sobota, 31 października 2020

(Biedronka) Praliny Halloween Sweets: orzechowe, truskawkowe

Tego posta miało nie być, ale powstał z irytacji.
W tym roku mnie i Mamie bardzo brakowało nam halloweenowej otoczki praktycznie wszędzie i pustki wśród halloweenowego badziewia w sklepach. Chciałyśmy tak... chociaż trochę. Mama w akcie desperacji kupiła jakąś drobnicę na wagę w Biedrze, trochę trując mi głowę, że mogłybyśmy sobie "takie średniaki" przypomnieć, że pewnie jak "te czekoladowe jajeczka sprzed lat, co to człowiek czuł, że kiepskie, ale i tak jadł" (mowa prawdopodobnie o tych od Millano)... etc. Dałam się Mamie namówić na wspólną degustację i przy okazji sprawdzenie, co też sklepy oferują najmłodszym ze względu na fajne okazje. Albo raczej jak wszechobecny jest obrzydliwy wyzysk i polowanie na okazję, by ludowi opchnąć coś niskiej jakości - przysłowiowe g* w ładnym papierku.


(Millano-Baron) Praliny Halloween Sweets to mieszanka mlecznych czekoladek-kulek wyprodukowana dla Biedronki na Hallowen  przez Millano-Baron. Zawiera warianty: orzechowy i truskawkowy. Sztuka waży ok. 10g.

Z naszych obserwacji wyszło, że mimo iż papierki mają różne wzory, kryją dwa smaki. Zarówno u mnie, jak i u Mamy to:
-duch, czarownica: orzechowe z chrupkami
-pająk, dynia, oko: mlecznoczekoladowe z truskawkowym sosem

Wszystkie kulki łączyła wysoka tłustość, wręcz lepkość i miękkawość. Mimo to, w dłoniach się nie rozpuszczały. To typowe ulepki, które łatwo "otworzyć na pół".

Nadziano je byle jak, wystąpiły luki wolnej przestrzeni. Nie podobało mi się rozlokowanie poszczególnych części (tak, można powiedzieć: warstw). Otóż na środku (w miejscu "styku", tam gdzie linia, po której można podważyć je nożem) był krem, a chrupacz lub sos w obu połówkach "na górze", czyli bezpośrednio pod czekoladą.

Warstwa czekolady była średniej grubości. To miękko-plastikowa, naaromatyzowana i zacukrzona czekolada smakująca jak zaskakująco wysoce mleczne, ale jednak jedynie wyroby czekoladopodobne, a nie czekolada. Zajeżdżała waniliną i taniością, przy czym doszukałam się... dziwnej nuty aromatu (jakby owocowego? którego na logikę nie powinno tam być, a który czuję niemal we wszystkich nadziewanych czekoladach Millano-Baron - czyżby to jego pralinki?).

Orzechowe to w istocie "praliny z czekolady mlecznej o zawartości 30 % kakao z nadzieniem (55%) o smaku kakaowo-nugatowym z chrupkami".

podważona
Już wąchając byłam w stanie powiedzieć, że skrywają orzechowy, czekoladopodobny i margarynowy krem, jak również pszenno-chrupkowy dodatek.
Te były nieco konkretniejsze: krem zwarty, a spore, suche chrupki lekkie i chrupiąco-świeże. Tworzyły całą warstwę pod czekoladą, tylko pojedyncze były wtopione bezpośrednio w krem.
Nie podobało mi się takie rozwiązanie, jak i to, że po prostu przesadzili z ilością tych tworów o ostrych krawędziach, odstających od reszty.
Krem odznaczał się bowiem wysoką, miękką tłustością i przypominał połączenie margaryny z ciepłą plasteliną. Był straszliwie proszkowo-ziarnisty od cukru.
Rozpływało się to, zalepiało i maziało, a chrupki kaleczyły podniebienie. Gryzione wprawdzie chrupały, ale... właściwie nie wiadomo, kiedy się za to brać. Obok tej miękkiej masy - niefajnie, zostawić na koniec - boli. Niezgrane i odpychające.

przekrojona
W smaku nadzienie uderzało głównie cukrem i jeszcze większą ilością cukru, by następnie smagnąć chemicznym i wręcz metalicznym orzechem laskowym. W tym czasie po ustach rozszedł się margarynowo-tłuszczowy smak, przedstawiający plastikową czekoladę i plastikowy nugat. 
Pszenne chrupki smakowały niczym, więc tylko tak trochę osłabiły cukrowość i sztucznego orzecha.
Potworność - aż doszłam do wniosku, że sama czekolada z wierzchu jeszcze nie była taka najpodlejsza.

Truskawkowe to w istocie "praliny z mlecznej czekolady o zawartości 30 % kakao z nadzieniem (25%) o smaku czekoladowym i nadzieniem (20%) truskawkowym".

przekrojona
podważona
Zapach napastował agresywną, kwaskawą chemiczną truskawką. Był jednocześnie lekko soczyście-dżemikowy, a w tle czekoladopodobny.

Kulki wydały mi się delikatniejsze, bo oprócz jasnobrązowego kremu znajdował się w nich ciągnący i niemożliwie klejący sos / rzadki żel. Dodano go średnio dużo, raczej przy czekoladzie, ale i w w środek się zapuszczał. A ten był lepkim i straszliwie miękkim, maziasto-rzadkawym kremem. Wydał mi się raczej gładki, acz językiem namacałam też grudki (nierozpuszczony cukier? scukrzony żel?).

W smaku krem wydał mi się straszliwie cukrowy, ale i pozujący na mlecznoczekoladowy... z tym, że oparty na margarynie (i cukrze). Wyszedł więc tanio i słodko-nijako. To figurka czekoladopodobna przerobiona na krem typu Nutella.

Ogromną część uwagi skupiał na sobie straszliwie sztuczny, wręcz gryzący sos. To truskawa z laboratorium, która uderzała wysoką cukrowo-palącą słodyczą i kwasem... cytrynowym? Była podrasowana także w tym kontekście. Czułam w tym nasiloną owocową cukierkowość z aromatu (podkreślającą tą zawartą w czekoladzie). W całej swej straszliwej sztuczności, pobrzmiewała "truskawkowym dżemikiem" i kojarzyła się z żelem z Wedla Mleczna Truskawkowa.
Całościowo w cukrowości trudno doszukać się konkretnych smaków, ale "chemiczny żel" dręczył jęzor bezsprzecznie.

--------------
Pralinki uważam za po prostu nędzne. W pewnym momencie nawet autentycznie miałam na nie ochotę nastawiając, że albo to coś jak baronowe jajeczka z twardawymi kremami i drobnymi chrupkami, albo zwykłe kulki z tanim kremem (jak np. armatnie). Takie, dla "halloweenowego funu" mogłabym zjeść np. po jednej, by tam się z Mamą pośmiać i ponarzekać i nawet nie wiem, czy bym recenzję napisała, ale te były tak złe... że po prostu nie mogłam się powstrzymać. Obstawiałam, że może spróbuję, pokręcę nosem i tyle, bo nie lubię czekoladek-kulek, tego typu produkty mnie nie interesują, szkoda mi na nie czasu i zachodu, a nawet kubków smakowych. Wiedziałam, że mi nie posmakują, więc nie zamierzałam pisać recenzji.
Recenzja jednak powstała, bo mało że niesmaczne. One były po prostu niezjadliwe, także według Mamy. To jedne z gorszych słodyczy, na jakie w życiu trafiłam i... to nawet siląc się na obiektywizm. Jakość podziemia - aż jesteśmy z Mamą w szoku. Ona najpierw próbowała "jeść na części" (jak ja) i uznała, że: "jakby z cukru zrobione, ale widać, że jakiś zamysł był. To znaczy w tej orzechowej to rzeczywiście pod tym cukrem i metalicznością tego orzecha czuć, w tym drugim sosik ciekawy... No takie trochę inne, tylko tak słodkie, że chyba jeszcze nigdy czegoś tak cukrowego nie jadłam." Potem jednak po jednej zjadła w całości (licząc, że tak "nie skupiając się" będzie lepiej) i... "Jednak miałaś rację. Tak parszywe, tak cukrowe i sztuczne, że okropny niesmak w ustach jest, zanim to jeszcze zniknie. Taki metal, laboratorium całe".
Bardzo subiektywnie z tych dwóch smaków orzechowy wydał nam się mniej podły, acz Mama dodała, że "truskawkowy chyba rzadziej spotykany w takiej formie". Niestety akurat "w tym cukry" częściowo zasłoniło (brawo ja - miszcz fotografii), ale to chyba 55 gramów... Przerażające.
W ciemno obstawiłam, że to Millano (nie lubię tej marki i wydaje mi się, że umiem ją rozpoznać), ale w przeciągu paru dni wybrałam się do Biedronki na małe dochodzenie i odszukałam pudło (zamieszczam informacje z niego także jako zdjęcie jako dowód). Wcześniej jeszcze napisałam do Biedronki, ale długo czekałam - stąd wyprawa. Tak, producent to Millano.

Dobrze, że wzięłam się za nie przed 31 października, bo tymi straszydłami zepsułabym sobie fajny dzień - halloweenową pełnię (wiecie, że dziś jest pełnia księżyca?). Smutno mi jednak, to irytujące, że producenci tak bazują na "okazjach" by sprzedać coś, co tylko wygląda (wg mnie nawet nie atrakcyjnie, a tylko tematycznie), nie smakuje.

ocena: 1/10
kupiłam: Biedronka
cena: 1,99 zł za 100 g (Mama kupiła ok. 105g)
kaloryczność: 518 kcal / 100 g
czy kupię znów: haha

Skład: cukier, tłuszcze roślinne w zmiennych proporcjach (palmowy, shea), nadzienie truskawkowe (cukier, syrop glukozowy, przecier truskawkowy 14%, substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; regulator kwasowości: kwas cytrynowy; naturalny aromat, koncentrat soku z czarnej marchwi, substancja zagęszczająca: pektyny), tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, mleko w proszku odtłuszczone, mleko w proszku pełne, chrupki 2,5% (mąka ryżowa, mąka pszenna, cukier, koncentrat soku jęczmiennego, sól), kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny, orzechy laskowe 0,7%, emulgatory: lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu; ekstrakt z wanilii; naturalny aromat orzecha laskowego, naturalny aromat

piątek, 30 października 2020

Lindt Hello, Nice to Sweet You Pecan Crumble mleczna z solonym nugatem, karmelizowanymi orzechami laskowymi i kawałkami orzechów pekan oraz ciastek

Niedługo po Moser Roth Nougat 'N' Crisp postanowiłam sięgnąć po Lindta, który widział mi się jakoś tak w miarę podobnie, żeby to w orzechowo-limitowanym klimacie dalej siedzieć. Ten wzbudził we mnie najpierw ogromne zainteresowanie, potem... już mniejsze - uspokoiłam się, gdy kupiłam. Myślę, że dołożył się do tego fakt, że wreszcie kupiłam sobie pakę pekanów i tak brnąc przez nią utwierdziłam się, że jednak wolę włoskie. Owszem, pekany są pyszne, ale u mnie wygrywają włoskie, a aż takiego fenomenu orzechów pekan nie rozumiem. Obstawiam, że w Ameryce są po prostu popularniejsze, bo tam rosną. A u nas? Moda? Może i tak, ale skoro miało wyjść smacznie (a na to liczyłam), to co mnie obchodzi motywacja producenta?

Lindt Hello, Nice to Sweet You Pecan Crumble to mleczna czekolada nadziewana solonym kremem nugatowym (32%) z karmelizowanymi orzechami laskowymi, czyli krokantem (3%), kawałkami orzechów pekan (2%) i kawałkami ciasteczek (1%).
Edycja limitowana na zimę 2019/20.

Już rozrywając sreberko (miedzianko?) poczułam... syrop klonowy pokrywający orzechy pekan. Karmelizowane w nim i sowicie posolone. Jakież to było obrazowe i zniewalające! Uzyskane poprzez intensywny splot orzechów "na słodko" i orzechów posolonych, słonokarmelowej nuty i głęboko mlecznej, zasładzającej czekolady. Po podziale kostek nasilił się obrazek tej "kanadyjskiej słodyczy". Poczułam wanilię i ciasteczkowy motyw - wszystko słodkie jak korzenno-karmelizowany miód, właśnie miodowy nugat. Pomyślałam o ciasteczkach / cieście z kruszonką z orzechów pekan i laskowych, słodzonych syropem klonowym, miodem. karmelizowane w nim i posolone. Luźno przyszły mi też na myśl rzeczy o smaku cappuccino, ale to tak hen, hen daleko.

Rudawa tabliczka w dotyku wydała mi się dość tłusta i prawie lepka, choć nie topiła się. Przy łamaniu zdarzyło jej się nawet lekko pyknąć. Przy bardziej szczegółowym podziale kostek okazała się całościowo konkretna, bo także nadzienie było konkretne i twarde w zamierzony sposób, z mnóstwem równomiernie rozlokowanych dodatków odpowiedniej wielkości.
Gruba warstwa gęstej, kremowej i minimalnie proszkowej czekolady rozpływającej się przyjemnie powoli na zalepiający budyń, miarowo odsłaniała nadzienie. Podtrzymało taktykę gęstego i tłustego zalepiania. Mimo silniejszej tłustości i zwartości, nie było ciężkie. Miękło z czasem, wykazując śmietankowo-oleiste zacięcie.
Ten gładki nugat skrywał chrupiące kawałki. Krokant chrupał twardo-cukrowo, choć gdy pozwoliłam rozpuścić się otoczce cukrowego karmelu, orzechy laskowe zaskoczyły tym, że nieźle udawały chrupiąco-świeżawe. Pekany na pewno były świeże i aż miękko-soczyste.
Z kolei twardo-chrupiące ciasteczka przypominały trochę napowietrzone chrupki zbożowe. Nie rozpływały się, nie drażniły.
Dodatków dodano sporo, nadały kruszonkowego efektu i przełamały tłustość, a z racji tego, że strukturą nieźle się wpasowały (nie odstawały, nie drapały) wyszły naprawdę zacnie. Pozwoliły cieszyć się kremowością.

W smaku już sama czekolada serwowała mnóstwo słodyczy. Na szczęście jednak na "tacy" z pełnego, wyrazistego mleka, ozdobionej orzechowo-karmelową nutką. Przesiąkła trochę nadzieniem, co z kolei chyba odrobinkę podkreśliło kakao. Miało to niezwykle uroczy wydźwięk.

Wydźwięk ten podtrzymało nadzienie, dołączając poprzez błogą śmietankowość. Tym samym bardzo szybko wzmocniło słodycz, aż drapiąc w gardle przy pierwszym (a już na pewno przy każdym kolejnym) kęsie. Było to o tyle przyjemne, że kojarzyło się z miodem i syropem klonowym. Z pomocną przyszedł smak wyrazistych orzechów laskowych w wydaniu... miodowo-nugatowym. Na chwilę słodkie, minimalnie podprażone orzechy wyszły na pierwszy plan. Następnie zaś mieszały się ze smakiem mlecznej czekolady, całkiem wyraźnie skrupulatnie przełamywanym solą. Nie była nachalna ani jakoś specjalnie oderwana, a wpasowana idealnie. Doszukałam się w tym dodatkowo ciasteczkowo-maślanego motywu.
Nadzienie spróbowane osobno smakowało przede wszystkim orzechowo, znacznie mniej śmietankowo - i tak, i tak pysznie.

Słonawość podkreśliła skojarzenie z wypiekiem, zaraz też zagarnęła karmel i iluzję syropu klonowego, miodu. Zajęła się nugatową orzechowością, przy czym w połowie rozpływania się kęsa orzechy laskowe o świeżo-słodkim charakterze znów zajęły naczelne w kompozycji miejsce. Laskowoorzechowość tej tabliczki nakręcał głównie krem; z kawałków orzechów dobiegał za to smak pekanów. Czułam się, jakbym miała do czynienia z orzechami pekan solonymi i karmelizowanymi w syropie klonowym oraz nugatem z laskowców w wersji... korzenno-miodowej! Bo własnie chwilami czekolada sprawiała wrażenie lekko korzennej, ciepłej.

Karmel i syrop klonowy nasilały się przy odsłaniających się dodatkach. Karmelowa otoczka na orzechach laskowych smakowała wprawdzie palonym cukrem, ale mimo wzmacniania słodyczy, nie była pozbawiona charakteru. Wyszła wręcz... wysmażona na słono-goryczkowato. Sól także przeplatała się wśród nich. Solone orzechy i palony do goryczki karmel nakręcał lekką korzenność. Kolejna dawka soli pochodziła od ciastek, które zdradzały maślany akcent. Nie trzeba było ich rozgryzać, by to poczuć. Dobrze więc sprawdziło się zostawienie dodatków na prawie sam koniec, dzięki czemu miały okazję uraczyć pełnią smaku.

Dodatki przeganiały trochę słodycz. Orzechy podkreśliły ogólną orzechowość, a gryzione smakowały wyraźnie gorzkawymi sobą. Zwłaszcza wyraziście wyszły świeże pekany - aż mnie zaskoczyły. Może nie było ich bardzo dużo, ale były! Orzechy laskowe trochę gubiły się w słonej karmelowości. Ciasteczka z kolei wyszły lekko słodkawo, wyraźnie maślano-zbożowo. Mimo że delikatne, wniosły całkiem sporo. Przy chrupaczach raz i drugi karmel wydał mi się muśnięty toffi.

Czekolada, która tak do samego końca wszystko oblepiała, nie spieszyła się ze zniknięciem. Z czasem wydawała się głównie słodka, ale wciąż dość mleczna. Był to jednak moment dominacji dodatków, co sprawiało, że ogólnie mimo przesłodzenia, łatwo o kolejny kęs.

Po zjedzeniu w gardle drapało od słodyczy, chciało mi się pić, na ustach czułam tłuszcz... a jednak i orzechowy (orzechów i jakby "kremu z mleka i orzechów"), słono-karmelizowany posmak został, dzięki czemu nie było tak źle. Po zjedzeniu większej ilości na jaw wyszła sztucznawość (czułam, jakbym w ustach miała perfumę o zapachu syropu klonowego).

Całość była obłędna. Zupełnie się nie spodziewałam... ani takiego wydźwięku, ani że coś takiego posmakuje mi do tego stopnia. Lubię syrop klonowy, ale go nie kupuję. Pekany też lubię, ale nie rozumiem fenomenu tego połączenia. Solony karmel lubię i dobry nugat lubię. Nie wpadłabym jednak na to, by to połączyć. To widzi się raczej jako "zasładzający śmietnik", a tu w dodatku lekko sztucznawy... No, ale wyszło tak, że aż oniemiałam. Mimo palenia od cukru w gardle z przyjemnością zjadłam całość. Podobało mi się, że pekany dodano świeże. Wprawdzie nie było tu żadnej pekanowej szarży, a jedynie raz po raz ich smaczek, ale wystarczył. Myślałam też, że karmelizowanie laskowych będzie mi przeszkadzać, ale było tak zrobione, że sam ten karmel okazał się genialny - aż same laskowe stały mi się obojętne. Wystarczająco orzechowy był nugat. Szok!


ocena: 9/10
kupiłam: Allegro
cena: 8 zł
kaloryczność: 552 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś chciałabym móc

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, 6% orzechy laskowe, odtłuszczone mleko w proszku, 2% orzechy pekan, masło klarowane, mąka pszenna, lecytyna sojowa, olej palmowy, sól, naturalne aromaty, aromat: wanilina; środki spulchniające (wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu), syrop glukozowo-fruktozowy, wanilia

czwartek, 29 października 2020

Zotter Labooko India 70 % ciemna z Indii

Po kilku rozczarowaniach drogimi czekoladami, miałam ogromna ochotę na jakąś dobrą i nieoklepaną. Postawiłam więc na zaufaną markę, która w przypadku ciemnych tylko konsystencją potrafi mi podpaść. Reszta to pewniak. Region wybrałam sobie ciekawy, taki od którego przygodę z czekoladami bean-to-bar zaczęłam, a na który potem bardzo rzadko trafiałam. I właśnie akurat m.in. Zottera z indyjskiego kakao już jadłam! Tamten jednak miał 62 % kakao. Jak widać, Zotter cały czas ulepsza, zmienia swój asortyment, toteż byłam ciekawa, co też wykombinował z tym regionem tym razem. Ten bowiem kojarzył mi się bardzo dobrze, a piękne opakowanie i to, że lubię kuchnię indyjską, dodatkowo nastawiło mnie pozytywnie, co też w tej tabliczce odkryję. Ziarna do jej wyrobu zostały kupione od GoGround Beans, kompanię, która obok uprawy kakao i przypraw w regionie Kerala (dokładniej w lesie Malabar) zajmuje się ochroną środowiska.

Zotter Labooko India 70 % to ciemna o zawartości 70 % kakao z Indii z regionu Kerala; konszowała 20 godzin

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam delikatny zapach lekkich kwiatów, ziół i przypraw. W tle majaczyły niejednoznaczne, odrobinę podprażone tłuste orzechy (brazylijskie?). Po chwili jednak ziołowość wyszła na prowadzenie, a z kwiatami, chwilowo osamotnionymi, połączyła się subtelna rześkość owoców. Ledwo uchwytna, trochę jak pierwsze letnie owoce... może czereśnie i brzoskwinie? Jakiś pojedynczy świeży daktyl?

Bardzo ciemna tabliczka głośno trzaskała jakby była chrupką i bardzo cieniutką taflą polewy, mimo że w rzeczywistości była twardo-konkretna, zwarta.
W ustach rozpływała się powoli. Zalepiała, zmieniając się w gęsto-tłusty, mazisty budyń, wykazujący lepkość i miękkość. Była zbita, ale nie ciężka dzięki lekkiej soczystości z pogranicza wodniście-owocowej a dziwnej tłusto-nasączonej.

Już przy robieniu gryza poczułam słodkie przyprawy (cynamon i goździki pozbawione jakiejkolwiek ostrości?), by za chwilę odnotować ogólnie wysoką słodycz. Nieśmiało zaznaczyło się przy tym delikatne prażenie, uchwyciłam niezdecydowaną kwiatowo-ziołową nutę. Nagle w szaleńczym biegu wystartował karmel, śmietanka i podsuszone, acz wciąż soczyste daktyle. Te ostatnie jakoś związały karmel z przyprawami. Kręciła się przy nich nutka ziół.

Jako baza wyległy niemal równocześnie orzechy. Tłuste i delikatne, długo trudne do nazwania. Początkowo pomyślałam o brazylijskich i nerkowca, ale jednak jakieś bardziej gorzkawe... Może pekany? Tu znalazła swe miejsce gorzkość. Z czasem wyraźnie poczułam migdały, zaś nerkowce w ogóle zaczęły uciekać w... mleczność? Śmietanka, potykając się o to, zmieniła się w tłuste mleko z cynamonem.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, jakby z opóźnieniem w smaku (bo już zapach ją sugerował) pojawiła się rześkość... taka niemal wodnista, kwiatowo-ulotna. Należała do owoców jakiś... nieśmiałych czerwonawych? W kolejnych sekundach pojawił się słodki, choć wodnisty arbuz, jasne, ale słodkie czereśnie i coś jeszcze... W rześkość wplątała się ziołowość.

Zrobiło się bardzo ziołowo, chwilowo wręcz aptecznie. Gorzkość nasiliła się, w czym pomogły jej przyprawy. Nabrały mocy. Z tła wyłaniał się korzenny bukiet, może też drzewa, jak już mowa o bardziej roślinnych nutach, co podłapała także orzechowość.

Oto wyraziste migdały pokazały mi się jako... daktyle nadziane nimi właśnie. Daktylowo-karmelowa słodycz trzymała się przypraw. Migdały z tymi tłustszymi orzechami zmieniły się w jakieś chlebki, miazgi... takie trochę raw barowe, podkwaszone (i trochę ziemiste?). Rześkość leciutko pobrzmiewała, a ja wychwyciłam banany. Z tych bardziej wodnistych owoców jeszcze nie do końca słodkie brzoskwinie... A i tak wraz z bananami wprowadziły wręcz słodziuteńkość, może słodyczowo-"dżemikową"? Soczystość... należała tu bardziej do tłustych orzechów i soczystych, świeżych daktyli. Świeżych, ale i suszonych? Po sugestii ziemi, mignęły mi też minimalnie kwaskawe śliwki, ale działo się z nimi to, co z daktylami.

Tę niepewność wprowadzała ziołowa nutka. Ona, jej gorzkość i orzechy / migdały (już mocniej prażone) pod koniec przełożyły się na wyraźne skojarzenie z ziemią i skrytymi w niej zgorzkniałymi orzechami i roślinami. W ziemi kryła się też goryczkowata ostrość... przypraw. Cynamon? Kardamon? Czyżby też słodko-ostre goździki? Przypiekały lekko język, a słodycz wraz z nimi zajęła się też gardłem. Także w ziemię wlały się lekkie owocowe kwaski.

Po zjedzeniu pozostał posmak słodkich przypraw, ze słodyczą nasiloną przez daktyle, pewna rześkość jak arbuzów / winogron, ale bez mocnego ich smaku i niejednoznaczna, tłusta orzechowość. Obok tego wszystkiego z kolei... pyłkowość kakao i przypraw - zarówno smakowa, jak i jako lekko suchszy efekt. Przypominał też taki... jak po wypiciu kawy z ekspresu albo mocnej ziarnistej.

Całość była bardzo wielopłaszczyznowa, ale w sumie konsekwentna. Wszelkie drobne nutki układały się w jedno. Kwiaty i zioła łączyły owoce i przyprawy, dzięki czemu nie wyszło ani zbyt ostro-ciężko (prawie wcale), ani specjalnie owocowo. A jednak oba motywy były wyraźne. Wyraźna była gorzkość, lecz nie siekiera a jako orzechy, zioła i ziemistość, co z kolei nie zagrałoby gdyby nie migdałowe obrobienie. I w końcu słodycz daktyli, karmelu i bananów - gdyby nie wszystko inne może zrobiło by się za słodko? A tak, niepewne czerwonawe (czereśnie, arbuzy) i inne owoce trochę to rozbiły.

O dziwo bliżej niż do Zottera Labooko India 62 % było jej do daktylowo-bananowej i mocno korzennej Mirzam India 65 % z wątkiem czerwonych owoców. Zotter 70 % to nie sama słodycz, a słodycz i gorzkość (kwiato-ziół, przypraw, orzechów i ziemi). Z pierwszym łączy go silna migdałowość.
Ja ją z kolei postrzegam jako połączenie Mirzam z Fair Dunkle Schweizer Bio-Schokolade 70 %, acz o niższej słodyczy. Może nieco zbyt wysokiej, ale wysokiej przyjemnie, bo nie osamotnionej.
Sam producent, określając nuty, do wszystkich owoców "dodawał dżem" - może coś w tym było, że nie mogłam stwierdzić, czy suszone, czy świeże, ale ja dżemów raczej tu nie czułam.


ocena: 10/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 591 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie wykluczam

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 28 października 2020

Moser Roth Nougat 'N' Crisp mleczna z nadzieniem nugatowym z kawałkami wafelków i krokantu, czyli karmelizowanych orzechów laskowych i migdałów

O przemyśleniach we wstępie wspomniałam już przy Moser Roth Strawberry Cheesecake. Mimo że ogólnie przemawia do mnie urok lindtowskiej linii "Hello,...", tak podstawowe smaki ni jak mnie nie kręcą. Owszem, brzmią ładnie, ale żaden z próbowanych jakoś specjalnie mi nie smakował. Jadłam je jeszcze przed zmianami (na pewno opakowań, nie wiem, jak ze składami i smakiem), i to w wersji paluszków-batoników, ale to w pełni zaspokoiło moją "psychiczną potrzebę odkrywania". Nawet gdyby nowe miały być lepsze, nie chciało mi się do nich wracać. Gdy jednak składałyśmy jakieś zamówienie pod Mamę przez internet, w oczy rzuciły mi się "podróbki". Od razu zapragnęłam ich. Już wyjaśniam. Śmieszy mnie to słowo, od tego zacznę. Wiele osób używa je w negatywnym znaczeniu, a ja... nawet często nie postrzegam tego w kategorii "podróbka", a "analogiczny smak". Np. nie sądzę, by jakiejś firmie należał się monopol na połączenie karmelu i fistaszków. Oczywiście co innego, gdy całe opakowanie, nazwa, grafika jest "ściągnięta" - o tym teraz nie mówię (to potępiam). W kwestii samych wariantów uważam, iż często tańsze zamienniki mogą wyjść równie dobrze lub lepiej, niż znanych marek. Kupiłam wszystkie trzy dostępne smaki z tej serii Moser Roth. Dopiero gdy się jej przyjrzałam dokładniej, odkryłam, że bardzo różni się od wspomnianych Lindtów (więc i porównywać specjalnie nie zamierzałam).

Moser Roth Nougat 'N' Crisp to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao nadziewana nugatowym kremem (37,8%) z kawałkami chrupiących wafelków (3,6%) oraz karmelizowanych orzechów laskowych i migdałów, czyli krokantu (3,6%).
W opakowaniu znajdują się dwie oddzielnie pakowane minitabliczki po 37,5g każda.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam się, jakbym wsadziła twarz do torby z cukrem... pudrem chyba w dodatku. Krok w krok (kryształek w kryształek?) za słodyczą cukru podążała orzechowa słodycz. Wyszła naturalnie, nugatowo (stąd i skojarzenie z cukrem pudrem). To lekko podprażone orzechy laskowe, ale właśnie wkomponowane w aż nijako-słodkie otoczenie. A nie brakowało też mleczności samej czekolady. Doszukałam się jeszcze echa wanilii, co całościowo przełożyło się na ciężko-słodki wydźwięk

W dotyku tabliczka wydała mi się lepko-tłusta, ale palców nie brudziła. Przy łamaniu nawet... chrupała - jakby przez dodatki?
Każda z podłużnych kostek była wypełniona pozornie gładkim, gęstym i zbitym kremem oraz kawałkami orzechów i migdałów średniej wielkości. Dopiero gdy się przyjrzałam, a już na pewno gdy podważyłam część czekolady nożem, odkryłam, iż nugatowi daleko do bycia gładkim. Usiany był drobniutkimi, może nawet przemielonymi wafelkami.
W ustach rozpływała się z łatwością, w tempie umiarkowanym. Miękła bowiem szybko, ale ze względu na tłustą gęstość i zalepianie, wcale błyskawicznie nie znikała.
Nadzienie okazało się zbito-gęste, ale jednocześnie mięknące i zalepiające wraz z nią. Masa, jaką to się stało, przejawiała pylistość. Wnętrze wyłuskane i spróbowane osobno okazało się znacznie rzadsze i oleiste. Zachowywało się, jakby za wszelką cenę chciało uraczyć mnie tłustą gładkością, ale stało temu na drodze wypełnienie dodatkami oraz proszkowa pylistość, przeciw której nic nie miałam. Do pary z czekoladą bowiem i tak zatłuszczało to usta już przy pierwszym kęsie.
Wspomniane wypełnienie sprawiło, że nie da się nazwać nadzienia gładkim. W pierwszej chwili myślałam, że pełne jest kryształków cukru, ale okazało się, iż to mikroskopijne wafelki... które były niczym płatki cukru (domyślam się, że to wafelki). Nadzienie wyszło chrupiąco-trzeszcząco od nich, chwilami bardzo odlegle kojarzyło mi się z chałwą (ale bez jej wlepiania się w zęby).
Poczucie tłustości rozbijały wszystkie dodatki, ale... nie wyszły najlepiej. Było ich bardzo dużo, choć niemiłosiernie podrobionych. Orzechy / migdały chrupały w twardawo-cukrowy sposób, bo karmel na nich wyszedł właśnie jak cukier. Części temu pozwoliłam się rozpuścić i wtedy odkryłam, że orzechy same w sobie chwilami udawały chrupiąco-świeże.

W smaku czekolada uderzyła przesadzoną słodyczą o lekkim, waniliowym zabarwieniu. Cukier po chwili zadrapał w gardle, jednak intensywna i naturalna mleczność wcale na tym nie utraciła.

Musiała trochę przesiąknąć nadzieniem, bo orzechowy wątek pojawiał się już w trakcie pierwszych sekund. Potem już tylko się nasilał i był ewidentnie słodki.

Orzechy laskowe częściowo wpisane były w słodycz, ale na szczęście pozostały wolne od jakichkolwiek sztucznych posmaków. Nadzienie to intensywny, laskowoorzechowy nugat, w którym orzechy tańczą z cukrem, cukrem pudrem... Który to ten taniec w zasadzie prowadzi. Z czasem, już przy drugim kęsie zrobiło się słodko-mdło, nijako w smak od cukru. Miało to ciepły, lekko podprażony wydźwięk, a jednak drapanie w gardle nawet od tego odciągało uwagę.

Większość drobnych płatków wafelków konsekwentnie odsłaniała się wraz z nadzieniem, jeszcze tylko dokładając cukrowej słodyczy. Można je w ogóle pomylić z kryształkami cukru.

Z pomocą jednak przyszła chrupiąca drobnica... Tak jakby. Przecinała bowiem słodko-nugatową bazę cukrowo słodkim karmelem, dopiero potem zaś wyrazistymi, podprażonymi orzechami laskowymi i pieczono-prażonym, chwilami smażonym smakiem. Bliżej końca, dodatki które wyłoniły się z kremu, serwowały słodycz cukrowego karmelu, co już w ogóle było straszną przesadą. Podgryzane i gryzione "obok czekolady" bliżej końca podkreślały orzechowość lekko prażoną. Czułam orzechy laskowe, a migdały jakoś się gubiły. Przy dodatkach doszukałam się też raz i drugi goryczki... nie tyle orzechowej, co przypalonej. Oprócz tego, że zdarzyło mi się trafić na nieprzyjemny posmak smażenia, doszukałam się posmaku, którego nie potrafiłam nazwać. Coś jakby wręcz kwaskawego? Niektóre większe płatki (?) serwowały z kolei smak cukru i pieczenio-smażenia, chwilami rzeczywiście smak cukrowych wafli duńskich.

Oblepiająca jeszcze gdzieniegdzie paszczę czekolada zamykała to wszystko, ale już i jej smak był znijaczony słodyczą. Na koniec w gardle i w ustach czułam cukrowy pożar i orzechowość.

Po wszystkim został posmak głównie ordynarnego białego cukru, ale też orzechów laskowych w wydaniu słodko-cukrowo-nugatowym, coś prażono-smażonego, przypalonego i niezbyt miłego (to wydawało mi się aż... "niekwaśno kwaskawe"), cukru i drapanie w gardle oraz tłuszcz na ustach.

Całość robiła wybiegi do czegoś smacznego... Nugat był bowiem naprawdę intensywnie, naturalnie laskowo-orzechowy, a sama czekolada też nie wyszła źle... Owszem, już ona była za słodka, ale z mniej słodkim wnętrzem, przeszłaby. Dodatki zepsuto zupełnie. Chrupacze nie smakowały sobą, czułam się, jakby tabliczka chrupała od cukru, a dokładały słodyczy i dziwnego posmaku spalenizny i smażenia. Cukro-wafelki w dodatku spaskudziły nadzienie.

Wśród dodatków, pod cukrem kryło się coś, czego nazwać nie potrafię. Już od pierwszego gryza wiedziałam, że skądś to znam. Otóż w Merci z kawałkami migdałów i orzechów też zawsze czułam jakiś obrzydliwy akcent, przez co tych nie cierpiałam szczególnie (nigdy nie umiałam określić, co mi właściwie w nich nie pasuje, jako dziecko mówiłam że czuję "rzygi", teraz jednak tak bym tego nie nazwała). To jednak jakby ta czekoladka połączona z nugatową (takiego combo Merci chyba nie ma, ale obstawiam, że wyszłaby podobnie) i jeszcze większą ilością cukru.

Obstawiałam, że będzie to wariant najsłodszy, ale pamiętając genialną Moser Roth Chocolat Delice Edel Nugat, liczyłam na pożądane zasłodzenie. Gdy bowiem słodycz nugatu i miękkość są, jakie powinny być, potrafię je docenić, a tutaj... nie dość, że czuć głównie cukier, dodali dziadostwo do chrupania, co wyszło jak więcej cukru, to jeszcze po prostu "coś nie gra". O ile sztuczność sernikowej była określona i trochę przeszkadzała po zjedzeniu, tak tu dziwne nuty pobrzmiewają już w trakcie, a cukier tak zagłusza smak, że dosłownie się krzywiłam. Zjadłam 1,5 kostki jednej minitabliczki; resztę oddałam Mamie. Że też musiałam trafić na jakiś dziwny posmak, który latami tylko ja czułam (z tego co wiem) w najbardziej znienawidzonej Merci... Nie miał jednak nic wspólnego z chemią - orzechy wyszły naturalnie, tylko to... smażenie, meh.
Biorąc jednak pod uwagę całość, nie subiektywne kwestie, to słodycz jeden z wielu. Do bólu słodki, jak wszystko inne. Osobiście nie widzę żadnego sensu jedzenia samego cukru.
Reszta minitabliczki powędrowała do Mamy. Ją zachwyciła: "Jaka pyszna! I ten nugat, ojej... jak tu te orzechy dobrze czuć! I tak że ciągle coś chrupie, trzeszczy... Fajnie tak, tak ciekawie, jako taki przerywnik, choć najpierw też myślałam, że to cukier. No tak, i jak już trzecią kostkę, tę niecałą, kończyłam, to rzeczywiście już trochę się czułam jak po łyżeczce cukru*. Ale i tak smaczna, 8 powinnaś dać.". Na to, że przeszkadzał mi posmak smażenia, wzruszyła ramionami, że na szczęście jej ani trochę (i chyba nie wiedziała, w czym ja widzę problem - ale rozumie, że go nie lubię).
*Chodziło jej o sposób mojej babci na czkawkę: wziąć do ust łyżeczkę cukru i czekać, aż się rozpuści.


ocena: 4/10
kupiłam: Allegro
cena: 8 zł (za 75g)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada mleczna (cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, maślanka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy), cukier, miazga z orzechów laskowych 14%, tłuszcz kakaowy, mąka pszenna, maślanka w proszku, siekane migdały 0,9%, masło klarowane, odtłuszczone mleko w proszku, fruktoza, lecytyna sojowa, aromaty, sól

wtorek, 27 października 2020

Mister Choc Czekoladowe paluszki Cytrusowe orzeźwienie z płynnym nadzieniem

Nie cierpię paluszków, więc nawet żadne Pocky (piszę "nawet", bo uwielbiam japońskie klimaty i jeszcze ktoś mógłby sobie pomyśleć, że w ich przypadku jest inaczej) za nic nie trafią do mojego otworu gębowego. Tytuł jednak widzi każdy, a ja się nie wypieram. Nie chodzi bowiem o paluszki klasyczne, a dziwne, które ze śmiechem sobie nazywam "cytrusowymi pałkami". To słodycz dziwny i trochę się dziwię, że do niego wracam. Lata temu, gdy jeszcze mieszkałam w Suwałkach, wybudowali tam Lidla, z rodzicami odkryliśmy je... Dziwne "paluszko-kapsułki" z "cukrowym szkiełkiem" i płynnym nadzieniem. O ile "szkiełko" kocham od dziecka i ubolewam, że tak rzadko się w moich słodyczach trafia, do zupełnie płynnego nadzienia jestem sceptyczna. Głupio się to je. W dodatku tu w paczce... ryzyk-fizyk! Bo albo trafi się na czekoladkę cytrynową albo pomarańczową. W tamtych latach to naprawdę było intrygujące i słodycz ten przypadł do gustu i mnie, i rodzicom. Przez lata jednak jakoś z Mamą przestałyśmy to kupować i ostatnio tak skonsultowałyśmy ze sobą, że chyba opakowanie się zmieniło. Mama nawet chciała wrócić, acz nie pamiętała, z jakiego to marketu kupowaliśmy, kupiła jakieś z Biedry i trafiła na galaretki... Aż w końcu zaznaczyłam jej, że do "tamtych ze szkiełkiem" i ja bym wróciła, więc kupiła te lidlowe. Szczerze? Nie wiedziałam, co mnie czeka. Zmieniły się? Jeśli tak, to w jakim kierunku? Zaskoczyła mnie informacja na opakowaniu, że najlepiej jeść schłodzone. Jako że nie cierpię zimnego jedzenia, nigdy do głowy by mi to nie przyszło! Nie mniej, z czystej ciekawości (i chyba bardziej pod recenzję) jedną postanowiłam i tak próbie poddać.

Mister Choc Czekoladowe paluszki Cytrusowe orzeźwienie z płynnym nadzieniem to "paluszki z 71 % nadzieniem pomarańczowo-cytrynowym w polewie z 29 % ciemnej czekolady" marki własnej Lidla; przekładając na nasze to czekoladki z cukru ("jadalnego szkła") w czekoladzie ciemnej z płynnym nadzieniem w dwóch wariantach: pomarańczowym lub cytrynowym (jedno "korytko" to pomarańczowe, drugie cytrynowe). Opakowanie zawiera 32 sztuki.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach ciemnoczekoladowo-polewowy o mocno palono-kakaowym i jednocześnie maślanym wydźwięku. Nie była to czekolada mocno słodka, ale szlachetna też nie. Cytrusy nie zdradzały swojej obecności aż do odgryzienia kawałka paluszka. Wtedy pojawiała się galaretkowo-cytrusowa nuta, już bardziej cukrowa, ale... a to trochę bardziej cytrynowa, a to pomarańczowa (w zależności od korytka).

Na dotyk pałeczki były polewowo-śliskie. Nie rozpuszczały się w palcach, przypominały trochę plastik.
W ustach sama czekolada okazała się przerażająco tłusta. Pałki rozpływały się gładko-ślisko i maziście, acz z czasem pozostawiając odrobinkę pylisty efekt. Ugryziony wierzch - czekolada ze "szkiełkiem" z cukru - chrupał, ale tylko za sprawą grubej warstwy "szkiełka", ponieważ czekolada wykazywała wręcz miękkość. Dało się ją z niego zlizać, ale oddzielić w inny sposób już nie. Była to taka typowa plastikowo-tłusta polewa. Zdziwiło mnie jednak, że podczas zlizywania, środek się nie rozpuszczał.
Samo "szkiełko" rozpuszczało się w średnim tempie, jak to cukier, trochę na wodę. Gryzienie oczywiście to przyspieszało. Co ważne, nie zmieniało się to w twardo-lepiące placki z cukru, przylepiające się do zębów, a chrupało i dziwnie stukało o zęby... jak szkło? Osobiście, gdy to gryzłam, miałam wrażenie, że wbija mi się w zęby, aż mnie boleć zaczęły, ale nie to, że się lepił... Dziwne to było. Gdy z kolei chciałam dać temu się rozpuszczać, w sumie też to pracowało, jednak czułam, że zaraz podrapie mi podniebienie i język.
Ugryzienie czy rozpuszczanie pałeczek ku mojemu zaskoczeniu nie kończyło się wylaniem płynu ze środka. Nadzienie bowiem było lejące, prawie jak woda z sokiem (i cukrem, ale idealnie rozpuszczonym), ale dziwnie trzymało się w środku. Owszem, z pałeczki przechylonej się to wylewało, ale bez przesady, co było miłym zaskoczeniem. Całkiem nieźle szło też wysysanie tego, a nie tylko wlewanie do ust. Obstawiam, że to zagęszczenie cukrem na to wpłynęło, ale efekt niezły, bo nie było groźby oblania się lepkim nadzieniem.
Obiektywnie ciekawa forma, subiektywnie - nie dla mnie, ale mogło być gorzej. Wiele elementów, które mi się nie podobało, ale wszystkie do zniesienia.

W smaku polewa zaskoczyła mnie cierpkawo-gorzkawym smakiem czekolady o mocno palonym wydźwięku. Wprawdzie tłuszczowość polewy i za silna słodycz ujawniały się bardzo szybko, ale męczyła tylko ta pierwsza. Mimo iż była to tłuszczowa i łagodna czekolada, w całokształcie dominowała. Nie ukryła się więc jej budżetowość.

"Szkiełko" było cukrowo-słodkie, w pierwszej chwili nie aż tak mocno, jak się spodziewałam. Wystarczyło jednak trochę to w ustach pomielić, porozpuszczać, by czuć po prostu cukier. Trochę nasiąkło cytrusami. Tragedii nie było, ale i zachwytu brak.

Nadzienia czuć dopiero, gdy skapnęły na język / rozlały się / zostały wyssane. Nie zabiły przy tym czekolady, ale chwilowo prawie się z nią zrównały. Oddawały smak cukrowo-goryczkowato-kwaśnych galaretek cytrusowych. Wyszły dość soczyście, mimo że bardzo słodko i niespecjalnie przejrzyście. Mimo to czuć, czy była to akurat pomarańczowa, czy cytrynowa pałeczka (choć gdyby jeść je bezrefleksyjnie, pewnie można by się pogubić).
Pomarańczowe nadzienie uderzało kwaskiem, który mieszał się z cukrowością. Smakowało jak pomarańczowa galaretka z naturalnym sokiem, a więc z goryczką, a jednak słodko i kwaskawo. Wyszło wyraźniej pomarańczowo.
Cytrynowe cechowała wyższa cukrowość, nie zaś kwaśność. Ta wchodziła dopiero po słodyczy, nie taka mocna. Cytrynowy płyn kojarzył się bardziej ze skórką cytryny w wydaniu słodko-galaretkowym. Jego cytrynowość wydawała się trochę rozmyta. Wyszło bardziej ogólnie cytrusowo, co okazało się jednak zaletą.

Ogólnie jednak wyczuwalna kwaskawość dobrze komponowała się z cukrem, a wzbogacona o goryczkę i cierpkość, nie wykręcała twarzy.

Paluszki te w sumie w udany sposób połączyły cukrowość z goryczkami i kwaskiem. Smak cytrusów wyszedł wyraźnie, dość naturalnie, sztucznie w granicach normy. Polewowa czekolada jednak raziła. W formie tabliczki na pewno byłaby okropna, tu jednak dało się przeboleć. Forma ryzykowna, a jednak dobrze zrobiona. Cukrowe szkło było prawie zacne, a nadzienia nie zepsuły tego. Z racji rzadkości zadowoliły samymi sobą, ale znikały szybko i pozwoliły na powrót cieszyć się ze "szkiełka"... Powiedzmy. Przy drugiej sztuce bowiem już ta jego cukrowość zaczęła męczyć. Okazało się, że cukrowość zbytnio się rządziła. Polewowo-tłusta czekolada wtórowała jej. Nadały pałeczkom ciężkiego, przytłaczającego wydźwięku.
Polewa w dodatku na ustach zostawiała tłuszczową warstwę, cukier zaś palił w gardle. Czułam go dziwnie w zębach, mimo że się do nich nie przylepiał. Na języku z kolei cytrusowość ostała się jako ryzykowny posmak, blisko gryzącej przesady.

Po czterech sztukach zaniechałam dalszego jedzenia. Cukier i kiepska polewa zanadto mnie męczyły, a groźba pocięcia języka i podniebienia stawała się coraz realniejsza, co przy odczuwaniu efektu kwaśności (bez kwaśności smakowej jako takiej) przerażało.

Ciekawy słodycz o nieźle wyważonym smaku, którego w większej ilości lepiej nie jeść.
Mi osobiście smakowały bardziej te cytrynowe, bo pomarańczowe wyszły... przerysowane i nachalne.
Czy wyszło orzeźwiająco? Niespecjalnie, bo jednak cukru i tłuszczu było mnóstwo.
Jedną z tych czterech (pomarańczową), jak zaleca producent, włożyłam do lodówki. Tak zjedzona... polewa wydawała się nie mieć smaku (zachowała za to wszystkie inne cechy), a nadzienie nie zyskało na wyrazistości czy coś. Nie miało konkurencji, a więc smaku czekolady, ale... znalazło się coś - taka smakowa nijakość / tłuszczowość - co i tak je tłamsiło.. Potwierdziło się, że słodycze z lodówki to beznadzieja.

Ogólnie produkt ten postrzegam jako taki, który kupuje się pod gości - ot, może sztukę-dwie się weźmie, ktoś tam zagadany zje i... wtedy pewnie wychodzą ok. Gdy jednak skupić się na nich, mimo że pomysłowe, to z tyloma wadami, że na dłuższą metę nie cieszą.

Mamie jakoś tam średnio smakowały, bo "czekolada zła, bo ciemna i w dodatku po prostu niesmaczna, a nadzienia dobre, cytrusowe" - a tu właśnie czekolada dominowała. I Mama miała większy problem z odróżnieniem smaków. Mimo to, jak się skupiła, była w stanie powiedzieć, że cytrynowe (a praktycznie cytrusowe), lepsze, bo właśnie "takie ogólnie cytrusowe". Wersja z lodówki i jej nie smakowała (zgodziła się, ze w ogóle jakaś mdła). Zjadła ich więcej ode mnie i... strasznie pocięła sobie język i podniebienie tym szkiełkiem. Rozbawiła mnie podsumowaniem: "najlepiej to najpierw przecierpieć i zlizać wstrętną czekoladę, a potem już jest dobrze".


ocena: 5,5/10
kupiłam: Lidl (Mama kupiła)
cena: - (za 150g)
kaloryczność: 396 kcal / 100 g; sztuka ok. 4,7 g - 18,6 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, woda, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, 1% zagęszczony sok pomarańczowy, laktoza, bezwodny tłuszcz mleczny, kwas: kwas cytrynowy; lecytyna sojowa, aromaty, 0,1% zagęszczony sok cytrynowy, regulator kwasowości: cytryniany sodu

A jeśli komuś czekolady mało, zwłaszcza tej dobrej, zapraszam na dosłownie małą aktualizację Marou Tien Giang 70 %.

poniedziałek, 26 października 2020

Naive Nano Lot Chocolate Platinum Grade Ferment Nicaragua ciemna 68 % z Nikaragui

Uwielbiam markę Naive za to, że wszelkie "dziwności" robią w doskonałej według mnie formie, zawsze im wychodzą. Dodatki? Zmielone z miazgą, niekłócące się z nią. Czekolada kefirowa, analogiczna do mlecznych... Wszystko to to mistrzostwo, a jednak takie nie onieśmielają mnie tak, jak robi to linia Nano_Lot. To ich popisowe ciemne czyste, bardzo limitowane tabliczki. Każda ma wyjątkowy rodowód, więc zawsze się na nie cieszę. Ich jedzeniu towarzyszy poczucie, że "to się nie powtórzy". Do np. blendów niektórzy podchodzą sceptycznie, ja zaś... uwielbiam blendy. Oczywiście nie mówimy o złych, ale tak ogółem. To przecież też pole do popisu dla czekoladnika. I tutaj marka zdecydowała się na zmieszanie aż 6... odmian kakao! Właśnie, to blend podgatunków, nie regionów. Też ciekawa sprawa. A sam region... Nikaragua - często na niego nie trafiam. Lubię takie czekoladowe ciekawostko-wyzwania!

Naive Nano_Lot Chocolate Platinum Grade Ferment Nicaragua to ciemna czekolada o zawartości 68 % kakao Amelonado, Contamana, Curary, Criollo, Nanay i Purus (blend odmian) z Nikaragui.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam soczystą woń grejpfrutów i cytryn (albo raczej sorbetu z nich?) oraz ciepło drzew skąpanych w słońcu i prażonych, być może lekko solonych migdałów. Drzewa były roślinami lekkimi, młodymi, wiosennymi... wręcz zwiewnymi, co łączyło je z owocową nutą. Od niej, już po chwili, soczystą falą popłynęły słodkie mandarynki. W tle nieśmiało zaznaczyło się soczyste wino. Wszystko to z pewną lekkością, kwiatowością. Kwiaty wystąpiły jako przebłyski delikatnej, acz wszechobecnej słodyczy.

W dotyku ciemna tabliczka wydawała się lekko sucha. Przy łamaniu głośno trzaskała, nie robiła tego chętnie. Tłumaczył to zwarty, jakby ściśnięty, ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się jednak łatwo, a także przyjemnie powoli. Byłam w szoku, jak zmieniała się wraz ze smakiem, idealnie go oddając. Leniwie przeistaczała się w odpowiednio tłustawy, chwilami miękko-lepki krem, nie żałując sobie soczystej aksamitności i drobnej szorstkości. Na koniec zostawiała trochę wysuszający / ściągający  efekt.

Gdy tylko zrobiłam pierwszego gryza, w ustach eksplodowała mandarynka. Soczyście-cytrusowa i słodziuteńka zarazem. Dołączył do niej cytrynowy sorbet / krem, opłynął pomarańczowo-grejpfrutowy sok, jeszcze podkręcając rześkość. Wciąż jednak to ona stała na czele, w wianku, otoczona i otulona mnóstwem delikatnych kwiatów. Później cytrusy zaczęły coraz bardziej przechodzić w sorbety, a w końcu w lody mleczno-owocowe.

Stonowana baza podłapała delikatną konwencję. Podrzuciła trochę słodkich i jasnych ciasteczek, może takich z karmelem. Chwilowo czułam jakiś wręcz mączno-kaszowy smak, jednak... zaraz pomyślałam o mące migdałowej i ciastkach z takiej, nawet z odrobinką soli. Zrobiło się bardzo migdałowo-orzechowo. Ciastka z sowitą ilością gorzkawych migdałów i ciągnącym karmelem zostały postawione obok... liściastej, mocnej i cierpkiej herbaty (zielonej?). Dosłownie czułam te fusy, nasiąknięte już odpowiednio wodą. Znalazło w tym upust ciepło. Także prażenie okazało się dość mocne - powiedziałabym, że nawet lekka ostrość.

Właśnie prażenie po chwili splotło mandarynki i migdały. Słodycz stała się subtelnym karmelem. Owoce mniej więcej w połowie wycofały się. Karmelowi na szczęście brakowało ordynarności cukru, ponieważ mieszał się z kwiatami.

Wszelkie migdałowo-orzechowe wątki dzięki słodyczy również się trochę ukwieciły. Oczami wyobraźni widziałam kwiaty białe... Biel wiosenną i taką... delikatną. Karmel, mimo że prażono-palony, w pewnej chwili wydał mi się też trochę mleczny. Niczym lody karmelowe na mleku lub mleczne / śmietankowe z karmelem.

A jednak nie zatraciła się ani soczystość, ani charakter. Z prażonymi, goryczkowatymi nutkami łączyła się szlachetna cierpkość. Owoce wydobyły odrobinę wina gdzieś z tyłu. Wśród białych kwiatów doszukałam się czarnej porzeczki. Dojrzała i aż miękka, podkreśliła wino. Dojrzała do tego stopnia, że aż podgniła...? Goryczka, którą próbowałam uchwycić nie była zbyt jednoznaczna.

Bliżej końca wróciły owoce otulone kwiatami i drzewami, ale zrobiło się już poważniej. Czułam czerwone, takie pikantniejsze  wino i ziemię, z mnóstwem migdałów i orzechów, które chyba trochę nadgniły. Cierpkość i tanina pod koniec wyszły na przód, pamiętając jednak o karmelu. Tym razem jednak już bardzo palonym, aż na gorzko. Może goryczkowata herbata też trochę to podmyła?

W posmaku została soczysta wytrawność wina i grejpfruta, czarnej porzeczki... mieszających się z lekkimi i goryczkowatymi jednocześnie, "roślinnymi drzewami" (?) i ziemią, przez te rośliny porastaną. Mimo ogólnej, silnej odczuwalnej słodyczy i kwaśnej soczystości, było szlachetnie gorzko-ostro.

Całość wyszła wprost przepysznie. Mimo wysokiej słodyczy, gorzkość i kwaśność w pełni wyeksponowały swe walory. Od łagodnych ciastek maślano-karmelowych, przez mnóstwo migdałów i drzew po mocną herbatę i ziemię czułam, jak karmelowo-kwiatowa słodycz uprzyjemnia to i nadaje lekkości. Owoce zaś, najpierw słodkie cytrusy, a potem wręcz tanina porzeczek i wina idealnie zagrały w rytm dynamicznej reszty.
Smaki zmieniały się tak, że pomyślałam, że gdyby ta czekolada była książką, byłaby zbiorem opowiadań na różne tematy, a połączonych jedynie np. kunsztem artysty i stąd też w pewien sposób spójnych.
Zakochałam się w tej czekoladzie. Mimo że parę razy zwróciła się do nut, które nie są w pełni moje, tak to obrobiła, że... z zachwytem przyjmuję wszystkie jej ekscesy, razem czy oddzielnie - mniejsza o to. Była boska w każdej chwili, a struktura idealnie zgrywała się ze smakiem.

Cierpkość jako nabiałowość (w przypadku Naive z kolei mówimy o łagodnych nutach mlecznych lodów) zmieszaną z owocami (tam jeżyny i wiśnie, wiele cytrusów) oraz sporo przyprawionych orzechowych, neutralnie-maślanych wątków czułam w Duffy's Nicaragua Juno 70 %. Roślinność i życie, a więc klimat były tu jednak silniejszą cechą wspólną niż poszczególne nutki (bo w obu było ich bardzo wiele).
Z lodami skojarzyła mi się też Zotter Labooko Nicaragua Sail Shipped Cocoa 70 %, ale smakowały zupełnie inaczej, tak jak dotąd moja ulubiona czekolada z tego regionu - Pralus Nicaragua 75 %  (serwująca dym, kokosa, karmel i mniej owoców). Chociaż... zioła i "zdrowy karmel" Pralusa można by i pod tą podpasować.
To już bardzo subiektywne, ale bardzo odlegle przypomniała mi czyste ciemne czekolady Akesson's, wszystkie będące jednymi z moich ulubionych, ale zwłaszcza kwiatowo-ziołową i drzewnie-herbacianą Akesson's 75 % Forastero Brazil Fazenda Sempre Firme z cytrusowością Akesson's 75 % Criollo Madagascar.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27,49 zł (za 55g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 646 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym!

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

sobota, 24 października 2020

Cachet Bio Organic 72 % Extra Dark Chocolate Sea Salt ciemna z Tanzanii z solą morską

Od zawsze lubiłam celebrować jedzenie i byłam wyczulona na poszczególne smaki. Zawsze doszukiwałam się szczegółów, ale nie mam wątpliwości co do tego, że to właśnie poprzez czekolady i opisywanie ich na blogu w jedzeniu zaczęłam wyczuwać jeszcze więcej. Zrobiłam się przez to czuła - zdecydowanie spadła mi tolerancja na słodycz i słoność. Uwielbiam wyraziste smaki... jednak muszą one być przejrzyste, a nadmiar soli, cukru czy nawet ostrości obecnie zagłusza mi to, co najważniejsze. Mówi się, że sól, odrobina słodyczy, coś tam, coś tam podkreślają... Owszem, i choć w swojej kuchni ja niczego nie podkreślam, gdy w danej czekoladzie jest to zrobione umiejętnie, potrafię docenić. Lubię. Wygląda to tak, że kiedyś, sięgając po czekoladę z solą oczekiwałam, że będzie ona wyraziście czekoladowa i mocno słona (ale też bez przesady, bo skrajności nigdy nie są dobre), teraz zaś liczę na dobrą czekoladę z solą, która będzie wyczuwalna, ale nie zabije samej bazy. Jadłam już Cachet Almonds & Sea Salt i uznałam, że marka właśnie "doprawia z głową", toteż zaopatrzyłam się w tabliczkę z serii, którą bardzo, bardzo polubiłam. Nie dość, że dodatki fajne, to jeszcze w jakby lekko zamszowych kartonikach.

Cachet Bio Organic 72 % Extra Dark Chocolate Sea Salt to ciemna czekolada 72% kakao z Tanzanii z solą morską.

Rozerwawszy sreberko poczułam mocno palony zapach o głównie orzechowym charakterze i łagodnym, wręcz maślanym wydźwięku. Kolejno wyraźnie czułam: orzechy (powiedziałabym, że jakieś... palone, ale ze świeżą soczystością sztuki), cytrynę, nibsy i słód. Były słodkie w karmelizowany, nieprzesadzony sposób. Nibsy przejawiały kwasowość, mieszającą się z cytryną. Za tym właśnie zdradziła swoją obecność sól.

W dotyku tabliczka wydawała się suchawa, mimo że także tłustawa.
Przy łamaniu trzaskała głośno, była twarda. Nie zważała na linie podziału, pokazując zwarto-ziarnisty, jakby piaskowy przekrój, w którym dostrzegłam kilka kryształków soli. Drobnych i przerażająco sporych.
Po zrobieniu gryza pomyślałam, że będzie oporna, jednak z czasem zaczęła się rozpływać i... po paru chwilach szło jej to już z łatwością. Mimo że zachowywała zwartą formę, miękła, gięła się i trochę zalepiała. Wydała się wręcz tłusto-zapychająca, a potem... upuściła trochę soczystości. W ustach pozostawała bardzo długo, choć sól zdawała się ją lekko rozrzedzać. Mniejsze drobinki rozpuszczały się spójnie, większe (trafiły się na całą tabliczkę ze trzy) nie miały problemu z zostaniem po czekoladzie - dwa kryształki więc wyplułam.

W smaku od pierwszej chwili poczułam odważnie palony smak gorzkawych orzechów i szlachetnego karmelu. Karmel... to raczej goryczkowato-cierpkawy motyw karmelizowania, choć oczywiście wciąż słodki. Oblekał bowiem cierpko-goryczkowaty słód. Słód i orzechy ułożyły się w leniwe tło.

Zaraz za orzechami, słód zaczął przybierać na kwaśności. Wydał mi się lekko odymiony, osnuty mgiełką delikatnej kawy, ale i... soczysty. Orzechowo-spaleniznowy akcent pobrzmiewał delikatnie, puszczając przodem dynamiczne owoce. Przodowały słodko-kwaśne jagody. Ogólna słodycz rosła i była w pewien sposób nieoczywista, soczyście-ulotna... trochę winogronowa. Poczułam ciemne, słodko-cierpkie winogrona koloru fioletowo-czarnego, pomyślałam o takich cierpkich z działki, a po chwili jednak skropiła je cytryna. Rozmyły się.

Tło z kolei na zasadzie kontrastu zaczęło łagodnieć jeszcze bardziej. Orzechowo-słodowe tony zmieniły się w maślaność i lekką śmietankowość, która to podszepnęła mleczną kawę. Orzechy wydawały się bardzo tłuste.

Na tę właśnie maślaność i cytrusowość wyległa słoność. Wydobyła cytrynę, która emanowała kwaśnością soku i goryczką skórki, może skórki... suszono-odymionej? Nie był to więc mocny kwach.
Gdy sól zaczęła wyłaniać się spod czekolady i rozpuszczać się, podsyciła soczystość owoców, podkreśliła karmel oraz orzechy... Miks orzechów, wśród których pojawiły się migdały. Dosoliła je!

Oto w drugiej połowie rozpływania się kęsa czułam solone orzecho-migdały i solony karmel zamknięte w błogiej, gorzkawej czekoladowości, która zrobiła się jeszcze bardziej słodowo-kawowa, pochłaniając sporo kwasku od owoców.

Gdy zdarzyło się tak, że niemały kawałek soli się rozpuścił, a czekolada jeszcze została w ilości większej, umacniała się jej karmelowa słodycz, mieszała się z maślanością

Po wszystkim został posmak gorzkawych migdałów, niejednoznacznych orzechów i soli. Było odlegle słodko-maślano, soczyście-goryczkowato. Cytrusowo i ciemnoowocowo, ale nie jakoś bardzo.

Zdziwiłam się, że ogólnie sól wyszła bardzo integralnie, mimo iż przekrój zapowiadał co innego. Dwie kule soli wprawdzie były okropne, ale cała reszta rozpływała się wraz z czekoladą co uważam za ogromny plus.
Ogółem to prosta w smaku czekolada, ale intensywna, przejrzysta. Nie siekiera, było i złagodzenie, ale też nie takie przeszkadzające. Zaskakująco uniwersalna, choć niewątpliwie dla szukających smaków innych, niż bardzo słodkich.
Odlegle przywiodła mi na myśl gładką wersję Original Beans Cru Udzungwa 70 % with nibs, która była podobnie maślano-migdałowa i z nibsami, odwzorowującymi nuty cachetowego słodu. OB to wprawdzie o wiele intensywniejsza, ziemista propozycja ze znacznie wyższej półki, z innymi owocami (żywsza, soczystsza) i bez soli, ale podobieństwo regionu wyłapałam.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 9,79 zł
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, sól 0,4%