cytryna, nadając kompozycji więcej lekkości, rześkości. Była soczysta, a ze względu na ziemiste tło, w którym swoją obecność zdradzały nibsy, do głowy przyszło mi orzeźwiające piwo cytrynowe. Cytryna zaraz jednak zaczęła robić się coraz lżejsza. Wsparły ją wiśnie, powoli zmieniające alkoholowość w czerwone wino. Takie o intensywnych nutach kwiatów.

W tle goryczka, gorzkość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mignęły bardziej gorzko orzechową nutą, ziarnami kawy... Gdy nibsy się odsłaniały, gorzkość stała się bardziej ziarnista, właśnie kawowa, ale też słodowa i w porywach odlegle przywodząca na myśl ciemne piwo (ale nie ciężkie, a np. z sokiem cytryny?). Choć podkręcały gorzkość od początku, to dopiero z czasem bardzo zwracały na siebie uwagę. Na pewien czas, kontrastowo, baza wydała mi się bardziej maślana / maślano-orzechowa.

Pod koniec jednak zreflektowała się; nuta wina uderzyła, zalewając wszelkie kwaśności (piwo się wystraszyło; zniknęło). Wytrawne czerwone wino wysunęło się na pierwszy plan, dopuszczając do siebie więcej słodyczy. Nieco winnej, nieco kwiatowej... Róże i konfitura czy jakieś nadzienie różane miały się świetnie. Końcówka złagodniała i wydała mi się zaskakująco słodka, a jednak z utrzymującą się kwaśnością kakao obok.

Po zniknięciu czekolady zajęłam się nibsami. W pierwszej chwili uderzały goryczką słodu, typową dla ziaren kakao, dodały do niej trochę dymną nutą ("wilgotnego dymu"? nigdy nie paliłam, ale i tak wyobraziłam sobie fajkę wodną), a potem roztaczały kwasek ewidentnie kakaowy, z nutką cytryny. Z której kwaśny sok płynie po goryczkowatej skórce. Niektóre decydowały się także na lekki motyw piwa, inne na soczystego czerwonego wina i ziemi.

Po zjedzeniu został posmak wina czerwonego, skórek cytryn oraz kwaśność. Zarówno cytrynowa, jak i kakaowa po prostu; właśnie kakao pokazało się jako ziemiście-słodowy, soczyście-kwaskawy i gorzki splot pochodzenia nibsowego, ziarnistego.

Całość okazała się smaczna; baza to Raw 100% Cacao Mini Bar (recenzja z 2022), ale leciutko zmieniona przez bardziej słodowo-winne nibsy, które całkiem sporo wniosły (ale rewolucji nie przeprowadziły). Uczyniły całość bardziej gorzką niż kwaśną; a przynajmniej zamknęły kwaśność w czysto kakaowym motywie nibsów. Z racji bardziej kakaowego smaku, wydała mi się nieco mniej kawowa. Chyba też nieco odciągnęły uwagę od maślano-oleistych nut. Nie były jednak aż tak znaczące, co w dawnej pełnowymiarowej Pacari Raw 101% Chocolate 100 % Cacao + 1 % Nibs (recenzja z 2018) - to jednak dobrze, bo w podlinkowanej "nibsy ratowały tłustą bazę", a tu nic nie musiało niczego ratować, wszystko było smaczne i pasujące (mimo że to i tak nie mój typ). To tak... jakby nieco wymieszać pełnowymiarową dawną 101% (2018) z miniaturką 100% (2022). Jestem zaskoczona, że aż tak dobrze odebrałam setkę z nibsami (bo ani to moja zawartość, ani mój dodatek). Ta została po prostu świetnie zrobiona (a jednak i tak nie zakochałam się, więc 10 nie dam).


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od Sekrety Czekolady
cena: -
kaloryczność: 645 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, ziarno kakao (1%)

piątek, 29 lipca 2022

(Słodki Przystanek) Beskid Costa Rica Nahua 70 % ciemna z Kostaryki

Jako że skumulowało się sporo tekstów o czekoladach nie w moim typie, a jednak wartych miejsca się na blogu, uznałam, że przyda się przerywnik o wiele bardziej mój. Trudno było więc o coś bardziej adekwatnego niż nieznana mi dotąd tabliczka Beskidu (względna nowość w chwili pisania). Ziarna do tej tabliczki zostały zakupione od producenta z Kostaryki - Nahua (wymowa  /ˈnɑːwɑː/), który przewodzi na tamtejszym rynku i współpracuje z lokalnymi farmerami. Wspiera ich, jak i ochronę całego ekosystemu. Dzięki temu sprzedają wyselekcjonowane, porządne ziarna.

Beskid Chocolate Costa Rica Nahua 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Kostaryki, z regionu Baracoa. 
Rafinowana (rozdrabniana) i konszowana 48 godzin w kamiennych młynach.

Po otwarciu poczułam soczysty zapach słodkiego nabiału, przez co od razu na myśl przyszedł mi sernik... Dyniowy? Dyniowy albo bananowy, właśnie piekący się, a więc i z pewnym ciepłem. Do soczystości dołożył się też ogrom słodko-soczystych owoców z kwaskawym echem. Najpierw dominowały pomarańcze, ale zaraz okazało się, że tuż za nimi pędzą brzoskwinie i chyba winogrona... Coś mniej jednoznacznego, egzotycznego, np. papaja? W ogóle do głowy przyszło mi coś nieoczywistego, typu banany pieczone w liściach bananowca - właśnie z taką rześkością, goryczką, ale na słodko.
W tle trochę majaczyła też gorzkość. Na pewno palona, a należąca do... czyżby kawy? Poniekąd wiązała się ze słodyczą sernika. Może to jakiś kawowy spód? Albo kawa podana do niego?

Twarda tabliczka ładnie trzaskała, jakby strzelając z echem. Wyglądała na wręcz sprasowaną.
W ustach rozpływała się powoli, powoli / średniawo. Robiła to chętnie i trochę tłusto. W swojej kremowości rozkręcała się i osiągała przyjemny poziom, choć zostawała zwarta i kształtna. Stała się dosłownie grudką gęstego kremu, opływającego falami czekolado-kremo-sosu (jak "kęso-fondue"). Z czasem robiła się bardziej sosowo-soczysta. Znikała troszeczkę wodniście, z wyczuwalną ziarnistością.

W smaku najpierw uderzyły bardzo słodkie nektarynki, z których to miękkiego i włóknistego miąższu lały się hektolitry soku. To też bardzo słodkie, zwarto-miękkawe brzoskwinie z... nieco wyrazistszą, goryczkowatą skórką? 

Słodycz wydała mi się bezkompromisowa, dokładając jeszcze dojrzałego banana (banana pieczonego?). Mknęła w płaszczyźnie owocowej, ale nie tylko. Zaraz zrobiła się pieczono-palona, ciastowa. Pomyślałam o owocowym serniku (najpierw serniku bananowym, potem już mniej jednoznacznym). Musiał być porządnie przypieczony, ale wciąż bardzo soczysty. Mimo wysokiej słodyczy, także drobniutki, orzeźwiający kwasek się w nim odnalazł.

W ciągu kolejnych chwil podkręciły go pomarańcze. Soczystość sernika, sera wydawała się też taka po prostu nabiałowa. Wyraźnie czułam charakterniejszy, smakowity twaróg.

Choć gorzkawość prędko zdradzała swoją obecność, porządnie wyłoniła się w połowie rozpływania się kęsa. Była wyraźnie palona, nieco ziemista. W końcu wyklarowała się jako czarna kawa, wsparta dymną nutą. Właśnie dym splótł kawę i ziemię... jakby tak pić kawę przy ledwie tlącym się, bardziej już tylko dymiącym ognisku, czuć chłód ziemi.

Palona nuta wgryzła się w soczysty sernik. Pobrzmiewało karmelowe echo, przez które słodycz wydała mi się nieco za silna, ale... weszła pod sernik, co ją uprzyjemniło. Stała się biszkoptowo-karmelowym spodem. Trochę odciągała uwagę od owocowości, ale nie zagłuszyła jej całkowicie. Kumulacja słodyczy i palona nuta nadały owocom trochę bardziej konfiturowo-powidlanego charakteru. Chyba wyłapałam też lekką goryczkę skórki pomarańczowej, też jakby z tworu bardziej słoikowego.

Od brzoskwiń i nektarynek, słodkich cytrusów owoce przeszły do - wciąż słodko-kwaskawych - innych. Pomyślałam o winogronach i jakiś egzotycznych ("rozwodniono mangowatej" papai?). Wkradła się lekka cierpkość (żółtego owocu, np. karamboli?). Było tu coś lekko wodnistego i bardzo, bardzo słodkiego. Może gruszka? Winogrona zielone, z pestkami... których to czuć też goryczkę pestek...

Pestek nie tylko owoców. Do głowy, za sprawą gorzkości kawy i pieczonych nut, przyszły mi pestki dyni. Sernik przybrał na słodyczy, acz wciąż był soczysty... Trochę może też wytrawniejszy po tym wszystkim? Lekko przyprawiony? Wyobraziłam sobie dyniowy (nieco korzenny?), przyozdobiony pestkami dyni. Gorzkawe nuty, dym... wkradły się do spodu. Czyżby też był gorzkawy? Nasączony kawą? Obok gorzkości i pestek pod koniec całość wydawała się łagodnieć. Owoce uspokoiły się, słodycz zelżała.

Po głowie snuł mi się łagodny sernik dyniowy albo bananowy, o wyważonej słodyczy i soczystości. Otoczył go dym, pieczona nutka i delikatna cierpkość, jakby tak zapić go kawą. Kawą o niemal ziemistych, czerwonoowocowo-palono-konfiturowych nutach (z racji których wyszła cierpkawo?).

Po zjedzeniu został kawowo-ziemisty posmak, trochę neutralność... pestek? Nuta twarogu, bardzo już łagodnego i soczystość owoców. Raczej egzotycznych, w tym może nektarynek i słodkich, a mdławych owoców (egzotycznych ? i gruszek?).

Całość smakowała mi, choć wyszła nieco za słodko. Słodki, soczysty sernik (owocowy nieokreślony, potem może bananowy) z ogromem owoców (brzoskwinie / nektarynki, pomarańcze, nieokreślone egzotyczne i chyba gruszki), potem nieco stonowany dynią wyszedł smakowicie. Mimo karmelowo-biszkoptowej słodyczy, kwasku nie brakowało. Na szczęście dodatkowo przełamała to wyrazista gorzkość dymu, kawy i przyjemnie pieczono-palona nuta.
Zaintrygowało mnie połączenie owoców z goryczką (brzoskwinie i skórka, winogrona i pestki), aczkolwiek nie wszystko było tu takie jednoznaczne. Wciągające na pewno. 

Pomarańcze i sernik czułam również w A. Morin Costa Rica Quetzal Noir 70 %, która też zaserwowała mi ogrom owoców (także egzotycznych, ale innych, np. miechunek; moreli, jabłek, gruszek). Wydźwięk jednak miały dość podobny. Ziemia, chłód - to czułam w Morinie, a do tego przyprawy; jego słodycz to raczej karmel i miód, nawet coś alkoholowego, truflowego. Morin wyszedł więc nieco poważniej, jakby był deserem wieczorowym, Beskid zaś deserem do popołudniowej kawy.


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 18,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 549 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy nierafinowany

czwartek, 28 lipca 2022

(Halba) Coop NaturaPlan Chocolat Milch-Nuss / Lait-noisettes bio mleczna z Republiki Dominikany i Peru z całymi orzechami laskowymi

Ciekawe, czy robienie linii bio podświadomie wymusza na producentach nie tylko zmianę cukru z białego na trzcinowy, ale też podwyższenie zawartości kakao? Hm, to nie można robić takich, mniej słodkich, czekolad nie bio? Miło by było, gdyby bio stało się standardem, ale to szczegół. Może to głupie, ale przy tych tabliczkach zastanowiłam się, co z ludźmi którzy np. mają w nosie rzeczy bio, ale nie lubią białego cukru oraz osoby, którym na sercach leży dobro planety, ale z kolei lubią się po prostu zacukrzyć? Ech, takie rozmyślania można snuć dłużej (tym bardziej, że mowa na pewno o pojedynczych przypadkach, których rynek nie bierze pod uwagę), niż spędzę nad tymi czekoladami, bo i tak zestawiam tylko z czystej ciekawości. Acz dodatkowo motywowane jest to "zagranicznością" i tym że w Polsce za nic tego nie spotkam, a już i tak były, bo dostałam od producenta.


(Halba) Coop Naturaplan Chocolat Milch-Nuss / Lait-noisettes bio to mleczna czekolada o zawartości 34 % kakao z Republiki Dominikany i Peru z całymi orzechami laskowymi (które stanowią 20% całości); zrobiona w 58,7% ze składników z certyfikatem Fairtrade.

Po otwarciu przywitała mnie wysoka słodycz o karmelowym charakterze i ogrom mleka. Zapach wydał mi się jednak łagodny. Czułam także orzechy laskowe, raczej świeże, ewentualnie podprażone minimalnie i maślaność. Do tego waniliowe, dość szlachetne echo. Wyraźnie była mniej urocza od zwykłej wersji, nie budziła skojarzeń z czekoladkami czy tabliczkami z okienkiem. Wyszła bardziej maślanie, nie tak mocno orzechowo (ilość orzechów to tłumaczy). 

Tabliczka w dotyku była tłusto-lepkawa i jakby zaraz miała zacząć się topić; może też trochę trochę plastikowo-pylista.
W ustach jednak okazała się tłusto-kremowa i aksamitna, gładka i maślana, bez cienia pylistości.
Porządnie zatopiono w niej duże orzechy pierwszej klasy, acz poskąpiono ich.
Do jakości jednak nie mam do zarzucenia. Niektóre ze skórkami, wszystkie wydawały się nieprażone lub prażone bardzo minimalnie. Chrupiące, a jednak delikatne. Specyficznie twardawo-miękkawe (ani twarde, ani miękkie) - właśnie takie świeże, surowe.

W smaku czekolada uderzyła wysoką słodyczą karmelową czy raczej karmelowo-maślaną i ogromem mleka. Mleko próbowało stonować słodycz, ale maślany karmel nie dał za wygraną. Prędko wsparła go wanilia. W przypadku kęsów bez orzechów, kumulacja słodyczy błyskawicznie dawała się we znaki na poziomie gardła.

Orzechy wyraźniej pobrzmiewały w ich okolicy, acz całościowo tabliczka raczej nimi nie nasiąkła. Dopiero przy nich myślałam o orzechowym, maślano-mlecznym nugacie posłodzonym wanilią i z dodanym karmelem... Karmelem jeszcze cukrowym, ale wyraźnie palonym. Podkreślił charakter czekolady, wpisał się w szlachetność, a jednak właśnie za wysoką cukrowością szybko męczył.

Mleko otulało orzechy, ale wydało mi się spokojne, z czasem coraz mniej istotne. Bardziej może jako "mleczny karmel"? Maślaność i karmelowość szalały na pierwszym planie. Orzechów nie musiałam rozgryzać, by dobrze je poczuć - mowa o kęsach z nimi (czuć je po prostu w ich pobliżu). Wydaje mi się, że troszeczkę w samej czekoladzie podkreśliły "kakaowato-orzechowy" wątek.

Rozgryzane na koniec, po czekoladzie, mimo ogromu słodyczy, okazały się smakową bombą. Poczucie słodyczy w ustach zagłuszały, rozbrzmiewając pełnią swego smaku. Wyszły bardzo surowo-świeżo - obstawiam nieprażone (albo prażone bardzo minimalnie).

Całości nie ma za co chwalić, niczego w niej ciekawego się nie doszukałam. Prosty, przesadnie słodki smak (na szczęście nie zupełnie banalny, ale jednak...), niewiele orzechów, które rewolucji w tabliczce nie zrobiły. Ot, po prostu dobra czekolada z dobrymi orzechami. Jej słodycz jakoś odstawała (pewnie przez małą ilość orzechów, jak i to, że bardziej świeżo-surowe mniej radzą sobie z poziomem tak wysoce słodkim).

Zwykła a bio (dzisiaj opisywana) okazały się zupełnie inne. Bardziej uroczo-dziecięca zwykła na pewno znajdzie swoich wielbicieli, ale nie wątpię, że spokojniejsza, mniej słodka i zwyklejsza (chodzi mi o brak skojarzeń z "dziecięcymi słodkościami") również.
Jak się nad tym zastanowić, tak ogromna różnica wcale nie dziwi, skoro to cukier w obu jest bazą. Mam jednak wrażenie, że przesadzona słodycz bardziej po prostu pasuje do uroczych klimatów, mnóstwa orzechów. A przesadzona słodycz bez takiej otoczki jest po prostu nudna.
Prawie całość oddałam Mamie i zgodziła się ze mną, że to dobra czekolada, której ona "w sumie nie miała nic do zarzucenia". Niestety jednak porwała się na nią w dniu, w którym akurat miała ochotę na coś bardziej słodkiego, a ta czekolada według niej była "raczej mało słodka, więc powinna się spodobać tym, którzy nie chcą się zacukrzyć; dobrą robotę zrobił ten cukier trzcinowy i to czuć; orzechów sporo jak patrzeć na przeciętne czekolady z nimi, bo często jest mniej".


ocena: 8/10
kupiłam: halba.ch (dostałam)
cena: nie znam
kaloryczność: 597 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy (z Paragwaju), pełne mleko w proszku (ze Szwajcarii), tłuszcz kakaowy (z Dominikany i Peru), orzechy laskowe 20% (z Turcji), miazga kakaowa (z Dominikany i Peru), ziarna wanilii

środa, 27 lipca 2022

Zotter Cherries + Pumpkin Marzipan ciemna mleczna 60 % z kremem wiśniowym i marcepanem z pestkami dyni

Uwielbiam dynię, pestki też bardzo lubię, ale ostatnio zakupiona paczka okazała się wielkim rozczarowaniem. Nie dało się ich wyłuskać, rozpadały się, kruszyły, były nędzne. Nie chciało mi się z takimi bawić. Z kolei łuskane do jedzenia samodzielnie u mnie niezbyt się sprawdzają. Po jednej dziwnie (za mało), a nie lubię wrzucać czegoś po kilka do ust. Uznałam więc, że ta tabliczka może chociaż trochę uspokoi moją ochotę na pestki. Wszak jako nadzienie czekolad występują bardzo rzadko. U Zottera dynia jednak, tak szczerze, nie jest czymś wyjątkowo rzadkim. Wręcz przeciwnie. On ma do dyniowych tworów sentyment, bo nugaty z pestek były jednymi z pierwszych ciekawszych, jakie opracował. Ta tabliczka jednak rozczarowała mnie już w momencie pisania wstępu, bo zorientowałam się, że marcepan nie jest czysto dyniowy; podobnie jak w Zotter Pine Nut Marzipan + Orange marcepan nie był piniowy, a z dodatkiem orzeszków piniowych, tak tu podobnie postąpił Zotter z dynią.


Zotter Cherries + Pumpkin Marzipan to ciemna mleczna czekolada o zawartości 60 % kakao nadziewana 20% kremem wiśniowym z dodatkiem cytryny i 30% dyniowym marcepanem na bazie migdałów i prażonych pestek dyni.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach słodkiego marcepanu, któremu tło utworzyła słodko-karmelowa, lekko gorzkawa czekolada o nutach dymu i ciemnego chleba na zakwasie. Nieco zlewała się z marcepanem. Wierzch wydał mi się jakby leciuteńko bardziej marcepanowo-alkoholowy, spód łagodniejszy. Po przełamaniu uwypukliła się soczystość wiśni, jak również nasilił się zapach marcepanu. Okazał się jednak bardzo łagodny, aż maślany. Całość była bardzo słodka (z pudrowym echem).

Tabliczka na dotyk sprawiała wrażenie dość konkretnej. Przy łamaniu lekko trzasnęła, pyknęła i wykazując się twardością. Udawała kruchą. Nadzienia były jednak wilgotne już na pierwszy rzut oka. Przy robieniu kęsa, ich miękkość się potwierdziła, a gruba warstwa masywnej czekolady się we wnętrze aż trochę wgniatała. A jednocześnie nie mogę także im odmówić gęstości i zwartości.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, stając się gęstym i tłustym, maślano-mlecznym kremem spływającym i oblekającym nadzienia. 
Nadzienia rozpływały się mniej więcej równocześnie, acz marcepan szybciej, ochoczo wyciskał się spod czekolady (nie jednak całkowicie) jako rzadkawo-grudkowata, wilgotna i tłustawo-maślana masa. Rozłaził i nagle był wszędzie, acz też tak szybko nie znikał. Był miękki i zwarty (mimo częściowego rozchodzenia się); jędrny. Ochoczo się kulkował, a na sam koniec trzeszczał.
Wiśniowy krem rozpływał się w tempie umiarkowanym, po czym trzymał czekolady. Okazał się śmietankowo tłustawy i ogólnie gładki (bez większych kawałków owoców), ale z pylistym efektem (jakby kryjącym się w gładkości). Chwilami wydawał się leciutko konfiturowo zagęszczony. Trochę znalazło się w nim mikroskopijnej drobnicy (można by na palcach policzyć), mieszającej się z resztami marcepanu. To były chyba prawie przezroczyste (różowawe) włókna miąższu.
Ten nie był tylko typowymi trzeszczącymi mikroskopijnymi drobinkami; chyba doszukałam się w nim przezroczystych "skórek"-otoczek pestek dyni (zmielonych).

W smaku czekolada roztoczyła stonowaną słodycz karmelu, dokładając do niej trochę orzechów i gorzkości dymu. Mleko pojawiło się dopiero później, jako bardzo subtelny akcent. Na przodzie za to zaprezentowała się nuta maślana.

Nadzienia zdradzały swoją obecność bardzo szybko. Marcepanowe podpięło się pod maślaność czekolady, wychodząc trochę maślano-orzechowo, trochę chlebowo, ale bardzo delikatnie. Wiśniowe natomiast wkroczyło poprzez mleczność, niemal śmietankę.

Krem owocowy szybciej i dynamiczniej rozbrzmiał kwaśnością wiśni, które podsyciła cytryna. Zabłysła, po czym osiadła w śmietankowości. Wpłynęła słodycz. Była wysoka i pudrowa. Pomyślałam o pudrowo słodziutkich lodach wiśniowych na bazie śmietanki. Chwilami zahaczała o pudrowe cukierki wiśniowe, ale z czasem pojawił się też smak dojrzałych, miękkich wiśni. Przez pewien czas dominowały, otarły się o kwaskawy jogurt lub serek wiśniowy. Choć było słodko, to jednak kwaśność wciąż się przewijała, sprawiając, że było to soczyste i rześkie. Kwaskawo-cierpkie wiśnie przybierały na mocy tylko epizodycznie, a jednak nadawały kompozycji życia.
W kremie wiśniowym doszukałam się śmietankowo-migdałowego echa, któe harmonizowało je z marcepanem,

Marcepan zaczął od kontynuowania maślano-orzechowego wątku czekolady. Słodki i ewidentnie migdałowy, ale przytemperowany w tym. Jakby tak trochę unugatowić go, lecz nie był przesadnie słodki, a słodki w sposób naturalny, orzechowo-pestkowy. Wiśniowe nadzienie pielęgnowało w nim te delikatniejsze nuty... A jednak mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, już po debiucie wiśni, gdy zaczęły słabnąć, lekko dyniowa nuta się pojawiła. Marcepan wydawał się niemal neutralny, łagodny i czysty. Na tej płaszczyźnie nieco wyraźniej zaprezentowały się pestki dyni, wciąż jednak jako składowa, nie pierwszoplanowy (czy nawet drugo-) smak. Nieśmiało podkradło się echo gorzkawości, drobniusia oleistość... Te jednak przypisałabym do charakterniejszego, marcepanowo-migdałowego wątku.

Z czasem osiadły na powrót w marcepanowości delikatnej i naturalnej, ale już słodszej. Także śmietankowo-słodkie, trochę pudrowe i kwaśno cytrynowe nadzienie wiśniowe do końca nie straciło pewności siebie. Mimo że dzięki temu nie było więc w smaku za słodko, to jednak na słodycz nie sposób nie zwrócić uwagi, bo zaznaczyła się jako lekkie ciepełko w gardle. Podszepnęło marcepanowi leciusio alkoholowy wydźwięk, mimo że sam również wydawał się niemal mleczny.

Pod koniec pod ich wpływem sama czekolada wydała mi się bardziej orzechowo-mleczna, dzięki czemu niezwykle spójna z wnętrzem. Przybrała na słodyczy i mleczności, ale też popisała się goryczką kakao.

Na sam koniec w ustach zostały jeszcze drobinki marcepanu, w którym to ciamkaną dynię czuć wyraźniej oraz chyba mikroskopijne kawałeczki wiśni. Prawie nic nie wnosiły, może tylko raz czy dwa mignęły lekko soczystym wątkiem.

Po zjedzeniu został wyraźnie marcepanowy posmak z lekko gorzkawą naleciałością, wzmocniony jakby dymną, słodką czekoladą. Czułam pudrową słodycz, a także kwaśność wiśni i cytryn. Ta jednak nie zneutralizowała lekkiego przesłodzenia (nie było mocne, ale trochę denerwujące mnie). Co ciekawe, dynia się i tu pokazała wyraźniej.

Całość nie zrobiła na mnie wrażenia, ale wyszła w sumie smacznie. Nieprzesłodzona, gorzkawa, spokojna czekolada i dobry marcepan, z całkiem w porządku owocową częścią. Splot fajny, a jednak nie bez wad. Przeszkadzała mi pudrowość owoców, podkręcenie cytryną (wolałabym niższą słodycz - wtedy wiśnie nie potrzebowałoby podkręcania). Tytułowej dyni w "dyniowym marcepanie" mi trochę brakowało. Czuć ją, ale daleko za migdałami.
Przy jedzeniu tknęło mnie, że to trochę jakby Amarena Cherry, której nadzienie podzielono na dwie osobne warstwy, dodając więcej marcepanu i dyni.

Faktycznie marcepany mnie już nudzą, nawet te Zottera. I ta mnie już pod koniec zaczęła nudzić, więc kawałek (kęsa giganta?) zostawiłam Mamie, jak ona odbierze (kocha wiśniowe słodycze i ciekawiło mnie, czy wyczuje dynię). Stwierdziła, że "dobra, bo taka kwaśna... wiśniowa, tak? Czekolad gorzka, pewnie z 75% kakao, ale nie że zła, a ten marcepan bardzo delikatny, gubił się za bardzo". Dyni nie wyczuła. Stwierdziła za to, że z ochotą zjadłaby takie czekolady dwie: jedną z kremem wiśniowym (ale zaznaczyła: "tylko, że żeby on nie był taki, jak mówisz podkręcany, a po prostu czysto i tylko wiśniowy") oraz marcepanową ("i bardziej dyniową, jak to ma być marcepan dyniowy").


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 502 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), miazga kakaowa, cukier trzcinowy surowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, syrop skrobiowy, wiśnie, koncentrat wiśniowy, pestki dyni, suszone wiśnie, odtłuszczone mleko w proszku, emulgator: lecytyna sojowa, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier), sól, olej z gorzkich migdałów, sproszkowana wanilia

wtorek, 26 lipca 2022

Halba Noisettes Milch Lait mleczna z całymi orzechami laskowymi

Z otrzymanych od producenta czekolad Halba, przyciągnęły moją uwagę nieinteresujące mnie normalnie tabliczki z orzechami. Te z całymi laskowymi darzę sympatią, ale na odległość, bo to nie produkty, jakie chciałabym jeść i tyle. Trafiły do mnie jednak dwie wersje: zwykła i bio. Można się spierać, czy ekologiczne produkty w smaku różnią się od zwykłych. Wydaje mi się, że niektóre tak, bo to, jak rosną, jak są traktowane wpływa na efekt końcowy. A w przypadku słodyczy? Za dużo chyba zależy od poszczególnych producentów, by jakiś ogólny wniosek wysnuć. Ja postanowiłam te Halby zestawić, ot z ciekawości. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz - bio przecież nie narzuca użycia cukru trzcinowego. Oczywiście wolę go, ale przecież także biały może być bio. A właśnie jak marki mają rozróżnienie na zwykłe i bio, to często w bio stosują cukier ciemny, w zwykłych jasny. Ciekawe, dlaczego. Zaczęłam od zwyklejszej.


Halba Noisettes Milch Lait to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z całymi orzechami laskowymi (które stanowią 27% całości).

Po otwarciu poczułam słodki, orzechowy zapach naturalnie słodziutkich, lekko podprażonych orzechów laskowych wtulonych w dobrej jakości, nieco waniliową, czekoladę o sporej zawartości wyrazistego mleka. Przywiodło na myśl orzechową czekoladę z okienkiem w wersji idealizowanej i czekoladki z nadzieniem mlecznym dla dzieci, ale w wersji... zimowo świąteczno-szlachetnej. Wydało mi się to aż ciepłe, milusie (zbyt łagodne na korzenne, ale już trochę, złudnie może tak). Bardzo, bardzo apetyczne i budzące skojarzenia z dzieciństwem, beztroską.

W dotyku czekolada wydała mi się lepkawa. Łamała się z lekkim pyknięciem; wyglądała na kruchą.
Orzechy zatopiono w niej porządnie.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, gęsto, dzięki czemu zgrała się z całymi orzechami. Wypuszczała je z siebie powoli - nie plątały się po ustach bez sensu. Oblekała je solidnie.
Zajęłam się orzechami na sam koniec. Okazały się chrupiące, lekko podprażone. Niektóre wyszły bardziej świeżawo - gryzione dłużej wykazywały aż tłustawą soczystość. Niektóre miały skórki (co mnie się bardzo spodobało). To naprawdę zachwycające sztuki. Gdy je gryzłam, okazały się delikatne (nawet prawie miękkawe w sposób soczyście-świeży), a jednocześnie chrupiące.

W smaku czekolada od początku uderzała słodyczą, łączącą w sobie dziecięcy urok czekoladek z mlecznym nadzieniem oraz szlachetność, wanilię.

Po słodyczy nadciągała fala mleka pełnego, jakże wyrazistego, i ogrom orzechów. Zarówno orzechowy motyw, jak i czekolada sama z siebie upuściły maślaną nutę. Pomyślałam o nugacie, a potem idealizowanym, mocno mlecznym (może białym?) Kinder Bueno (klasycznego nie cierpię od dziecka, natomiast białe kiedyś lubiłam - recenzja z 2015, 2020). Orzechy laskowe wyraźnie czuć nawet we fragmentach, gdzie ich nie było (acz o takie naprawdę ciężko). Chwilami czekolada zahaczała o giandujowatą samą z siebie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, w buenowatym mleczno-czekoladowym kremie pojawiła się nutka złudnie korzennych laskowców (wydaje mi się, że głównie orzechy ze skórką ją podszeptywały). Wyraźnie je czuć, jak i waniliowo-ambitniejsze elementy słodyczy. Niegryzione orzechy wnosiły bardzo wiele. Uprzyjemniały słodycz i zabarwiały całą, jak im się podobało. Kolejnym skojarzeniem były idealizowane czekolady z orzechami z okienkiem. Pełne orzechów najcudowniejszych na świecie.

I tak jednak zostawiałam je na koniec. Wtedy okazały się pełne smaku lekko podprażonych, naturalnie słodziuteńkich orzechów laskowych. Zachwycały świeżością - nawet same paczkowane orzechy czasem wychodzą gorzej.

Po zjedzeniu został posmak orzechów laskowych w klimacie dziecięco-świątecznym (ciepłym? bo niespecjalnie korzennym), leciusie prażenie i ogrom mleka. Wszystko to było szlachetne, zasłodzone, ale jakby "tak ma być", adekwatnie.

Całość to nie moja bajka, a jednak i mnie chwilowo pozytywnie zaskoczył wydźwięk (a jednocześnie zasłodził już kostką). Wydawała się orzechowa w każdym aspekcie. To ją, samą bazę, różni od czystej mlecznej - w dodatku orzechowa ma mniejszą zawartość kakao - nie zdziwiłabym się, gdyby część zastąpiono orzechami zmielonymi.
Zbiór idealizowanych orzechowo-mlecznych słodkości to gratka dla dzieci, a dzięki szlachetności wanilii - nie tylko. Prawie całość i tak oddałam Mamie. Ta nad zapachem piała z zachwytu, ale co do smaku miała zastrzeżenia: "w samej czekoladzie czułam dziwny posmak, który mi nie odpowiadał; a potem, po tak wyrazistej czekoladzie same orzechy wydawały mi się za mało wyraziste". Dopytałam, czy możliwe, że ten posmak to po prostu "orzechowość samej czekolady" - potwierdziła (już wyjaśniam: Mama latami uwielbiała słodycze z orzechami laskowymi całymi lub kawałkami, ale już o smaku orzechów laskowych, z "kremem na gładko" nie; dla niej orzech = chrupanie).


ocena: 9/10
kupiłam: halba.ch (dostałam)
cena: nie znam
kaloryczność: 582 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, orzechy laskowe 27%, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, mleko odtłuszczone w proszku, lecytyna sojowa, aromat naturalny

poniedziałek, 25 lipca 2022

lody Ice Cream United Vanilla Cookies

Gdy w końcu pewnego dnia naszła mnie ochota na lody "mogą być i śmietankowe, byle z czymś gorzkim", wiedziałam, że trzeba się czym prędzej brać za jedno z posiadanych pudeł. Odkąd odkryłam łyżeczkowanie past/kremów, zainteresowanie lodami spadło do zera. Albo nawet stało się ujemne. A jeszcze kilka pudeł w zamrażarce czekało. Potencjalnie bardzo dobrych, ale co z tego, gdy ochoty na typ produktu nie było? Tym razem ta ochota obracała się wokół kawałków ciasta czy ciastek, wilgotnych i miękkich - może za sprawą bazy - w wariancie kakaowym. Co do smaku bazy nie miałam wymagań, więc padło akurat na te (markowane jakimś Podolskim). Myślałam, że zostawię je na koniec, ale jak ochota przyszła, trzeba korzystać.

Ice Cream United Vanilla Cookies (by Lukas Podolski) to mleczne lody o smaku waniliowym z kawałkami ciastek kakaowych (10%).

Po otwarciu poczułam słodko-mleczny zapach, kojarzący się z naturalnymi lodami sprzed lat z echem wanilii. Czuć lekkość mlecznej bazy, nieprzesadnie dosłodzonej, a także ciasteczkowo-kakaowy, gorzkawy motyw. Ten nasilał się po zruszeniu lodów oraz w trakcie jedzenia. Całość pachniała charakterystycznie dla wariantu.

Baza lodowa od początku dała się poznać jako gęsta i dość kremowa, a jednocześnie nie tłusta. Czuć, że zrobiono ją na bazie mleka, dzięki czemu od początku nie była za ciężka czy zbito-twarda, a miękkawa. Topiła się w średnim tempie, po dłuższym czasie zahaczając lekko o skojarzenie ze spienionym mlekiem. Jadłam lody mocno stopione i wtedy na jaw wyraźniej wyszła proszkowość / pylistość, która jednak wcale nie przeszkadzała, bo zlewała się z wmieszanymi kropeczkami ciastek.
W całym pudle znalazło się mnóstwo kawałków średniej wielkości, nieliczne wielkie i malutkie oraz sporo drobinek ciasteczek. Część wmieszano w masę lodową.
To prawie same herbatniki, acz w pudle zaplątały się dosłownie trzy kawałeczki przełożone białym kremem o ciągnąco-gumiastej, tłusto-rzadkawej i śliskiej konsystencji. To w zasadzie nic nie wnosiło, ale fakt ten odnotowałam - jak dla mnie bez sensu "wkruszać" w lody całe markizy.
Dosłownie w pierwszej chwili w ustach ciastka z wierzchu (spod papieru do zerwania, gdy jedno zgarnęłam przy robieniu zdjęć) pochrupywały, ale prędko ulegały i powoli, gęsto się w nich rozpływały. W zasadzie, gdy jadłam (lody jem zawsze bardzo długo, bo lubię już mocno stopione), częściowo wilgotniały od masy i jeszcze szybciej się rozpływały. Były masywne, dość ciężkie. To ewidentnie ciastka, rozpływające się nieco ciastowo, ale na pewno nie ciasto. Znaczące okazały się w nich elementy zalepiająco-herbatnikowe oraz ziarnisty.

W smaku same lody były przede wszystkim głęboko mleczne i wysoce słodkie. Poniekąd wydawały się naturalnie słodkie za sprawą mleka, ale oczywiście też dosłodzone. Tu doszedł motyw wanilii i karmelowawy (czuć, że to nie słodycz białego cukru). Chyba całość przesiąkła lekko ciasteczkowym echem. Nie powiedziałabym, że to lody waniliowe, ale czysto mleczne też nie.

Miejsca, gdzie ciasteczka wmieszały się w bazę, ewidentnie były ciasteczkowe, mniej słodkie i już tu pojawiał się wątek gorzkawo-kakaowy.

Ciastka smakowały wyraziście gorzko. Goryczkę kakao podkręciła palona nuta. To bezsprzecznie herbatniki typu Oreo (pozbawione kremu - z małym wyjątkiem, o którym za chwilę). Czuć w nich dosłownie minimalną słodycz, ale prawie się nie wychylała (w zestawieniu z masą lodową ciastka wydawały się niesłodkie). Chwilami pojawiał się specyficzny olej kokoswy, wraz ze swoją goryczką (rzygowinowo-zimnoogniową?), co wyszło całkiem ciekawie. Ich cierpkość bardzo przyjemnie prezentowała się na tle słodkiej, łagodnej bazy.
Raz, drugi przy ciastkach mignęła mi słodko-sztucznawa nuta, a w głowie pojawiło mi się określenie "tłuste?" - aby dopisać je do ciastek w notatkach. Jadłam jednak dalej i upewniałam się, że mi się wydawało, gdy trafiłam na to po raz trzeci i aż poszłam robić zdjęcia. W tych kawałeczkach była odrobinka kremu - w zasadzie łatwo to przegapić, ale ja jestem zbyt czujna. Krem był irytująco słodko-sztuczny, trochę lukrowy i jednocześnie mdło-sztuczny. Mowa tu dosłownie o znikomej ilości, ale jednak - i właśnie tym bardziej tego nie rozumiem (aż wzięłam inną łyżeczkę, by pokazać różnice: po lewej ciastka po prostu opływające mają lodową, po prawej kawałek markizy z kremo-glutem).

Po ciastkach sama baza wydawała się jeszcze bardziej mleczna, może też jeszcze nieco słodsza i ciasteczkowa.

Po zjedzeniu został posmak cierpkawo-gorzkawych ciastek kakaowych oraz mleczna słodycz. Miałam wrażenie, jakbym wypiła niewiarygodnie słodkie mleko i przegryzła paroma kakaowymi herbatnikami (wydaje mi się, że w posmaku po nich wyłapałam też specyficznie goryczkowaty olej kokosowy - co wyszło na plus). Było słodko, ale z przełamaniem; w dodatku szlachetny wydźwięk słodyczy uprzyjemnił jej ogólny odbiór. Wanilia, choć rzecz jasna słodka i bardzo wycofana, też się wyłoniła.

Całość uważam za naprawdę dobrą. Słodkie szlachetniej, zrozumiale dla wariantu, wyraziste i takie... naturalne. Mleczna słodycz bazy, mimo że nie ewidentnie waniliowa jak obiecuje tytuł (a jedynie z echem wanilii), pasowała doskonale do goryczkowatych ciastek kakaowych. Chyba nie jadłam lepszych lodów w tym wariancie.

Jednocześnie trochę mi smutno, bo utwierdziłam się, że nawet genialne lody już mnie tak nie cieszą, jak kiedyś, bo... to jednak lody. Niestety też bardzo subiektywnie były mi za słodkie, a jednak czułam, że i tak to słodycz niższa niż np. Haagen-Dazs Cookies & Cream czy Gelatelli Premium Cookies & Cream.
Zastanawia mnie, czy to ja miałam szczęście, że trafiłam na tak znikomą ilość kremu przy ciastkach (że aż myślałam, że mi się wydaje), czy może miałam pecha i wcale nie powinien tam znaleźć się choćby gram ciastek z kremem (bo w opisie nie ma; w składzie widzę natomiast składniki, z których to mogłoby być zrobione). Z kolei jeśli miały tam być, to też głupio, jeśli chodzi o ilość i jakość kremu.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 14,99 zł (za 500ml)
kaloryczność: 113 kcal / 100 ml
czy kupię znów: kiedyś może i mogłabym (jakby mi ochota na lody wróciła, ale wątpię)

Skład: 59% mleko, cukier trzcinowy nierafinowany, śmietanka, mleko w proszku odtłuszczone, glukoza, mąka pszenna, cukier, olej kokosowy, 1% kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych), stabilizatory (mączka chleba świętojańskiego, guma guar), syrop glukozowy, naturalny aromat waniliowy, sól, substancja spulchniająca (wodorowęglan sodu)

sobota, 23 lipca 2022

Rozsavolgyi Csokolade Mababu Tanzania 75 % ciemna z Tanzanii

O samej marce Rózsavölgyi Csokoládé, założonej w 2004 roku w Budapeszcie, wiedziałam niewiele, a na potrzeby recenzji skupiłam się raczej na czytaniu o kakao. Otóż zostało zakupione od miejscowej kooperatywy (?) The Mababu Central Cocoa Fermentery, której zbiory pochodzą z małej wioski Mababu, leżącej między jeziorem Malawi (inaczej Niasa - jedno z Wielkich Jezior Afrykańskich) a górami Livingstone (znanymi też jako pasmo Kipengere lub... i to mnie zaintrygowało! ...lub "Kinga Mountains" - miło jest mieć góry-imiennika, gdy lata temu oddało im się serce). 

Rózsavölgyi Csokoládé Mababu Tanzania 75% to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao trinitario z Tanzanii, z wioski Mababu.

Po otwarciu zaskoczył mnie delikatny zapach orzechów z odrobiną owoców. Otoczył je chłód, kojarzący się z anyżem i także chłodna, specyficzna słodycz. Z czasem kompozycja jakby sama chcąc to przełamać upuściła nieco kwasku i wśród owoców wyraźnie pojawiły się wiśnie, trochę malin i... może wielkie, jasne (niemal różowawe?) śliwki (np. japonki). Pomyślałam o straganach z owocami, wystawianych jeszcze chłodnym rankiem. Całość była bardzo rześka i w końcu utworzyła w mojej głowie bardzo mocny obraz zielonych koron drzew, targanych przez wiatr. Może wczuwając się aż na siłę - ale jednak - w trakcie degustacji wyłapałam jeszcze kandyzowane pomarańcze.

Tabliczka w dotyku wydała mi się bardzo masywna. Twardość potwierdziła się przy łamaniu, kiedy to bardzo głośno trzaskała. Wydała mi masywna, pełna.
W ustach rozpływała się powoli, ale z ochotą mięknąc. Usta obklejała minimalnie, stając się tłustawą grudką kremu o zachwycającej gęstości i nieco chropowatej strukturze. Z czasem naturalnie jakby się nieco rozrzedzała za sprawą soczystości, która pod koniec wypełniała usta, ujawniając więcej proszkowości (czy drobniusioziarnistość).

W smaku przywitały mnie pudrowo słodkie maliny, jednak szybko odpędziły je truskawki. Też słodkie, ale znacznie soczystsze i świeżo-surowe... raczej... albo przerabiane na jakiś krem?

Słodycz rosła trochę niezależnie od owoców. Początkowo coś mi tam w niej lekko cukrowo irytującego mignęło, ale prędko odwróciła od niej uwagę gorzkość.

Gorzkość weszła pewna siebie, rosnąc i przedstawiając się jako należąca do pestek i orzechów. Wydała mi się imperatywna i choć nie siekierowa, to wręcz bazowa. Czułam lekko gorzkawe orzechy laskowe surowe, a z czasem coraz więcej włoskich, których gorzkość pochodzi od skórek.

Opłynęła ją kwaśność soczystych i cierpkich wiśni. Średnio i bardziej dojrzałych - różnych. Wspomogły się innymi czerwonymi owocami, głównie truskawkami, może w porywach syropem malinowym, ale... ich kwaśność podsyciła cytryna. Razem tą właśnie kwaśnością jakby podlały słodycz niemal nieuchwytnej kandyzowanej pomarańczy, zabijając cukrowy aspekt już w połowie rozpływania się kęsa.

Błysnęła mi lekka metaliczność, a w tle zaczęła się kumulować łagodząca, maślana nuta (aż wystraszyłam się, że nagle całość złagodnieje w tym sensie)... Jednak bardziej maślano-orzechowa?  Jakby ktoś przygotowywał jakieś orzechowo-owocowe kremy, niezbyt pewne siebie, niezdecydowane, ale wyczuwalne. Pomyślałam o mielonych orzechach włoskich, takich wyłuskiwanych ze skorupek... Świeżych, podkręconych motywem liści. Dołączyła tabaka, jej liście (dopiero suszące się)... Może także cygara, ale nie dym; raczej pudełko z cygarami? I to bardziej jako klimat.

Wkradł się wśród nie chłód. Oczami wyobraźni patrzyłam na cienkie gałązki z jeszcze mocno zielonymi, żywymi liśćmi, powiewającymi na wietrze. Pomyślałam o drzewkach wczesną jesienią, które wiedzą, że na dniach zaczną żółknąć, ale jeszcze ostatni raz próbują zachwycić zielenią i przetrwać pierwsze chłodniejsze wiatry. Ten, wraz ze wcześniejszym metalicznym szeptem zmienił się w anyż i lukrecję. Nieco przypiekły w język, by potem jednak złagodnieć. Wywołały efekt nieco miętowy, eukaliptusowy... mający w sobie coś z tego wszystkiego, ale nie będący w pełni żadną z tych przypraw; słodkawy.

Owoce jednak cały czas utrzymywały się w tym wszystkim i pod koniec zaopiekowały się słodyczą poprzez kwaśność. To było jak kwaśno wiśniowy, może i podkręcony cytryną, krem orzechowy... marcepan? Tylko że bardziej orzechowy. Oraz... śliwka w czekoladzie! Pomyślałam o owocach w gęstym, mulistym, nawet nieco maślanym kremie... A potem ogólnie o jakimś kremie owocowym np. z ciast. Gęstym, esencjonalnym i choć chwilami aż cukrowym, to wciąż kwaskawym... może nieco alkoholowym? Nagle kwaśne wiśnie wyrwały się z tego, lekko ściągając. Były cierpkie i aż chwilami przeszywające, co podkradły przyprawom, spychając je na tył.
Orzechy włoskie, liście przemieszały się z wiśniami, tworząc klimat szlachetnego alkoholu, ale bez alkoholowości.

Kwasek owoców zgrał się z przyprawami, stąd myśl o czymś w bardziej "zimowym" wariancie... Może marcepan wiśniowy / śliwkowy? I coś czekoladowo-miętowego? Wszędzie wciskały się niby niepozorne, a jednak znaczące orzechy włoskie z lekką goryczką. Czyżby przemycały ze sobą cygara?

Po zjedzeniu został posmak kwaśno-cierpkich wiśni, podsyconych kwaskiem, ale też ze sporą ilością słodyczy z jakiś słodko-orzechowych tworów, kremów. Czułam chłodek, rześkość (anyżu i zieleni drzew, łączące się w miętę?), ale też właśnie słodycz, trzymającą się tego wszystkiego. Gorzkości o dziwo zostało już niewiele, a jednak orzechy włoskie nadal były. Wróciły do nich też laskowe. Zrobiło się raczej kremowo-maślanie.

Kompozycja ciekawa, bo bardzo słodka i kwaśna jednocześnie. Choć oba smaki poczynały sobie aż ryzykownie, żaden nie przegiął. Łączyły się w jedno. Wszelkie wiśnie, truskawki, odrobina cytryny i aż cukrowość przełożyły się na myśli o słodkich masach (kremach, może słodyczach). Mocny orzechowy wątek, reprezentujący i gorzkość orzechów włoskich, i maślaność był poważny, zbudował "męski" klimat (alkohole, cygara, etc.). To, jak i chłodny wydźwięk zielonych liści, anyżu i mięty zaintrygowało mnie.
Całość bardzo mi smakowała, aczkolwiek wolałabym, by gorzkość zagłuszyła wszelkie gorsze przebłyski (np. cukrowość, metaliczność, kremo-maślaność), bym mogła wystawić maksymalną ocenę.


ocena: 9/10
kupiłam: CocoaRunners
cena: £8.95 (za 70g)
kaloryczność: 466 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 22 lipca 2022

Zotter Tangerine - Matcha - Coconut ciemna 70 % z mandarynkową galaretką, sojowym kremem z zieloną herbatą i nugatem / praliną kokosową z karmelizowanymi płatkami kokosowymi

Drugą czekoladą, do której mi się spieszyło, była dzisiaj opisywana. W zasadzie z nowości nadziewanych tylko trzy mnie tak ruszyły (pierwsza to Date + Cashews), inne były mi obojętne, a i znalazły się takie, które w ogóle ominęłam. Uwielbiam zieloną herbatę, lubię mandarynki i choć nie są moimi ulubionymi owocami, to jednak w słodyczach chyba występują na tyle rzadko, że tu przywitałam je z aprobatą. W dodatku wystąpiły jako galaretka, a te Zottera to w sumie jedyne przeze mnie tolerowane i... może nawet, jak na słodycze (i tak znane mi tylko z nadziewanych tabliczek; nie wiem, czy występują w innej formie - wątpię), lubiane? Tak specyficzne i wyjątkowe, że po prostu fajne. Dawno ich nie jadłam, a swego czasu nawet jakakolwiek dobra (więc pewnie nieistniejąca?) za mną chodziła, więc proszę - oto jest. Kompozycja, gdy chodzi o wnętrze, wydała mi się bardzo, bardzo niecodzienna, ale nie "niecodzienna, dziwna, aa, Zotter już wcale odleciał", ale niecodzienna i potencjalnie smaczna. Czasem właśnie te nietuzinkowe połączenia zachwycają. 


Zotter Tangerine - Matcha - Coconut / Mandarine - Matcha - Kokos to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana 21% mandarynkową galaretką, 17% kremem na bazie białej sojowej czekolady z zieloną herbatą matcha i 17% nugatem / praliną kokosową z karmelizowanymi płatkami kokosowymi oraz cienką warstewką ciemnej czekolady wewnątrz.

Po otwarciu uderzył zapach kokosa. Kiedy zbliżałam się do spodu, dominował zupełnie (co wyjaśniło się po przełamaniu - na stronie Zottera dodali mylące zdjęcie, gdzie to krem herbaciany był na dole). Ogólnie wyraźnie poczułam także gorzkawo-orzechową, mocno paloną czekoladę o nutach dymu i ciemnego chleba, osłodzonych również paloną słodyczą. Doszukałam się też nutki zielonej herbaty, pozostającej jednak w oddali. Karmelowe echo mieszało się za to z delikatniejszym otoczeniem, które określić udało mi się precyzyjniej po przełamaniu, w trakcie degustacji. To splot zbożowo-pudrowy, wyraźnie wzmocniony matchą. A jednak po przełamaniu także to kokos walczył o przewodnictwo, pomagając sobie nutką oleju kokosowego. Podkreśliła go też słodycz karmelu.

W dotyku tabliczka wydała się bardzo masywna. Podczas łamania lekko pykała, trzaskała za sprawą czekolady, acz także nadzienia wpisały się w konkret. Z podziałem jednak większych problemów nie było, nic się nie rozwalało, przesadnie nie kruszyło. Najdelikatniejszą częścią była niecodzienna galaretka, bo nieco się rwała, wyciągała - wydała mi się prawie półpłynna (choć nie wypływała z tabliczki), a jednocześnie aż irytująco klejąco-lepka. Zielony krem wyglądał na lekko gibki, acz bardzo zwarty, natomiast kokosowy zaskoczył suchością i kruchą twardością (mylne wrażenie, napędzone przez kawałki kokosa).

W ustach czekolada rozpływała się raczej powoli, bardzo gęsto i kremowo, gładko. Trochę zalepiała, z wolna odsłaniając nadzienia. Znikała równocześnie z resztą, tylko trochę zostając na sam koniec.
Najszybciej wyciskała się galaretka (acz wcale tak szybko nie znikała), nugat kokosowy rozpuszczał się w umiarkowanym tempie, najoporniejszy zaś wydał mi się krem herbaciany.
Czekolada wszystko trzymała, lepko zalepiając, dodatkowo od środka wszystko trzymała lepka galaretka, że spójność aż mnie zaskoczyła.
Nugat kokosowy znajdujący się na dole okazał się zwarty i konkretny, ale nie suchy. W trakcie jedzenia, choć twardy, nawet względnie plastyczny. Rozpuszczał się lekko proszkowo, trochę wodniście. Nie był ciężki, acz chwilami lekko oleisty (tłustym jednak bym go nie nazwała - średnio tłustym owszem). Jego konsystencję urozmaicały chrupiąco-twardawe, podprażone wiórki i kawałki kokosa. Zostawiałam je na koniec.
Nugat od galaretki oddzielała cieniutka warstewka ciemnej czekolady, która sprawiła, że dół nie nasiąkł, ale też dodała tłustej kremowości wnętrzu tabliczki.
Pod względem konsystencji łącznikiem między czekoladą a nugatem był krem sojowo-herbaciany. Okazał się miękki i gibki, nieco gumowy, ale także konkretny i zwarty. Rozpuszczał się powoli, trochę proszkowo. Mimo to nie był suchy, a nawet lekko tłustawy. Rozpływał się najwolniej i zostawał na koniec wraz z czekoladą.
Galaretka wyciskała się z tego szybko, upuszczała mnóstwo soczystości, dając się poznać jako niezwykle naturalna, przecierowo-żelowa i aż rzadkawa. Gdy nieco się rozeszła, zostawała częściowo jeszcze trochę. Środek czekolady wyszedł dzięki niej soczyście i choć nie tłusto, to obudziła w kremach lekką, osobliwą śliskość.
A jednak na koniec, gdy czekolada zniknęła, zostały w zasadzie już tylko kawałki kokosa, które to pogryzione też prędko zniknęły. Nie memłały się ani trochę; były chrupiące. Nie pożałowano ich. Wówczas osamotnione zostało lekkie poczucie tłustości w ustach i słodkiej lepkości na nich.
Tabliczkę bardzo dobrze wyważono, nie miałam wrażenia śmietnika - warstwy świetnie się uzupełniały. I, co ważne, mimo że chwilami trochę się rozjeżdżały, ogólnie się trzymały.

W smaku czekolada przywitała się smakiem gorzkiego dymu i kawy, na co szybko nałożyła orzechowo-karmelową, łagodzącą nutkę. Czekolada sama w sobie wydała mi się lekko orzechowa i owocowo-cierpkawa. Odlegle zahaczyła o ciemny chleb na zakwasie i... piernik? Wiśniowy piernik, który rozchodził się zwłaszcza od spodu, który częściowo nasiąkł kokosem.

Do głosu błyskawicznie doszły nadzienia, najpierw delikatnie, rozkręcając poszczególne motywy: mandarynki kwaskawą soczystość, kokos "orzechowawość", krem herbaciany cierpkość i mdło-papierowe echo. Warstwy rozpływały się niby jednocześnie, ale jednak w pewnym porządku. Kokosowa wyszła najspójniej z czekoladą.

Najdynamiczniej i najwyraźniej wyłoniła się galaretka. Uderzyła soczystymi, kwaśnymi cytrusami, w których szybko wzrastała słodycz. Ta warstwa była mocno soczysta, naturalna, a także słodka, choć nie cukrowa (mieszanka kwaśności i słodyczy sekundowo aż zahaczyła o gardło, zaraz jednak odpuściła). Wyraźnie czułam splot uroczych mandarynek i charakterniejszych pomarańczy, podkręconych sokiem cytryny i olejkiem pomarańczowych. Za jego sprawą wemknęła się lekka, cierpka goryczka, co podkreśliła gorzkawa warstewka czekolady z wnętrza.

Warstwa czekolady ze środka nie wnosiła za wiele, jak tylko podkreślała gorzkawe nuty i podtrzymywała czekoladowość rozchodzącą się od wierzchu.

Kokosowe nadzienie, podobnie jak w kwestii zapachu, miało wiele do powiedzenia. W zasadzie zaznaczało swoją obecność w pierwszych sekundach, potem jednak już po ustach rozchodziło się spokojnie. Kokos był intensywny, wszechobecny, ale nie zagłuszał reszty. Chwilami przybierał bardziej kokosowo "orzechowawą postać", chwilami zasnuwał się wysoką słodyczą. Ta wydawała się pudrowo-słodziuteńka, a zarazem naturalnie kokosowo słodka. Było w niej coś rześkiego. Soczystego? Idealnie zgrywał się tym z pobrzmiewającą galaretką cytrusową. 
Nadzienie kokosowe z czasem pokazywało swoją słodszą, przesadnie i aż pudrowo (choć wciąż "karmelowawo") stronę - czuć, że posłodzono je cukrem kokosowym. Utwierdziłam się, próbując je osobno. Wówczas w ogóle wydało mi się za słodkie. Na szczęście jednak reszta warstw zatrzymała słodycz tuż przed przesłodzeniem.
Dodatkowo goryczka i cierpkość płynęły także z tego nadzienia. Raz czy dwa wyłapałam nutę oleju kokosowego (chyba, bo trochę rzygowinowatą? soja, herbacianość także mogły go podkreślić.), a także lekką ostrość. Ta dopieściła piernikową mgiełkę. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mieszało się to mocno z kremem herbacianym, a do głosu dochodziły też kawałki kokosa.
Niegryzione kawałki podnosiły słodycz karmelu - raczej słodko-słodkiego, trochę cukrowego.

Jednocześnie do słodyczy i goryczki przeniknęła herbaciana nuta zielonej herbaty i bardziej "wytrawna" (pewnie soi, która jako ona sama długo się ukrywała). Wkradła się poprzez inne elementy, ale umiejętnie zaserwowała nieco algową nutę. Czułam zieloną herbatę matcha, której trzymały się niestety też nutki mączna i oleista, jakby "roślinnego masła" (ale nie margaryny). 
Spróbowany osobno krem herbaciany wydał mi się mdło-słodki; mdławy jak roślinny budyń o niedookreślonym smaku, ale też mocno orzechowy. I niewątpliwie herbata nadała mu charakteru. Złożoność tej wytrawności najlepiej czuć, gdy całość swobodnie się rozpływała. Kokosowy krem zmotywował herbacianą warstwę do działania. Wytrawniejsze echo należało do niej, ale nie tylko. Przy algowym wątku  czułam specyficzną "wegańskość" (jakby "wege masło", coś roślinno-oleistego). Orzechowo-sojowy splot wyłaniał się klarowniej po dłuższym czasie. Wtedy jednak ta nuta była już i dosłodzona, a ja w nadzieniach doszukałam się akcentu czekoladowo-papierowego... I trochę mdło-piernikowego? Jak piernik z lukrem, aż pod nim ukryty? W pewnym momencie słodycz, wzmocniona innymi nutami, aż rozgrzała nieco gardło (a potem odpuściła).

Kokosowa część nie dawała o sobie zapomnieć wiórko-płatkami, a dokładniej podskakującą słodyczą karmelu, emanującą od nich oraz... swoistą roślinnością (kładącą nacisk na wegański wydźwięk). 
Pod koniec kontrastowo do rosnącej słodyczy, wzrosła też gorzkość. Gorzkie nuty nadzień wsparła palono-dymna czekolada. Pokazała więcej dymno-kawowej goryczki i cierpkości, zamykając występ wszystkiego.

Gryzione na koniec kawałki kokosa smakowały... kokosem (inaczej niż wiórki). Niewiarygodnie mlecznym i zaskakująco słodkim w naturalny sposób, z echem "roślinnych orzechów".

Zostałam z posmakiem palonej goryczki kakaowo-dymnej, herbaciano-wytrawniejszej. Czułam jednak też "roślinne słodkie budynie, desery", kokosa i orzechowość, podsycone "cytrusami na słodko", przy czym mandarynki bez problemu się wyróżniły. Było słodko, ale jednocześnie całkiem wytrawnie i aż pikantnie. W gardle czułam ciepło i słodyczy, i ostrzejszych przypraw piernikowych (i oleju kokosowego?). Usta miałam jakby słodko-obklejone.

Warstwy współpracowały, uzupełniały się o swoje goryczki, tworząc coś interesującego. Każda cześć zawarła w sobie swoją "naturalną orzechowość", co też było bardzo niecodzienne. Przełamywały nimi słodycz, która chwilami mnie irytowała (mimo że w zasadzie nie była za mocna; a jednak mi nie grała zwłaszcza przy próbowaniu warstw osobno). Choć w pewnym momencie wszystkiego zebrało się bardzo dużo, kęs po kęsie pokazał, że to spójna kompozycja, w której na wszystko przychodzi odpowiedni czas - za czekoladowo-dymną przewodniczką dochodzą różne kokosy, herbata, orzechowość, słodycz wszelkiego typu. Sojowo-papierowo-wegańskie nuty nie wyszły źle, a chwilami nieco za wysoka słodycz też jakoś tam się w to wpisała, nie dręcząc za bardzo. I tak wyszło względnie wytrawniej. Wytrawniejsza kompozycja świetnie współgrała z matchą, a soczyste mandarynki i pomarańcza nadały temu lekkości, wszelkie kwaski "inne" przywłaszczając sobie. Kwaśne cytrusy, choć intensywne, wzbogaciły wszystko, nie przygłuszając walorów.
Całość dziwnie nawet mi smakowała, ale nie tak, bym miała się zachwycać. To jednorazowe zjedzenie ze smakiem i zaciekawieniem. Niby spójne i konsekwentne, a jednak nie jestem w pełni przekonana, czy tak składniki / elementy do siebie pasowały. Nie gryzły się. Bez przegięć w żadnym kierunku (ja najchętniej zrobiłabym dwie czekolady, np. czarnoherbaciano-mandarynkową i zielonoherbaciano-kokosową).


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, koncentrat mandarynkowy, syrop skrobiowy, wiórki kokosowe, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), proszek sojowy (soja, maltodekstryna, syrop kukurydziany), cukier kokosowy, olej kokosowy, koncentrat soku cytrynowego, zielona herbata w proszku, substancja żelująca: pektyna jabłkowa; sproszkowana wanilia, sól, lecytyna sojowa, olejek pomarańczowy, anyż, cynamon