Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: Ekwador. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czekolada: Ekwador. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 września 2025

Alter Eco 70 % Ecuador Chocolate Negro ciemna z Ekwadoru

Zamawiając tę czekoladę pomyślałam, że nazwa brzmi trochę znajomo, ale byłam pewna, że to nie amerykańska marka Alter Eco, a po prostu niemal identycznie brzmiąca. Jakoś tak... Wygląd mnie zmylił. Jak się okazało, na przestrzeni lat trochę zmienili oprawę graficzną, ale hasła o podejściu do natury oraz oferowanych eko produktów zachowali. Teraz swoje czekolady opisują jako "Greenest Chocolate on Earth" - no cóż, można i tak. Ja jednak wolałam ciemną, zwykłą (huehue), więc taką też zamówiłam. Wewnątrz kartonika umieszczono też informację, że czekolada została zrobiona z kakao od kooperatywy Unocace, działającej od 2015 roku.

Alter Eco 70 % Ecuador Chocolate Negro to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam mocno przypieczonego murzynka i prażone fistaszki, wkomponowane w cukierki czekoladowe z dodatkiem kakao w proszku. Gorzkość była wyraźna, ale nie wysoka i raczej prosta. Przemknęły mi waniliowe herbatniki - chyba też w polewie kakaowej. Tuż obok znalazło się mocno mleczne, waniliowe cappuccino. Przy prażonych fistaszkach rozgościł się karmel, wprowadzający trochę paloności do ogólnie średnio wysokiej słodyczy. A tej nie szczędziło sporo kwiatów.

Twarda i trochę sucha w dotyku tabliczka trzaskała głośno w krucho-polewowy sposób.
W ustach rozpływała się powoli i maziście. Najpierw niezbyt chętnie, ale już po chwili miękła i zmieniała się w kremową masę, starającą się zatrzymać kształt jak najdłużej. Była średnio, acz wyraźnie maślano tłusta i gładka.

W smaku najpierw pojawiły się bardzo słodkie, trochę waniliowe herbatniki w polewie kakaowej. Kakao od razu spójnie mieszało się z ciasteczkowym motywem, dodając mu charakteru i gorzkości. Nie była jednak wysoka i nie spieszyło jej się, by wzrosnąć.

W herbatniku przemknęła maślaność, a potem do głowy przyszło mi bardziej złożone ciastko: tak, z herbatnikiem, ale zestawionym z lepkawym, ciągnącym karmelem. Całość oblana czekoladą ni ciemną, ni mleczną (ale nie cukrową) i podana w towarzystwie cappuccino. Mleczność zaznaczyła się na boku, ale znaczyła wiele.

Mleczność i karmel, a więc nuty słodsze i łagodniejsze, wprowadziły kwiaty. Na chwilę znalazły się na pierwszym planie jako ciężkawo słodkie bukiety, jednak zaraz przywołały odrobinę cierpkości. Pomyślałam o złożonych kwiatowych kompozycjach, których słodycz przełamała konkretniejsza lawenda.

Gorzkość zdecydowała się na wzrost. Wprowadziła palono-pieczony wątek.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa herbatniki zmieniły się w mocno wypieczone tosty, posmarowane mleczno-arachidowym kremem. Posłodzonym wanilią? Był przede wszystkim słodki, ale też coraz wyraźniej arachidowy.

Prażone orzeszki nagle wskoczyły na pierwszy plan. Wanilia i ciągnący, palony karmel próbowały za nimi nadążyć, lecz tylko trochę je przyozdobiły. Orzeszki spotkały się z gorzkością i zaczęły się z nią mieszać.

W tle przemknął mi niejednoznaczny, trochę duszny (?) kwasek.

Fistaszki i gorzkość przełożyły się na wizję cukierków kakaowo-czekoladowych z fistaszkami, zrobionymi ze sporą ilością kakao w proszku. Może też z pokruszonymi herbatnikami? Potem jeszcze poczułam mocno przypieczonego murzynka o prostym charakterze kakao w proszku. Nutka kawowa podkręciła to ciasto i w końcu wtopiła się w nie.

Udało mi się wtedy nazwać kwasek - była to w zasadzie jedynie sugestywna obietnica... Obietnica kompotu śliwkowo-wiśniowego, który całkiem nieźle zgrał się z kakaowym wypiekiem. Podkręcały, podsycały się nawzajem. W pewnej chwili pojawiła się nawet ziemistość.

Wszystko to jednak cały czas znacząco osładzała i łagodziła nuta wanilii wymieszanej z kwiatami, znów łagodniejszymi.

Po zjedzeniu został posmak słodko-cierpkich kwiatów z echem wanilii oraz prażonych orzeszków zatopionych w karmelu. Czułam też mocno wypieczonego, kakaowego do granic możliwości murzynka i cierpko-soczyste echo. Trochę kompotowe, trochę ziemiste.

Czekolada była całkiem smaczna, ale liczyłam na ambitniejszy smak. Nie za wysoka, ale jakże wszechobecna słodycz wydawała się pochodzić nie tylko od cukru, ale też z kakao - tak mocno waniliowo-kwiatowa była! Gorzkość cały czas wyczuwalna dobrze wydawała się reprezentować postawę "nie chce mi się". Cukierki kakaowo-czekoladowe, murzynek, cappuccino, końcowo nawet trochę ziemi - to było delikatne. Kwasek tylko przemknął w oddali. Dobrze, że sporo znalazło się tu arachidów, przemknęła lawenda, a karmel był palony - te elementy zadbały o jakiś charakter. Bo z kolei herbatniki i tosty bardzo łagodziły. Nie wiem, dlaczego czuć proste kakao w proszku, skoro nie ma go w składzie - szkoda. Jak dla mnie za łagodna i za prosta w przekazie (gdyby była o połowę tańsza, spokojnie miałaby 8).


ocena: 7/10
kupiłam: naturitas.pl
cena: 18,38 zł
kaloryczność: 582 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 22 sierpnia 2025

Kasama Chocolate 88 % Costa Esmeraldas Ecuador ciemna z Ekwadoru

Kasama to kolejna, kompletnie nieznana mi marka. W 2015 założyła ją grupa przyjaciół z Vancouver: Stefan, Dom, Oliver i Vince. Do dziś właśnie tam (w Kanadzie) robią ręcznie czekolady. A pomyśleć, że wszystko zaczęło się od tego, jak tata jednego z nich wysłał zdjęcie, jak trzyma wielki owoc na wycieczce po Filipinach. Myślał, że to mango, a był to... kabos kakaowca. Przyjaciele spotkali się i stwierdzili, że fajnie byłoby poznać, co na tamtej filipińskiej rodzimej farmie hodują. Spróbowali więc działać z ziarnami kakao i... przepadli w tym. Obecnie są sowicie nagradzani. A markę nazwali słowem, oznaczającym przyjaźń, koleżeństwo i współpracę.

Kasama Chocolate 88 % Costa Esmeraldas Ecuador to ciemna czekolada o zawartości 88% kakao z Ekwadoru, z prowincji Esmeraldas.
Po otwarciu poczułam rządzący motyw ogólnie prażono orzechowy z migdałami na czele. To one zdawały się rozdawać karty kompozycji. Mieszały się ze złożoną słodyczą kwiatów i bardzo słodkich, niemal czarnych winogron granatowych. Tak słodkich, że mimo kwasku i cierpkości, przywodziły na myśl dżem lub amerykańskie "jelly" (dżemową galaretkę), zrobione z miodem. Miodem mocno kwiatowym. Słodyczy dołożył też karmel, robiący aluzje do rumu - goryczkowatego, soczystego w ciężki sposób, ale nie jakoś szczególnie alkoholowego. W oddali zaznaczyła się palona kawa, a ja wyobraziłam sobie jakieś lody (deser?) kawowo-rumowy, nie rum sam w sobie.

Niemal czarna, lekko pylista w dotyku tabliczka wydawała się bardzo masywna. Przy łamaniu trzaskała średnio głośno i krucho - z kolei wręcz sugerując delikatność.
W ustach rozpływała się powoli. Początkowo była zbito-gęsta i lekko mazista, a potem coraz bardziej miękła i stawała się luźno-maziście zawiesinowa. Cechowała ją gładkość i średnia tłustość trochę jakby śmietankowo-mleczna. Końcowo nieco cierpko ściągała.

W smaku najpierw poczułam średnio wysoką, a aspirującą do wysokiej, słodycz kwiatów, którym wtórowały soczyste i niemal zasładzające winogrona granatowe o wręcz czarnym odcieniu. Przy nich już po chwili zaznaczyła się bardziej cierpka skórka, przełamująca słodycz.

Ciemne winogrona obiecały kwasek, acz nie wprowadziły go tak od razu. Wisiał w powietrzu niczym burzowe powietrze, które jasno mówi, że zaraz się zacznie... Przy cierpkości ujawniła się delikatna gorzkość o nieco palonym charakterze. Może nawet z sugestią ziemi? Powoli rosła.

Swoją obecność zaznaczyła maślaność, acz potem jakby się wstrzymała i stanęła gdzieś z boku. Wtedy do słodyczy dołączył karmel. Lekko wzrosła, ale i częściowo zmieniła wydźwięk. Przerobiła część winogron na bardzo słodki dżem i amerykańską, dżemową galaretkę "jelly". Drobna kwaśność się w tym zaplątała, ale bała się pokazać bardziej. Kwiaty pod wpływem karmelu trochę się rozmyły, zaczęły spoglądać ku mocno kwiatowemu i jakby karmelizowanemu miodowi. Miodowi, który zdradzał kwasek.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość osiągnęła średnio-wysokawy poziom. Była palona, trochę palono-cierpka. Odpowiadała za tło, nie mając aspiracji do wystąpienia jako gwiazda kompozycji. Jeszcze dalej za nią, przemknęła mi maślaność.

Winogrona przez moment trzymały się jeszcze dżemowego wydźwięku i zaczęły się mieszać z kremem 100% z migdałów. Kremem lekko prażonym, lekko gorzkawo-wytrawnym... który w końcu zmienił się w prażone migdały po prostu.

Od migdałów rozeszła się bardziej prażona nuta i ogólna orzechowość, której migdały w skórkach przewodziły. Raz po raz bliżej końca zahaczały o przeprażenie.

Gdy zrobiło się poważniej i wytrawniej, winogrona wróciły do bardziej świeżo-surowej wersji siebie i zdecydowały się na kwaśność. Pomyślałam o niezbyt dojrzałych winogronach granatowych, wręcz cierpkich. To wykorzystał jakby lekko zbuzowany sok z ciemnych owoców... winogron i porzeczek? Mieszanki porzeczek z przewagą czarnych. Cierpki kwasek tej mieszanki podbił gorzkość i jednocześnie maślaność. Potem owoce zaczęły łagodnieć, a ja wychwyciłam wśród nich jeszcze trochę słodkich śliwek (ni świeżych, ni suszonych?).

Maślaność i niezachwiana niczym słodycz wygłaskały kwaśność i osłabiły cierpkość, coraz bardziej i bardziej tonując owocowy motyw.

Karmel wszedł w nieco rumowe klimaty. Czułam specyficzną ciężkość i goryczkę, pewną soczystość a'la kwasek, ale niekoniecznie mocny alkohol. Gorzkość nasiliła się, przedstawiając mi palone ziarna kawy, które końcowo zmieniły się w czarną kawę, chyba espresso nieco podkręcone rumem właśnie. Słodycz nagle jakby przygasła i w tym samym momencie poczułam maślane wykończenie.

Po zjedzeniu został posmak cierpkich ciemnych winogron, ze wskazaniem na ich skórki i niezbyt dojrzałych (ale też nie zupełnie niedojrzałych) czarnych porzeczek. Trochę osłodziły je kwiaty i karmel jakby nasączony rumem, acz bez mocnej alkoholowości. Pojawiła się też gorzkość mocno palonej kawy i trochę przeprażone migdały.

Czekolada wydała mi się bardzo, bardzo ciekawa. Nuty winogron z cierpkimi skórkami, zbuzowany sok porzeczkowy pojawiały się po debiucie bardzo słodkich winogron ciemnych i wręcz dżemu winogronowego. Kwiaty, potem karmel i miód, a końcowo rumowy karmel czy leciutki krem migdałowy, migdały i orzechy, a końcowo przeprażone migdały odpowiadały za dynamikę. Szkoda tylko, że kawa stanowiła króciutki epizod - z nią to wszystko w ogóle mogłoby zachwycić i rozkochać w sobie, a tak było po prostu bardzo smacznie - czegoś jednak takiego jak więcej kawy mi trochę brakowało.
Kwasek niski, gorzkość niby nie jakoś szczególnie wysoka, ale kompozycja i tak wyszła charakternie i poważnie. Słodycz z kolei niby była wysoka, ale właśnie wcale tak specjalnie na przód się nie pchała.
Ciekawe, trochę nieczęste wydanie, bardziej cierpko-poważne, Ekwadoru.


ocena: 9/10
cena: £8.95 (za 55g; około 45 zł)
kaloryczność: 558 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 3 lipca 2025

Birkengold Edelbitter ciemna 85 % z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej

Zamawiając tę czekoladę pomyślałam, że może być dobra, bo cena i skromne opakowanie sugerowały... właśnie dobrą czekoladę. Marka była mi zupełnie obca. Krótko przed degustacją trochę "internetów" przejrzałam i dowiedziałam się, że zajmuje się bio, zdrowymi słodkościami. Czekolada nie wydawała się ich przewodnim produktem. Gdy wyjęłam tabliczkę do zdjęć, doznałam szoku. Jak mogłam nie zwrócić uwagę na wielki napis "ohne Zucker" i samą nazwę "Birkengold"?! Przerażona zerknęłam na skład... No przecież! To czekolada bez cukru, a ze słodzikiem z brzozy... Od razu negatywnie się nakręciłam. Chyba musiałam podczas zakupów mieć jakieś umysłowe zaćmienie... Producent z kolei miał chyba zaćmienie przy kupowaniu kakao albo przynajmniej przy tworzeniu opisu - śmiech przez łzy przy określeniu, skąd pochodzi kakao, z którego tę czekoladę zrobiono. LUB - nie ma to jak precyzja! Może chodziło o "i"? I wtedy byłby po prostu blend?

Birkengold Edelbitter to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao "z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej", słodzona ksylitolem (bez cukru).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach słodko-dusznawych wiśni w wydaniu wina wiśniowego lub nawet nieprzesłodzonego, ale słodkiego wyraźnie, likieru. Do głowy przyszły mi też anyżówka w wydaniu słodszym niż normalnie i mięta zielona. Wszystko to łączył pewien chłód, splatający się ze świeżością drzew. Iglastych i liściastych, mokrych od deszczu. Obok tego znalazła się nuta prażona - dość silna, ale raczej daleka, jakby odcinająca się od wcześniej wymienionych.

Tabliczka nie była tak twarda, jak na to wyglądała, ale masywności jej nie brak. Trzaskała średnio głośno w nieco chrupko-głuchy sposób.
W ustach sprawiała wrażenie już twardszej, wciąż masywnej. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, początkowo niezbyt chętnie i długo zachowując kształt. Była zbita, lecz nie wydawała się gęsta, a wręcz wodnista. Wodniście-oleista, biorąc pod uwagę narastającą tłustość. Wyszła maziście i gładko, choć końcowo z pyłkową sugestią. Zostawiała wrażenie suchości w ustach.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz. Wydała mi się trochę, ale niezupełnie cukrowa, jakaś niedookreślona, dosadna i "czysta". Chłodna. Przyszedł mi do głowy cukier miętowy, a potem i sama zielona mięta. Ksylitol czuć ze względu na specyficzne ochłodzenia, ale starał się udawać konwencjonalną cukrowość. Tak też sięgnął poziomu średnio-wysokiego.

Jego chłód wprowadził rześkość drzew - zarówno iglastych, jak i liściastych, choć z przewagą tych pierwszych. Podkreślił je kwasek. Delikatny, niesprecyzowany, ale niewątpliwie obecny. Pomyślałam o młodym lesie podczas deszczu.

Rześkość podszepnęła kwaskowi orientalny splot mięty z trawą cytrusową oraz... cukier cytrynowy? Akcenty te jednak tylko pobrzmiewały.

Prażenie zaznaczyło się, ale nie spieszyło z rozwojem. Gorzkość wchodziła tuż po nim, jednak i ona była nie za wysoka i leniwa. Trzymała się poziomu nisko-średniego, w dodatku pilnowana przez ambitniejsze masło. Ono jakoś lepiej się tu odnalazło, a mi do głowy przyszło masło konkretniej chłodne... Z czasem mieszające się z kremem 100% z fistaszków, choć niestety jakoś wyjątkowo oleistym.

Gorzkość prażona i motywu drzewnego przez pewien czas starały się niby trochę wykazać, ale jakoś... przegrywały z chłodną słodyczą i maślanością (w tej kolejności). Silnej gorzkości nie uświadczyłam ani przez chwilę.

Wysoka słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wciąż raczej tylko sporadycznie zdradzając się ze swoim słodzikowym pochodzeniem (nie była jawnie słodzikowa), trafiła na odrobinkę przebijającego się kwasku i już wyraźnie podyktowała mu owoce.

Pomyślałam o musie dla dzieci: owocowym, ale na bazie jabłek. Niby w jakimś wariancie, ale z tych, co to niezależnie od wariantu smakują podobnie. Wariancie... teoretycznie z czerwonymi owocami?

Pojawiła się do tego wizja schłodzonego, słodkiego wina czerwonego, ale zwietrzałego z alkoholu. Dołączyły do tego wiśnie w likierze w mdławej, nawet nie gorzkiej, polewie kakaowej i przesłodzone wisienki koktajlowe o głównie dekoracyjnym zadaniu. O leciuteńkim kwasku przypomniał im tylko subtelny, cytrynowy akcent, który zaplątał się pośród nich.

Końcowo słodycz, mimo prażonej gorzkości i drzewom, wydawała mi się wręcz chłodno-przenikliwa. Do głowy przyszła mi anyżówka, ale bez alkoholu (abstrakcyjne wyobrażenie).

Po zjedzeniu został posmak miętowo-słodzikowy, mieszający się ze specyficznym, chłodem; wręcz chłodną ostrością. Do tego zaznaczyło się prażenie jako kakaowa cierpkość, trochę drzew i echo przygaszonych słodyczą, ale jednak kwaskawych, wiśni.

Czekolada mi nie odpowiadała w dużej mierze ze względu na słodzik, jednak jako że to ja się władowałam w taki zakup, nie mogę jej winić. Przynajmniej nie całkiem. Wydaje mi się, że miała za łagodne nuty, by sobie z przenikliwie chłodnym, chwilami udającym cukier miętowy ksylitolem, poradzić. Prażenie i odrobinka drzew zostały złagodzone maślanością i oleistością. Owoce - skąpa cytryna, jabłka i wiśnie - wydawały się jakieś takie ugodowe. A ksylitol szedł a to w miętowym, a to w deszczowym, a to w anyżówkowym kierunku. Mimo że kakao to 85%, to on jakoś się tu rządził (nie zgadłabym zawartości - obstawiałabym niższą). W strukturze też - odebrał czekoladzie gęstość, a wprowadził wodnistość, która mieszała się z jej oleistością nieprzyjemnie.
A jednak... jak na czekoladę ze słodzikiem, nie było tak źle.


ocena: 7/10
kupiłam: Piccantino
cena: 13,99 zł
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, słodzik: ksylitol, tłuszcz kakaowy, rmulgator: lecytyna słonecznikowa

piątek, 2 maja 2025

Kaufland Favourites Chocolat Edel-Zartbitter Karamell 70 % Kakao ciemna m.in. z Ekwadoru z kawałkami maślanego solonego karmelu

Tę czekoladę widziałam już jakiś czas temu, ale się nie zainteresowałam. Po powrotach do Kaufland Favourites Chocolat Edel-Bitter 85 % Kakao i Kaufland Favourites Chocolat Edel-Zartbitter Chili 52 % Kakao jednak postanowiłam, że dam jej szansę. Niestety, w moim Kauflandzie zawsze były po terminie. W lipcu pojawiały się z datą do czerwca, w sierpniu do lipca itd. Aż w końcu w październiku udało się trafić (co prawda Mamie, nie mnie) na okaz z datą do listopada! Nie rozumiem polityki sklepu... A po czekoladzie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Trzymałam kciuki, oby nie była niewypałem jak Kaufland Favourites Chocolat Edel-Zartbitter Mandel-Orange 52 % Kakao.Wzięłam ją w Tatry Słowackie. Wyruszyłam z parkingu Pod Spalenou czerwonym szlakiem do schroniska Tatliakova chata i obrałam niebieski na Smutne Sedlo. Właśnie na tej przełęczy wzięłam się za tę tabliczkę, licząc, że nie będzie mi przez nią smutno. 

Kaufland Favourites Chocolat Edel-Zartbitter Karamell 70% Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao (z czego 62% jest z Ekwadoru) z kawałkami maślanego karmelu (15%) z solą.

Po otwarciu poczułam zapach maślanego, solonego karmelu. Był mocno palony, ale trzymała się go też znikomo karmelkowa maślaność. Paloność umocniła ziemista baza. Może też... aż przesadnie palone ziarna kawy? Słodycz stała na niskim poziomie, a ja doszukałam się też soczystości.

Tabliczka była bardzo twarda w skalisty sposób. Trzaskała głośno i nie trzymała się linii podziału. W przekroju widać sporą ilość średniej i małej wielkości jasnych kawałków karmelu. Trudno o kęs bez nich, było to prawie niemożliwe, gdy chciało się taki świadomie zrobić (przypadkiem może raz czy dwa mi się udało). By spróbować trochę samej czekolady, dosłownie spiłowałam ją zębami, a w domu nożem.
W ustach rozpływała się w tempie średnim. Dała się poznać jako bardzo zbita i trochę mazista. Czuć w niej też lekką pylistość. Zmieniała się w średnio tłustą i średnio gęstą zawiesinę. Karmel wyłaniał się z niej po pewnym czasie, ale trzymał się jej. W dużej mierze rozpuszczał się wraz z czekoladą. Stukał wtedy o zęby. Ja wolałam mu na to pozwolić, a resztkami zająć się na koniec, po zniknięciu czekolady. Tylko na próbę raz czy drugi niektóre kawałki pogryzłam obok czekolady. 
Gryziony karmel był delikatny i subtelnie chrupiący. Raczej cukrowo trzeszcząco-skrzypiący. Nie obklejał zębów. Ten gryziony wcześniej był nieco masywniejszy.
Z kolei gdy na próbę ze dwa razy nie gryzłam kawałków karmelu w ogóle, w końcu, po dłuższym czasie rozpuszczał się zupełnie.

W smaku od początku czułam duet gorzkości i słodyczy. Były wyrównane. Tuż za nimi zaznaczył się palony karmel. Mimo palonego charakteru, podkreślonego paloną gorzkością bazy, zaserwował mi też lekką maślaność.

Gdy spróbowałam trochę samej czekolady, wydała mi się tylko trochę przesiąknięta maślano-palonym dodatkiem. Wyszła wtedy bardziej gorzko, ale mniej soczyście.

Ogólnie gorzkość rozchodziła się leniwie, acz była wyraźna i zdecydowana. Na pewno dużą rolę odegrał palony motyw. Pomyślałam o palonych ziołach.

Słodycz choć nie szarżowała, miała sporo do powiedzenia. Rosła za sprawą karmelu, ale nie tylko. Przewinęła się wanilia, a mieszając się z karmelem poszła w kierunku jakiegoś.. Palonego syropu z brzozy? Ziołowego syropu? Ziołowo-karmelowego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaniechała wzrostu. Wanilia pobrzmiewała delikatnie. Dodatek z kolei raz mocniej, raz słabiej. Zależy od tego, ile i jakie kawałki się akurat trafiły i wyłaniały.

Czasem karmel jawił się jako bardziej maślano karmelkowy, czasem bardziej palony, ze słonawą nutą. I tak samo - zdarzało się, że rozbrzmiał na równi z bazą, ale i zdarzyło mu się ją wyprzedzić.

Tak czy inaczej w oddali zaakceptowała swoją obecność soczystość. Coś leciutko taninowo-wiśniowego? Do głowy przyszła mi też cierpkość - ale nie smak czy kwasek - rokitnika i dzikiej róży. Czekolada spróbowana osobno była mniej soczysta, a bardziej maślana - wydaje mi się, że to karmel na zasadzie kontrastu i solą ją wydobył.

Właśnie maślaność trochę pod koniec się wyłoniła. Gorzkość jednak zareagowała, wysuwając jako sprzeciw kawę. Zioła jej pomogły.

Nagle jednak maślaność nie dała za wygraną, nasiliła się i... Uderzył karmel. Bliżej końca dodatek wyszedł na przód. Przeważnie był maślano-palony i lekko karmelkowy. Tylko epizodycznie słonawy.

Gryziony na koniec karmel okazał się nieco bardziej palony, ale wciąż jednocześnie karmelkowy. Niektóre kawałki były bardziej maślano-mleczno karmelowe, niesłone lub słone minimalnie, inne bardziej palone. Niektóre zawarły trochę soli, acz nie dużo.
Gryziony obok czekolady był równie wyrazisty, ale czekoladzie odbierał głębię i wydawała się bardziej słodka i tyle.

Po zjedzeniu został posmak palono-karmelkowego karmelu, czasem z echem soli, oraz gorzkiej, palonej czekolady. Wyszła trochę kawowo, trochę ziołowo i soczyście w nieokreślony sposób. Czułam też echo naturalnego, prosto z apteki, syropu ziołowo-karmelowego.

Czekolada zaskoczyła mnie, i to jak! Ostatnio robię się coraz bardziej sceptyczna do solonego karmelu, a ten był w punkt. Wydobył z czekolady soczystość, która jednak nie próbowała zawojować reszty. Podobał mi się jej trochę syropowy ton, jak i palona gorzkość. Całość była przyjemnie słodka na średnim poziomie, mimo maślano karmelkowych zapędów karmelu. Odrobina soli wyszła mu na dobre, dodając głębi.
Większość zjadłam w górach, ale kończeniu w domu nie miałam nic przeciwko, mimo że domowo czekolady z dodatkami to nie moja bajka.

Baza wydała mi się czekoladą Kaufland Favourites Chocolat Edel-Bitter 85 % Kakao w wersji słodszej, mniej gorzkiej ze względu na zawartość. W sumie była do rozpoznania, ale dodatek nieco ją zmodyfikował. Jako jednak, że do 85% całkiem niedawno dla siebie wróciłam, byłam w stanie rozpoznać czekoladę i... to że oparła się na kakao z Ekwadoru. Świetna jakość w stosunku do ceny.


ocena: 9/10
kupiłam: Kaufland (w zasadzie to Mama)
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kawałki karmelu 15% (cukier, syrop glukozowy, woda, masło, śmietanka, sól, emulgator: lecytyny ze słonecznika), tłuszcz kakaowy, emulgator: lecytyny ze słonecznika; ekstrakt z wanilii

wtorek, 11 marca 2025

Club del Chocolate Bean to Bar Finca Lucero 85 % Arriba Nacional ciemna z Ekwadoru

Lubię odkrywać nieznane marki, a także podoba mi się podejście pasjonatów, którzy próbują coś robić sami, jak im serce podpowiada. Nie wiedziałam, jakie doświadczenie w czekoladnictwie ma ekipa Club del Chocolate, ale wiedziałam po np. Czarnej Czekoladzie, że pasja i talent nawet w domowych warunkach mogą zaobfitować w pyszną czekoladę. Jako że bardzo lubię wspomniany sklep internetowy, na spróbowanie raz kupiłam też jedną ich czekoladę. Liczyłam, że tak mnie zachwyci, że następnym razem będę chciała zdobyć też resztę, bo całkiem sporo ich robią. Kakao, z którego zrobiono tę tabliczkę uprawia się razem z bananami i cytrusami, aby zachować biologiczną różnorodność środowiska na plantacji nazwanej na cześć córki, z tego co zrozumiałam, rolników zajmujących się tym miejscem, Lucero. Acz w 100% na tłumaczu Google, który mi to przełożył z hiszpańskiego, polegać nie mogę. Jednak już to, że kakao zostało delikatnie opalone i przetworzone w tabliczkę w warsztacie Club del Chocolate w Puçol w Walencji, to już pewne. W opisie na stronie było też, że kakao pochodzi z selekcji Nikoa Beans - jak rozumiem, dostawcy?

Club del Chocolate Bean to Bar Finca Lucero 85 % Arriba Nacional to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao Nikoa Arriba Nacional z Ekwadoru, z regionu / plantacji Finca Lucero.

Po otwarciu poczułam splot słodkich jagód i pszennego pieczywa. Jakiejś mocno wypieczonej bułki? Przekrojonej bułki, jedzonej z porozciskanymi i wymieszanymi z cukrem jagodami? Słodycz była znacząca, ale nie brakowało jej soczystości. Wyraźnie czułam dojrzałe banany, przy których pomyślałam też o skrzyniach z mokrymi bananami, które właśnie opuściły chłodnię. Pojawiła się jeszcze brzoskwiniowa mrożona herbata i zielona herbata z cytryną. Bardzo odlegle zaznaczyło się echo... mokrej, błotnistej ziemi?

W dotyku tabliczka wydała mi się tłusta, a przy łamaniu bardzo twarda i masywna. Trzaskała głucho, acz średnio głośno, niczym cienkie, suche gałązki.
W ustach rozpływała się wolno-wolnawo i średnio gęsto. Była maślana i tłusta, ale nie za mocno. Wrażenie to osłabiała jej niegładka, proszkowa i wręcz nieco chropowata struktura oraz domniemanie pylistości. Długo zachowywała kształt, acz jakby luźny. Jednocześnie miękła i pokrywała lepkimi smugami podniebienie, rzednąc. Końcowo pozostawiała pyliście-tłuste wrażenie.

W smaku pierwsze pokazały się niepewne siebie i nadzwyczajnie słodkie wiśnie. Wiśnie? Chyba raczej bardzo ciemne czereśnie. Zaraz w ogóle wydały mi się niedookreślone. Wciąż jednak czułam jakiś ciemny owoc, obiecujący kwasek. Jagody? Już zaraz jako jagodzianka, gdyż słodycz wzrosła błyskawicznie.

Jednocześnie odezwała się gorzkość - ale nie w opozycji, a integralna ze słodyczą, kojarząca się z kakaowo-truflowymi nadzieniami jakiś słodkości. Subtelnie zaakcentowała się też ziemia.

Słodycz jednak na moment obrała nieco inny tor. Wyobraziłam sobie jasne, słodkie bułeczki. Jagodzianki sowicie wypełnione naturalną masą z jagód, lepkie od... odrobiny lukru? Ten nie zdążył się pojawić, a już pochłonęło go coś innego: nieco truflowe, owocowe bajaderki.

Owoce skupiły na sobie sporo uwagi. Słodycz poniekąd płynęła z nich, częściowo podporządkowała im się. Pomyślałam o nadzieniu z ciemnych owoców, głównie jagód, i owocach zmieszanych z cukrem, ale nie przesłodzonych. Dominowały jagody, ale czułam też czereśnie, może bardziej słodkie wiśnie i kwaskawe truskawki. Kwasek zaplątał się w tej głównie jagodowej masie, jakby doprawić ją jeszcze lekko cytryną.

Drobny kwasek wpuścił cierpkość. Jakby tak przepić słodki wypiek zieloną herbatą. Kwasek zmieszał się z nią w jedno, serwując mi herbatę zieloną z cytryną.

Słodycz trochę oderwała się od owoców i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa lukrowe echo przeszło w palony karmel, a słodkości ograniczyły się do owocowych, a zarazem truflowych, lekko alkoholowych bajaderek. By nie zrobiło się za słodko pilnowały... orzechy? Trudne do uchwycenia. Bajaderki mogły być z kawałkami orzechów. A za tym wszystkim przemknęła marginalna maślaność.

Zielona herbata rozprowadziła gorzkość. Zaczęła zmieniać się w zioła, do których doleciała odrobina czarnej, wilgotnej ziemi. Łagodna orzechowość jednak nieco ugłaskała także gorzkość.

Część ziół przysposobiła sobie słodycz. Słodkościowy element uciekł, tonąc w kwiatach i... słodzonej herbacie? Wyobraziłam sobie mrożoną herbatę brzoskwiniową.

Ziemia i cierpkość przypomniały o ciemnych owocach, a ja wyobraziłam sobie mus owocowy wiśniowo-jagodowo-bananowy, już sam w sobie - bez otoczki jakiś cukierniczych tworów. Zioła i herbaty optowały za pewną świeżością, wiec wróciła myśl o skrzyniach z bananami, gdzie owoce są mokre i zimne. Jednocześnie czułam też dojrzałe jak trzeba, słodkie banany.

Te ze skrzyń przechodziły w motyw... zieleni? Wilgotnych traw z jakieś górskiej doliny, gdzie czuć też wilgotną ziemię i można znaleźć... jagody wśród wonnych, dzikich kwiatów. Podkreśliła je odrobinka kwaskawej cytryny i chyba jakaś pojedyncza, zaplątana porzeczka czerwona. Końcowo cytryna wzmocniła też ziemię.

Po zjedzeniu został posmak ziemi i owocowej bajaderki, nadzienia jagodzianki i zielonej herbaty z cytryną, a także echo dojrzałych bananów i brzoskwiniowej ice tea. Zielone rośliny mieszały się poprzez wilgoć z ziemią. Ogólnie było bardzo słodko, lekko kwaskawo i subtelnie gorzko.

Czekolada mi smakowała, jednak słodycz miała w niej za wiele do powiedzenia przy tak ugodowej gorzkości. Kwasek wyłaniał się, a też mógłby się zacniej rozejść. Nuty były jednak ciekawe. Jagodzianki i owocowe bajaderki, owoce z cukrem, słodzone napoje mieszały się z dzikimi jagodami, czereśnio-wiśniami i cytryną, a także herbatami i ziołami, kwiatami. Podobał mi się wątek zieleni, ale czułam niedosyt ziemi. Namiastka orzechów - coś w sumie trudno uchwytnego - niestety łagodziła też gorzkość, a nie tylko słodycz. I same w sobie nie były zbyt wyraziste, ale w sumie takie pasowały. Choć trochę się poczepiałam, smak był na tyle interesujący, że mógłby mieć 9, ale coś mi nie leżało w konsystencji.

Cytrusy i czerwone owoce oraz ziemia przypomniały mi Georgia Ramon Ecuador Los Rios Cooperative Unocace National 90 %, która jednak poszła w bardziej zapleśniałym, niemal poważnym kierunku.  


ocena: 8/10
cena: €3,20 (za 70g; około 14 zł)
kaloryczność: 544 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 27 lutego 2025

Chapon Cacao Rare Equateur ciemna 74 % z Ekwadoru; po zmianach 2024

Gdy wiosną 2024 weszłam na stronę Chapon zobaczyłam duże zmiany: pozmieniały się opakowania i zawartości kakao na stronie. Jak się jednak okazało, zmiany w zawartościach były błędami - nie zmieniono tego. A jednak zmiany w produkcji były. Zaprzestano bowiem używać cukru trzcinowego, a zaczęto białego, ku mojej rozpaczy. Chapon Chocolatier Chocolat Noir D'Origine Equateur była dobra, acz delikatna. Czy w jej przypadku posłodzenie innym cukrem mogło wyjść na dobre? Byłam sceptyczna, ale może uwielbiane przeze mnie Chapon wie, co robi?

Chapon Cacao Rare Equateur to ciemna czekolada o 74% zawartości kakao z Ekwadoru; wersja od 2024.

Po otwarciu poczułam kwiatowe uderzenie jaśminu i róży o wielu odsłonach, podsyconych nutką cytrusów. Czułam zarówno świeże, ciężkawe kwiaty, jak i słodką wodę różaną oraz bardzo słodką konfiturę z róży - ucierane z cukrem płatki (z odrobinką soku z cytryny?). Słodycz ogółu stała na wysokim poziomie, bo dołożyły się do niej krówki i wilgotne daktyle. Przechodzące w lody krówkowe i daktylowe? Podane w nieco karmelowym, cukrowym waflu duńskim. Przełożyły się na wizję śmietankowo-czekoladowego mousse'u. Ta właśnie śmietankowość zaprosiła... sernik... cytrynowy, ale bardzo delikatniusi i słodziusi. Wychwyciłam jeszcze mandarynki i truskawki (acz też jako coś truskawkowego?), a w oddali ciepłą, rozgrzaną letnim słońcem ziemię. Czystą, zmieszaną z kwiatami, że może w doniczkach rozstawionych na oknach?

Podczas łamania, masywna tabliczka głośno trzaskała. Choć była twarda, wydawała się trochę krucha. 
W ustach rozpływała się powoli, niczym chłodne, a dopiero ocieplające się masło. Powoli przybierał postać gęstego budyniu i topiących się, ciężkich lodów śmietankowych. 
Końcowo w miękkiej mazi odnotowałam drobną pylistość.

W smaku od początku czułam bardzo wysoką słodycz. Przywitała mnie woda różana, w asyście wanilii, mlecznych krówek i karmelu. Ten ostatni przedstawił się też jako mleczno-śmietankowy, mało palony.

Woda różana przybrała na słodyczy, a ja wyobraziłam sobie płatki róży ucierane z cukrem, przerabiane na słodką i mocno kwiatową konfiturę. Różę wsparły nieco bardziej rześkie kwiaty... jaśmin? I róża też pokazała się z nieco bardziej świeżej trony.

Obok kwiatów pojawiło się trochę po prostu świeżości roślin i czysta ziemia z doniczek. Przemknęły mi jeszcze naturalnie słodkie, lekko prażone orzechy laskowe.

W tym czasie od karmelu popłynęła śmietankowość. Zmieniła się w lody śmietankowo-waniliowe, podane w waflach duńskich. One zdradzały lekką cukrowość, ale kryły też mocniej pieczone echo. Ziemia podkręciła goryczkę.

Ziemistość i wafle przełożyły się na wizję mousse'u czekoladowego. Czekoladowo-orzechowego? Ze szczyptą cynamonu? Wafle przywołały... płatki kukurydziane? Acz z orzechami siekanymi, bardziej orzechowe. Gorzkość zaczęła się oddalać, a mousse zrobił się bardziej orzechowo-śmietankowy, mleczny.

Przy mleku i śmietance pojawiła się lekka soczystość czerwonych owoców, ale w wydaniu czegoś. Lodów truskawkowych? Soku z truskawek? Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odnotowałam delikatniusi, znikomy kwasek.

Wyobraziłam sobie truskawki, maliny i poziomki ze śmietaną i cukrem, a potem przemknął mi sernik cytrusowy. Baza mogła być lekko cytrynowa, wzbogacona o cząstki... słodziutkich mandarynek? Kwasek przycichł, lecz słodycz przecięła lekka cierpkość skórek cytrusowych.

Słodycz rosła. Sernik przeszedł w lody... Oczami wyobraźni patrzyłam na pucharki wypełnione lodami truskawkowymi i cytrynowymi, ale... wydawały mi się coraz bardziej mgliste. Musiały być sowicie posłodzone wanilią. Dołożono jeszcze lody niby, ale mało wyraziście krówkowe? Orzechowo-śmietankowe? Te jeszcze bardziej dosłodziły kompozycję, a mi przemknęła zwykła cukrowość. 

Aż prawie zniknęły, zostawiając soczystość. Krówki za jej sprawą zmieniły się w wilgotne, miękkie daktyle. Wydawały się naturalnie wpisywać w czekoladowość i przywróciły mousse bardziej czekoladowy. Może właśnie zdrowszy, daktylowy? Odrobinka cynamonu przywróciła z tła ziemię, acz podporządkowaną słodyczy. Na myśl przyszło mi... mleko cynamonowo-waniliowe?

Echo czerwonych owoców mignęło mi gumą balonową, acz odrobinka mandarynek kierowała myśli ku soczystości i odrobince kwasku.

Końcowo ziemia pozwoliła sobie na więcej. Była to ziemia z doniczkowych kwiatów. Wróciła wyraźnie, a także przypomniała o kwiatach. Znów czułam ciężkawe róże i wodę różaną, ale z rześkością jaśminu.

Po zjedzeniu został posmak niemal zasładzających daktyli i ziemi. Była czysta, doniczkowa i związana z rześkością roślin, kwiatów, mimo że tuż obok utrzymywała się ciężkawa słodycz wody różanej. W oddali czułam echo cytrusów jako lody / sernik, z wyraźną śmietankowością, a także coś leciusio truskawkowego.


Czekolada w zasadzie bardzo przypominała  Chapon Chocolatier Chocolat Noir D'Origine Equateur z 2022, ale jakby prawie zupełnie zrezygnowała z większości i tak delikatnego kwasku. Zostawiła sobie za to soczystość. Brak kwasku sprawił, że słodycz wyszła silniej, ale nabrała innego wydźwięku - bardziej daktylowego. Cytrynowe lody, mandarynki, sok z truskawek i malin z delikatnych nutek zrobiły się dosłownie nuteczkami. Ogólnie też słodycz wydała mi się uproszczona, mniej palona i jakby trochę okradająca z paloności całość, ale... jednocześnie wyłoniła się inna, pyszna nuta: woda różana. Słodka róża tu mocniej zagrała.
Jestem zaskoczona tak pozytywnym efektem. Choć żal mi, że gorzkość była tak niska, a słodycz jednak za wysoka, to ogólny wydźwięk wyszedł... lepiej? Trochę tak. Dzisiaj przedstawiana była nie tylko przyjemna, ale i wciągająco-ciekawa.


ocena: 9/10
cena: €8 (około 34 zł; za 75g)
kaloryczność: 563 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakaowe, cukier, tłuszcz kakaowy

niedziela, 2 lutego 2025

U Dziwisza Czekolada z Ekwadoru / Ekwador Asss 50% Milk mleczna

Po podziwianiu gwiazd na Hali Lipowskiej zaplanowałam trasę na Pilsko. Przedstawianą dziś tabliczkę miałam otworzyć dopiero na zejściu z niego na Hali Miziowej, ale przegapiłam odbicie na niebieski szlak, poszłam dalej czerwonym i dopiero na Hali Miziowej zorientowałam się, że poszłam za daleko. Na niej właśnie otworzyłam tę czekoladę - tknęło mnie bowiem, że z tego miejsca to czeka mnie dość męczące podejście. A sesję zrobiłam jeszcze parę metrów przed schroniskiem, bo spodobały mi się widoki i czułam, że przy samym budynku będzie tłum, znacznie mniej się podobający. Acz po czekoladzie zwyczajnie nie spodziewałam się jakoś szczególnie zapadającego w pamięć. Choć przyznaję, że nazwę miała ciekawą. Może jednak nie tylko nazwę? Nie łudziłam się, ale dopuszczałam, że w sumie może mnie zaskoczyć. A może powinnam? Bo to właśnie o niej, i o drugiej ciemnej mlecznej (U Dziwisza Czekolada Sao Tome Milk 50 %), usłyszałam od producenta, że jest z nich wyjątkowo dumny. Poszukałam w internecie, co też znaczy "Asss". Okazało się, że to skrót: A.S.S.S., związany z klasyfikacją ekwadorskiego kakao. Oznacza Arriba Superior Summer Selecto. Takie kakao uprawia się Ekwadorze i Peru, a jego historia może mieć nawet 5000 lat.

U Dziwisza Czekolada z Ekwadoru / Ekwador Asss 50% Milk to czekolada mleczna o zawartości 50 % kakao Arriba Superior Summer Selecto z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam zapach intensywnie mleczny, mieszający się z suszonymi czerwonymi owocami i ziemistym akcentem. Gorzkość dodała ziemi palony akord, a do owoców podłączyła się słodycz ciężkawych, ale świeżych kwiatów.

Tabliczka w dotyku była tłusta, ale twarda. Sprawiała wrażenie trochę polewowej. Trzaskała bardzo głośno, jakby nieco krucho-chrupko.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanie-wolnym, z ochotą. Już po chwili zrobiła się kremowa i nieco miękka. Była tłusta w maślany sposób i maziście-kleista. Przez to wydała mi się wręcz przytykająca (więc trudno zjeść dużo na raz - jadłam w paru podejściach). Z czasem odnotowałam lekką soczystość oraz znikomą, epizodyczną proszkowość. Znikała za to wodniście, trochę jak rozwodnione mleko, acz pewnej ciężkości nie odrzucając do końca.

W smaku pierwszą poczułam gorzkość, która subtelnie wzrosła. Miała nieco palony charakter, poprzez który wkradło się słodkawo-goryczkowate ciemne piwo. 

Gorzkość wprowadziła czerwone owoce, głównie żurawinę. W zasadzie zapowiedź ich soczystości i potencjalnego kwasku. 

Ciemne piwo przywołało słodycz i zniknęło. Słodycz rosła w karmelowym kontekście, ale wcale nie gnała przed siebie. Spokojnie mieszała się z mlekiem, które rozchodziło się po chwili.

Mleko stawało się coraz istotniejszym graczem, działało bardzo konsekwentnie. Było naturalne i wyraziste, ale nie dominowało w kompozycji. Otarło się o kwaskawą, cierpkawą śmietanę.

I domowe mleko zsiadłe? W głowie pojawiła mi się wieś, gdzie coś właśnie kwitnie - czuć bowiem kwiatowy wątek. Kwiaty, mimo rześkości, miały ciężkawe zapędy.

Gorzkość trochę się wycofała, acz nie dawała o sobie zapomnieć. Jeszcze nieco wzrosła, idąc w stronę ziemistą. Chwilami to ona obejmowała rolę przywódczyni. Nie była jednak bardzo silna czy imperatywna.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrósł kwasek. Do nabiału dołączyły, po czym bardzo go przygłuszyły czerwone owoce o wysokiej soczystości. W pierwszej chwili pomyślałam głównie o żurawinie suszonej. Słodycz zmieniła się częściowo w owocową, podkręcając soczysty wydźwięk. Odnotowałam maliny, a potem jeszcze... Słodkie, suszone wiśnie. Miąższyste i jędrne, tak jak żurawiny. Obok soczystości czułam też świeżość różowych i czerwonych kwiatów.

Słodkie maliny zrobiły drobną aluzję do... Malinowego syropu zrobionego z miodem wielokwiatowym? Ewidentnie bardzo kwiatowym.

Zaraz jednak kwasek owoców, łącząc się z mlekiem... osłabł i poszedł w kierunku słodkiego deseru śmietanowo- kefir owego. Chyba z sosem z mieszanki żurawin, malin i wiśni. 

Cierpkawy kefir przypomniał o cierpkawej ziemi. Ta końcowo znów nieco wzrosła, ale była już ogólnie uładzona. Kontrastowo na sam koniec jeszcze podskoczyła też mleczność i nawet drobna maślaność.

Po zjedzeniu został soczysty posmak naturalnego, pełnego mleka i sosu żurawinowo-malinowego, niby kwaskawego, choć w dużej mierze uładzonego kwiatami. Było słodko, ale i soczyście, i karmelowo, nie za mocno. Lekka gorzkość ostała się jako ziemia z palonym echem.

Czekolada bardzo mnie zaskoczyła - była bowiem bardzo smaczna i ciekawa, co czyni ją najlepszą czekoladą U Dziwisza z jedzonych przeze mnie. Gorzkość, otwierająca drogę żurawinie i malin, ziemiste akcenty i wyraziste mleko, przechodzące w kwaskawy nabiał świetnie pasowały do siebie i do nieprzesadzonej, szlachetnej słodyczy. Gdy poczęstowałam znajomego, zdziwił się, że to mleczna ("powiedziałbym, byłem pewien, że gorzka"). Choć większość zjadłam w górach, gdy zasiadłam do reszty w domu, też by zweryfikować odczucia, wciąż sprawiała przyjemność (mimo że mleczna!). Jedyne co, to wolałabym, by miała nieco inną, nie tak najpierw ciężko-przytykającą, a potem ciut wodnistą, konsystencję.


ocena: 9/10
kupiłam: Sklep U Dziwisza (dostałam)
cena: 22 zł (za 50 g; ja dostałam)
kaloryczność: 556 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, mleko w proszku, cukier trzcinowy

czwartek, 30 stycznia 2025

A. Morin Equateur Esmeralda noir 70 % ciemna z Ekwadoru

Ekwador jako kraj pochodzenia ziaren kakao spotykam dość często, więc gdy tuż przed degustacją dziś prezentowanej porządnie dotarło do mnie, że dotąd nie jadłam czekolady stamtąd tej mojej ukochanej marki, wytrzeszczyłam oczy i aż zaniemówiłam. Że też akurat tabliczki stamtąd się nie trafiały...? Jak to? Wydawało mi się to dość dziwne, ale za to degustacja jawiła się jako jeszcze bardziej ekscytująca.

A. Morin Equateur Esmeralda noir 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Nacional z Ekwadoru, z regionu miasta Esmeraldas.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach drzew i bardzo słodkich, acz charakternych kwiatów. Wtórowała im słodycz bananów i soczystość słodko-kwaśnych pomarańczy, wymieszanych z miechunkami i czymś egzotycznym niedookreślonym. Pomyślałam o jakiś żółtych owocach - ale jakich? Na pewno obok całej tej soczystości i słodyczy pojawiła się jeszcze gleba i jakby brudno-ziemiste kadzidełka indyjskie patyczkowe (w wariancie "henna"?) oraz "żywiczne" rodzynki. Nakręcały się nawzajem z drzewami.

Tabliczka była twarda tak bardzo, że aż zapomniałam, że czekolada może taka być. Przy łamaniu trzaskała głośno, a jej dźwięki sugerowały zbitość i konkret.
W ustach rozpływała się powoli. Potwierdziła się jej zbitość. Przechodziła jednak w kremowość. Zachowywała kształt i pierwotną twardawość, ale jednocześnie trochę maziście wypełniała usta. Z czasem rzedła za sprawą soczystości, przy czym ujawniła się epizodyczna proszkowość. Ta była wysoka i z czasem sprawiała, że czekolada znikała rzadko, acz wciąż z poczuciem konkretu.

W smaku pierwsza polała się intensywna, wyrazista słodycz jasnego miodu. I... miodowego, niemal wilgotnego i lepkiego od miodu biszkoptu? Zaczęła narastać soczystość, za sprawą której pomyślałam o biszkopcie miodowo-bananowym.

W słodyczy pokazała się pewna dzikość, oddająca górskie, bardzo wonne kwiaty. Całe mnóstwo kwiatów! Kwiaty i jakieś pojedyncze... ukryte wśród nich "jagódkowate" owoce leśne?

Soczystość zaczęła przejawiać odrobinę kwasku, choć czuć, że na razie była to tylko zapowiedź. Pomyślałam o bardzo słodkiej pomarańczy, tylko z zaakcentowanym kwaskiem. Ogólna słodycz bowiem cały czas się rozchodziła. Nie tyle rosła, co pokazywała się z różnych stron. Przeszła w karmel. Palony dość odważnie. I... jeszcze ciepły? Przez chwilę zapuszczał się we wręcz korzenne rejony.

Karmel właśnie poprzez palony charakter wprowadził palone drewno. I na moment... palonego kokosa? Drewno po chwili zgubiło paloność. Pomyślałam raczej o drzewach, drewnianych, opuszczonych juhasówkach i glebie. Wilgotnej, niemal gliniastej. Trzymała się tego wszystkiego średnio mocna gorzkość.

Soczystość odważyła się i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zdecydowała się na więcej kwaśności. Do pomarańczy dołączyły świeże miechunki i coś egzotycznego, acz... słodszego. Owoce żółte cały czas dosładzały i trzymały w ryzach chyba banany. Obok zaś przemykały cierpkawe, ciemne i drobne owoce leśne - ich cierpkości nic nie stopowało, acz też nie była wysoka.

Gorzkość trochę wzrosła, ale cały czas była raczej delikatna. Jakby trochę powstrzymywały ją orzechy... niezbyt jednoznaczne, choć z czasem chyba jako włoskie się pokazały. Tonowały trochę gorzkość, podobnie jak pewna... zieleń? Rośliny, dbające o świeżość kompozycji. Te neutralniejsze przeplotły słodkie, dzikie kwiaty.

Słodycz rosła mimo to. I właśnie z kolei dzięki temu, nie przesadzała. Zaplątał się bananowo-pomarańczowy biszkopt, który zaraz zmienił się w ciastka biszkoptowe z galaretką (typu Delicje). Moje myśli po chwili jednak wróciły ku miodowemu biszkoptowi... biszkoptowi z kawałkami soczystego, świeżego ananasa? Miejscami mocniej podpieczonego...? Toż to ciasto marchewkowe ze sporą jego ilością! I pojedynczymi rodzynkami? Takie lekko korzenne, w którym chrzęst napędza kokos?

Korzenność na zasadzie kontrastu podkreśliła ziemię. Tym razem była to czarna i wilgotna, niemal kwaskawa od otaczających ją roślin iglastych ziemia górska. Wilgotna i choć ciężka, sugestywnie pikantna, to w pewnym sensie rześko-świeża. To też zasługa wciąż świetnie wyczuwalnych, górskich kwiatów.

Po zjedzeniu został posmak pomarańczy i dzikich kwiatów, do których wrócił miód. Czułam sporo ziemi i drzew, a także odrobinkę orzechów - chyba włoskich bardzo młodych, prosto z drzewa albo jeszcze i na drzewie. Do tego zaznaczyła się ziemiście-korzenna prawie pikanteria na języku.

Czekolada bardzo, bardzo mi smakowała. Wolałabym co prawda odrobinę silniejszą gorzkość, ale nut ziemistych, mokrej gleby w kompozycji nie brakowało. Sporo było też drzew i akcent orzechów, co pasowało do dzikich, słodkich kwiatów. Akcent miodu i bananów jako soczysty biszkopt świetnie połączył to wszystko z soczystością. Ta pochodziła od owoców, ale to też soczystość... natury? Roślin? Pomarańcze, miechunki i banany z czasem zmienił się w ciasto marchewkowe z ananasem, co też było niecodzienne i pyszne.


ocena: 9/10
cena: €6,95 (około 30 zł)
kaloryczność: 588 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie, ale chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

sobota, 18 stycznia 2025

Beskid Chocolate Czekolada Rzemieślnicza Biała 40 % Kakao Ekwador

Nigdy nie szłam w góry, by nocować pod namiotem. I szczerze nie lubię namiotów. A jednak, jak to mówią "nigdy nie mów nigdy" - dałam się na namiotowanie w górach namówić. Zależało mi bowiem na porządnym nacieszeniu się Małą Fatrą. Tak też, na dość ryzykowną pod względem "jak bardzo ta wyprawa będzie niemoja", wzięłam dość ryzykowną czekoladę. Z Białego Potoku ruszyłam zielonym szlakiem na Sedlo Medzirozsutce, urocze miejsce, z którego zobaczyć można oba Rozsutce. Choć Mały mnie kusił, nie miałam na niego czasu. Na przerwę na czekoladę owszem. Nie ukrywam, że chciałam mieć ją z głowy jak najszybciej, bo... kocham markę Beskid, a czułam, że akurat ich biała, którą dostałam we współpracy w zasadzie przez małe niedogadanie się, no... nie da mi takiej radości jak inne ich tabliczki, łagodnie mówiąc (bo nie lubię białych). 


Beskid ChocolatCzekolada Rzemieślnicza Biała 40% Kakao Ekwador to biała czekolada o zawartości 40% tłuszczu kakaowego z Ekwadoru.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mleka i słodyczy, układających się w wizję ciepłego mleka posłodzonego miodem z echem... truskawek? Coś soczystego przemykało w oddali. Wyobraziłam sobie mleko truskawkowo-waniliowe... Mleko z tubki w takowym wariancie?

Kolor czekolady najlepiej oddaje zdjęcie gryzionego kawałka, bo reszta była robiona w cieniu.
Tłusta i polewowo gładka w dotyku tabliczka przy łamaniu trzaskała. Była bowiem dość twarda. Wydała mi się lekko krucha.
W ustach rozpływała się łatwo i jak na białą w tempie umiarkowanym. Okazała się bardzo śmietankowa i miękko-zbita. Była gęsta i bardzo kremowa, a do tego tłusta, acz nie ciężka. Pokrywała swymi falami usta, zdradzała lekką proszkowość, po czym znikała już łatwiej, rzadkawo niczym mleko. Acz tłuste mleko.

W smaku przywitała mnie sowicie dosłodzona śmietanka. Pomyślałam o pełnym mleku o niemal uroczej słodyczy. Mleku... skondensowanym słodzonym? O mleku z tubki?

Śmietanka wydawała się wszechobecna, a słodycz jej podległa. Rosła jednak. I to znacząco. Wyszła prawie drapiąco, acz w szlachetny sposób - jakby nieco waniliowo? Nagle do głowy przyszły mi śmietankowe lody waniliowo-... truskawkowe? W oddali gdzieś przemknęły z sugestią soczystości.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wizja lodów i mleka truskawkowego umocniła się, a mi do głowy przyszedł ryzykownie słodki serek homogenizowany waniliowo-truskawkowy. Słodycz stała się wręcz drapiąca.

Śmietanka wydawała się waniliowa i wręcz rozgrzewała słodyczą, co wydobyło ciepłe mleko z miodem i wanilią. Mleko lub... waniliowo-miodową śmietankę? Albo śmietankę podaną do jakiegoś waniliowego ciasta na ciepło (więc siłą rzeczy lekko ocieploną od niego).

Z czasem doleciała do tego maślaność, a mleczność i śmietanka jakby aż się zachwiały od słodyczy. Ta końcowo rządziła zupełnie. Wciąż jednak jakby... przemykała mi iluzoryczna soczystość?

Po zjedzeniu został posmak mleka i śmietanki, wpisanych w przesłodzone mleczko z tubki w waniliowym wariancie. Sugestia truskawkowego mleka też próbowała się utrzymać, ale już prawie znikła.

Nawet nielubiącej białych czekolad mnie, ta czekolada w pewnym sensie smakowała. Na pewno była ciekawa, więc trochę zjadłam z ochotą. Na dłuższą metę to jednak wciąż biała, która nie jest czymś dla mnie i trochę mnie przesłodziła. Jednocześnie muszę przyznać, że zrobiona bardzo dobrze, bo czuć w niej głębię - lekką soczystość truskawek. Łączyła się z uroczą śmietanką, wręcz mlekiem z tubki. Szkoda tylko, że była aż tak słodka - szkoda, że posłodzili ją białym, a nie trzcinowym cukrem. Oceniam, myśląc o niej w kategorii białych oczywiście.
Po zweryfikowaniu odczuć spisanych w górach w domowych warunkach (zjadłam niecałe 10 gramów), większość oddałam Mamie. Jej opinia: "Mnie coś w tej czekoladzie też nie pasowało. Też nie lubię białych, ale myślałam, że dobrą docenić umiem. Nie czułam w niej niczego z tego, co ty. Ot taka biała...".


ocena: 8/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 27 zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: tłuszcz kakaowy, cukier, mleko w proszku