Czasem się załamuję, że wydaje mi się, iż z tygodnia na tydzień coraz bardziej doskwiera mi słodycz coraz większej ilości czekolad. 70% coraz częściej są mi po prostu za słodkie. Aruntam na szczęście wyszło mi na przeciw ze swoją rozmaitą co do zawartości kakao ofertą - tak pomyślałam, planując degustację. Już się cieszyłam, pisząc wstęp, gdy zorientowałam się, że ja posiadam nie 78%, którą chwilę wcześniej znalazłam w internecie, a wersję 72%. Pech, no, ale przynajmniej pech prosto z nieba, można rzec. Tę czekoladę bowiem zrobili z kakao z wioski Mbingu, co w języku suahili (nazywanym też swahili lub kiswahili) znaczy właśnie "niebo". Leży ona na skraju Parku Narodowego Gór Udzungwa i jest obszarem podlegającym kooperatywie farmerów Kokoa Kamili, zrzeszającej jakieś 2000 rodzin.
Aruntam Sensory Chocolate 72% Tanzania Bio Dark Chocolate Kokoa Kamili to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao trinitario z Tanzani, z doliny Kilombero, wioski Mbingu.
Po otwarciu zagrzmiała ziemia i orzeźwiająco soczysta, słodko-kwaśna marakuja. Prowadziła inne owoce: głównie kwaśne cytrusy, ale też delikatniejszą gruszkę. Swoją słodyczą przywołała delikatne kwiaty. Ziemia, choć powierzchownie rozgrzana słońcem, szczyciła się, jaka to wilgotna i chłodna jest w istocie, że wystarczy ją tylko zruszyć, by to odkryć... Przy ziemi znalazły się jeszcze palone orzechy - niejednoznaczne, ale palone tak, że może aż z odrobinką węgla w tle. Doszukałam się karmelowego wątku, odpowiedzialnego za dość wysoką, ale jakby ugłaskaną słodycz, który pod wpływem węgla zahaczał o melasę. Owoce i resztę łączył duet kefiru i śmietanki - niby charakternie kwaskawy, ale z pewną słodyczą nabiału. Odnotowałam też suszoną żurawinę, jakby podkręconą cytryną (i może wiśnią?), co w zestawieniu z nabiałem, przełożyło się na myśl o żurawinowo-cytrusowym pudrze. Był bardzo słodki i kwaskawy jednocześnie. Jakby to jakieś takie lody były.
Gruba tabliczka była spodziewanie bardzo twarda i głośno trzaskała. Wyglądała na bardzo zbity, masywny krem. Gdy odgryzałam kęsa, wydała mi się nieco szklista (i w strukturze, i brzmieniu).
W ustach rozpływała się bardzo kremowo, powoli. Miękła i raczyła gładkością, a kształt / formę zachowywała bardzo długo, wykazując gibkość. Była tłusta w jakby orzechowym sensie, a z czasem też coraz bardziej soczysta. Tak, że pod koniec sok dosłownie się z niej lał.
W smaku pierwsza odezwała się bardzo słodka wiśnia, z kwaskiem jedynie tlącym się i... nagle rozkręconym żurawiną. To była żurawina suszona, aż przesuszona, więc ogólnie i tak niezbyt wyrazista czy soczysta, ale... jednak.
Słodycz szybko rozłożyła swój wachlarz i zaraz po owocach wkroczył... Karmel z jasnego miodu? Tylko że palony bardzo, bardzo delikatnie i wbrew pozorom słodki w zaskakująco zachowawczy sposób. W ogóle przy paru kęsach do głowy wpadła mi abstrakcyjna myśl: miód ze stewii. Rozlał się po całych ustach, decydując o tym, że kompozycję cechowała głównie słodycz.
Słodycz i kwaśność prędko związały się w jedność i wystrzeliła marakuja. Orzeźwienie i soczystość były wszechobecne. Marakuja dominowała bez dwóch zdań. Przez moment przygłuszyła zupełnie inne nuty, a potem przywołała do siebie trochę innych owoców. Poczułam słodkie pomarańcze, które zmieniły się w pomarańczowe galaretki z zaznaczoną specyficzną cierpkością i goryczką. Były tam też inne owoce egzotyczne i słodka gruszka - ta jednak na razie bardzo daleko w tle.
W tle również mignął kefir... ale zaraz zaczął się robić bardziej maślankowo-śmietankowy. Łagodniejszy, bardziej naturalnie słodkawy, choć wciąż orzeźwiający.
Pojawiły się palone orzechy. Nieokreślone, ale może... najbliżej im było do włoskich, pozbawionych skórek? Odciągały uwagę od nuty nabiału.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa orzechy odważyły się zagrać mocniej. Wkroczyła ziemia. Oczami wyobraźni widziałam czarną, wilgotną ziemię. Było w niej trochę wilgoci, trochę gorzkości. Wilgoć napędzała marakuja, która z ochotą w nią wsiąkła. Dosłownie widziałam, jak "miąższ i pesteczki w glutku" mieszają się z glebą. Wiśnie oddaliły się, jednak mimo to, odnotowałam ich zmianę w sok z wiśni... o charakterze aspirującym do słodkiego czerwonego wina?
Palone, może aż nieco zwęglone, orzechy zaczęły po niej łagodnieć... Pojawiła się wśród nich maślaność. Kwaśność zanikła.
Wykorzystała to słodycz. Zachowawczość złociście-słomkowego miodu, pod naporem rześkości i wilgoci wydała mi się nagle słodzikowa. Pomyślałam o stewii i... o melasie zrobionej ze słodziku (wyobrażenie).
Egzotyczne owoce, które tak grzmiały wcześniej, po tym też jakoś przygasły. Zostały słodkie, soczyste gruszki (tym razem o wiele odważniejsze, wsparte kwiatowo-rześkim akcentem) i słodkie, ale nie soczyste, banany. Podwyższyły słodycz tak, że była głównym smakiem. Inne nuty jakby opadły z sił.
Kefiro-maślanka zmieniła się w słodką śmietankę, orzechy... jakby zostały zmielone na puder. Przedstawiły się jako orzechy włoskie, ale właśnie przerobione na delikatny puder czy... orzechową mąkę. Do tego otaczała je maślaność.
Echo ziemi przejawiało charakterek, który pomógł owocowemu kwaskowi jeszcze się wykazać. Przewinęła się nutka czerwonych owoców: żurawino-wiśni i szklarniowych truskawek, może trochę podkręconych cytryną. Impetu owoców z początku jednak już nie miały.
Okryły je kwiaty, całe mnóstwo łagodzących kwiatów, które w zasadzie nie były tak do końca łagodne, bo swój nieco ziołowy charakterek miały. Słodyczy, w miejsce słodziku (stewii?), podszepnęły lukrecję. Wyobraziłam sobie wówczas palony, korzenny miód. Właśnie w dużej mierze z lukrecją, może zahaczający o melasę.
W posmaku został jakby korzenno-lukrecjowy miód niemal z leciutkim, odrętwiającym efektem lukrecji, cytryna w pudrowo słodkim towarzystwie owoców czerwonych i egzotycznych. Marakuja (aczkolwiek ze zredukowaną kwaśnością) znów się wyłoniła, znów niemal dominując. Towarzyszyła jej odrobinka ziemi i orzechowość... mączno-maślana, delikatna. Ogólnie czułam przesadzoną słodycz, odbierającą przyjemną lekkość, jaką chciały zostawić pozostałe nuty.
Całość smakowała mi, ale rozczarowała tak wysoką słodyczą. Może nie była ona aż taka wysoka-wysoka, ale po prostu inne smaki były delikatne. Uładzona gorzkość, kwaśność też hamowana. A nuty takie intrygujące! Zachwyciła mnie wyrazista marakuja i ziemia (tej wolałabym więcej), ale choćby szklarniowe truskawki też wydały mi się niespotykane. W połączeniu z gruszkami, kwiatami i kefirem to było wspaniałe, a jednak potem coraz więcej śmietanki, orzechy tylko w formie "delikatniejszej" - te nuty niestety się nie wykazały. A słodycz miodo-melaso-słodziku i lukrecjowego miodu intrygowała, tylko... mogłaby intrygować też w nieco mniejszym natężeniu.
W Rozsavolgyi Csokolade Mababu Tanzania 75% również czułam mielone orzechy włoskie. Ona jednak była o wiele kwaśniejsza za sprawą wiśni, truskawek, cytryn - po prostu więcej ich w niej było. Jej chłód mięty i anyżu jak nic pasuje do lukrecji dzisiaj przedstawianej, ale wspomniana zachwyciła wyrazistymi orzechami i mocą, np. cygarami.
Podobnie jak dziś opisywana na brak mocy cierpiała Domori 68%, acz we wspomnianej jeszcze więcej słodyczy, że wyszła aż ciastowo-maślanie, była bardziej karmelowa i suszono owocowa. Owoce w alkoholu, drzewa - ogólnie jej klimat był inny.
Miód, cytrusy i kwiaty, ale o wiele więcej drzew to nuty Karuny Tanzania 70% niestety też za słodkiej. Miała cudowny polankowo-leśny klimat i nutę poziomek. Tym samym wydała mi się podobna do Aruntam, bo o ile Karuna to jakby "polski lasek", tak Aruntam "egzotyczny lasek".
ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27,75 zł (za 50g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.