wtorek, 31 stycznia 2023

Chocolat Weiss Ebene Noir 72 % Cacao Dark Chocolate ciemna z Afryki i Wenezueli

Już kupując tę czekoladę wydała mi się nieco dziwna. Albo właściwie, przez "dziwność na oko" właśnie na niej zatrzymał się mój wzrok, gdy na Allegro zaczęły mi się wyświetlać jakieś polecane oferty. Czarne opakowanie, napis "weiss" (z niemieckiego "biały") i zawartość 72% kakao. Dość dziwne połączenie, więc kliknęłam. Oczywiście Weiss to nazwa marki, i to po prostu od nazwiska twórcy Eugene'a Weissa (z tego, co na szybko przy pisaniu wstępu wyczytałam, ponoć prekursora w handlu luksusową czekoladą). Najpierw skupiał się jednak (i może marka nadal to robi?) na tworzeniu pralin pod szyldem stworzonego przez siebie Le Haut Chocolat.
A ja tak sobie pomyślałam, że mając takie nazwisko, za nic nie nazwałabym nim marki czekolady.

Chocolat Weiss Ebene Noir 72% Cacao Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Afryki i Wenezueli.

Po otwarciu poczułam słodycz wanilii i palono-pieczony zapach, wprowadzający cappuccino. Było gorzko-słodkie, mleczne. Schować je w dodatku próbowała bita śmietanka i cięższa słodycz waniliowo-maślanego wypieku. Nasączyła ją jednak i częściowo rozbijała od środka soczysta, słodka pomarańcza. Trochę jako owoc, a trochę wchodząca w klimat słodkiego syropu i dżemu. Było więc ryzykownie słodko, dość łagodnie, ale wciąż jeszcze gorzko.

Kremowa i masywna, ciemno lśniąca tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno. Była twarda i trochę tłusta w dotyku.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, bardzo łatwo. Stawała się gęstym, mazistym i jedynie tłustawym kremem do smarowania czegoś (np. chleba?). Ten wykazywał wysoką proszkowość. Zachowywał trochę bazowy kształt, nieco się gibiąc. Czekolada wydała mi się maślana, z elementem bitej śmietanki, acz jakby ubito-oklapłej, ociężałej. Do tego trochę soczystości... Ona, bita śmietankowość i proszkowość jakby nieco ją rozrzedzały, dzięki czemu rozsmarowywała się po ustach (właśnie jak jakiś krem-smarowidło).

W smaku pierwsza przywitała się wanilia, a zaraz po niej słodkie cappuccino. Delikatna, mleczna kawa nie była przesłodzona, a w dużej mierze właśnie słodka od mleka. Gorzkość jedynie dopieściła ją, trzymając się z boku.

Zaraz wcięła się lekka soczystość. Słodka pomarańcza podwyższyła słodycz, po czym przywołała do siebie dojrzałe i soczyste, jeszcze słodsze mandarynki. Pomyślałam o jakimś kremie czy całym deserze na bazie śmietanki w wariantach pomarańczowo-mandarynkowych. Z czasem owoce zaczęły przybierać na sile i przygłuszać śmietankę. Wspierała je słodycz cukru aż chwilami męczącego i wanilii. Nie było więc aż tak mocno-mocno owocowo. Polały się pomarańczowe syropy i dżemy. Może z dodatkiem mandarynek.

Śmietanka umknęła do kawy. Na cappuccino posadzono bitą śmietankę? A śmietanka ta była tak słodka... słodko-słodka... Waniliowa! Nagle wemknęło się poprzez nią toffi. Znalazło się niemal na pierwszym planie.

Pieczono-palona nutka była delikatna. Trzymała się trochę kawy, próbowała nieudolnie nadać słodyczy karmelowego echa, aby jakoś umocnić gorzkość. Ta jednak cały czas była niska (choć wyczuwalna!). Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa jakoś bardziej zwróciła na siebie uwagę jako pieczono-palone migdały. Migdały i kawa... Migdały i trochę sezamu? Sezamków? Pomyślałam o twardych tworach obklejonych cukrem.

Cukrowe sezamki w jakiejś pomarańczowej wersji? Ze skórką pomarańczową raczej, gdyż i ona się na moment pojawiła, walcząc o goryczkę. One zaś... niby podkręciły na chwilę goryczkę, ale potem też jakby do mleczności (i lekko "ocieplono-podpieczonej" nuty cukru, z czego wyszło toffi) się dołożyły.

Cała słodycz toffi i śmietankowość bazy dominowała. Zaserwowały mi śmietankowo-waniliowe ciasto - właśnie może toffi. Było niestety aż ciężko słodkie, cukrowe. Przełożone mazistym toffi-kremem, wilgotne... z nutką migdałów? Jakby przepijane leciutko gorzkim cappuccino.

W posmaku została bardzo już niemleczna kawa, a także gorzkawo-palony migdał. Na jaw wchynęła wyrazistsza goryczka kakao. Czułam słodko-cytrusowy wątek - nawet nie tyle pomarańczowy, co jakby pomarańczowej bitej śmietanki, mandarynek i toffi.

Całość wyszła w zasadzie smacznie i ciekawie, ale dla mnie za łagodnie. Mnóstwo śmietanki, bita śmietanka, cappuccino, sezamki, słodycz toffi chwilami zahaczająca o cukrowo-ciężką zetknęły się z pomarańczami, mandarynkami i odrobinką migdałów. Delikatnie pieczone nuty na plus, ale wolałabym czuć jeszcze jakąś bardziej gorzką nutę. Tak to wszystko mogłoby być zacne, gdyby właśnie jakaś była. A to, że jej brakowało, sprawiło że kompozycji zabrakło jakby puenty (jakby Układowi Słonecznemu zabrać 90% Słońca?). Dobra czekolada, niestety dla mnie za delikatna i wolałabym, by była innym cukrem posłodzona.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 19,99 zł
kaloryczność: 577 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakaowe, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia

poniedziałek, 30 stycznia 2023

krem Orzechownia Naturalna Miazga z Orzechów laskowych

Od czystych past Orzechowni dosłownie się uzależniłam, więc sięgnięcie po kolejną było tylko kwestią czasu. Miała to być akurat z orzechów laskowych, w kwestii których naprawdę może być różnie. Otóż trafiałam na opinie, że niektóre kremy z tych orzechów wychodzą gorzko, ja z kolei miałam jedynie bardzo słodkie doświadczenia (np. Deseo Pasta z orzechów laskowych 100%). A same orzechy? Akurat w ich przypadku chyba największą różnicę robi mi, czy są prażone, czy surowe (wolę surowe). Obecność skórek wiele w nich zmienia... Stąd pasty z laskowych postrzegam jako zagadkowe, tajemnicze. I oczywiście potencjalnie smaczne.

Orzechownia Naturalna Miazga z Orzechów laskowych to miazga 100% z orzechów laskowych.

Odkręciwszy słoik, poczułam średnio intensywny zapach słodkich, prażonych orzechów laskowych. Oczywiście nasiliły się po przemieszaniu i w trakcie jedzenia - wtedy to aż zaskakująco wzrosła ich słodycz, podkręcona prażoną nutką. Ta ogólnie nie była za mocna, ale nie do przeoczenia.

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliła się spora ilość oleju. Większość zlałam po szybkiej ocenie sytuacji: jakieś 3,5 łyżki, a wymieszałam pewnie z połowę łyżki. 
To dlatego, że krem ogólnie był rzadki i lejący. Z łatwością ściekał z łyżeczki. Mimo to, nie wydawał się oleisty. Pewien konkret zachował. Zawierał mnóstwo drobinek i małych kawałeczków, w tym ewidentnie skórek. Jak by go nie mieszać, i tak tonęły, osiadając na dnie - tam było ich najwięcej i oczywiście o największym rozmiarze.
W trakcie jedzenia też był lejący, w ustach odrobinkę gęstniał choć... Może nie tyle gęstniał, co wykazywał pewną pełnię, "kremowiał". Nie był oleisty, a lejąco-kremowy. Smugami pokrywał podniebienie, zęby i usta, acz nie zalepiał jakoś szczególnie. Szybko, co jeszcze bardziej rozbijało zalepianie, wyłaniały się drobinki nadające efektu miazgowości oraz kawałki do gryzienia. W tej paście wymagały tego, acz nie było ich bardzo, bardzo dużo, ani też nie były tych gabarytów / w formie, by zaliczyć krem do "crunchy". Ale już myśl o tej kategorii już się pojawia.
Zaplątało się sporo takich ze skórkami, sporo trzeszcząco-jasnych, kojarzących się z surowymi orzechami i właśnie tworzących efekt miazgowości (i do niewymagającego ciamkania), ale też wiele twardszych i chrupiących. Te były wyraźnie mocniej, acz nie za mocno, uprażone. Jak pisałam, zajęły dno słoika. Tam znalazłam ich mnóstwo.
Całość wydała mi się aż niewiarygodnie lekka.

W smaku pasta od początku była słodka. Natychmiast pomyślałam o prażonych orzechach z wnętrza jakiś słodkości, choćby z czekolady mlecznej. Może trochę nugatowej?

Prażona nutka z ochotą dała o sobie znać, nadając całości ciepłego wydźwięku. Ewidentnie podkreśliła słodycz, która szybko rosła. Przytaczała słodkości czekoladowo-nugatowe, może nawet z karmelem. Orzech laskowy wyszedł niemal uroczo.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji, orzechy laskowe jakby wzbogaciły się o goryczkę trochę czekoladową. Kakaową? Do głowy przyszła mi czekolada mleczna o wysokiej zawartości kakao. Prażony wątek pobrzmiewał coraz słabiej, a ja poczułam lekką gorzkawość. Przy niektórych łyżeczkach była wyższa, przy innych niższa. Pochodziła ewidentnie od skórek laskowców, wnoszących też swoistą "smakową suchość".

Prażona nutka i słodycz z nią związana (ta niemal karmelowo-czekoladowa) na zasadzie kontrastu po tym wydały mi się jeszcze silniejsze. Wyobraziłam sobie karmelowo-czekoladowy nugat, oczywiście przede wszystkim laskowy.

Drobinki orzechów nadgryzałam i ciamkałam czasem już w trakcie rozpływania się całości, ale z ochotą pozwalałam im też zostać na koniec, by dopiero je porządniej pogryźć. Raz po raz a to prażenie, a to niemal surowe orzechy podkreślały. Sporo z nich okazało się gorzkimi prztyczkami. Im bliżej dna słoika, tym więcej było tam kawałków, ewidentnie podkreślających gorzkość skórek orzechów laskowych. Czasem goryczka naprawdę mocno wyskakiwała, by jednak po chwili się zreflektować. Głównie była to gorzkość po prostu skórek (więc żadna negatywna; no, może raz czy dwa trafiłam na jakby przypaloną drobinkę).

Po zjedzeniu został posmak prażonych nie za mocno, ale niepodważalnie, orzechów laskowych o słodkim charakterze. Gorzkość też sygnalizowała swoją obecność, ale tonęła w ogólnej orzechowości.

Całość niewątpliwie mi smakowała, jednak wiem, że smakowałaby bardziej, gdyby pasta była albo z nieprażonych orzechów, albo z prażonych a bez skórek. Kontrast między gorzkimi skórkami, a prażoną słodyczą jakoś wywoływał zgrzyty w odbiorze. Ja preferuję surowe orzechy ze skórkami (surowymi bez też nie pogardzę, ale to rzadkość; a do prażonych mi skórka na wydźwięk nie pasuje), ale to w zasadzie szczegół. Ta goryczka obecna tu i tak była niska, poniekąd wpisywała się w skojarzenia orzechowo-czekoladowe. Choć spodziewałam się lejącej konsystencji (to chyba charakterystyczne dla past z laskowców), to jednak i ta nie do końca mnie chwyciła, bo aż tyle drobinek i kawałeczków (zwłaszcza tych twardszych) jednak do gryzienia przy tym poziomie rzadkości też średnio do siebie pasuje. Jakoś... nie są aż tak harmonijnie "osadzone w bazie". 
Nie dorównała Deseo Paście 100% z orzechów laskowych, ale to wciąż bardzo dobra miazga.


ocena: 8/10
kupiłam: orzechownia.com
cena: dostałam (cena to 25 zł za 200g)
kaloryczność: 705 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe

niedziela, 29 stycznia 2023

A. Morin Venezuela Ocumare noir 70 % ciemna z Wenezueli

Tęsknota odnośnie danych marek doskwiera mi z wielu powodów. Czasem dlatego, że czekolada jest trudna do nabycia, a powrót do niej to koszty niestety nie na moją kieszeń, czasem problemem jest to, że ją wycofali czy coś w ten deseń. A czasami zjadłabym coś nowego danej marki, ale akurat nic takiego nie mają. I właśnie to ostatnio zaczęłam odczuwać w odniesieniu do Morina. Na szczęście jednak miałam jedną, niemal zdobyczną, więc uznałam, że najwyższa pora ją zjeść. To jednak mogło tęsknotę spotęgować, bo zjadając ostatnią, wracałam do punktu wyjścia: żadnych nowych Morinów i w ogóle żadnych Morinów w komodzie.
Dobrze pamiętałam pyszną Morin Venezuela Chuao Noir 70%, więc byłam ciekawa, jak bardzo lub mało podobne się okażą.

A.Morin Venezuela Ocumare noir 70%  to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario i criollo z Wenezueli, ze stanu Aragua, z okolic miasta Ocumare de la Costa.

Po otwarciu poczułam cynamonowe biszkopty, korzenno-maślane ciastka-herbatniki i sporo drzew. Drzew zarówno żywych, jak i palone drewno, za którym kryła się chyba palona ziarnista kawa. Może też suszone liście tabaki? Odnotowałam soczystość, więc zaraz pomyślałam, że gdzieś w tych biszkoptach i ciastkach musi się kryć jakiś wsad lub gęsto-lepki sos pomarańczowy o wysokiej słodyczy. Do tej dołożył się też korzenny, palony karmel i troszeczkę bardzo suchych, suszonych owoców w tle. Całość przybrała trochę duszno-ciężki wydźwięk, co zwieńczyła przemykająca tu i ówdzie śmietanka.

Suchą w dotyku tabliczkę o twardości skały aż trudno łamać, ale warto, by usłyszeć przy tym cudne, głośne trzaski i zobaczyć ziarnisty przekrój.
W ustach bardzo wolno zmieniała się w zbity, gęsty krem. Wykazywała znikomą, maślaną tłustość i podtrzymywała twardość. Mimo błogiej kremowości, nie była zupełnie gładka. Z czasem zasnuła się pyłkiem, by następnie jakby rozcieńczyć się soczystością, rozbijającą potencjalną ciężkość.
Na końcu trochę wysuszała.

W smaku pierwsza przywitała się korzenna śmietanka. Bita śmietanka? Osadzona na jakimś cynamonowo-orzechowym budyniowym deserze...? Roztoczyło to wokół "ciepłą" słodycz, która początkowo była umiarkowana.

Wpłynęła szlachetna gorzkość. Orzechy natychmiast zmieniły się w drzewa. Oczami wyobraźni widziałam rozgrzane słońcem, aż ciepłe. Takie o... częściowo suchych liściach? A może były to suszone liście tabaki? To podkręciły słodko-gorzkawe przyprawy korzenne. Dowodził im pikantny, słodki cynamon, acz ewidentnie czułam też wytrawniejsze m.in. chyba kurkumę. Przy drzewach z czasem pojawiła się nutka czarnej ziemi, także słońcem ogrzanej.

Na boku zaznaczył się soczysty akcent słodko-goryczkowatej pomarańczy. Polał się jej sok, którego charakter podkreśliła cierpka skórka. Jakby suszona? Wlała w kompozycję subtelną kwaśność.

Gorzkość rosła, rozwijała się z łatwością. Drzewom to odpowiadało, że długo były jedną z głównych nut. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa jednak nieco złagodniała, a słodycz zaczęła się nasilać. Wzrosła śmietankowość, acz nie na długo. Poczułam pewną duszność i maślano-słodką nutę.
Drzewa - za sprawą liści? - częściowo zmieniły się w ciemną herbatę. Nie za mocną, ale jednak.

Nagle słodycz suszonych owoców, zdecydowanie przesuszonych, a więc niezbyt wyrazistych ukradła ciężkość, przywłaszczając ją sobie i... przez to ciężkość jakby w dużej mierze zniknęła. Poczułam trochę całej sucho owocowej mieszanki, wyróżniłabym jedynie suszone na twardo daktyle... Może też jakieś suszone czerwone? Nieśmiało sugerowały kwasek. Daktyle były jednak wyraźniejsze, bo podkreślił je karmel. Wyłonił się z korzenności i sam do pewnego stopnia był korzenny. Na pewno mocno palony.

Słodycz podskoczyła znacząco. Pomarańcza rozlała po ustach słodki smak. Choć wciąż podrasowana suszoną skórką, była... niemal mandarynkowo urocza, acz wciąż soczyście, delikatnie kwaskawa, albo... jak dżemowato-sosowaty, lepki wsad biszkoptów, ciastek. Wyobraziłam sobie i małe, okrągłe biszkopty i herbatniki maślane - wszystkie jednak w wariancie korzennym. Do tego podano herbatę z cytrusową nutą?
Raz czy drugi wyłapałam chyba nutkę śmietanki, zmieniającej się w kefir w tle, ale to raczej jedynie echo.

Po tym, po dłuższym czasie, gorzkość na zasadzie kontrastu, znów zaszarżowała. Tym razem jako ziemia i niemal muliste tony. Wyobraziłam sobie wręcz gliniaste bagno... porastane pojedynczymi, wciąż wyczuwalnymi drzewami, w które to znów zmieniła się herbata. Nieco podsuszone słońcem i podsuszone pylistym kakao. W jego gęstwinie ukryło się chyba trochę ziarnistej, gorzkiej kawy.

Po zjedzeniu został posmak ciasteczkowo-biszkoptowo korzenny, trochę maślany, ale i cierpko-soczysty za sprawą pomarańczy. Czułam mocno palony karmel, związany z dusznymi, suszonymi  daktylami. Te, choć bardzo słodkie, wydawały się nieco same siebie przełamywać niedookreśloną goryczką. I chyba jakby trochę kakao w proszku.

Całość była bardzo smaczna i ciekawa. Korzenna słodycz (ciastka, herbatniki i karmel) mieszała się z ciepłymi drzewami, którym potem dodała charakteru ziemia. Mimo że łagodniejsze, maślano-śmietankowe nuty nie próżnowały, nie wyszło za łagodnie. Słodycz była wprawdzie chwilami niebezpiecznie wysoka, ale tonowała ją satysfakcjonująca, głęboka gorzkość. Nutka pomarańczy przyjemnie podsyciła to, czemu ciężkości nadawały choćby za mocno suszone owoce, w tym daktyle - słodkie, mdławe i niedookreślone, ale w sumie intrygujące jako nuta.

Drzewa i korzenność podobne do tych z Morin Venezuela Chuao Noir 70%, ale jednak owoce zupełnie inne (podlinkowana smakowała wiśniami i truskawkami).
Odlegle można ją powiązać z drzewną Franceschi 70% Venezuela Ocumare, która popisywała się rozmaitymi owocami, w tym suszonymi i "jakby gorzkimi od przypraw". Acz było w niej więcej i egzotycznych, i ciemnej leśnej drobnicy. Podlinkowanej jednak brakowało charakteru.
Drzewa i śmietanka były podobne do Domori Cacao Criollo 70% Ocumare 77, ale Domori wyszła o wiele bardziej śmietankowo, a Morin charakterniej, mimo że bardziej słodko (ale słodko korzennie).
Obie podlinkowane były z ziaren criollo, dzisiaj opisywana zawierała także trinitario i czuję, że podrasowanie jej mocy właśnie nim, to strzał w dziesiątkę (prawie).


ocena: 9/10
cena: 47 zł (cena półkowa)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy znów kupię: kiedyś może i mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

sobota, 28 stycznia 2023

Zotter In-Fusion Passion Fruit and Orange in Cacao / Maracuja + Orange in Kakao ciemna 70 % marakujowo-pomarańczowa (z białą marakujową i pomarańczową)

To fakt, że In-Fusion Sour Cherry in Cacao / Sauerkirsch in Kakao w sumie mnie rozczarowała, ale wcale nie żałowałam, że zdecydowałam się na dwie tabliczki z tej względnie nowej linii Zottera. Drugi wybrany smak wciąż wydawał mi się ciekawy. Odkąd pamiętam raczej pozytywnie podchodziłam do pomarańczowych czekolad, o ile tylko nie były z dodatkiem kandyzowanego owocu.

Zotter In-Fusion Passion Fruit and Orange in Cacao / Maracuja + Orange in Kakao to ciemna czekolada marakujowo-pomarańczowa, czyli o zawartości 70 % kakao wymieszana z czekoladami białymi jogurtowymi marakujową i pomarańczową (ze sproszkowanymi pomarańczami i marakują). 

Po otwarciu poczułam średnio intensywny zapach egzotycznych i cytrusowych owoców o pudrowym charakterze oraz intensywniejszą od nich melasę. Podkreśliło ją trochę karmelu i drzew, a wśród owoców pobrzmiewały też truskawka i pomarańcza (podkręcona innymi cytrusami?). Z egzotycznych wyłapałam marakuję, ale też jakby mango. Słodkie i mało soczyste, podporządkowane palonej melasie.

Tabliczka miała przebłyski o ciepłym (czerwonawo-rudym) odcieniu, co jeszcze wzmocniło wrażenie, iż wygląda jak ciemna mleczna. W dotyku wydała mi się kremowa i pylista, też jak ciemna mleczna. Choć gruba, trzaskała dość głośno i krucho. Przekrój miała nieco ziarnisty, połyskujący.
W ustach chwilowo była twarda, po czym bez oporu miękła, zachowując kształt prawie do samego końca. Zawarła w sobie szorstkość, choć może bardziej proszkowość. Jej tłustość była znikoma, a z kawałka zdawały się płynąć hektolitry soku, przez co znikała trochę wodniście. 

W smaku najpierw poczułam owocową słodycz, podszyta obietnicą kwasku-kwaseczku. Była trudna do określenia, bo zaraz zalał ją karmel. Niewątpliwie był palony i podbudowany...

Nie tyle gorzkawością, co palonością jeszcze inną. Pojawiła się melasa, trochę drzew, a ja wyobraziłam ją sobie ściekającą po korze i grubych pniach... Tliła się tam gorzkawość (ale na pewno nie gorzkość).

Owoce odważnie w tym czasie się rozeszły. Najpierw jako miks czerwonych, raczej egzotycznych, ale z okrojoną rześkością i lekkością. Te rozbudziły dopiero cytrusy, same jednak raczej subtelne. Już prawie błysnął jakiś kwasek, po czym schował się w pudrowej toni, w jaką to mieszały się te inne, nieokreślone owoce. Pomyślałam o owocach żółtych, które zaraz zaczęły odcinać się od pudrowości. Ta na szczęście z czasem zniknęła.

Lekka goryczka czy cierpkość z czasem przytoczyła słodko-goryczkowate galaretki pomarańczowe w czekoladzie. Pomyślałam o ciastkach typu jaffa cakes, z biszkoptem. Dość wypieczonym, łagodzącym wszystko. Było mało soczyście, acz epizodycznie dojrzała, słodka pomarańcza trochę soku upuszczała. Ogólnie jednak nie była nutą mocną. Wpisywała się w delikatny, ogólnie cytrusowy wątek - choć chyba rzeczywiście go prowadziła.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa melasa szalała w najlepsze. Posiłkując się słodyczą owoców, zaczęła trochę zasładzać. Czułam denerwującą słodycz: ciężką i nie pasującą do niczego. Wzmocniła ciastkowo-biszkoptowy akcent, acz pod jej wpływem wyobraziłam sobie raczej masywniejsze ciastka korzenne. Była w pewien sposób ciepła.

A z owoców wymknęła się jakby egzotyczna wersja truskawki. Kwasek nieco wzrósł i oto wychynęła marakuja. Wciąż nie mocno kwaśna, ale na pewno bardziej rześka. Nagle pomyślałam o marakujowo-pomarańczowym mango lassi (owocowo-jogurtowy napój z przyprawami indyjskimi). Mocno, aż nieco przesadnie słodkim, ale jednak soczyście owocowym. Zarejestrowałam jogurtowy kwasek. Należał do mocno mlecznego jogurtu. Mleczność zakręciła kompozycją jako owocowe shake'i, koktajle mleczne i jogurtowe. Oczami wyobraźni widziałam mieszane, egzotyczne, z nutką pomarańczy.

Mleczność, która wyskoczyła nagle, z czasem wydała mi się kontrastowo wysoka. Mieszając się z wysoką słodyczą i wątkiem drzew przytoczyła kakao na mleku. Ciepłym, melasowym i... z nutą pomarańczy?

Po zjedzeniu został posmak melasy, kakao i drzew... co może nawet z karmelizowanym w melasie (?) orzechem mogło się kojarzyć oraz nutka owoców. Na pewno czułam pomarańczę, ale też jakby "cierpkawo-egzotycznej truskawkę", bo marakuja nie była czytelna. Pomarańcza zaś jako słodki sok świeżo wyciśnięty z owocu i skórko-galaretka. Wszystko trochę wygładzone jogurtowo-mlecznym akcentem.

Całość w zasadzie wyszła smacznie. Egzotyka igrała z jogurtem, było soczyście i owocowo, choć wcale nie jednoznacznie. Tytułowe owoce czuć, ale jako jedne z wielu. Do tego dołączył ogrom melasy, odpowiadający za wysoką, ciężkawą słodycz. Dzięki różnym kwaskom, nie była bardzo problematyczna, jednak mam problem z tym, że ta melasowa słodycz niezbyt pasowała mi do reszty. Tym bardziej, że kakao czuć bardzo, bardzo delikatnie, nie mówiąc o gorzkości, której wcale nie uświadczyłam. Brak obiecywanej ciemnoczekoladowości, na pewno gorzkości. To bardzo, bardzo złagodzona czekolada (pisałam o tym przy In-Fusion Sour Cherry in Cacao / Sauerkirsch in Kakao), choć z nutką kakao. Całość w moim odczuciu ok, by trochę zjeść, ale nie porwała. Choć fajna, czegoś (kakao!) brak. I tak po "większej połowie" (jakieś 45g?) oddałam Mamie. Jej smakowała, bo "taka kwaskawa, nie gorzka, a słodka, ale też nie za bardzo". Przy czym nie umiała ponazywać owoców konkretniej niż "soczysta kwaśność".
Obstawiam, że ta tabliczka-okrąg to wynik wymieszania klasycznej 70% Zottera (Zotter Classic Dunkle Schokolade / Dark Chocolate?) z bazami nowości (względnych jak na całą ofertę Zottera) z linii FruitBar: Orange & Oranges i Passion Fruit & Passion Fruits.
Myślę, że wariant bardziej udany niż In-Fusion Sour Cherry in Cacao / Sauerkirsch in Kakao, ale w zasadzie poziom jakościowo bardzo podobny. 


ocena: 8/10
kupiłam: zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70g; dostałam)
kaloryczność: 578 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, jogurt z odtłuszczonego mleka w proszku, suszona marakuja 2%, suszone pomarańcze 2%, lecytyna sojowa, cały cukier trzcinowy, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier), sproszkowana wanilia w proszku, sól

piątek, 27 stycznia 2023

(Słodkie Hawo) Planta Food to Grow Cashew Butter Pasta z Nerkowców 100 %

Tę pastę kupiłam w zasadzie spontanicznie. W miejscach takie jak Rossmann bywam bardzo rzadko, więc korzystając z okazji, jak już byłam (by pobyt tam nie był tylko męczarnią), zerknęłam do działu z żywnością. Jasny krem jakoś wpadł mi w oko, wyglądał na łagodny. O tej polskiej marce nie wiedziałam nic, miałam tylko nadzieję, że nie wypadnie blado w stosunku do jedzonego względnie niedługo przed nim obłędnego kremu Orzechowni 100% z nerkowców.

(Słodkie Hawo) Planta Food to Grow Cashew Butter Pasta z Nerkowców to pasta w 100% z orzechów nerkowca.

Po otwarciu poczułam zapach lekko, delikatnie podsmażonych w maśle na słodko nerkowców. Były wyraziste, acz z uwypuklonym właśnie maślanym aspektem (wyobraziłam sobie nerkowce na sekundę wrzucone na patelnię z nerkowcową margaryną / alternatywą masła - takie coś jedynie widziałam w sklepach). Słodycz nasilała się wraz z mieszaniem, a w trakcie jedzenia w ogóle wydała mi się bardzo wysoka. Trochę przypominała syrop klonowy. 

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się około 2,5 łyżki oleju, a że pasta "dziubnięta" okazała się twarda, sucha i zbita, wymieszałam całość. Było to trudne z racji ogólnej masywności i "konkretu" masy, a także przez ogromną ilość kawałków nerkowców. Większość była średniej wielkości, blada - powiedziałabym, że surowa. Jedynie drobinki ewidentnie były ciemno-prażone; znalazło się też trochę "czarnych cosiów". 
Choć pasta wyglądała na suchą, z czasem okazała się po prostu masywna i konkretna, jedynie w porywach suchawa. Na pewno suchawo-twardawa była na samym dnie - gdy przyszło to jeść, próbowałam wymieszać, ale okazało się, że ta twardość nie wynika z suchości. A przynajmniej nie tylko. I w zasadzie... była to tylko twardość pozorna, bo w ustach wrażenie to błyskawicznie ulatywało.
W trakcie jedzenia pasta wykazywała wysoką, zbitą maślaność, ale też miękkość. Cała, sama w sobie sprawiała wrażenie nieco jędrnej. Była tłusta właśnie w maślany sposób. Zalepiała usta, ale nie przytykała. Po tym powoli odpuszczała jak topiące się w cieple masło z dołożoną orzechową masywnością. Chwilami wydawała mi się ciastowa (myślę o czymś zakalcowatym), chwilami bardziej kremowa. Miękko-twardsza (?) część z dna sprawiała wrażenie zbito-ubitej, nawet niekoniecznie suchawej. W ustach rozchodziła się, nieco "kremowiejąc", ale właśnie też jak bardzo maślany, złudnie twardawy krem. Mimo obecności drobinek i kawałków, nie wydała mi się specjalnie "miazgowa", a jakby do gładkiego kremu po prostu dorzucić kawałki. Bazowo nawet gładko-śliskawą mogłabym ją określić.
Uwalniała mnóstwo kawałków orzechów nerkowca. Drobne, mocniej uprażone były przeważnie chrupiące, ale wciąż miękkich. Większe sprawiały wrażenie surowych i miękko-jędrnych. Najlepiej było mi zostawiać je na koniec i dopiero wtedy gryźć i ciamkać.
Krem był tłusto-ciężki, acz kawałki i drobinki nieco to przełamywały.
Ze struktury bardziej niż z kremami z nerkowców, kojarzyła się z fistaszkowymi "crunchy" z dodatkiem zakalcowego elementu.

W smaku w pierwszej sekundzie uderzyła szokująco wysoka słodycz. Od początku krem był słodko-maślany. Słodycz miała charakter mieszanki delikatnego syropu klonowego i jasnego miodu. Wiązała się z maślanością, a przez obecność nuty syropu klonowego, pomyślałam o nerkowcowych, tłustych pancake'ach właśnie z nim. W samej paście doszukałam się elementu maślano-pancake'owego albo... masy na ciasto?

Zaraz maślaność zrównała się ze słodyczą i objęła dowodzenie. Ta czysto, specyficznie nerkowcowa wydawała się podkreślona bardziej zwykłą, a jednak oczywiście smak nerkowców był nie do podważenia. Chwilami jednak zaczął nieco odlatywać.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach przez wysoką słodycz w mojej głowie mignęła myśl: "woda z cukrem". Do bazy wemknęła się pewna nijakość / rozwodnienie smakowe. Jakby wodnisty "nerkowcowy" syrop klonowy rozrzedził smak "nerkowcowych" grubych naleśników. 

A jednak kawałki orzechów sprzeciwiały się czemuś takiemu i podkręciły właśnie nerkowcowość. Nie musiałam ich specjalnie zachęcać gryzieniem, by roztaczały swój smak. Wydobyły z pasty bardziej niż prażoną, to smażoną nutkę. Pomyślałam o leciuteńko podsmażonych w nerkowcowym maśle (alternatywie dla konwencjonalnego) orzechach, a potem o pancake'ach z umieszczonym na nich kawałeczkiem topiącego się masła (nerkowcowego!).

Kawałki oczywiście gryzione, robiły to mocniej, jednak nie były o wiele intensywniejsze od pasty - w zasadzie stały na równi z nią (tylko że bez tego nijakiego epizodu).

Zwłaszcza od ciemniejszych drobinek odchodziła wyraźniejsza nutka prażenia... Czy raczej delikatnego, trwającego dosłownie sekundę podsmażenia (w nerkowcowym maśle). Podbijała myśli o syropie klonowym i jego słodyczy.

Większe kawałki orzechów zostawiałam na koniec. Smak oddawał wygląd i strukturę. Były jasne i delikatne, a on właśnie taki wyrazisty w swej delikatności. Powiedziałabym, że to pełne nerkowcowego smaku orzechy surowe, "orzechowo czyste". Przy bardziej mdławych wątkach kremu wydawały się aż zabawnie "roślinne", co zadziałało na korzyść całości.

Po zjedzeniu został posmak maślano-nerkowcowy, jakby pewna słodka wodnistość związana z syropem klonowym. Czuć prażono-podsmażone motywy, ale jedynie jako echo. 

Całość mi smakowała, mimo że mam żal o chwilowe niedogorywanie nerkowców-orzechów kosztem maślaności związanej ze smażeniem. Nie mogę nazwać tej pasty mocno / ewidentnie smażoną, ale bliżej jej do takiej, niż wyraźnie prażonej. Tak czy inaczej, orzechy były obrobione lekko, co się akurat chwali. Osiadły w słodkich realiach. Ogół jednak i tak był wyraźnie i częściowo satysfakcjonująco nerkowcowy. Naturalna maślaność i słodycz tych orzechów przytoczyła ciekawe skojarzenia, ale te poszły dalej i wydawały się nie pochodzić tylko od nerkowców.
Konsystencja do mnie jednak nie przemówiła. Taka zwarta, maślano-gładka, a i tak najeżona, złudnie twardawa (acz w ustach mięknąca) i chwilami aż suchawa oraz wysoka zawartość kawałków w dłuższej perspektywie trochę... Może nawet nie tyle męczyła, co dziwiła. Wydawała mi się mało nerkowcowa. Skojarzyła mi się z nerkowcowo-maślaną wersją Auchan Sante 100% Crunchy, ale mimo wszystko takie coś do fistaszków jakoś bardziej mi pasuje.
Nie umywa się do Orzechowni 100 % z nerkowców - to wiem na pewno.
Mam jednak wątpliwości co do zestawienia ją z masłem nerkowcowym prażonym Primaviki. W zasadzie Primavika jest lepiej zrobiona, ale na wydźwięk są zupełnie inne. A obecnie ja tak soli nie cierpię, że już wolę coś nieco bardziej mdławego i o gorszej strukturze, ale nie słonego, więc... Trzeba po prostu przy wyborze pomyśleć o tym, na co bardziej jest się tolerancyjnym.


ocena: 8/10
kupiłam: Rossmann
cena: 21,99 zł (za 180 g)
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy nerkowca

czwartek, 26 stycznia 2023

Omnom Chocolate Nicaragua 73 % ciemna z Nikaragui

Marka Omnom, gdy tak patrzę na nią z dystansu (niekoniecznie od razu bardzo się dystansując, mimo braku większego zainteresowania), nie wydaje mi się jakoś szczególnie warta mojej uwagi. Omnom Chocolate Black n' Burnt Barley Black Chocolate bardzo mi nie smakowała, a różne ich kombinowane propozycje postrzegam jako "drogie dziadostwo", ale... no jakoś musieli się na rynku tych droższych czekolad przebić. Czym? Wyglądem? Otoczką? Aż postanowiłam dać szansę czystej ciemnej. Może działają na dwa fronty i mają ofertę spoko tabliczek do degustacji i takich bardziej "heheszkowo-krejzolowych" (brr)?


Omnom Chocolate Nicaragua 73% to ciemna czekolada o zawartości 73% kakao z Nikaragui.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach ziemi, trochę niejasno orzechowy i słodko-soczysty (o kwasowym charakterze, mimo że nie było kwaśno) motyw źle ususzonych fig, które przybrały brązowo-czarny kolor (w krążku często się takie trafiają; ja lubię nimi przgryźć te jasne). Miały w sobie podfermentowany wątek. Podkreślała go egzotyczna (ananasowa?) nutka z tła. Do ziemi odważniej podeszły słodkie czerwone owoce. W towarzystwie kwiatów sugerowały wino. Z czasem, zwłaszcza w trakcie degustacji, orzechy wydały mi się nieco karmelizowane i... wymieszane z jakimiś pestkami?

Masywna, lśniąca tabliczka przy łamaniu głośno trzaskała. Cechowała ją twardość.
W ustach nie wyzbyła się jej zupełnie, mimo że rozpływała się łatwo. Robiła to powoli (acz nie tak, jak ciemne czekolady potrafią) i trochę oklejająco podniebienie. Miękła po dłuższym czasie. Była tłusta jak zbity, konkretny maślany deser ("gibko-ruchomy", choć "stojący" jak panna cotty, flany itd.), z owocowym wnętrzem, którego soczystość wydobywa się z czasem. 

W smaku zaczął duet gorzkości orzechów i subtelna słodycz karmelu palonego tak mocno, że aż do goryczki.

Przy orzechach pojawiły się migdały w skórkach, odrobina ziół - na zasadzie kontrastu goryczka tych drugich wydała mi się zaskakująco podkreślona. Przemknęła też myśl o karmelizowanych orzechach.

W karmel z kolei szybko wcięła się soczystość. Soczysty karmel? Zaraz zmienił się, przynajmniej częściowo, w kwaskawe suszone figi. Zdecydowanie niedosuszone, sczerniało-zbrązowiałe o niemal podfermentowanym charakterze. Pomyślałam też o słodko-kwaśnych rodzynkach.

W tym czasie gorzkość wzrosła znacząco. Palony wątek uciekł od karmelu właśnie do niej, dzięki czemu wybiła się jeszcze wyraźniej. Zaraz jednak przysypała ją wilgotna, czarna ziemia. Zagłuszyła paloność i przejęła dowodzenie nad gorzkością. Gleba ta wydawała się niemal soczysta. Porastały ją goryczkowate zioła, to pewne. Ziemistość płynęła spokojnie jako baza.

Owoce w tle nie próżnowały, bo do kwasku dołączyły lekkie cytrusy i żółte owoce... Egzotyczne chyba, acz niekoniecznie; przynajmniej nie tylko. Cytryny i pomarańcze przedstawiły się jako jakaś słodka masa z wnętrza ciasta / deser (czegoś na słodko). Z egzotycznych pomykał mi słodko-cierpkawy ananas, acz nie był jednoznaczny. Doszukałam się też owoców czerwonych. Te jednak odpowiadały za słodycz, którą to i żółte sobie podpatrzyły. Pomarańcza wydobyła słodkie, miękkie morele.

Słodycz ciągle rosła. Znów pomyślałam o suszonych figach i rodzynkach - tym razem o bardzo scukrzonych sztukach, od których ewidentnie odchodzi smak cukru.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czarna ziemia dominowała. Z czasem gorzkość otuliła się trochę dymem... nie miał w sobie jednak nic z palenia. To było bardziej jakbym czuła smak pomieszczenia, które przesiąkło dymem z ziołowych kadzideł. Zioła bowiem też wyraźnie czułam, w tym piołun i coś soczystszego. Kryły pewną smakową suchość. Podobnie zresztą słodycz ciągle zerkała w pudrowym kierunku.

Do kompozycji wkręcił się wręcz kwaskawy ciemny chleb na zakwasie. Może niedopieczony albo... zawilgocony? Z nałożonym na niego chutney figowym (nigdy nie jadłam, ale tu chodzi mi o bardzo gęsty, przyprawiony ziołowo-korzennie, może z odrobiną octu gęsty dżem). Mógł to być chleb... z pestkami? "Orzechy i migdały być może karmelizowane" z początku okazały się właśnie chlebem z pestkami (dyni?). Mieszały się ze słodyczą wytrawnie przyprawionej figowej papki. Może z dodatkiem rodzynek i nutą pomarańczy? Dało się jeszcze doszukać karmelizowanych migdałów.

Owoce zebrały siły, deklarując... wino? Zioła zmieniły się w kwiaty, dzięki czemu było to wino o właśnie lżejszych nutach, nawet dość słodkie, choć taninowe (albo jak owocowy ocet balsamiczny?). Pomyślałam o wiśniach i malinach... ale właśnie bardziej jakby malinowym winie. Chwilami słodkim niemal pudrowo?

Pod koniec słodycz owoców czerwonych i cytrusowo-żółtych, fig i karmelu była bardzo wysoka, że aż zadrapała w gardle, lecz kontrastowo uwypukliła też gorzkość. Ziemia i piołun jednak nie były już tak intensywne, a nieco przykryte a to dymem, a to... wkradła się pewna maślaność jakby mousse'u kakaowego na jego bazie. Kwasek porzucił soczystość, przybierając bardziej "kwasowy" wydźwięk, jednak był bardzo leciuteńki.

W posmaku zostały "kwasowe figi i rodzynki", trochę pomarańczy i egzotyczny wątek, ale też niemal cukier. Jakby owocowy cukier, czyli ten ze scukrzonych owoców, słodka malina i... ziemia, acz jakby nieco zgaszona kwiatami i ziołami. Ziołami cierpko-goryczkowatymi (z taniną wina w tle), ale już nie tak gorzkimi.

Całość bardzo mi smakowała, ale nie w pełni. Podobały mi się nuty "podfermentowanych" fig, ale "cukier owocowy", w który potem poszły już nie. Ziemistość, ziołowość i gorzkość były cudowne (choć mogłyby bardziej przygłuszyć słodycz), podobnie jak nienachalne owoce (słodkie cytrusy, egzotyczne z wiodącym ananasem) czy niedookreślone orzecho-pestki zmieniające się w końcu w chleb. Soczysta kwaśność nie była wysoka, ale jej kwasowy chwilami wydźwięk urzekł mnie.

Odlegle przypomniała mi Rozsavolgyi Jinotega, która też miała w sobie sporo czerwonych owoców (raczej jako syrop), ale więcej moreli, daktyli. Z tym, że w dodatku wspomniana była łagodniejsza, niemal śmietankowa, drzewno-książkowa i z przyprawami (imbir, wanilia), nie zaś tak ziemiście-pestkowo-ziołowa jak Omnom. Połączyła je pewna suchość smakowa (w dziś opisywanej suszone i palone zioła, pudrowa słodycz, a w Rozsavolgyi liście i książki).
Czerwone i suszone owoce, alkoholowy wydźwięk miała też Deseo - ale i ona jak omawiana wyżej wydała mi się bardziej śmietankowa.
Z niedawno jedzonych z Nikaragui o dziwo Omnom okazała się jedną z lepszych, mimo tej słodyczy.


ocena: 9/10
cena: 15 zł (za 60 g; dostałam zniżkę; cena półkowa to 37 zł)
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

środa, 25 stycznia 2023

Cachet Milk Chocolate Brownie & Pretzel mleczna z Tanzanii z brownie i preclami z solą

Czasem zdarza się jeszcze, ale już bardzo, bardzo rzadko, że ktoś mnie w coś właduje... zupełnie nie mojego, a ja mimo wszystko zdecyduję się dany produkt spróbować. Nie zważając, że nie ma szans mnie cieszyć. Czasem jednak jeszcze w porywach bywam ciekawa pewnych rzeczy. Lubię markę Cachet, a i całkiem miło wspominałam czekoladę z precelkami Chateau Salzbrezel. Po Halloren Cookie Dough Half-Baked Brownie z kolei też sobie pomyślałam, że warto zerknąć, jak brownie innej marki w kawałkach się w tabliczce spisuje. Znając jednak suche, twarde "krówki" z Cachet Milk Chocolate 40% with Banana & Fudge, obawiałam się, że tu trafię na przeciętne ciasteczka, a nie kawałki ciacha. Ale... kto wie? Stąd postanowiłam przyjąć tablicę od ojca, bo jak to mówią: "darowanemu koniowi (choć tu raczej żyrafie) nie zagląda się w zęby". Tak, podczas wspólnych zakupów w Auchan chciał mi kupić całą serię, ale do pseudo ciemnych z solą nie chciałam się zbliżać (a mleczną mogli bez problemu jakby co przygarnąć rodzice).
Kakao pochodzi z rodzinnych plantacji z okolic miast Kyela, Rungwe i Busokelo. Dobrze to wiedzieć, ale niedobre, co odkryłam już w trakcie degustacji (wtedy to w zasadzie były domysły, sprawdziłam po napisaniu recenzji). Otóż Cachet zdecydował się uciąć zawartość kakao w bazie. Szkoda. Cięcia kosztów... Smutne.

Cachet Milk Chocolate Brownie & Pretzel to mleczna czekolada o zawartości 31 % kakao z Tanzanii, z dystryktu Mbeya, z kawałkami brownie i solonymi preclami, produkowana przez Kim's Chocolate.

Po otwarciu poczułam bardzo wysoką, cukrowo-waniliową słodycz wymieszaną z ogromem głębokiego, wyrazistego mleka, wręcz śmietanką. Chwilami, zwłaszcza gdy nachylałam się nad wierzchem, starała się objąć dowodzenie. Zaznaczyły się też drobne nutki pieczonych precelków oraz kakaowo-gorzkawa ciastek kakaowych. Czuć to zwłaszcza po przełamaniu i w trakcie jedzenia.

Tłusta w dotyku tabliczka wciąż była twarda, jednak nie trzaskała przy łamaniu. Wydawała się bardzo gęsta. Przekrój miała proszkowy i pełen dodatków: brązowych kwadracików (brownie) i precli. Niektóre łamały się wraz z nią (to domena w większości brownie), inne zostawały (raczej precle) w danej części. Większość znalazła się na spodzie, acz któremuś kawałkowi brownie zdarzyło się też ostać w "wierzchu" kostki.
Precle były chyba w zasadzie typowymi małymi precelkami: lekkie, krucho-twarde i pustawe wewnątrz; trochę posolone. Kawałki raczej spore, ale bez przesady.
Brownie okazały się tworem ciekawym. Kojarzyły mi się z nieco rozmiękłymi (albo dopiero rozmiękającymi), a jednocześnie trochę stwardniałymi okruchami wypieku (np. brzegów lub wierzchu). Mocno trzymały się czekolady i same w sobie miękkawo (?) łamały się, więc trudno wydobyć "kwadracik" w całości.
Dodatki rozmieszczono średnio równomiernie, w ilości satysfakcjonującej, na bogato, ale jednak wciąż bez przesady.
W ustach czekolada rozpływała się maślano tłusto, wręcz trochę śliskawo i gęsto, w tempie średnim. Była gładka, wysoce kremowa. Z ochotą odsłaniała kawałki dodatków. Niektóre nadgryzałam i podsysałam trochę obok czekolady, ale większość zostawiłam już na koniec.
Precle poniekąd nasiąkały, nawet łatwo z racji napowietrzenia, jednak i tak długo zachowywały chrupką kruchość i były delikatniejsze. Znalazło się przy nich trochę soli integralnej z resztą - rozpuszczała się, a w trakcie gryzienia ukrywała wśród chrupaczy.
Brownie  na pewno nie były zwykłymi ciasteczkami. Wydawały się... opornie wilgotniejące niczym twarde, ale zawilgocone okruchy. Zwarte i masywne, trochę chrupiąco-pyliste. Po nadgryzieniu rozpuszczały się na proszkowo-grudkową papkę "jakby ciasto".
Wszystko było bardzo zgrane. Czekolada rozpływała się swobodnie, ukazując dodatki i wciąż je gęsto opływając - wszystko to dzięki temu, że nie napchali jej przesadnie i bez sensu (a w większości spód).

W ustach pierwsza niczym błyskawica smagnęła wysoka, cukrowo-waniliowa słodycz. Po chwili cukier zadrapał w gardle, mimo że nawet schylił się w nieco bardziej karmelowym kierunku, wanilia cały czas starała się temu nadać szlachetności.

Zaraz rozszedł się intensywny smak mleka, zgrywającego się nieźle z wanilią. Próbowało nieco poskromić przesadzoną słodycz. Dodatki długo nie dawały o sobie znać, acz gdy akurat o któryś zębem zahaczyłam, już w tym momencie się pojawiał, nieco osłabiając słodycz. Ta jednak i tak zaznaczyła swoją obecność w gardle.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekoladowa baza wydała mi się mocno maślana. Maślaność zrównała się z mlekiem, a pomogła sobie jakby ciepłą nutką... czy to prażenia, karmelu... Także osadzonej w słodyczy.

Wyłaniające się z masy dodatki wnosiły nie za wiele, lecz wydaje mi się, że to właśnie precelki podkreśliły maślaność. Brownie przez długi czas z kretesem przegrywały z otoczeniem.

Precelki wnosiły więcej, bo niektóre czasem przekłuwały wszystko szczyptą soli, choć jak na twór tego typu były chyba słone bardzo delikatnie. Wprowadzały swój specyficzny pieczono-precelkowo-paluszkowy akcent, podkreślając w czekoladzie nutkę prażonych orzechów.
Odnotowałam gorzką, ciasteczkowo-kakaową nutkę, rozchodzącą się od kwadracików brownie. Przełamała troszeczkę słodycz goryczką i zmieszała się z mlekiem.

Wszystko to rozgrywało się na przesłodzonym, cukrowo-waniliowym, ale jednocześnie wciąż także mlecznym tle. Z czasem wyrazista mleczność wypłynęła na nowo; słodycz jednak coraz bardziej odciągała od niej uwagę. Nic sobie nie robiła z ich obecności "obok". Niemiłosiernie drapała też w gardle.

Gryzione, ciamkane już po czekoladzie dodatki okazały się wyraziste w smaku. Kawałków brownie ilościowo było więcej, stąd ogólnie cały czas w miarę je czuć. Konfrontację w ustach, w kęsach gdzie znalazły się razem, smakiem wygrywały precle. Mocniejszych albo raczej bardziej wyróżniającym się.

Precelki były dobrze wypieczone, raczej łagodne, ale ewidentnie paluszkowo-precelkowe, wytrawniejsze. Zwieńczone solą w punkt, niektóre nawet nie. Smakowo bardzo intensywne.

Brownie okazały się mniej intensywnie, acz zauważalnie goryczkowate. Choć też lekko słodkie, dostarczyły sporo gorzkości zarówno kakaowej, jak i trochę kojarzącej się ze spalenizną... Przypalonym na chrupko wierzchem, brzegami ciasta, w którym czuć nawet pewną mleczność. Wyszły bowiem rzeczywiście trochę jak ciasto czekoladowo-kakaowe.

Niestety jednak dodatki gryzione razem jakoś kłóciły się ze sobą, miałam wrażenie, że zrobił się śmietnik byle-czego.

Po zjedzeniu czułam drapanie słodyczy w gardle oraz posmak cukrowo-waniliowy pochodzący od czekolady. W ustach jednak większą sprawczością w kwestii posmaku wykazały się dodatki. Mocno i długo dominowały precle, co uważam za nieprzyjemne.

Całość w zasadzie była, czym miała być i uważam ją za względnie nieźle zrobioną. Bardzo zaskoczyły mnie te kawałki brownie. Producent nie poszedł na łatwiznę i nie dodał zwykłych ciastek. Brownie były rzeczywiście jakąś formą ciasta (okruchów, tylko dziwnie symetrycznych). Niestety otoczenie zbytnio je zagłuszało. Precle się wpasowały, z solą nie przesadzono (zorientowałam się tylko, że precelki już nawet w czekoladzie mi nie podchodzą po prostu jako twór, ale za to oceny nie obniżam). Niestety jednak przesadzono ze słodyczą samej bazy. I nie pomógł fakt, iż nie była to czysta, chamska cukrowość, bo po prostu męczyła. Dużo dodatków nie pomogło. Ich ilość uważam za dobrą (dużo, ale nie zrobiły z czekolady jeżo-szyszki).
Smuci mnie to ucięcie zawartości kakao bazy w odniesieniu do starszych smaków z tej linii (np. Cachet Milk Chocolate 40% with Banana & Fudge).
Chateau Salzbrezel, jak na mleczną z solonymi preclami, była  znacznie lepsza. Wyważona, bo po prostu mniej cukrowa (różnica to 5g "w tym cukry").
Dwie kostki (jakieś 22g) zacukrzyły mnie i zmęczyły zupełnie. Nawet gdybym wciąż lubiła połączenie czekolady z preclami, ilość cukru dosłownie uniemożliwia jedzenie... Oddałam Mamie, ale miała dokładnie to samo zdanie i odpadła po podobnej ilości ("przez ten cukier niezjadliwa, w końcu przez niego aż coraz mniej mleczna się wydaje", jak to ujęła). A jednocześnie nie sądzimy, by na rynku było coś lepszego (smutne)...


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 11,89 zł (za 180 g; chyba promocja, ojciec płacił)
kaloryczność: 532 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, miazga kakaowa, brownie kakaowe 8% (cukier, kakao w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, skrobia pszenna, substancja utrzymująca wilgoć: glicerol; śmietana w proszku, olej słonecznikowy, rafinowany olej kokosowy, syrop glukozowy, sól), precle 4% (mąka pszenna, sól , olej słonecznikowy, mąka pszenna słodowa, drożdże, regulator kwasowości: wodorotlenek sodu), lecytyna sojowa, sól, naturalny aromat waniliowy

wtorek, 24 stycznia 2023

Michel Cluizel Plantation Riachuelo 70 % Bresil ciemna z Brazylii

Do Cluizela jestem bardzo sceptycznie nastawiona, choć jego tabliczkom raz czy dwa udało się smacznie wyjść. Michel Cluizel Plantation Riachuelo 70% Bresil w 2020 już jadłam, nie zamierzałam do niej wracać, ale czekoladę zmieniono. Zmieniono też ogólnie asortyment, więc uznałam, że jednak sprawdzę, co tam u nich się porobiło. Na pewno nie zmienił się region - samo serce lasu deszczowego brzmiało tak kusząco! Ale czy w wydaniu Cluizela...?

Michel Cluizel Plantation Riachuelo 70% Bresil to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Brazylii, ze stanu Bahia, z plantacji Riachuelo.

Po otwarciu smagnął zapach słodkiego wina i zniknął niemal równie szybko jak się pojawił na rzecz całej mieszaniny czerwonych owoców. Były niezbyt jednoznaczne, choć na pewno słodkie i o egzotycznym charakterze. Pomyślałam o granacie. Do tego czułam chleb ze sporą ilością masła i prażoną nutę. Podkreśliły ją drzewa, rośliny, liście. Wraz z owocami wprowadziły trochę rześkości, jednak wszystko i tak zdawało się osnute ciężkością cukru (choć nie była chamsko cukrowa). Może też odrobiną dymu? Całość była znacząco słodka od wyjątkowo delikatnych, jasnych suszonych fig.

Tabliczka już w dotyku wydawała się tłusta i kremowa, jednak wciąż twarda. Przy łamaniu wydawała średnio głośne, ale bardzo masywne trzaski. Była trochę jak dość krucha tafla ze stwardniałego, gęstego kremu.
W ustach rozpływała się łatwo, w tempie dość szybkim jak na ciemną. Potwierdziła i tłustość, i kremowość. Przypominała gładką mieszankę ciepłego masła i śmietanki. Ochoczo rzedła, z czasem wykazując lekką, aksamitną pylistość i namiastkę wymykającej się z niej soczystości.

W smaku pierwszy uderzył słodki splot karmelu, miodu i fig. Suszone figi szybko rozgoniły konkurencję, zostając w zasadzie osamotnione. Słodycz jednak nie zelżała; była bardzo wysoka.

Tuż-tuż za nią mknęła jednak soczysta, ledwie kwaskawa wiśnia. Słodko-kwaśny owoc rozlał po ustach swój sok, zapraszając inne owoce. Na pewno pojawiły się słodkie zielone winogrona i jakieś różne czerwone owoce. Już znacznie słodsze. Do tego stopnia, że wydawały się aż rozmyte, nieokreślone. Przyniosły egzotyczny klimat, a ja pomyślałam o słodkim, dojrzałym granacie. Właściwie może raczej o soku z niego, aspirującym do słodkiego wina? Pojawiła się w nim lekka cierpkość (może nieco kakaowa jak nibsy?)

Z czasem przybył też masłem smarowany chleb... I szyk zdania nie jest pomyłką, bo to właśnie masło grało tu najistotniejszą rolę. Przez pewien czas kompozycja wydawała mi się głównie maślana, mimo soczystego echa. Ciemnawy, acz raczej delikatny, jakiś razowy chleb pod nim był mniej istotny. Może w ogóle to jakiś pseudochleb, np. "pieczywo chrupkie"?  Wprowadził tylko pieczono-prażoną nutkę.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa maślaność zrobiła się bardziej orzechowa. Lekkie prażenie wydobyło z tego nerkowce. Orzechy nerkowca przez moment wydały mi się zaskakująco jednoznaczne. Doszły do nich blanszowane, delikatne migdały. Przemieszały się z suszonymi figami, kojarząc się trochę z miękkawym surowym batonem ("raw bar") - chleb właśnie w niego się zmienił. Słodycz bez kompromisów wciąż rosła, aż drapiąc w gardle jak mieszanka jasnych, soczystych suszonych fig i miodu. Wyłapałam przy nich ordynarność białego cukru. Niestety w dużej mierze przygłuszyła orzechy.

Do głowy przyszły mi jasne wafelki z kremem śmietankowym. Do maślaności właśnie słodka, delikatnie mleczna śmietanka dołączyła, także wpisując się w przesadzoną słodycz. 

Jednocześnie owoce wirowały w soczystości. Granaty spośród czerwonych dominowały, innych nie umiałam nazwać. Były jakieś słodkie, jedynie z domniemaniem kwasku, egzotyczne... z granatem za to odważnie balował soczysty, słodki ananas i marakuja. Wtórowały im słodkie, świeże figi adriatyckie... (o różowym miąższu, zielonej skórce) I znów poczułam jasne winogrona. Jakby suszyły się... przełożyły się na pewno na spójność kompozycji. Daleko w tle pomykała nutka... słodka, ale niby kwaskawa... jakby cytrusowa, ale niekoniecznie. Trochę rodzynkowa.

Z czasem lekko pieczono-prażona nuta zawalczyła o gorzkość. Za orzechami i migdałami odnotowałam trochę drzew, może... ziemistość? Chlebowo-rawbarowa nutka zaczęła zdradzać jakby grzybową naleciałość... Pieczone, wymieszane z masłem grzyby i orzechy...? Nie uczyniły jednak kompozycji zbyt wytrawną. O gorzkości też trudno mówić; to jedynie jakaś namiastka goryczki. Wyobraziłam sobie, pod wpływem tych waflowo-chlebowych akcentów, pieczywo chrupkie (ciemne?) posmarowane zacukrzonym kremem kakaowym, właśnie z wyraźnie zaznaczonym pylistym kakao. A jednak też zdecydowanie za słodkim.

To słodycz bowiem dominowała cały czas. Pod koniec znów połączyła owoce, mało jednoznaczne, bardziej ogólnie suszone i karmel. Co wytrawniejsze nuty zamknęły soczyste owoce czerwone do butelki, zmieniając je w czerwone, słodkie wino z odrobinkę pikantniejszym wykończeniem. Drapało i rozgrzewało, przy wsparciu miodu, cukru i słodkich, suszonych, acz soczystych owoców.

Posmak należał do kwaskawych rodzynek, słdokiego karmelu, miodu, fig i po prostu cukru. Czułam jednak też egzotycznie kwaskawego echa chyba marakui i innych. Niewątpliwie czułam maślaność, trochę orzechów i pieczony wątek.

Całość w sumie mi smakowała, ale też zasłodziła tymi wszystkimi figami, karmelami i miodami. Dużo masła, przez co nutki chleba czy orzechów, migdałów, ziemi nie mogły się spod jego rządów wyrwać - szkoda. Egzotyczne owoce i wiśnie odegrały zacną, ważną rolę. Przełamały nieco słodycz soczystością, ale jednak i one nie wyszły na pierwszy plan. Wiśnie, figi, ananas i marakuja - bardzo ciekawy splot, a jednak... zabrakło mu pasującego otoczenia.

Dawna, mimo wysokiej słodyczy, wciąż była dość gorzko-kwaśna. Migdały i drzewa je łączą, podobnie jak egzotyczne owoce, jednak dawna miała więcej charakteru. Bardziej kakaowa, bardziej pieczona (jak kakaowy wafelek)... ogólnie jakaś "bardziej". Jeżyny i nibsy, rumianek z niej uprzyjemniły mi maślaność. Dzisiaj przedstawiana jakoś jakby na tej maślaności się skupiła. I choć oprócz niej czułam sporo orzechów (dawna była bardziej maślana i kwaśno śmietanowa), to jednak wciąż za mało, by mnie zachwycić. Nie mogę powiedzieć, by było z nią coś nie tak, po prostu mnie nie chwyciła. Smakowo może jeszcze by wyciągnęła na 8, ale i konsystencja mi nie odpowiadała.


ocena: 7/10
cena: 39 zł (cena półkowa za 70g)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy