poniedziałek, 31 maja 2021

Meybol Cacao Chuncho Collection N7 Cusco - Peru ciemna 77 %

Zanim zjadłam N3, o marce Meybol za wiele nie gdybałam, nie miałam wyobrażeń czy oczekiwań. Jaki przeżyłam szok, gdy okazała się bardzo podobna do ukochanej Domori 70 % Javablond, jednej z pierwszych plantacyjnych czekolad jakie jadłam, która wprawiła mnie w zachwyt totalny i z której niemożnością spróbowania w pełnej wersji (wycofali, a ja miałam do czynienia tylko z miniaturką) nie mogę pogodzić się od lat. Po N3 nie potrzebowałam więc żadnych dodatkowych motywacji, by sięgnąć po drugą. Gdy tylko myślałam o wyższej zawartości kakao... aż się śliniłam!

Meybol Cacao Chuncho Collection N°7 Cusco - Peru to ciemna czekolada o zawartości 77% kakao Chuncho z Peru z regionów Cusco / Quillabamba.

Już otwierając opakowanie poczułam się niczym piorunem rażona intensywnym zapachem kefiru, maślanki i tłustego, może aż śmietankowego twarogu wymieszanego z cytrusami pod przewodnictwem cytryny. Tę podszywał bardziej goryczkowaty charakter grejpfrutów i iluzoryczna słodkawość rześkiej limonki. To także... lekko gnilna cierpkość słodkich jeżyn i...truskawek? Intensywna soczystość wtapiała się w wilgotną ziemię przejawiającą lekko ostro alkoholowe i ziołowe skłonności. Do głowy przyszły mi też skórzane ubrania, skóra i trochę męskich, drogich perfum. A jednocześnie całkiem wyraźnie zaznaczyła się gorzka, czarna kawa z odrobiną słodyczy. Ta łączyła mocniejsze nuty z owocami (głównie jeżynami), a w trakcie jedzenia odkryłam przy tym "łagodzący" wątek - jakby splot zielonych jabłek i nabiału ogółem (takiego bardziej stonowanego, nie kwaśnego).

Przy łamaniu tabliczka lekko pykała, wydała mi się dość krucha i "pewnie bardzo kremowa". Nie była mocno twarda, bo... cienka.
W ustach rozpływała się w średnim tempie i tłusto. Odebrałam ją jako zbito-ciężko kremową i idealnie gładką. Kawałek niemal do końca zachowywał kształt, mimo że nieco się giął, mięknąc. Roztaczał wokół siebie wodniste, tłustawe smugi. Jakby... na tłusty serek twarogowy ktoś chlapnął bardzo rzadki wsad (taki jak z jogurtu)? Pod koniec przejawiała leciutką, ziarnistą pylistość, która nieco wysuszała.

W smaku jako pierwsza wyeksponowała się gorzkość ziemi i kwaśność nabiału. Wyszło to dość ostro. Natychmiast pokazał się pieprz, a także goryczkowate zioła, nawet z pewną rześkością czy soczystością (chili?). Pomyślałam o męskich, dobrych perfumach i skórach nimi przesiąkniętymi. Odzieży skórzanej i skórach-skórkach goryczkowatych owoców, do których przejście utworzyły zioła i pieprz... albo nawet rześki i naturalnie cytrusowo-ziołowy pieprz zielony.

Po ustach rozlał się z paro sekundowym opóźnieniem kwasek. Początkowo trzymał się nabiału, a tłustego twarogu i kefiru / maślanki, które sprawiały wrażenie łagodzących kompozycję swoją tłustością i jednocześnie coraz kwaśniejszych, podbuzowano-podfermentowanych (tu taki coraz charakterniejszy kefir). Rozeszły się na dwie drużyny.

Te naniosły więcej kwasku. Cytrusy i cierpkie jeżyny wemknęły się do kompozycji. Oto cytrusy weszły dzięki skórom - od nich rozchodził się goryczkowaty motyw, który sprawnie wykorzystały grejpfruty. Soczysty czerwony grejpfrut zaprosił limonki i jakie żółte.... Gryzącą ostrością zaopiekowały się... ananasy? Za nimi krył się kwasek zielonych jabłek, które to (jabłka) z czasem - podobnie jak twaróg - łagodniały i łagodziły całość.

Smak był bardzo rześki i właśnie w to wpisała się słodycz. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, w tej późniejszej, umocniły się owoce delikatniejsze: jeżyny i... czerwono-słodkie (truskawki?), uderzając właśnie sowitą słodyczą owoców dojrzałych, jak to tylko możliwe. Aż nieco przejrzałych, gnilnych i podkreślonych cierpkością, goryczką. Może trochę nasyconymi kwiatami? Jak owoce na krzaczkach? Cierpkość i egzotyka nasunęły mi na myśl średnio dojrzałe, słodkie banany.

Skóry, ziemia i zioła, "męskie zapachy" (ubrania przesiąknięte nie tylko perfumami, ale też dobrym alkoholem?) wydały mi się... nasiąknięte kawą czy raczej ogółem jakimś "naparem" - herbatą? Ta przełożyła się na jeszcze więcej gorzkości. Jej ziarna bardziej niż palone wydały mi się... soczyście wędzone? Suszone? Więc może to bardziej herbata niż kawa? Pomyślałam o dymie i tabace, nawet pewnej mięsistości wywołanej przez tłustość, jednak zaraz utonęła w ziemi... albo raczej ukryła się w lesie z wyczuwalnym aromatem ziemi i roślin: drzew i dzikich kwiatów, chwastów.

Ziemia, charakterne rośliny i przyprawy, ogrom egzotyki złożyły się na pikantną cierpkość, która za wszelką cenę próbowała ukryć... karmel? Taki niemal cukrowo-palony? Karmel obrócił się raz i drugi przy jabłkach (jabłka w karmelu!), jakiś delikatny spróbował ugrać coś z cytrusami, ale... zaraz tłusty nabiał go "przemodelował" w... bananowy krem? Słodycz zrobiła się bardzo niejednoznaczna.

Bliżej końca wzrosła łagodność, taka... gorzkość wyważona i naturalna oraz utemperowana kwaśność owoców.

Po zjedzeniu został posmak karmelowo-bananowej kawy "mało kawowej" (takiej "instagramowo-sieciówkowej"), słodkich jeżyn i "ziemistego lasu", dość sporo cytrusowej kwaśności, ale także słodycz pudrowo-bananowa (którą to pudrowość nasilała konsystencja) wraz z poczuciem dość silnej tłustości, mimo soczystości.

Czekolada okazała się pyszna, choć... smakowo niedookreślona. Z jednej strony była jakby podzielona na proste bazowe smaki (gorzkie ziemio-drzewo-męskie nuty; kwaśność nabiału i owoców, egzotyka; "słodycz łagodząca"), ale otaczało je całe mnóstwo trudnej do sprecyzowania drobnicy. Mocna, miała tylko jeden mankament: te chwilowe próby łagodzenia zgrywające się z zupełnie nie w moim typie konsystencją tłustego kremu połączonej z dość szybkim znikaniem.
Trochę podobna była w smaku do N3 (podlinkowana to gorzkawość ziemi i lasu, cytrusowo-nabiałowa kwaśność, jabłka, las kwiaty i czerwone wino; w momencie gdy N7 to gorzkawość ziemi i ziół, kawo-naparów, cytrusowo-nabiałowa kwaśność łagodzona egzotyką i ostrość bardziej złożona), a gdy chodzi o strukturę - nawet bardzo.

Gdy przeczytałam opis producenta, wyjaśniło się, dlaczego nie mogłam połapać wielu nut: wyczuwalnych w większości po prostu nie znam. Geranium (anginka) ponoć smakuje herbatami, guanabana to jakieś słodko kwaśne połączenie ananasa, banana i poziomek, truskawek; truskawki, banan, drzewa i ciemny cukier - no, to już jakoś wiąże się z tym, co czułam, ale nie powiedziałabym, że tak 1:1.


ocena: 9/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie, ale mogłabym np. dostać

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 30 maja 2021

Fruition Chocolate One Hundred Percent 100 % ciemna z Dominikany i Peru

Chyba każdy ma takie dni, że nachodzi go na zjedzenie czegoś odbiegającego od jego stylu. Nie mam tu nawet na myśli skrajności, tylko... po prostu, ogólnie. Przykład? Mimo że najbardziej uszczęśliwiają mnie czekolady 70-95% kakao, czasem mam ochotę czy na jakąś słodszą, czy na setkę. Jem je tylko wtedy, gdy mnie na nie najdzie, wtedy potrafię czerpać z nich radość. Bez specjalnej ochoty omijam. Setek nie kupuję więc za wiele, ale lubię zawsze jakąś mieć. Zamawiając czekolady amerykańskiej marki Fruition jakoś czułam, że mogą okazać się bardzo dobre, więc i na maksa kakaową wybrałam. Zjadłszy dwie poprzednie wiedziałam już, że dobrze zrobiłam i szybko sięgnęłam po ostatnią, nie mogąc się doczekać. Byłam prawie pewna, że to będzie to.

Fruition Chocolate Works One Hundred Percent 100 % to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao mieszanego (blend) z Republiki Dominikany i Peru.

Już w trakcie otwierania opakowania uderzył mnie wyrazisty zapach soczystych cytrusów pod przewodnictwem cytryny wspieranej przez grejpfruta oraz ziemi zalewanej nimi. Niemal równie mocno rozbrzmiał kefir i maślanka. Ziemia była charakterna i lekko goryczkowata, wilgotna i przykryta jesiennymi, opadłymi liśćmi. Niektóre suche, inne zawilgocone, podkreślały swoistą cierpkość, może nawet ziołową. Jakby jesiennego, chłodnego poranka... na czarnej ziemi komuś wylądował deser z tegoż kwaskawo-cierpkiego nabiału i owocowego wsadu. Chyba był też posypany orzechami, obok czego pojawiła się lekka słodycz.

Tabliczka trzaskała bardzo głośno z racji tego, jak twarda była. Nie piekielnie, ale tak pozytywnie, masywnie.
W ustach rozpływała się dość powoli, ponieważ cechowała ją masywna zbitość. Chwilowo na początku wydawało się, że będzie sucha, ale nie. Z czasem robiła się coraz bardziej maślano-kremowa, gięła się mięknąc, lecz pozostawała nieco ciężko-tłusta. Oblepiała podniebienie gładkimi smugami, acz było w niej też coś z lepkiego, gęstego nabiału. Z pomocą przychodziły fale soczystości (znów skojarzenie ze wsadem owocowym), przez co umocniło się skojarzenie z deserem z owocami (związane z zapachem).

W smaku niemal natychmiast wystrzelił kwasek i goryczka. Ścigały się, a jakby ponad nimi swoją obecność zaznaczyła ulotna słodycz.

Kwaśność należała do cytrusów z cytrynami na czele. Czułam przede wszystkim ich gorzkie skóry, ale też ogólnie cytryny, mnóstwo kwaśnego soku. Pomyślałam również o białych częściach, włóknach i tym, że mieszały się z kwaśnymi grejpfrutami, potem też z cytrusami słodszymi.

Goryczka czy raczej gorzkość zaserwowała mi splot liści oraz czarnej herbaty. Były to liście niby suche, zahaczające o zioła. Zioła cierpko-goryczkowate, może piołunowate... Zaplątał się wśród nich dymno-prażony, dosadnie prażony element. Wszystko to  jednak częściowo zawilgocone za sprawą ziemi i...  soczystych, naturalnie tłustych orzechów. Pekany? Włoskie? Z goryczkowatymi skórkami i własnie też lekko prażone, odymione, skryte w tym dymie.

Goryczka wpisała się też w kwasek, poprzez cytrusowe skórki, co wygładził dym. Mieszały się z kefirem, twarogiem i maślanką tworząc kompozycję soczystą i rześką. Zaskakująco lekką.W połowie rozpływania się kęsa trochę to złagodniało, zrobiło się niemal śmietankowo-mlecznie. Rozsypało się więcej orzechów, a ja doszukałam się słodyczy.

Nadeszła. Jakby naturalna, orzechowo-nabiałowa, a z czasem... mocno prażona i aż nieco karmelowa? Mieszała się z gorzkimi orzechami trudnymi do połapania - włoskimi? Potem może coraz delikatniejszymi, np. migdałami i wymieszanymi z "darami jesieni", a więc żołędziami, kasztanami ("smakiem ich zapachu"). Pomyślałam o niemal słodkich (?) liściach tabaki. Z czasem zaczęło robić się bardziej orzechowo w kontekście... pasty / deseru z migdałów i orzechów.

Bliżej końca część ta zaczęła splatać się na stałe z owocami. Cytrusy wyszły więc bardziej słodko, a mi mignęły kwaśno-słodkie śliwki i inne czerwono-fioletowawe owoce. Odrobina jakiś leśnych? Jagód? Słodycz znalazła wśród nich upust, a na koniec zeszły się z kefirem, komponując deser.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawo-owocowy (jak mus-wsad ze śliwek, jagód podkreślonych cytrusami do czegoś np. deseru, jogurtu), poprzez kefir i dym mieszający się z charakterniejszymi ziołami, liśćmi i orzechami w formie kremu, wykańczającego kompozycję łagodnością.

Całość była przepyszna i nie typowo setkowa. Owszem, czuć moc kakao, ale nie w aż takim typowo setkowym wydaniu, co mnie ucieszyło. Jej smak wydał mi się raczej prosty, opierający się na jasnym przekazie: to orzechy i liście na ziemi oraz mnóstwo owoców (cytrusy, śliwki, jagody) z kefirem, nabiałem. Wysoka kwaśność, satysfakcjonująca gorzkość i dobrze wkomponowana delikatna słodycz. Dawno nie jadłam tak przystępnej, a jednocześnie szlachetnie charakternej setki.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 37,36 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: chciałabym (ale nie w tej cenie)

Skład: miazga kakaowa

sobota, 29 maja 2021

Moser Roth 70 % Kakao ciemna

Kiedyś bardzo pozytywnie patrzyłam na wszystkie czekolady z Aldiego, jednak im więcej ich próbowałam, tym lubiłam je coraz mniej. Konkretnie o Moser Roth snułam ciekawe domysły: obstawiałam, że może stać za nimi Storck (od Merci), ale ukryty. Merci jednak nigdy specjalnie mi nie smakowały, stąd uznałam, że widać Aldi pilnuje jakości, jak to robi Biedronka z Baronem (produkty Millano spod szyldu Barona mi nie smakują, a biedronkowe np. jako Luximo owszem). Tylko... czy aby na pewno pilnuje? Ostatnimi czasy zaczęłam trafiać na coraz gorsze, niektóre po prostu niesmaczne. Dzisiaj przedstawianej się jednak nie bałam. Założyłam, że pewnie będzie nudna i przeciętna, a na dzień jaki ją wybrałam, w sumie szkoda było mi czegoś lepszego. Hm... chciałabym, by więcej tańszych czekolad mi smakowało. Może jednak nie jest ze mną bardzo źle? Może jednak i taka ma szanse? W końcu dość podobna Merci Dark Chocolate 72 % mi smakowała.

Moser Roth Edel-Bitter 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao produkowana dla Aldiego; w opakowaniu 5 minitabliczek (łącznie 125g).

Rozchylając papierek poczułam mocno palony zapach kawy ogółem i konkretnie kawy ze śmietanką. Z naciskiem na tłustą śmietankę i wręcz maślaną łagodność. Nie był intensywny, ale wyraźny i podszyty spokojną gorzkością orzechów włoskich, drewna... i trochę kurzu? Słodycz wydała mi się dość niska i kwiatowo-waniliowa. Całość prezentowała się bardzo bazowo: ani specjalnie przyjemnie, ani nie.

Tabliczka na dotyk wydawała się dość sucha, ale łamanie sugerowało, że konsystencja będzie dobra. Zobaczyłam gęsty i nieco ziarnisty przekrój, a słysząc piękne, głośne trzaski wynikające z twardości, nastawiłam się bardziej optymistycznie.
W ustach rozpływała się bardzo powoli, średnio chętnie, ale nie najgorzej. Była bardzo tłusta i zmierzała w stronę ulepka. Zbita i konkretna przypominała wyschnięty, raczej ślisko-gładki krem, który w ustach dopiero wilgotniał i trochę je oblepiał tłusto-maślanymi smugami. Sugerował pylistość, ale nic poza tym. "Krem" otłuszczał usta, co zwielokrotinało poczucie ciężkości.

W smaku najpierw ruszyła dość mocna słodycz o waniliowym zabarwieniu. Zaraz mocno przywalił ordynarny cukier, ale kiedy się bardziej przemieszały, aż tak nie raził.

Zaraz za nią rozeszła się delikatna, mocno palona gorzkość. Zaserwowała smak czarnej, niemocnej kawy. Rozpływała się obok znaczącego, wręcz bazowego maślanego motywu. Krył trochę orzechów i drewna, może... suchych gałązek w wazonach? Mało wyrazistszych, może lekko zwietrzałych? Zakurzonych? Mimo to raz po raz gdzieś między nimi czmychnęła odrobina cierpkości.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do tej łagodności dołączyła słodycz, która rozkręciła jej smak, acz właśnie w słodkim kontekście. Pomyślałam o maślano-orzechowym nugacie, może z nutą kawy albo jedynie w jej towarzystwie. Na pewno zasypanym torbą cukru i... lekko kwiatowego? To było niczym kawa ze śmietanką i poczęstunek u jakiejś "dobrze usytuowanej ciotuni", w której mieszkaniu czuć nutę dobrych perfum, a wszędzie stoją wazony z suszonymi kwiatami. Która jednak ma skłonności do przesadzania z cukrem. Słodycz odegrała więc istotną rolę, mimo że nie była bardzo wysoka, a jedynie trochę przesadzona. Podchodziła pod wanilię, ale niewspółmiernie - czuć głównie cukier, czym mi podpadła. Mieszała się z goryczką tak, że chwilami wyszło trochę sztucznie, "z aromatu", chwilami jakoś... kurzowo (?), ale ogólnie wpasowała się w otoczenie.

Bliżej końca wyraźnie zarejestrowałam cierpkość, goryczkę. Poczułam się, jakbym kawę już dopijała i trafiła na ziarna z dna. Wciąż jednak zdecydowanie kawowe i palone, z charakterem. Pomyślałam o drewnie, może dymie z kominka... trochę ostrzejszym? Palona nuta mignęła aż przesadą przez moment, ale dziwnie pozytywnie w tym wyszła. Jakby ktoś za mocno przypiekł orzechy włoskie?

Przełożyła się na dość cierpki posmak kakao, drewniano-kawowy, nad którym zawisła sugestia kwasku. Było jednak także dużo słodyczy o pudrowym wydźwięku i aż mdląco-mdławy, maślano-poprzypalano-kwiatowy, suchy motyw. Maślaność i słodycz męczyły po większej ilości bardzo. Przy 3 minitabliczce nie wiedziałam, czy podołałam też 4 (tak, ale tylko dlatego, że chciałam mieć ją z głowy; ostatnia zostałam "na kiedyś tam"). Wolałabym o wiele niższą tłustość.

Całość wydała mi się poprawna, choć toporna. Mimo całkiem niezłej nuty kawy, paloność stłumiła głębię, cukier trochę męczył, a tłustość, maślaność wyszły dziwnie... mieszając się z kakao "wydały na świat" taką suchość i kurzowość. Wszystko jakby ukrywało smak ciemnej czekolady, szkoda.
Zupełnie nie podobna do kawowej, piernikowo-tostowej Merci. Mimo że obie palone, tłusto-maślane, to jednak Moser wyszła tłusto-płasko. W tej cenie jednak całkiem ok. Poziom podobny co Millano-Baron Luximo Premium Ekwador 72 %, ale nuty inne (Luximo była głębsza, bardziej kawowo-piernikowa, Moser kawowa i orzechowo-drewniana). O wiele podobniejsze (kawa i orzechy włoskie, waniliowa i denerwująca słodycz) cechują Luximo Premium 74 % Peru. Luximo jednak była soczystsza i ciekawsza, głębsza. A już w ogóle bardzo podobne motywy, kawa i drewniane orzechy, wanilia, wystąpiły w znacznie smaczniejszej Luximo Premium 74 % Madagaskar. O wiele większą smakową głębią cieszy się J. D. Gross Ekwador 70 % (recenzja 2020) - a cena podobna.
Na pewno jednak to nie Millano jest producentem, bo czekoladę wyprodukowano w Niemczech i żadna ze wspomnianych nie była tak tłusta


ocena: 6/10
kupiłam: Aldi
cena: 5,49 zł (za 125g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wyciąg z wanilii

piątek, 28 maja 2021

Lindt Excellence Roasted Hazelnut Dark ciemna 47 % z orzechami laskowymi

Siekane orzechy w czekoladzie wydają mi się nudne. Całe w warunkach domowych w sumie też, ale te lubię na szlakach górskich. Karmelizowane dodatki w większości przypadków niespecjalnie do mnie przemawiają, ale... przemawiają do mnie duże promocje. Przeceny już nie tak, bo zniszczone opakowanie czy krótki termin ważności sugeruje, że potencjalnej zdobyczy mogło coś się stać. Tej czekolady w normalnej cenie nie kupiłabym przenigdy, bo Excellence lubię ze względu na dodatki - uważam, że bazy mają zdecydowanie za niską zawartość kakao. Podczas wyprawy do Kauflandu po ostatnie pudełko lodów (które wcześniej schowałam) zdenerwowałam się jednak. Mojego skarbu nie było. Kupiłam inny smak, którego w sumie nie chciałam, ale... potrzebowałam na czymś wyżyć (?) i jeszcze władowałam osamotnioną tabliczkę do koszyka. Tknęło mnie bowiem, że orzechy w tej nie były karmelizowane, a jedynie prażone. Czy to coś zmieniło? Raczej nie, bo i tak siekane, acz pomyślałam, że w opozycji do Svitoch Exclusive 51 % Hazelnut & Peanut można by ją przetestować. Swoją drogą, przeraża mnie, ze "szarańcza" (do której jak widać i ja się zaliczam) zawsze już w dniu, w którym promocja rusza, potrafi wybrać wszystkie egzemplarze przecenionego dobra.

Lindt Excellence Roasted Hazelnut Dark to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao z prażonymi siekanymi orzechami laskowymi.

Rozrywając sreberko poczułam intensywny splot palono-kawowej gorzkości i zasładzającej słodyczy palonego cukru, ewidentnie karmelu. Pomyślałam też o cukrowo-likierowym sosie / syropie. Od razu bardzo wyraźnie, zwłaszcza od spodu, czuć orzechy laskowe, harmonijnie mieszające się z karmelem, co przełożyło się na skojarzenie ze wszelkimi zimowo-świątecznymi słodkościami. Wyłapałam sugestywną korzenność - zwłaszcza po przełamaniu, gdy palona nuta obrosła w prażoność orzechów. Z czasem pomyślałam też o cukrowo-słodkiej brandy... z drobną, przesłodzoną nutą owocową, a więc brandy morelowej?

Już w dotyku tabliczka wydała mi się lekko tłusto-ulepkowa, ale przy łamaniu pykała całkiem nieźle. Wydała mi się dość krucha. Przekrój potwierdził, że orzechów nie pożałowano. Wystąpiły jako kawałki dość spore, średnie, ale i dużo drobnicy. Większość bez skórek, a prażona wydała mi się tylko część (pewnie najpierw uprażyli, potem posiekali).
W ustach czekolada rozpływała się w takim szybszym-umiarkowanym tempie, a miękła niemal błyskawicznie. Zaraz po tym zalepiała, stając się jedynie gęstawym, zawiesistym kremem. Odsłaniała kawałki orzechów, które nie zaburzyły kremowej maślaności - jak na mój gust zbyt silnej, mimo że orzechy nieco ją rozbijały. Ogólnie podkreśliły ulepkowość; taki to gamołkowaty zlepek-ulepek. Nie podobało mi się to zbytnio.
Same okazały się przyjemnie lekko chrupiące i nie za mocno podprażone, z zachowaną tłustością, iluzoryczną soczystością. Orzechy dłużej gryzione i wysysane wręcz... syczały-skrzypiały jak marcepan. Część była pozytywnie twardsza.

W smaku od samego początku uderzał cukier i gorzkawość.

Cukrowość była zdecydowanie przesadzona, mimo że palona. Poniekąd karmelowa, przerażała też czystym cukrem - jakby karmelizować taką ilość cukru, że aż całość się nie pali, jak trzeba. Pomyślałam o "złotej słodyczy" cukrowej brandy, tworzącej ciepły klimat.

Gorzkawość należała do palonej kawy i kawy tylko co zaparzonej. Nie siekiery, ale na pewno czarnej. Takiej, do której wlano cukrowo słodkie syropy smakowe (kakaowy, może karmelowy; na pewno likierowe). Podanej do... pierniczków? Takich z orzechami. O tak, orzechy laskowe prędko zaznaczyły swoją obecność, bo całość nimi przesiąkła. Ciepły klimat wzbogacił się o sugestywną korzenność.

Jednocześnie silna słodycz rosła bez ogródek. Cukrowo-lukrowa nasunęła na myśl glazurę na pierniczkach, te jednak zaraz zniknęły na rzecz orzechów w karmelu (nie karmelizowanych) i słodkości typu Toffifee. Baza zrobiła się wysoce maślana, może nawet nieco śmietankowa. Mocno drapała w gardle już po paru sekundach od włożenia kawałka do ust i nadała orzechowej nucie likierowo-sztucznego wydźwięku. Czekolada pobrzmiewała metalicznym, chemicznym orzechem. Mieszał się z maślanością i drobną cierpkością. Te zaś podkreśliły delikatną kawę, do której wlała się śmietanka.

Kawowo-orzechowy duet jakby stapiał się w gorącej czekoladzie ze śmietanką pitej, gdy za oknem pada śnieg. Miało to zimowy klimat słodkich kaw z alkoholowymi syropami, brandy oraz  laskowców podkreślonych prażonym motywem. Słodycz... w pewnym momencie wydała mi się korzennie cieplusio-milusia. Brandy  stała się alkoholem morelowym... Oczami wyobraźni zobaczyłam "cukrowe morele", więc i suszone z wydzielonym cukrem? Wplotły odrobinkę soczystości. Na ogólną naturalność zwróciły uwagę orzechy laskowe.

Wątek orzechów nasilał się przy wyłaniających się kawałkach. Te podkreślały orzechowy smak w kontekście orzechów lekko podprażonych, "świątecznych" / korzennych, by potem zmienić się w nieco świeższe.

Gdy bliżej końca cukrowość szalała w gardle, w ustach rozbrzmiewał wachlarz słodyczy... różnej. Metaliczność z aromatu przybierała na znaczeniu, palona gorzkość wygładzona została maślanością, a orzechy przejmowały ster.

Zaczęłam porządnie je rozgryzać właściwie gdy czekolada już prawie znikała i zniknęła. Wtedy neutralizowały przesłodzenie na tyle, że byłam w stanie zrobić kolejny kęs. Wtedy też, po czekoladzie, nic ich nie zagłuszało i mogłam w pełni poczuć orzechy laskowe - ich niemal świeży, tylko chwilami goryczkowaty smak. To chyba wynika z miejscowego (?) podprażenia i... wyszło pozytywnie. Sporo wydawało się świeżych i nieprażonych. Były niby delikatne w naturalny sposób, ale jednocześnie zachowały pełnię siebie.

Po zjedzeniu został posmak laskowców świeżych i przyjemnych, do których zakradło się też metaliczne echo sztuczności oraz przesłodzenie totalne, cukrowo-waniliowate (nie waniliowe), nieprzyjemnie drapiące w gardle. Po 6 kostkach aż realnie mdliło (choć w trakcie jedzenia dzięki orzechom można się wciągnąć, najgorzej jest, gdy jedzenie się już skończy...). Drugie podejście (czyli pozostałe 4 kostki) to... już też była ilość ryzykowna. Czułam lekką cierpkość kakao, ale... bez charakteru przez wszystko inne. Tłustość, także fizycznie odczuwalna, nie była bardzo mocna, ale... niepasująca do ciemnej. Wręcz "śmietankowa".

Tabliczkę uważam za w miarę w porządku do zjedzenia "trochę od niechcenia", ale bez większego zachwytu. Przesłodzona i za tłusta, z poprawnym dodatkiem. Dobrze, że nie karmelizowali orzechów, więc czuć je naprawdę porządnie, ale przydałaby się im lepsza baza. Cukrowość męczyła i podkreśliła aromaty. Bardzo żałuję, że do tak smakowitych orzechów dodali jeszcze psujący wszystko aromat.
Przy tej cukrowości i konsystencji ulepka wyszła gorzej niż (Nestle) Svitoch Exclusive 51 % Hazelnut & Peanut (już pomijam ciekawszy duet orzechów w podlinkowanej).
Zdecydowanie jednak i tak wolę zjeść cukrową ciemną niż nudną i słodką J.D. Gross Selection Chocolat Mandel-Milch-Nuss / Hazelnut & Almond (z takich z "orzechwą siekanką"). I taak, ocenę Gross ma wyższą, bo nie odejmuję mu punktów, że był, jaki miał być (mleczny).
Jednocześnie pozytywnie zaskoczyła mnie wyczuwalną morelową nutką, jaką pobrzmiewa mi zawsze także Lindt Excellence 70 %.


ocena: 6/10
kupiłam: Kaufland
cena: 3,99 zł (promocja)
kaloryczność: 546 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, orzechy laskowe z Piemontu 10%, tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromat

czwartek, 27 maja 2021

A. Morin Bolivie Ekeko Noir 70 % ciemna z Boliwii

Kiedy tak poznaję nowe marki, w końcu zawsze nadchodzi dzień, w którym mam ochotę na "szlachetną, ale oklepaną". Rozumiem przez to - co prawda niejedzoną wcześniej - czekoladę ("z tych dobrych") marki, której jestem całkowicie pewna, jednej z moich ulubionych, która nie zawodzi; z regionu dobrze mi znanego lub charakteryzującego się prostymi nutami. Taka właśnie miała być czekolada wybrana na ten dzień. Liczyłam, że będzie prosta i pyszna. Jedną z marek, które natychmiast przychodzą mi tu do głowy jest Morin. I tu znów mogłabym sentymentalnie westchnąć - mam wrażenie, że marka rozwija się razem ze mną w czekoladowej podróży. Dobra czekoladziarnia, która wyrobiła sobie porządną pozycję, a ja początkowo po prostu wielbicielka czekolady, która z czasem mocno wkręciła się w temat. Nic jednak nie bierze się z niczego. Np. do tej tabliczki użyto organicznego kakao z certyfikatem FairWild, zbieranego przez raptem dwa rodzime plemiona z Amazonii, Yuracaré i Chimanes. Ta współpraca z Morinem ma pomagać im po tym, jak wiele tracą przez  wylesianie.
A i jeszcze ciekawostka: w wierzeniach boliwijskich "Ekeko" to bóg szczęścia i powodzenia.

A.Morin Bolivie Ekeko Noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Boliwii z regionu Cochabamba.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam intensywny, ciepły zapach drzew skąpanych w jesiennej aurze, może też drzewa cedrowe i trochę orzechów. To zapach złotych, opadających liści i liści mokrych... W mokrości których człowiek tonie jak w ruchomych piaskach i nagle orientuje się, że... to mokrość gęstego, zalepiającego ciasta czekoladowo.... śliwkowego! Bardzo szybko zaczęła się wydobywać soczystość. Najpierw czułam swoje wyobrażenie o ponczu śliwkowym, a potem pojawiło się całe mnóstwo soczystych, kwaskawych śliwek i śliwek "podrasowanych" w zimowym stylu. Kompoty, grzańce, warstwa w czekoladowym cieście? Wszystko to taplające się w miodzie, który na szczęście nie przełożył się na ciężkość słodyczy. Łączył się bowiem z kwiatami, które to też zapewniały harmonię ze śliwkami i były wyczuwalne głównie w trakcie jedzenia.

Tabliczka okazała się twarda jak kamień i łamała się z głośnym hukiem, ukazując ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się powoli i kremowo, podtrzymując zwartą twardość. Szybko wyszła na jaw jej silna piaszczystość. Przypominała rozpływające się w ustach wilgotne ciasto z ziarnistym efektem scukrzenia miodu i alkoholu, którymi je uprzednio nasączono. W połowie rozpływania się kęsa "z ciacha" dosłownie zaczynał lać się potok soczystości i "gęstawej napojowości" (za nic nie nazwę tego wodnistością - to jak gęste alkohole, aż "zagęszczone" miodem kompoty itp.), która to utrzymywała do końca.

W smaku w pierwszej chwili poczułam gorzkość drzew. Należała do drzew ogrzanych słońcem, liści przybierających bordowy, bursztynowy kolor i opadających już oraz do orzechów. Wydały mi się lekko zawilgocone, a wtedy...

Wszystko przeszył soczysty kwasek owoców. Pomyślałam o rodzynkach nasączonych w alkoholu i zatopionych w gęstym, czekoladowym cieście lub ciemnoczekoladowym kremie z nadziewanych Zotterów. Kwaśność nie była wysoka, ale na pewno owocowa. Najpierw pomyślałam o cydrze.
Zaraz jednak eksplodowała soczystość śliwek. Najpierw weszły śliwki surowe i świeże: niedojrzałe i średnio dojrzałe drobne, a potem dużo różnych. Oczami wyobraźni zobaczyłam śliwkowe poncze (nigdy nie próbowałam - to wyobrażenie), jakieś grzańce (nie tylko alkoholowe ale i "herbaciane) - też śliwkowe. To znów jakiś "grzańcowy cydr" i pokazujące pazurki śliwkowe brandy. Wszystko to dołożyło także mnóstwo słodyczy, idealnie dopasowującej się do ciepłego klimatu złotej, wczesnej jesieni.

W tle jednocześnie cały czas płynęła stateczna gorzkość. Nie była może wysoka, ale głęboka na pewno. To wilgotne, ciemnoczekoladowe ciasto; wilgotna aura wczesnej jesieni i goryczka orzechów.

Słodycz wydała mi się falowa, którymi to falami z czasem coraz bardziej opływała "jesień" i wlewała się do "śliwkowych tworów". Także ciepła, przywodziła na myśl krystalizujący się jasny miód. Miód kwiatowy? Podkreślił cukrowość alkoholi - jakby wspominana brandy / poncze trochę się krystalizowały... Może i one były miodowe? Miód lekko aż drapał, ale na przeciw temu efektowi wyszła szczypta przypraw korzennych.

Zwróciły uwagę na lekką, wytrawną cierpkość. Uchwyciłam trochę orzechów, zapewniających harmonię i ciastu, i słodyczy, i tej "jesieni". W późniejszej etapie rozpływania się kęsa na znaczeniu znów przybrały jesienne, opadające liście. Drzewa wciąż ogrzewało słońce, były ciepłe i podobnie jak miód aż lekko drapały. Pojawiła się palona nuta. Orzechy (laskowe i trochę włoskich?) miały w tym swój udział. Zasugerowały pieczone kasztany.

Bliżej końca pomyślałam o drzewie cedrowym, "orzechowawych" kasztanach? Liście robiły się coraz wilgotniejsze. Jesienne wilgotne liście osnuła lekko cierpkawo-kwaskawa, chłodniejsza mgiełka. Odrobina powagi, drzew i orzechów trzymała się mocno.

Po zjedzeniu został posmak pieczonych orzechów i wysoka śliwkowość jako śliwka soczysta i świeża, jak również "śliwkowe" twory - czułam się, jakbym zjadła zasłodzone miodem, do granic możliwości czekoladowe ciasto ze śliwkami.
Na ustach czułam odrobinkę... suchawości kakao. Ogółem było przyjemnie, gdy chodzi o kwestie tłustości i soczystości - bez przegięcia w żadną ze stron.

To ostatnie promienie lata, a początek jesieni w tabliczce. Przepyszna, przytulna i ciepła kompozycja bez żadnych mocnych uderzeń, a z wciąganiem przez śliwkową moc i czekoladowość ciasta. Miód, drzewa i orzecho-kasztany, liście - wszystko to było takie... ciepłe i esencjonalne! Może trochę za słodkie, ale do wybaczenia, bo kwasku owoców też nie zabrakło. Wszystko w niej było bardzo łatwe do nazwania, i... jednocześnie szlachetnie głębokie. Pyszna, choć konsystencję mogłaby mieć nieco inną (ta jednak też nie była taka zła).

Słodko-kwaśna, kwaśna owocowo była również Zotter Labooko Bolivia 90 %, ale tamta poszła w bardziej porzeczkowo-pomarańczowym kierunku, też istotny był w niej pieczony element, ale jako wafelek (Morin to ciasto, kasztany i orzechy); drzewa (w Zotterze suche). Niższa słodycz i moc kakao Zottera zrobiły swoje wraz z kremową konsystencją, że smakował mi bardziej, ale nie mogę za bardzo porównywać przy ocenianiu, bo zawartość kakao bardzo różna.
Orzechy z miodem, znów pieczoność (GR to herbatniki) i... roślinność (ale jako kwiaty; Morin to liście i drzewa bardziej) bardzo przypominały te z Georgia Ramon Bolivia Beniano Wild Beni 84%. "Napary i rożności z owoców" też czułam (GR to raczej porzeczki, aronia), a i wydźwięk robił się wilgotnie-chłodkowaty (GR anyżowo, tu po prostu jako rześkość wilgotnej mgiełki).

Równie obłędnie śliwkowa co moja Fair Dunkle Schweizer Bio-Schokolade 70 %, acz na szczęście nie tak słodka. Jednocześnie miały zupełnie inny wydźwięk, bo w Morinie ani trochę nie było ziemi, a mnóstwo drzew i liści. Dzięki klimatowi, nawet na drobne minusy przymykam oko.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27 zł (za 100 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

środa, 26 maja 2021

wino Wine Maker's Pride Malbec Mendoza

Nie lubię nazw typu "Pyszne", "Dobre", "Smaczniusie" itd. Im bardziej producent zachwala swój produkt, robi to nachalnie, tym bardziej robię się sceptyczna. Nazwa marki wina, obiektu dzisiejszej recenzji, też mi nie podeszła, acz szczerze to uzmysłowiłam to sobie dopiero w domu. Duma winiarzy, co? Skojarzyło mi się z Pride of Poland i tym, co zrobiono stadninie koni w Janowie... Katastrofa? Oj, zły początek. Miałam nadzieję, że wino to katastrofą się nie okaże. Czy sprawdzi się porzekadło "nadzieja matką głupich"? O tym niestety przekonają się jedynie pełnoletni, ponieważ w świetle prawa jestem zmuszona to zrobić.
Wypraszam wszystkich niepełnoletnich, ponieważ wpis ten jest przeznaczony jedynie dla osób dorosłych, które ukończyły 18. rok życia. 
A już jutro zapraszam wszystkich.

Wine Maker's Pride Malbec Mendoza to czerwone wino wytrawne ze szczepu Malbec z Argentyny z regionu Mendoza; rocznik 2017; zawartość alkoholu to 13.5%.

Po otwarciu poczułam zapach czarnych porzeczek oraz muląco słodkich i jednocześnie cierpkawych, niejednoznacznych czerwonych owoców pestkowych. Podszyty był chłodną powagą, która skojarzyła mi się z nocą na świeżym powietrzu pod gwieździstym niebem. Zaciągając się, czułam świeżą, wilgotną ziemię. Pijąc i wsadzając nos do kieliszka, a także już po prostu przy nim siedząc, wyłapałam słodsze tony wiśni, porzeczkowych dżemów... kwaśno-cierpkich, a jednocześnie słodkich, przyprawionych i nieprzyzwoicie cierpkawo-soczystych. Dziwny to był wydźwięk. Chłodnie dostojny, ale z sugestią rozgrzewania (przypraw i alkoholu?).

Bardzo ciemne wino wyglądało na ciężkawe i pełne, ale nie mocno gęste. Pijąc je nie miałam wrażenia, że jest w jakikolwiek ciężkie, a w pierwszej chwili nawet dość wodniste w owocowy sposób. Jak sok z wodnistych owoców?

Na początku poczułam smak lekki: słodko-cierpkich, bardzo dojrzałych czarnych porzeczek zestawionych ze słodyczą winogron raczej jasnych, aż nieco mdławych. Taka "mdława lekkość" przy wielu łykach zaskakiwała mnie każdorazowo. W końcu zaczęłam ją odbierać jako wodniście melonową.

Owoce tchnęły soczystość, ale specyficzną, taką winogronowo-wodnistą. Porzeczki próbowały nadać jej nieco esencjonalności i ściągnęły nieco. Za nimi zaznaczył się szlachetny, beczkowo-ziemisty motyw, na którego tle wyraźniej rozszedł się smak czarnych porzeczek, śliwek i wiśni. Pestkowców, które dosłownie się wysysa, oddzielając miąższ od pestek. Niektóre wydały mi się aż podsuszone, starawe... Cała ta mieszanina z czasem wydała mi się zaskakująco słodka. Dołączyły do nich - także pestkowe - winogrona jasne, a tamte zmieniły się w dżemy i konfitury. Wydały mi się przyprawione w nieco korzennym stylu, ewentualnie dodane do korzennej masy bakaliowo-makowej.

Bliżej końca obok tego odezwał się kwasek owoców, a język przypiekła pikanteria. Korzenna ostrość zadała mi pieprzowo-kardamonowego przyjacielskiego kuksańca, by następnie trochę rozgrzać jakby duetem chili i alkoholu, spływającego do gardła. Do ziemiście-beczkowej, chłodno-soczystej bazy dołączyła więc pikanteria. Wydawały się jednak nieprzychylne sobie. Szły obok siebie, ale... ale nie ze sobą.

To nie wiśniowo-czarnoporzeczkowe dżemy i konfitury były mocno korzennie przyprawione. Pikantne przyprawy mknęły obok nich. Na zasadzie kontrastu rozgrzewające gardło i piekące, aż chwilami przywodzące na myśl ziemię.

Po wypiciu wrócił posmak przypraw i ostrych pestek (?); bardziej pestek niż owoców oraz cierpkość wiśni i średnio dojrzałych winogron. Czułam taninowe ściągnięcie, jak również przyprawiono-owocowe przytkanie (zamulenie?).

Całość wyszła niby nie źle (nie "nieźle"). Jednocześnie owocowo-soczyście, ale wciąż w realiach poważnych i cierpkich. Zaskoczyło mnie jednak, że nie było aż tak kwaśno-cierpkie, jak się spodziewałam. To wytrawność bardziej "przyprawiona". Miałam jednak problem z tym, jak dwoisty był smak: słodziutkie owoce, a kwasek owoców i poważniejsze nuty obok.

Wino najbardziej smakowało mi oczywiście w temperaturze pokojowej. Wtedy było bardziej esencjonalnie owocowe (czarne porzeczki, wiśnie) i ziemiście-przyprawione, trochę marmoladowe, w momencie gdy lekko schłodzone to głównie wodniste, a następnie kwaskawe owoce, a potem korzenne rozgrzanie z ewidentnym podziałem na dwa etapy - brakowało w nim harmonii i "jedności". Wraz z tym, jak je piłam, coraz bardziej dawała mi się we znaki ta mdławość (czy wodnistość - jak nazwała to bardzo trafnie Mama).

Na kieliszek namówiłam Mamę, która wytrawnych win nie lubi. Stwierdziła, że zupełnie jej nie przeszkadzała "ta jego wytrawność; było w sumie dobre, na pewno interesujące. Takie dziwne, bo owocowo-delikatne, wodniste, a jakby obok mocniejsze, wytrawne właśnie". Nie umiała wprawdzie połapać poszczególnych nut, ale mówiła to z nieśmiałym uśmiechem, przyznając, że i jej taka ciekawa"dwoistość" chyba jednak przechyliła się bardziej na "nie". Obie wolałybyśmy większe zgranie. Ja także wyższą wytrawność. Ta była... porównywalna do niektórych win półwytrawnych (półsłodkich? nie wiem, aż tak to chyba nie). Gdyby było półwytrawne, mogłoby w sumie nawet 8 zdobyć.


 ocena: 7/10
kupiłam: Auchan
cena:35,99 zł (za 750ml)
czy kupię znów: nie

poniedziałek, 24 maja 2021

(Słodki Przystanek) Beskid Coffee Time Espresso Peru Satipo Bio 75% ciemna kawowa

Z kaw zawsze wolałam espresso od cappuccino (tego nie lubiłam nigdy), ale tym, co najbardziej lubię pić od zawsze (późne gimnazjum?) jest czarna kawa z dużego kubka. Robię sobie dość mocną rozpuszczalną. Co do kawowych smaków nastąpiła jednak u mnie zmiana przy słodyczach. Kiedyś je lubiłam, obecnie mnie nie kręcą, nudzą. W przypadku kawowych czekolada kawa prawie zawsze za bardzo odciąga mi uwagę od kakao, a w mlecznych gryzie się z mlekiem. Od Beskidu dostałam jednak także ich wizję czekolady espresso, stąd ona w ogóle u mnie. Nie ukrywam, że wiązałam z nią większe nadzieje niż z Cappuccino, acz wciąż nie spodziewałam się wielkich zachwytów.

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Coffee Time Espresso Peru Satipo Bio Peru SHG 75 % Cacao  12 % Coffee to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Peru z regionu Satipo z kawą SHG z tegoż samego regionu.
Konszowana i rafinowana min. 48 godzin.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, uderzył mnie intensywny zapach mocnej kawy o ziemistym charakterze. Palonych ziaren, ale także zaparzonej espresso. Plątała się w niej nuta kokosa, może lekko orzechowa, więc... orzecha kokosowego? W ziemię wplotła go ziemiście-palona nuta kakao i specyficznie chłodna karmelowa słodycz. W ciemno powiedziałabym, że tabliczkę posłodzono cukrem kokosowym, bo to jakby w pełni jego zapach. Niepewnie grunt-ziemię badała także rześka nuta cytrusów. Nadało to tabliczce surowego wydźwięku i kojarzyło się trochę z czekoladami SuroVital (np. klasyczną).

Ciemna i bardzo twarda tabliczka w dotyku wydawała się sucha. Przy łamaniu wydawała trzaski suchego lasu: konarów, grubych gałęzi.
W ustach rozpływała się bardzo powoli i z umiarkowaną ochotą, zachowując kamienność, którą w pełni eksponowała przy robieniu kęsa (aż zęby bolały). Była bardzo zwarta, tłustawa, ale nie tłusta. Konkretna... ale bardziej w kamienno-skalistym kontekście. Nawet ja (zawsze kawałek czekolady leży u mnie na języku i po prostu pozwalam mu się rozpływać, z rzadka obrócę czy coś) musiałam nad nią pracować: a to obracałam, a to podsysałam. Pozostawiała po sobie smugi, eksponując chwilami wręcz ziarnistą proszkowość-pylistość (wynikającą z dodatku kawy; trafiłam też na góra pięć jej drobinek). Znikała przypominając espresso: tak "kawowo-esencjonalne", że aż gęste (ale to wciąż efekt napoju na wodzie niestety).

W smaku już robiąc kęsa poczułam gorzkawość, mieszającą się ze słodyczą. Wydźwięk był zdecydowanie palony, wręcz odymiony.

Słodycz szybko zaznaczyła, że nie ma zamiaru za bardzo się mieszać. Zrobiła się chłodna, a jako że zdecydowanie karmelowo-palona, jednoznacznie skojarzyła mi się z cukrem kokosowym. Niemal rześkim, charakternym i wprowadzającym kolejne nuty. Za jego sprawą pojawiła się odrobinka kwasku, ale też lukrecjowo-ostrzejszy wątek.

Za tym uchwyciłam drobną cierpkość. Palony klimat podkreślił kawę i kakao - dokładnie w tej kolejności. Poczułam się, jakbym właśnie zrobiła łyk mocnej, ziarnistej kawy. Gorzkiej o nutach czekolady i... ziemi? Lekka cierpkość i paloność - nawet dym - znalazły w niej upust. Nuty te miały idealne proporcje między suchością palenia, a rześkością i soczystością. Przybrały niemal surowy charakter: surowego kakao (i czekolad SuroVital), ale też... dziki, nieokiełznany. W wilgotnych złożach ziemi zaczęły pojawiać się owoce, a kwaśność rosnąć. Twarde cytryny o grubych skórach puszczały sok, gubiący się w "kawowym dymie".

Cierpkość i goryczka lekko mignęły, po czym mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wygładziły się - kiedy słodycz zaczęła zapraszać do kawy coraz to kolejne nuty. Najpierw był to kokos trochę wymieszany z orzechami i... jako orzech kokosowy? Taki palony kokos i... wiórki? Kwasek przystał na zaproszenie. Dosłownie czułam memłane wiórki, upuszczające kwasek. Nie był jednak zbyt wysoki, a słodycz, mimo że wydawała się bardzo istotna, trzymała się swojego "zgaszenia". Karmel zgrał się z kawą i wplótł do niej kwasek cytrusów. To nie kawa była kwaśna. Cytrynowa nuta zdawała się harmonizować ze słodyczą.

Z czasem słodycz zrobiła się bardziej maślana, ale kontrastowo ziemistość, surowość i oczywiście kawa nie odpuszczały. Jakbym zrobiła kolejny łyk - kolejna fala gorzkiej kawy, kryjącej owocowe nuty... owoców czerwonych? Wyłapałam wiśnie i wręcz wino. Także ich lekką cierpkość podkreśloną kakao. Następnie razem wsiąkły w ziemię. Wraz z nimi wemknęła się ostrość, by razem ze słodyczą przełożyła się na myśl o lukrecji. Czyżby "pitą kawę" doprawiono właśnie nią?

W posmaku pozostała głównie mocna, palono-gorzka kawa i ziemista soczystość, podsycona chłodną ostrością. Duet owoców cytrusowych i czerwonych wprowadził odrobinkę kwasku rześkiego i... poniekąd słodkiego. Karmelowy motyw nie uładził kawy, za to wplótł w nią rześkość i ostrość.
Czułam się, jakbym wypiła lekko karmelowe, ziemiste espresso i... pozostała z "wysuszeniem po kawie".

Całość była bardzo smaczna i wyważona. Kawa niemal dominowała, ale to czekolada nadawała jej bieg, charakter. Układała kawowy bukiet. Słodycz wydała mi się bardzo znacząca, bo zgrała gorzkość z owocami; nuty kawy i czekolady. Nie była za wysoka, ale... powiedziałabym, że dodano więcej cukru, niż wynika ze składu. A jednocześnie... zaskoczyła mnie, jak podobna - mimo mocnej kawowości - była do Peru Satipo 100 %, ale oczywiście o wiele, wiele słodsza i z kawą jako nutą przewodnią. To jednak jej gorzkość dymu i ziemi, zmieszana z kwaśnością cytrusów i wiśni (wprawdzie o wiele więcej w 100 % owocowej kwaśności, ziół, orzechów, ale... ale i kawa była wyraźna! tylko że naturalnie płynąca z czekolady).
Co prawda o wiele mniej w niej słodko-egzotycznych owoców Peru 70 %, ale to zrozumiałe.
Jak na tabliczkę espresso, ziarno dobrali więc doskonałe. Tamta jednak sama w sobie była tak kawowa, że... no właśnie bardzo podobna! Ale oczywiście tutaj nie dałoby mi się wmówić, że kawa płynie naturalnie z czekolady. Konsystencja dzisiaj opisywanej to coś pomiędzy wspomnianymi + suchość-opór kawowy.
Trudno wyobrazić sobie lepszą tabliczkę espresso i choć osobiście wolałabym nieco inną konsystencję i jednak niższą słodycz, to i tak zdziwiłam się, że obecnie kawowa czekolada tak mi smakowała. Może dlatego że wciąż była należycie czekoladowa?


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 18,90 zł (za 50 g; ja dostałam)
kaloryczność: 533 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

 Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy nierafinowany, kawa Peru SHG

niedziela, 23 maja 2021

Meybol Cacao Chuncho Collection N3 Cusco - Peru ciemna 72 %

Z Domu Czekolady dostałam dwie tabliczki marki zupełnie mi nieznanej. Meybol Cacao założyła pochodząca z Peru, ale latami mieszkająca w Niemczech, Meybol Antuanet Estendorfer-Moran. Ze względu na swoje korzenie, ma słabość do regionu, więc właśnie tam Meybol ma swoją własną pięciohektarową plantację kakao; dokładniej w regionie Piura. Marka wspiera lokalnych pracowników trzymając się wszelkich zasad sprawiedliwego handlu, głosząc zasadę "hubeanity", wymyśloną przez nich zbitkę słów "humanity" (z ang. "człowieczeństwo") i "beans" ("ziarna"). Panują wśród nich relacje niemal przyjacielskie. Wszystko to brzmi naprawdę dobrze, a efekty pracy wielokrotnie zostały nagrodzone.
Postanowiłam zacząć od czekolady z niższą zawartością kakao.

Meybol Cacao Chuncho Collection N°3 Cusco - Peru to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao Chuncho z Peru z regionu Cusco / Quillabamba.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam niewiarygodnieintensywną woń kefiru i soczystej kwasowości cytrusów, wyłaniających się z niego. Opłynęła to śmietanka, wyrównując kwasowość i podpinając słodycz. Za nimi jednak rozchodziła się wyrazista, pewna siebie ziemistość - również nieco kwaskawa, ale w ostrzejszy sposó. Kojarzyła mi się trochę z pieprzem i grzybami. Te jednak były łagodzone nutami drewnianych pudełek na cygara i drewna... do wędzenia? Takiego, z którego idący dym wydaje się aż soczyście drzewny. Pomyślałam o czarnej, wilgotnej ziemi w leśnej, nocnej scenerii, pełnej żywych roślin i... w tym kwiatów. One zatoczyły krąg do słodyczy, która z czasem wśród cytrusowych nut, obok cytryn, wywalczyła mandarynki.

Przy łamaniu tabliczka okazała się twarda, ale trzaskała średnio głośno. Bardzo się za to kruszyła. Już na dotyk dała się poznać jako kremowa.
W ustach rozpływała się z łatwością, jak na ciemną w dość prędko-średnim tempie, ochoczo. Raczyła podniebienie tłusto-kremowymi, idealnie gładkimi smugami, którymi zalepiała. Gęsta na poziomie jakiegoś tłustego serka śmietankowego do smarowania, nie wyszła jednak przytłaczająco ciężko, bo szybko rozrzedzała ją soczystośc. Za sprawa właśnie jakby soku wpływającego z niej i zaraz znów wsiąkającego, znikała trochę tłusto-wodniście.

Od początku czułam harmonię między gorzkością a słodyczą. Obie je łączyła soczystość i cierpkość, dla któych nośnikiem nabiał, a mimo to w dosłownie pierwszej chwili przy każdym kęsie słodycz wydawała mi się za wysoka. Jakby startowała, rzucała się z wysokiego pułapu i... opamiętywała się.

Nabiałowa nuta była obecna cały czas, gdzieś na boku, jakby doglądając, czy wszystko idzie, jak trzeba. Najpierw pomyślałam o cierpkawo-kwaśnym, śmietankowym czy wręcz śmietanowym jogurcie. Wydało mi się to tłuste i kremowe, aż za bardzo.

Pierwsza dokładniej rozeszła się gorzkość, pokazując ziemię osnutą mgłą. Była wilgotna i... chłodna, czułam się jakbym znalazła się w lesie, jeszcze przed świtem. Nadciągnęła fala orzeźwienia. Porastały ją grzyby i soczyste rośliny - nieco wilgotne od świeżego powietrza, wody jaka się na nich zebrała. Porastały ją mocne konary drzew.
Drzewa wilgotne i żywe łączyły się z drewnem do wędzenia, a więc jakimś szlachetnym. I... tu juz wchodziło samo wędzenie, a więc dym / palenie, ale w żywszych i soczystszym kontekście. Tabliczka na pewno nie była mocno palona.

Słodycz, trochę palono-karmelowa, jakby ukryła się częściowo w chłodnym dymie-mgle, rosła, robiąc się bardziej miodową... Jakby... zmieszana z kwaskiem, kręcącym w nosie, roślinnym motywem? Kolejna fala orzeźwienia! Jakby była częścią składową jakiś cytrusowych dżemów i konfitur słodzonych miodem. I nieśmiało doprawionych pieprzem? I może nawet nie takich czysto cytrusowych, a zrobionych na bazie m.in. jabłek? To już przeważyło zdecydowanie o nasileniu tej strefy.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pikanteria i goryczka rosły, ale umacniała się nabiałowa nuta, wygładzająca to. Poniekąd kwaśna, kojarzyła sięz cierpkawym kefirem, a następnie przechodząca w jakiś jogurt (grecki?) i łagodniejszy twaróg. Jakby tak... do tego nabiału dodać te dżemy cytrusowe. Pomyślałam o kanapce z serem białym i dżemami... ogólnie owocowymi (cytrusowo-jabłkowymi?).

Po cytrynie bowiem, z czasem zaczęły pojawiać się też mandarynki i pomarańcze. Ogólna słodycz dopuściła też leśno-czerwone owoce, ośmieliła jabłka. Kompozycja zyskała więcej owoców żywych, świeżych i słodkich. Drzewa i las odbiły w bardziej roślinnym i roślinnie kwiatowym kierunku. Przez chwilę pomyślałam o zawilgoconej kwiaciarni, ale potem raczej o... jeziorze w środku lasu z zawilgoconą od niego roślinnością, kwiatami (w tym wodnymi).

Zaraz jednak znowu ziemistość zwróciła na siebie uwagę. Wciągnęła ostrawo-chłodny motyw ziemi, a oczami wyobraźni spojrzałam na korzenie. Drzewa i drewno... przywiodły na myśl beczki i to beczki... zawierające dobre, czerwone wino. Znów czułam grzybowe nuty, goryczkę lasu, ale tym razem sowicie nasączone soczystym, dość słodkim, ale i "przyprawowym" winem czerwonym. Trochę drapało w gardle, lecz nie wyzbyło się też kwasku.

Pod koniec słodkawe wino mieszało ziemię i drzewa swą soczystością, by razem utworzyć poważną opozycję do kwaskawo-rześkich owoców i nabiału. Było słodko, ale... jakby miodowo, przy czym był on zawilgocony kwiatami i cytrusami.

Po zjedzneiu został posmak słodko zgaszony jak i cierpkość kwaśnego nabiału, wina. Czułam także lekko cytrynowo-ziemistą nutkę zszywającą to, ale nie przełamującej poczucia słodkiej, łagodnej... kremowości nabiału.

Całość bardzo mi smakowała, jednak wolałabym niższą słodczy i mniej tego łagodzenia. Gdyby tak zostawić ten tylko charakterniejszy nabiał o kwaskawym smaku, zmienić konsystencję (nie odpowiadała mi tłustość, szybkie rozpuszczanie się na kremo-wodę), byłoby idealnie. Ziemiście-drzewne, a potem zalewane cytrusami i winem nuty z mnóstwem nabiału rozkochały mnie w sobie,

Pamiętałam dobrze podobnie podwędzano-drzewne, żywe nuty z naleciałością wytrawności zestawione z cytrusami i jabłami z Prime 70 % Tocache (Prime była jednak o wiele bardziej "ciemnoowocowa") czy podobne, ale właśnie też jeszcze wino z Georgia Ramon Fahrenheit 132 Peru Trinitario 82 % R.A.W. . Jej maślankowość i cytrynowe dżemy przywiodły mi na myśl pyszną Theobroma Peru 70 %, a z kolei nuta jakby "kwaskawego miodu" natychmiast przypomniała mi Original Beans Cusco Chuncho 100 %. Meybol wiele przypominała... Sama w sobie jednak była ciekawie "nabiałowym lasem".


ocena: 9/10
kupiłam: Dom Czekolady (dostałam, dziękuję!)
cena: cena to 29 zł (za 70g)
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie, ale mogłabym np. dostać

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 22 maja 2021

Cocoloco Chocolates Maple & Pecan 64 % Peru ciemna z orzechami pekan i syropem klonowym

Jak już zniechęcenie do Cocoloco mi trochę przeszło, emocje opadły, wzięłam się za te, które zostały. Na jedną, właśnie dziś przedstawianą, nawet się cieszyłam, bo postrzegałam ją jako tabliczkę do porównania z Zotterem Squaring the Circle 70% Dark Choc with Maple Sugar. Jak syrop klonowy wychodzi w czekoladzie jako jej integralna część jako zamiennik cukru, a jak jako dodatek. Niestety jednak Zotter wydał mi się przesłodzony, więc mimo że lubię syrop klonowy (a nie jem, bo nie mam do czego), jakoś i tej się bałam. Śmiesznie się złożyło w dodatku, że jadłam ją dzień po Beskid Espresso - zupełnie nie planując, zafundowałam sobie dwie tabliczki z dodatkami z Peru właśnie.

Cocoloco Chocolates Maple & Pecan 64.5 % Peru to ciemna czekolada o zawartości 64.5% kakao z Peru z orzechami pekan karmelizowanymi w syropie klonowym.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, doznałam szoku, bo to, co zobaczyłam wyglądało trochę wręcz obleśnie i... zupełnie się tego nie spodziewałam. (Muszę to napisać! Pierwsza myśl: "kur... myszy! robale?! Aa... orzechy".) Uzmysłowiłam sobie, że naprawdę nie lubię czekolad z "posypką", bo zazwyczaj są według mnie pójściem na łatwiznę, a więc "ponalepianiem czegoś byle jak na tabliczkę". W tym przypadku nawet zdarzył się... orzech nalepiony na orzecha.

Wzięłam głęboki wdech i nachyliwszy się nad spodem z dodatkiem poczułam średnio mocny zapach orzechów pekan. Trzymała się ich karmelizowana, podsmażona nuta, która w moim odczuciu nie należy do przyjemnych. Syrop klonowy jakby sam siebie pewny nie był, a goryczka dymu odleciała na tyły. Wierzch pod względem zapachu miał się już nieco lepiej, bo oprócz pekanów, prezentował też ziemiście-miodowy splot. W trakcie jedzenia, gdy aromaty się już przemieszały, dołączyła do tego jeszcze słodka wiśnia (w czekoladkowo-bombonierkowym wydaniu?). Osnuwał to dym i mimo gorzkości, nie było wytrawnie. Słodko... w zasadzie tylko trochę, jak i tylko trochę czekoladowo - bardziej kakaowo polewowo.

Twarda jak kamień i chrupka, niemal czarna czekolada łamała się z głuchym trzaskiem polewo-tablicy. Czasami przy robieniu kęsów dziwnie się kruszyła.
Tym, czym mnie zaskoczyła to duża ilość dodatku w takiej formie (spodziewałam się siekanych kawałków zatopionych w czekoladzie). Całe pekany powlepiane w czekoladę pokryte były okropnie wyglądającą suchą skorupką syropu klonowego. Same w sobie wyszły krucho-twardo i łamały się wraz z czekoladą, pozwalając syropowi nieco odskakiwać.
Kęsy w ustach umieszczałam różnie, acz preferowałam orzechem do góry, a potem zdarzyło mi się raz po raz kawałek obrócić.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i jakby opornie. Na pewno niezbyt atrakcyjnie, bo ślisko i tłustawo jak wodnista, twarda polewa. Wykazywała skąpą, tłustą "kremowawość" (za nic nie nazwę tego kremowością) po dłuższym czasie. W tym czasie orzechy oddzielały się od niej, a syrop klonowy nieco się rozpuszczał. Początkowo potrafił chrupnąć / skrzypnąć, a potem wpisywał się w rosnącą coraz bardziej dziwnie lepką wodnistość czekolady. Jakby wodę rozrobić z miodem? Wtedy już wcale tabliczka zrezygnowała z kremowości, by właśnie jak woda zniknąć.
Orzechy gryzione na koniec okazały się także dość sucho-kruche, chrupiące i jak na pekany raczej twardawe, choć po dłuższym gryzieniu, podsysaniu, upodabniające się do świeżawych. Pod otoczką były zaskakująco ok.

W smaku od początku czułam dym, ale nie jakąś szczególną gorzkość. Na jego lekką cierpkość prędko naskoczyły dojrzałe, miękkie wiśnie, otwierając drogę wysokiej słodyczy.
Nawet, gdy akurat położyłam kawałek "orzechem na język", czuć bardziej właśnie te nuty czekolady, a skorupka syropu klonowego wpisywała się w słodycz, podkręcając jej cukrowość.

Słodycz wydała mi się prosta i drażniąca, cukrowa. Z czasem wymieszała się z wanilią i mdławym, jakby naturalnie orzechowo słodkawym, motywem syropu klonowego, którym całość dosłownie odrobinę przesiąkła. Mieszanka ta nie była chamska czy natrętna, ale... po prostu przesadzona.

Tym bardziej, że goryczka wyszła... jak cierpko-palona, średniej jakości polewa. Zakłębił się wokół niej dym, mignęła lekka cierpko-soczysta ziemia, ale właściwie nie rozwinęło się to tak, jak bym chciała, a poszło w dość prostą gorzkość, trzymającą się daleko za słodyczą.

Ta pobrzmiewała lekko owocami czerwonymi: bardzo dojrzałymi i słodkimi. Pomyślałam o przejrzałych, słodko-cierpkich wiśniach, winie albo raczej alkoholowej bombonierce.
Słodycz przy dodatkach wzrosła jeszcze bardziej. Wydała mi się cukrowo-karmelowa, smażona (jak amerykańskie "toffee", czyli karmelo-toffi - powiedziałabym), ale i syrop klonowy w niej odnalazłam. Obecny w słodkiej strefie, nigdy jednak nie odważył się wyjść na prowadzenie. Raczej nasączył ziemistość i dym, natykając się tam na owoce.

W drugiej połowie rozpływania się kęsów z okolic orzechów czy właśnie z orzechami, cukrowość i dym układały się w przypaloną gorzkość... skóry... skórki? Korzennego kurczaka?! (Od razu przypomniały mi się azjatyckie kurczaki "karmelizowane", a więc w glazurze - czy to teriyaki, czy to  bardziej po tajsku - w cukrze kokosowym.) Odnotowałam także smażoną nutę, którą sama czekolada z pobliża orzechów też przesiąkła. Nakręcała to dziwne skojarzenie. Ogólnie nie była bardzo silna, ale wyraźnie wyczuwalna. Obracając kęsa, wczuwając się w orzechy, zarejestrowałam lichy smak syropu klonowego. Wyszedł dość cukrowo-smażony, jakby zwietrzały. Mimo to, podsysane, nadgryzane orzechy przekierowywały ten dziwny wątek na skojarzenie z amerykańskimi naleśnikami (pancake) z syropem klonowym (lub czymś w podobnie) i orzechami. Te nadgryzane w smaku same w sobie wydały mi się łagodne, wręcz maślane.

Ogółem jednak zrobiło się nieco ostrzej, bardziej korzennie-cierpko, do głowy przyszły mi jakieś.. ciastka melasowo-imbirowe albo i wciąż te naleśniki (ale jakieś nie w 100 %ach naleśnikowe)... z kandyzowanymi cytrusami? Przypalono to-to chyba. A może to dym / spalenizna jako nuta czekolady zajechała cierpko-kwaskiem? Podszył to pleśniowo-ziemisty akcent, w który wgnieciono wiśnie. Wiśnie i ziemia mieszały się z dodatkami. Odciągały uwagę od nieprzyjemnej mgiełki opisanej w powyższym akapicie, mimo że orzechowa nuta zdawała się z tym spleciona.
Pekany czuć, ale w trakcie rozpływania się czekolady raczej "orzechowo" ogółem, niż konkretnie pekanowo.

Gdy rozgryzałam orzechy bliżej końca i już po zniknięciu czekolady, rzeczywiście czuć, że to właśnie orzechy pekan. Ich tłustawy, lekko ostry smak kojarzący się z mieszanką włoskich i laskowych był nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Syrop klonowy został przy nich jedynie odrobinę, bo lekko nim nasiąkły. Niektóre miejscami też podsmażoną nutą. To już znów bardziej, przy gryzieniu orzechów, kojarzyło się z tłustymi naleśnikami z orzechami i syropem klonowym (acz dałabym sobie wmówić, że z miodem / karmelowym sosem). One jednak na szczęście swoją naturalną goryczką ratowały sprawę, także nieco osłabiały przesłodzenie.

Po zjedzeniu został posmak orzechowo-ziemiście-dymny i zdecydowanie za cukrowo słodki, drapiący w gardle. Czułam korzenność, ale cierpko-zacukrzoną, trochę wiśniowo-dymną, lecz... w taki tanio-toporny sposób. Posmak samej czekolady nie utrzymywał się specjalnie długo.

Całość uważam za kiepsko zrobioną, a przy tym smakowo przeciętną. Sama czekolada wyszła w porządku, choć bez polotu. Przesłodzona, ale z wyczuwalnymi całkiem w porządku motywami. Wprawdzie bez głębi, ale zadowalająca jako baza... Pod orzechy nie do końca marzeń. Niby pekany koniec końców wyszły zadowalająco i w sumie pasowały do tej bazy, jakoś udało im się uratować to, jak producent zepsuł syrop klonowy, ale właśnie: główny bohater, czyli syrop klonowy to jakaś porażka. Sobą smakował ledwo co, karmelizowanie też... to raczej jakaś cukro-smażona, delikatna otoczka, która całokształtowi jedynie dopchnęła słodko-smażone akcenty.


ocena: 5/10
cena: 5 £
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: ciemna czekolada (miazha kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia), 10 % prażone w syropie klonowym orzechy pekan (orzechy pekan, syrop klonowy, sól morska)