piątek, 30 listopada 2018

Lindt Excellence Noir Pink Grapefruit Intense ciemna 48 % z grejpfrutem

Raz zdarzyło mi się zastanawiać nad tym, czy zauważyłabym, gdyby Lindt zniknął ze sklepów. Mimo że ostatnio już w ogóle wypadł z kręgu czekolad, które mnie interesują, lubię mieć możliwość kupienia czegoś tak zwykłego, a jednak wciąż o wiele lepszego i ciekawszego od większości ogólnodostępnych w marketach czekolad. Gdy jakoś świeżo po przeprowadzce w sklepach zaczęłam widywać smaki, o których istnieniu nie wiedziałam, niektóre kupiłam. W końcu o czekoladę z grejpfrutem naprawdę ciężko. A wystarczy, że i tak rzadko ten owoc jadam, mimo że bardzo lubię jego smak (nie cierpię rozkrajać cytrusów, męczyć się z ich skórą itd.)

Lindt Excellence Noir Pink Grapefruit Intense to ciemna czekolada o zawartości 48 % kakao z różowym grejpfrutem

Po otwarciu poczułam zapach soku z grejpfruta i ogólnie cytrusowy (choć nie skórkowy) motyw, a także silną słodycz czekolady, która na szczęście i nutkę kakao zachowała.

Ciemna, lśniąca tabliczka łamała się z łatwością, acz nie była miękka. Na dość miękki wyglądały za to lekko ciągnące się, ale nie rwące, owocowe kawałki. Nie były to skórki czy kawałki grejpfruta, a soczyste, powoli rozpływające się (z poczuciem minimalnej scukrzoności), miękkie niby-żelki (tylko takie naturalne, z owoców). Podczas gryzienia oblepiały zęby, ale nie jakoś mocno, łatwo je odlepić. Osobiście a to ugryzłam obok czekolady, a to zostawiałam na koniec, by się rozpuszczały, a to dziabnęłam i ssałam / męczyłam językiem - różnie. W sumie wyszły bardzo w porządku, bo naturalnie.
W gładko-kremowej, nie za tłustej, ale szybko mięknącej i rozpływającej się czekoladzie zatopiono ich odpowiednią ilość. Niedosytu nie czułam, a tabliczka nie była irytująco najeżona.

W smaku od pierwszej chwili czułam niemal cukrową słodycz, z którą splatało się kakao nadające jej wytrawnego wydźwięku.

Dość szybko spod czekolady wyłoniła się nutka rześko owocowa. Przodował naturalny, słodko-gorzki grejpfrut, trochę podkreślający cierpkawość kakao. Przy kawałkach dodatku smak grejpfruta oczywiście nasilał się, był bardzo wyrazisty, choć czułam również nutkę słodkojabłkową. Ganiając cząstki po ustach odkryłam, że dodawały i nieco cytrynowy akcent.
Kawałki smakowały przede wszystkim owocami, ale także były bardzo słodkie. Uwypukliło to słodycz czekolady, chwilami wydała mi się jakby lekko cukierkowa, a na pewno przesadzona.

Końcówka była słodko ciemnoczekoladowa i słodko grejpfrutowo-jabłkowo-cytrusowa. Do silnej słodyczy dołączyła sugestia cierpkości: i grejpfruta, i kakao. Pozostałe owocowe kawałki raczyły smakiem bardzo słodkiego, ale naturalnego soku z grejpfruta.

Po czekoladzie pozostało poczucie naprawdę silnej słodyczy, ale nie przesłodzenie czy zaulepkowanie, bo ta silna słodycz przyjemnie zmiksowała grejpfruta i łagodną czekoladę.

Grejpfrut wyszedł tu bardzo wyraźnie, jednoznacznie, acz nie uderzał smakiem, gdyż był uładzony m.in. jabłkami. Nie zagłuszał czekolady, choć ona ewidentnie stanowiła tło. Słodka, wciąż kakaowa, ale nie gorzka, dobrze wyszła do tych kawałków - tak spójnie, dzięki czemu całość była delikatna i słodka, przyjemna. Mimo że wolałabym tu widzieć 70 % kakao, bo ogólnie było mi za słodko, tak ulepkiem tej czekolady za nic nie nazwę. Dodatek zaskoczył mnie tym, jak soczyście i autentycznie wyszedł.


ocena: 8/10
kupiłam: Carrefour
cena: 9,99 zł
kaloryczność: 510 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (ale w promocji czy coś)

Skład: cukier, miazga kakaowa, kawałki grejpfrutowe 12% (sok z różowego grejpfruta 43%, jabłko, cukier, syrop fruktozowy, mąka ryżowa, tłuszcz kakaowy, aromat, substancja żelująca: pektyny; zagęszczony sok cytrynowy), tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromaty

czwartek, 29 listopada 2018

Dolfin Noir Gingembre frais ciemna 60 % z imbirem

Byłam pewna, że po Dofinie Brownies souffles zjem zupełnie inną tabliczkę, ale podczas niedzielnej czekoladowej sesji zdjęciowej, kiedy robiłam zdjęcia "zwyklejszym na tydzień", smaki tak się dobrały, że padło na Dolfina skrajnie innego, niż myślałam. Ten mi jakoś bardziej pasował na zbliżające się deszczowe dni. Był to także czas, gdy opublikowałam recenzję niezbyt satysfakcjonujące Pacari Ginger & Chia.

Dolfin Noir Gingembre frais to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao ze świeżym imbirem.

Od razu po otwarciu poczułam ciemną czekoladę o dymnych, może też trochę kawowych zapędach. Wraz z dymem osnuwała ją mglista, mydlana słodycz świeżego imbiru.

Ciemna tabliczka okazała się twarda, głośno i zachęcająco trzaskała, a do tego nie kruszyła się, nie trafiłam również na żadną ciągnącą kostkę dodatku.
W ustach okazało się, że dodatek występuje pod postacią drobinek, chwilami takich już sproszkowanych, ale trafiło mi się kilka nieco większych - kamienno twardych. Nie wyszło to jednak jak imbir jako przyprawa, a jakby nie do końca ususzony i przemielony. Sama czekolada z kolei, oprócz dodatku, była raczej gładka, kremowo-tłustawa i rozpływająca się łatwo i powoli.

W smaku przywitała mnie wykwintną, nie za mocną słodyczą. Od razu pomknęła w kierunku słodko kawowym, że oczami wyobraźni zobaczyłam jakieś kawowe ciasto lub... kawę podaną do mocno czekoladowego, wilgotnie-biszkoptowego piernika, któremu towarzyszyły również nuty dymu.

W tle zaznaczył się imbir o świeżym smaku. Jakby zamglona, niepełna słodycz, którą nazywam mydlaną (świeży imbir tak mi się kojarzy i kropka - to nie negatywne określenie) wydała mi się niemal kwiatowa. Chwilami imbir przybierał soczyście słodką postać, ale mimo to, w oddali czułam leciutkie ciepło. Przy drobinkach jego smak oczywiście nasilał się.

"Piernik" wydał mi się bardzo nieśmiało przyprawiony, był bardziej biszkoptowo-czekoladowy, acz dymne nuty bardzo zacnie się wokół niego roztaczały. To, jak i kawa, budowało lekko palono-ciepłe poczucie, które splatało się z imbirem. Dym mieszał się z mydlaną kwiatowością. Nie za mocna słodycz podkradała się do wszystkich nut, sprawiając, że powychodziły słodko-wytrawnie i jedynie gorzkawo, nie zaś gorzko.

Końcówka była bardziej kawowa i słodko-piernikowa oraz słodko kwiatowo-imbirowa. Czułam delikatne ciepło. Ono pozostało także po zjedzeniu, wraz z posmakiem ciemnej, ale głównie słodkiej czekolady i imbiru. To nie była pikanteria, a jedynie jego smaczek.

Całość wyszła smacznie, spokojnie, delikatnie, a więc przystępnie i niewątpliwie głęboko. Czekolada nie była za słodka, dzięki czemu mimo braku większej gorzkości, wciąż miała coś do zaoferowania: smakowicie dymno-kawowe nuty. Jej piernikowość była złożona - płynęła poniekąd z niej, ale imbir na pewno ją napędzał. Zarówno piernik jak i imbir cechowała jednak delikatność. Pikanteria została jedynie zasugerowana, choć nie mogę powiedzieć, że wcale jej nie było. Takie kwiatowe wydanie imbiru ma swój urok, a z racji, jak wyważone i zgrane to było, nie nudziło.
Ja jednak nie ukrywam, że wolałabym kompozycję bardziej kakaową i z imbirowym kopem.


ocena: 8/10
kupiłam: Smacza Jama
cena: 6,95 (dostałam rabat -50%) za 70g
kaloryczność: 526 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, imbir 1,5%, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

wtorek, 27 listopada 2018

Manufaktura Czekolady Chuno Nikaragua 70 % ciemna z Nikaragui

Latem, gdy dowiedziałam się, że na jesień w ofercie Zottera szykują się wielkie zmiany, postanowiłam kilka tabliczek zamówić (w tym postanowiłam zrobić zapas koziej Labooko). Poprzednie ciemne nowości zamówiłam wszystkie... a przynajmniej byłam pewna, że tak zrobiłam. Aż do czasu, gdy zaplanowałam ostatnią degustację - Labooko Peru Chuncho i okazało się, że jednak jej nie mam. I dawaj! Zamawiać! Dzięki Foodie24 wpadło mi jednak coś jeszcze, do porównania - nowinka Manufaktury Czekolady Chuno. Wprawdzie region inny, ale przynajmniej brzmi podobnie, co? Trochę żałowałam, że dziewicza nowość trafiła do mnie jako tester w samym sreberku (opakowanie pewnie jeszcze nie zostało do końca zaprojektowane), ale wiadomo, że liczy się wnętrze (a czekoladę zawsze można jeszcze kupić, gdy już będzie na stronach).

Manufaktura Czekolady Chuno Nikaragua 70 % kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao odmiany Chuno z Nikaragui.

Gdy tylko otworzyłam sreberko poczułam słodką śmietankę (albo odległe skojarzenie z lodami włoskimi sprzed lat?) i całkiem sporo delikatnych kwiatów zestawionych z podwędzanymi, konkretnymi nutami wcale nie tak mocno palonego kakao.

Intensywnie ciemnobrązowa tabliczka ładnie trzaskała, choć nie był to żaden szczególny trzask, a po prostu jakby pełnej tabliczki (ze śmietanką?).
W ustach rozpływała się powoli, nieco mięknąc na tłustawy krem i oblepiając gęstą masą, czym trochę skojarzyła mi się z masłem orzechowym. Była szorstkawa, co skojarzenie to potęgowało (jakby takie nieidealnie przemielone).

W smaku od pierwszego kęsa czułam przeważającą słodycz brzoskwiń i miodu. Zaczęły bardzo, bardzo słodziutkie, dojrzałe owoce, ale szybko stały się tak słodkie, że miód przeważył. Był delikatny, na pewno jakiś jasny i esencjonalnie kwiatowy.

W tle pojawiła się lekka cierpkość i pewien owocowy kwasek (czyżby trafiła się niedojrzała brzoskwinia?). Od cierpkości rozpłynęła się stateczna, leniwa gorzkość. Ukryła się w niej nuta podwędzana. Nie były to żadne wędzone owoce, a po prostu taka... wędzoność, odrobinka dymu. Pomyślałam też o palonej kawie.

I od tego poszło kolejne skojarzenie: gorzkawy od kakao, leciuteńko pikantny od przypraw, obłędnie czekoladowy piernik. Gorzkawość wyszła w nim wyraźnie, choć nie była bardzo silna. Złożyły się na nią także orzechy, które wyłoniły się z czekoladowej toni. Jakby tak przełożyć piernik masłem orzechowym i dodać mnóstwo świeżych? Cały miks orzechów "uprzystępniał" gorzkość, tonował słodycz, która...

...w drugiej części rozpływania się kęsa, opanowała się. Dołączyła do piernika pod postacią bananów, tworząc bananowy piernik. Miodowo-kwiatowe nuty zyskały więcej lekkości, stały się po prostu kwiatami (czyżby piernik posypano płatkami?).

Cała ta gorzkawa neutralność i lekkość wezwały kawę, która wcześniej nieśmiało kręciła się po bokach. Do piernika podano kawę ze śmietanką! Albo inaczej... w czekoladzie znacząco rozkręciła się nuta niesiekierowatej kawy, a także pojawił się motyw, jakby była to czekolada ze śmietanką. Te nuty trzymały się niby razem, ale jednak nie do końca (podobało mi się to, bo kawy ze śmietanką za nic wypić bym nie chciała, a takie nuty "obok" są smakowite).

W posmaku pozostała śmietankowość właśnie, orzechy i słodkie, egzotyczne owoce (banany, może też brzoskwinie).

Czekolada bardzo mi smakowała. Początkowo wydawała mi się nazbyt słodka, ale po dwóch kostkach jakoś przywykłam i z każdą kolejną udało mi się bardziej skupiać na nutach innych. Spodobał mi się wędzony motyw i to, że nuta śmietanki była wszechobecna, a jednak nie ingerowała aż tak bardzo w pozostałe smaki (cudnie wyszła kawa - obok śmietanki, a jednak wcale nie tak jako jakaś mleczna / biała kawa, a prawdziwa kawa). Łagodny piernik jako nutę zawsze przywitam z aprobatą, ale ten wyszedł szczególnie. Ten tutaj widzi mi się jako połączenie tradycji (piernik, miód, wędzoność, śmietanka) z nowoczesnością (masło orzechowe, "piernik bananowy") i "innością" (kwiaty, egzotyczne nuty).
To zdecydowanie łagodna, słodka tabliczka, przy której jednak na brak gorzkawości narzekać nie można, ma ciekawy charakterek i jest po prostu pyszna.

Manufaktura Czekolady Johe Criollo 70 % była o wiele bardziej owocowa, ale jej kawa ze śmietanką czy nawet pierniczki (od pierniczków do piernika całkiem blisko) można z Chuno skojarzyć.


ocena: 9/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: -
kaloryczność: -
czy znów kupię: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 26 listopada 2018

E.Wedel Cookie o smaku Cheesecake mleczna z nadzieniem o smaku sernika z pomarańczą i ciastkami

Nad kupnem tej czekolady nie zastanawiałam się długo, bo: kupiłam z myślą, że zawsze mogę podzielić się z Mamą, wielki napis sugerował powiązanie z sernikiem, zobaczyłam coś zebrowatego (a lubię takie fajne zwierzaki... tutaj może jakiś zmutowany zebrowaty zając, co do którego nie odważę się zgadywać "co autor miał na myśli?"), a jej pojawienie się zgrało się ze zdobyciem tegorocznego Lindta Creation Kasekuchen-Mandarine i sernikowo-truskawkowej First Nice. Obie podlinkowane wyszły dobrze, więc był to czas, gdy nawet na Wedla spojrzałam łaskawiej, lecz niestety... do czasu otwarcia zdążyłam sobie przypomnieć, dlaczego czekolad tej marki nie cierpię. Ale może sernikowa miała zaskoczyć mnie pozytywnie, jak ciemna kokosowa? Nie wykluczałam takiej opcji, a nieśmiało na nią liczyłam.


E. Wedel Cookie o smaku Cheesecake to mleczna czekolada (o zawartości 29 % kakao) z nadzieniem o smaku sernika (40%) z pomarańczą i herbatnikiem (10%).
Występuje to jako tabliczka 290 g.

Po otwarciu poczułam silny zapach maślanych ciastek w bardzo słodkim towarzystwie czekolady mlecznej. Swoją obecność zaznaczył także kwasek: głównie pomarańczowy, ale i ogólnie trochę cytrusowy i jogurtowo-sernikowy. Po przełamaniu zapach zrobił się ewidentnie sernikowy.

Tabliczka była konkretna, a mimo to łamała się łatwo i równo. Tłusta mleczna czekolada stanowiła grubą warstwę, ale sernikowego kremu także nie brakowało. Był tłustszy, choć lżejszy od czekolady. Rzadszy od niej, w takim bardzo mazistym kontekście, a także bardzo plastyczny.
Ciastko znajdujące się w każdym pasku okazało się suche, lecz nie kruszyło się na wszystkie strony.

W ustach czekolada okazała się rzeczywiście bardzo tłusta i straszliwie proszkowa. Obie te cechy miało też nadzienie, choć jego proszkowość była lepszego typu, bo taka bardziej trzeszcząca. W przeciwieństwie do czekolady, nie było to "ciężko-męczące".
W nadzieniu trafiłam na całkiem sporo średnich kawałków pomarańczowych. Były twarde prawie jak kamienie, nie rozpływały się, a okropnie lepiły się do zębów.
Ciastko z kolei twarde nie było. Można było je chrupnąć, ale ja wolałam chwilę poczekać, bo wtedy miękło, mimo pewnej suchawości i niskiej tłustości; gdy się je nieco ruszyło językiem, rozpływało / rozchodziło się.

W smaku czekolada raczyła oczywiście typową dla siebie cukrowością i mleczno-nijakim smakiem.

Krem przebijał się kwaskiem, w którym dominowały cytrusy (cytryny, pomarańcze daleko za nimi) by po chwili mógł popłynąć także bardziej rzeczywiście kojarzący się z twarogiem, specyficzny smaczek. Wraz z kremem nasilała się także słodycz, ale właśnie z nią kwasek utworzył wyraźny smak sernika. Z zaskoczeniem odnotowałam też leciutką goryczkę skórki pomarańczowej. Wszystko to było zaprawione chemią, która pobrzmiewała w tle. Przed oczami miałam więc sztucznawy sernik ze skórką, torbą cukru, ale niewątpliwie udany.

Ciastko również się w ten klimat wpisało, dodając smak maślanych ciastek i po prostu maślaną nutę.
W drugiej połowie rozpływania się kostki kwasek zrobił się bardziej jogurtowy, całość zaś bardziej maślana i jogurtowo-biszkoptowa. Ciastko, gdy samo trochę rozmiękło, zostało trochę podgryzione przeze mnie, oczywiście dodawało herbatnikowej nuty, która też była słodkawa, ale taką silną cukrowość jakby rozrzedziła. Leciutko wypieczone, trochę maślane i kojarzące się z biszkoptem, nie jakoś tam wyraziste i stanowiące tło - w sumie świetnie pasowało.

Cząstki pomarańczowe jednak rozczarowały... smakowały mdło, trochę pomarańczowo, goryczkowato i z kwaskiem, ale przede wszystkim słodko. Nie były jednak bardzo złe.

Po całości pozostał posmak maślanociasteczkowo-sernikowy, dość znacząco "słodyczowo" cytrusowo kwaskowaty i poczucie zjedzenia cukrowo słodkiej czekolady mlecznej. Trochę czułam też chemię, ale jakoś mi nie przeszkadzała. Przeszkadzała mi tłustość, ale też nie jakoś strasznie (pewnie dzięki ciastkom).

Czekolada skojarzyła mi się z sernikowymi Góralkami - bardzo to cytrusowe, ale i nie mniej autentycznie sernikowe. W dodatku smakowicie sernikowe, przy czym była to sernikowość chemiczna, lecz nie napastliwie, a w pełni do zniesienia. To wyszło nawet w pewien sposób uroczo.

Całość zaskoczyła mnie, że aż tak mi smakowała. Sama mleczna czekolada Wedla mi co prawda nie pasuje, ale z tak udanym sernikowym nadzieniem, też jakoś poszła (choć jestem pewna, że ciemna wyszłaby lepiej). Podobała mi się w sumie jej pomarańczowość, bo nie wyszła napastliwie sztucznie, choć trochę sernikowości odbierała. Cząstki... w sumie nie wyszły źle, ale dobrze też nie. Z chemią nie przesadzili, bo ta, którą czułam, była jak najbardziej do zniesienia; inne negatywne posmaki nieodnotowane. Cukru dali niestety o wiele za dużo. A i tłustość wolałabym niższą. To jednak i tak najlepszy Wedel, jakiego jadłam (obok Wedel Karmellove!).
Dobra czekolada - zwłaszcza na limitkę - smaczna do kupienia raz, nie do powtórki (bo za dużo minusików - ale nie wielkich minusów!). Myślałam, że większość wpadnie Mamie, ale... poczęstowałam ją tylko kostką, resztę zaś podzieliłam sobie zjadłam sama. Mama była prawie zrozpaczona, że czekolady nie da się już kupić.


ocena: 8/10
kupiłam: Lewiatan
cena: 10 zł (coś koło tego)
kaloryczność: 530 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (choć gdyby była np. wersja 100 g to mogłabym się zastanowić)

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromat), cukier, olej palmowy, herbatniki (mąka pszenna, cukier, olej palmowy, syrop glukozowo-fruktuzowy, skrobia ziemniaczana, mleko odtłuszczone w proszku, substancje spulchniające: węglany sodu, węglany amonu, pirosiarczyn sodu; jaja w proszku, sól, ekstrakt słodowy z jęczmienia, lecytyna sojowa), jogurt w proszku, serwatka w proszku, cząstki pomarańczowe 1,5% (owoce: zagęszczone puree z jabłek, zagęszczony sok z gruszek, zagęszczony sok jabłkowy, zagęszczony sok pomarańczowy 8,5%, błonnik z owoców cytrusowych, substancja żelująca: pektyny; naturalny aromat pomarańczowy, olej palmowy, sekwestrant: cytrynian potasu, kwas: kwas cytrynowy), mleko pełne w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat pomarańczowy, aromat

niedziela, 25 listopada 2018

Stainer 70 % Limone e Papaia / Lemon and Papaya ciemna z papają i cytryną

Papaję raz czy dwa kupiłam z czystej ciekawości, by wiedzieć, jak to smakuje. Nie wyobrażam sobie, by np. miał to być czyjś ulubiony owoc, no ale dobrze wiedzieć, co to. Czekolada jak najbardziej mnie zainteresowała, choć do końca nie byłam pewna, w jakiej formie zrobiono dodatek (bałam się kandyzowanych kawałków, ale wątpiłam, by właśnie coś takiego dali). I dopiero w dniu otwarcia odkryłam, że to duet dodatków. Niestety jakiś nieokreślony - "mixture" niewiele mówi, w tłumaczeniach jest cytryna, na opakowaniu limonka, a o podaniu proporcji już nawet nie mówię.

Stainer 70 % cocoa Limone e Papaia / Lemon and Papaya to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z papają i cytryną (cytrusami?).

Po otwarciu poczułam cytrynowy zapach, mający jak na mój gust zbyt napastliwy charakter, będący konkretnym cytryniskiem z przyjemnie gorzkawą skórką oraz mocno palony zapach czekolady o kawowych zapędach i pudrowo-lukrowej słodyczy. Połączenie tego wszystkiego strasznie mi się gryzło.

Niemal czarna tabliczka była bardzo twarda, trzaskała głośno, ujawniając w przekroju jasne drobinki. Ciemne kropki przebijały spod czekolady na wierzchu (ale może to te jasne tak wyglądały - po prostu pokryte warstewką czekolady).
W ustach rozpływała się powoli i tłusto. Kawałek cały czas wydawał się zbity, pozostawiał leciutko pyliste poczucie, ale z czasem odsłaniał wyczuwalne językiem drobinki, które też się rozpływały stając się sokiem i bardzo silnie nakręcając soczystość.

W smaku jako pierwszą zarejestrowałam słodycz, która wydała mi się pudrowo-lukrowa. Zaraz jednak dopuściła również waniliową nutę, a sama stała się bardziej pudrowo-cukierkowa.

Usta wypełniła jednak i subtelna gorzkawość o zdecydowanie kawowym, mocno palonym wydźwięku. Kawa jako główny smak utrzymywała się dość długo. Potem łączyła się ze słodyczą, tworząc bardzo słodki, ale wytrawny duet.

Parę chwil od zrobienia kęsa duet przekuł kwasek. Poczułam kwaśny sok cytryny, który jednak uplasował się w pudrowej słodyczy tak, że oprócz soczystego owocu, z którego lał się sok, oczami wyobraźni zobaczyłam cytrusowe, ale zarazem cukrowo słodkie cukierki. Ogólna soczystość i świeżość jednak w drugiej połowie rozpływania się kęsa przeważyła.

Przy palonokawowych, takich wytrawniejszych nutach zaplątała się również gorzkość skórki cytrynowej, a potem ogólnie goryczka jakby nabrała pewności siebie. To z kolei zaczęło mi sugerować, że te słodkie cukierki... nagle przestały być takie cukierkowe. Bliżej końca rozpływania się kęsa słodycz stawała się bardziej owocowa, egzotyczna. Cytryny zrobiły się z kolei mniej cytrynowe, a bardziej... bliżej nieokreślone. Wskazałabym limonkę, ale może sugeruję się obrazkiem (skład w sumie też nie jest zbyt oczywisty).

W posmaku pozostała palona nuta, goryczka cytrusowej skórki, poczucie pudrowej słodyczy i lekkie poczucie pylistości. Co więcej czułam, że jadłam coś dość kwaśnego, ale wcale nie było jakiejś specjalnej kwaskowatej rześkości.

W sumie czekolada mi nawet smakowała, kojarzyła się trochę z gładką wersją Libeert Lemon & Ginger o lepszej jakości, ale nie wydaje mi się specjalnie ciekawa. Słodka i mocno palonokawowa, niezbyt gorzka, bo wszelkie jej goryczki wyszły raczej cytrusowo, a kwasek niby wyszedł dobrze trafiony, ale coś mi w nim nie pasowało. Może przez słodycz i silne palenie zabrakło mu rześkości, przez co nie wyszedł tak naturalnie, jak powinien? Na pewno nie grał mi chwilami wydźwięk słodyczy, ale na szczęście nie była napastliwa.
Nie umiem też powiedzieć, na co wpływ miała papaja (i czy w ogóle jakiś miała). Niezła cytrusowa czekolada i tyle. Wydaje mi się, że jak robi się czekoladę z tak specyficznym dodatkiem jak papaja, to warto się skupić właśnie na niej, jako na jednym dodatku...


 ocena: 6/10
kupiłam: Smacza Jama
cena: 8,75 (dostałam rabat -50%) za 50g
kaloryczność: 608 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, mieszanka papai i cytryny 0,4%, syrop glukozowy, lecytyna sojowa, wanilia

sobota, 24 listopada 2018

lody Gelatelli Premium Kruche Ciasteczko Cookie

Lidl i Aldi w tym sezonie letnim zrobiły coś, za co wściekałam się na nie i utwierdziłam się w przekonaniu, że je uwielbiam. Otóż wypuściły mnóstwo interesujących smaków lodów o dobrych składach. Jem lody dość rzadko, bo męczą mnie duże pudła, a patykowce itp. to nie moja bajka. Nowościami, w tym lidlowymi bardzo podobnymi do smaków Haagenów, zupełnie zawaliłam sobie zamrażarkę. Dzisiaj prezentowany smak (zamysł na niego) bardzo mi się podoba, a o takich pełnowymiarowych Haagenach marzyłam od lat, bo jadłam tylko miniaturkę (HD Cookies and Cream).
Jako ciekawostkę dodam, że lody wypadły mi w tym samym tygodniu, co czekolada Wedel Cookie o smaku Cheesecake - przez taką kumulację dziwnych polsko-anglojęzycznych połączeń w nazwach ręce mało, że mi opadły... one mi prawie odpadły "kruche ciasteczko cookie" - serio?

Gelatelli Premium Kruche Ciasteczko Cookie lody waniliowe z kawałkami ciasteczek kakaowych zawierają 6 % tychże ciastek. 
Zawartość pudła to 416g / 500 ml.

Lody pachniały bardzo słodko, niewątpliwie dużo w nich śmietanki i mleka, choć nie zabrakło wyraźnej wanilii oraz goryczkowato kakaowych nut.

Masa była średnio twarda, mniej twarda od np. Haagen-Dazs, ale wciąż konkretna i zbita, gęsta. W konsystencji czuć, że bazą jest śmietanka i mleko, dzięki czemu lody wyszły kremowo, ale nie za tłusto. Ciastka zajęły całą masę, bo część z nich była przemielona do wielkości kropek wanilii. Aż wierzyć się nie chce, że to tylko 6 %. Duża część jednak wciąż była kawałkami i kawałami. Miały one wilgotną, a więc dość miękkawą strukturę. Za jej sprawą cudownie rozpływały się w ustach. Na szczęście nie miały w sobie nic z kruchości czy chrupkości. Przypominały wspaniałe, zawilgocone ciacho.

W smaku same lody okazały się bardzo, bardzo słodkie, ale równie mocno śmietankowo-mleczne. Wanilia zaznaczała swoją obecność w tej słodkiej toni, lecz nie była mocnym smakiem - jedynie nadała słodyczy zacniejszego wydźwięku (dzięki czemu nie wyszło cukrowo).

Wyraziście śmietankowo-mleczna masa była jakby leciutko nasiąknięta kakaowo-ciasteczkowym smaczkiem, co ją automatycznie przełamywało. Skojarzyło mi się to trochę z mlekiem, które nasiąkło cukrem i kakao od jakiś płatków kakaowych (smak ten pewnie pochodził od drobinek ciastek). Prawdziwe przełamanie następowało jednak oczywiście przy kawałkach ciastek. Te bowiem smakowały gorzko. W dużej mierze odebrałam to jako gorzkość przypalonych, prawie spalonych kakaowych ciastek, ale i samo kakao czuć.

Goryczkowate kakao świetnie zrównoważyło słodycz i smakowicie złączyło się z waniliowo-śmietankowo-mleczną bazą.

Po lodach pozostało poczucie silnej słodyczy, ale nie przesłodzenie. Kakaowe ciastka naprawdę świetnie się sprawdziły, mimo że niestety ich gorzkość nie była czysto kakaowa, a przypalona. Lody okazały się zaskakująco waniliowe, a całość wyszła przyjemnie śmietankowo-mlecznie (czuję, że do tej słodyczy sama śmietanka mogłaby wyjść zbyt ciężko).

Lody nie smakowały mi aż tak, jak Haageny z racji bardziej niż kakaowych, to przypalonych ciastek i ogólnej silniejszej słodyczy, ale to Gelatelli wyszły zacniej waniliowo (Haageny były bardziej tylko "waniliowate").

PS Dla "zbłąkanych", którzy weszli tu po 2020, zamieszczam link do zmienionej wersji lodów, która od właśnie 2020 zawitała do marketów Lidl, a więc do Gelatelli Premium Cookies & Cream.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (promocja)
kaloryczność: 275 kcal / 100 g
czy kupię znów: bardzo możliwe

Skład: 39% śmietanka, mleko odtłuszczone, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, żółtko jaja, mąka pszenna, olej słonecznikowy, ekstrakt wanilii Bourbon, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, substancje spulchniające: węglany amonu, węglany sodu, węglany potasu, sól

piątek, 23 listopada 2018

Dolfin Brownies souffles mleczna 38 % z kawałkami brownie

Pewnego podłego dnia poczułam, że chcę zjeść coś do granic możliwości czekoladowego i słodkiego, ale nie po prostu "bardzo słodką czekoladę". To nie była chęć na cukier, tylko na czekoladę czekoladowo-czekoladową, acz nie po prostu z dużą zawartością kakao (nie chciałam np. mniej czekoladowych, a bardziej owocowych nut). Dobrze, że miałam akurat tę tabliczkę, bo wydała mi się odpowiednim "zakończeniem ciastowej linii" i przejściem do kolejnego Dolfina, który czekał (co zatytułowałam "specyficzne twory".) Brownie to coś właśnie bardzo specyficznego, więc byłam ciekawa, jak też taka tabliczka może być zrobiona.

Dolfin Brownies souffles to mleczna czekolada o zawartości 38 % kakao z "chrupiącymi kawałkami ciasta typu brownie" (ja powiedziałabym, że z ciastkami kakaowymi).

Od razu po otwarciu poczułam obłędnie czekoladowy zapach. Miał mokry wydźwięk, w dużej mierze stworzony przez wyraziste mleko, ale i rzeczywiście może trochę ciastowy, oraz słodycz na wysokim poziomie, która jednak złączona z odważnie zaznaczonym kakao, wydala mi się bardzo przyjemna.

Tabliczka przy łamaniu nie sprawiała wielkiego oporu, była zwarta, dość twarda i nie kruszyła się. Dodatek wtopiono porządnie. To kulki, wyglądające jak miniaturowa wersja płatków typu Nesquik (wiem, że takie bawienie się jedzeniem i jeszcze fotografowanie tego może jest trochę nie ten-teges, ale nie mogłam się powstrzymać).

Czekolada w ustach rozpływa się leniwie, powoli w tłustawo kremowy sposób, stając się gęstym bagienkiem wypełnionym kuleczkami. Okazały się bardzo leciutkie, trochę napowietrzone jak połączenie chrupek ryżowych i płatków zbożowych, które leciutko chrupały, gdy przegryzłam parę dość wcześnie lub cudownie nasiąkały i miękły pozostawione same sobie. Miękły, gęstniały i na koniec były już tylko lekko skrzypiąco-trzeszczące i oblepiające zęby . Podobała mi się ta struktura, bo nie wyszła chrupaczowo, a właśnie mięknąco.

Gdy tylko kawałek trafił do ust, zaczął je zalewać wyrazisty, zachwycająco naturalny smak pełnego mleka. Zaraz doszła do tego nasilająca się słodycz oraz solidny akcent kakao.

Słodycz i kakao najpierw jakby trochę walczyły, słodycz trzymała się raczej mleka, zahaczając o lekką przesadę, ale w końcu smaki te doszły do porozumienia, tworząc złudzenie... czekoladowego ciasta z czekoladowym kremem, popijanego mlekiem. Przy kakao wkradała się bowiem lekko "przypieczona nutka".

Był to moment, w którym zaczął przebijać się smak przełamującego dodatku. Na pewno nakręcał kakao, leciutką gorzkawość i dodawał odrobinkę soli. Kulki nie były jednak bardzo gorzkie. Owszem, smakowały intensywnie kakaowo, ale jak płatki zbożowe (tylko że tak kakaowo, jak pewnie żadne istniejące).
Gdy tak powoli miękły w czekoladowej toni, ogólna słodycz pierzchła, pozwalając dominować mleku, a kakao odsłonić lekko orzechową nutkę.

W posmaku pozostało właśnie kakao w wydaniu zacnie "orzechowawym", mlecznoczekoladowym, ale i o słonawo-zbożowym zabarwieniu i mleczna słodycz.

Tabliczka wyszła... rzeczywiście bardzo czekoladowo-kakaowo, bardzo smacznie, ale z brownie mi się nie kojarzyła w smaku. Struktura? Może tak, tu coś chrupnie, tam coś chrupnie, a jednak całość była gęsto-mięknąco-zalepiająca. W smaku to bardziej po prostu dobra mleczna z kakaowymi chrupkami zbożowymi, co kojarzyło mi się raczej z wyidealizowanymi kakaowymi płatkami rozmiękłymi w mleku. Gdyby to była po prostu "mleczna z kakaowymi kulkami" to miałaby 9.


ocena: 7/10
kupiłam: Smacza Jama
cena: 6,95 (dostałam rabat -50%) za 70g
kaloryczność: 540 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, kawałki brownie 5% (mąka pszenna, cukier, kakao w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, proszek do pieczenia E530ii węglan magnezu?, sól, naturalny aromat waniliowy), lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

czwartek, 22 listopada 2018

Katy nadziewana o smaku Miętowym mleczna z nadzieniem o smaku miętowym

Kupienie tej czekolady było błędem, którego nie żałuję. Gdyby nie to, jak bardzo Mama lubi wszelkie mleczne nadziewańce, oczywiście na tabliczkę nawet bym nie spojrzała, ale w momencie, gdy "jakby co", miałam kogoś, kto z przyjemnością ją zje, kupienie nie było bez sensu. Co jeszcze zadziałało? Że wszystkie dotąd próbowane miętowe z niższej półki były ciemne. Mnie ciekawiło, jak w tym połączeniu sprawdzi się mleczna. Ostatecznie jednak z otwarciem zwlekałam bardzo długo, bo... nie bardzo wiedziałam, na jaką porę to jest i kiedy tak naprawdę będę miała na taką czekoladę ochotę. Mleczne nadziewane to cukrowe tłuściochy, które w upale zdychają, a takie mnie obrzydzają, ale z kolei mięta widzi mi się jako orzeźwiająco-chłodzący dodatek. Na ratunek przyszedł mi jednodniowy spadek temperatury do 18 stopni pośród 30-paro stopniowych upałów.
Swoją drogą, w kwestii nazwy czekolady (?) - ten co pod marką... ktoś chyba naprawdę ma problemy z językiem polskim. Nadziewane co? Co jest o smaku? To coś, co jest nadziane? Nadzienie?

Katy nadziewana o smaku Miętowym to mleczna czekolada o zawartości 30% kakao z nadzieniem o smaku miętowym (50%).

Po otwarciu poczułam szokująco (jak na czekoladę tej klasy) smakowity zapach. Była to słodka, delikatna mięta złączona z cukrową słodyczą łagodnej czekolady, kojarzącej się z batonikami z mlecznym nadzieniem dla dzieci.

Tabliczka nieco zatłuściła-zaolejkowała mi kartkę (nie wiem w końcu, co się z niej wydzieliło), ale przy łamaniu... No właśnie, wciąż jakoś się tam łamała. Co prawda tak miękko i łatwo, ale jednak. Nadzienie już na pierwszy rzut oka było bardziej plastyczne.
Sama czekolada wyszła bardzo tłusto, rozpływała się szybko, ale wydaje mi się, że raczej za sprawą ogromnej ilości cukru niż samego tłuszczu, choć i tego było dużo.
Nadzienie też nie wyszło jakoś straszliwie tłusto, choć było o wiele margarynowo tłustsze od czekolady. Nie kojarzyło się przynajmniej z obleśną grudą tłuszczu, bo było raczej rzadkawe i maziste, ale mój poziom zatłuszczenia i tak został przekroczony.

W smaku czekolada przesiąkła troszeczkę miętą, co wyszło korzystnie. Sama w sobie była bowiem cukrowo-mleczna. To najzwyklejsza czekolada, której cukrowość dość szybko zaczynała podrapywać w gardle, ale której nie można odmówić wyrazistego smaku mleka.

Gdy kawałek miękł na lepiące bagienko nasilał się słodziutki smak mięty niemającej nic wspólnego z ziołami, a w pełni słodko olejkowo-czekoladkowy oraz smak mleka, które wyszło zaskakująco wyraziście. Mięta cały czas była łagodna i smakowicie spożywcza (a nie chemiczna / pastodozębna itd.). Wzrosła jednak i słodycz, choć z racji miętowości dało się wytrzymać. W drugiej połowie mięta splatała się z mlekiem i to one dominowały nad czekoladą.

Pod koniec w tle chyba prześlizgnął mi się jakiś posmak margaryny, ale cukier i mięta były znacznie wyraźniejsze.

Zjadłam 7 z 18 kostek, resztę oddałam rodzicom. Po tym wszystkim czułam się zatłuszczona i zalepiona, bo ogólnie nie lubię takiej miękkości i przecukrzenia, mimo że tabliczka czystym cukrem nie była. Nie odnotowałam żadnych poważniejszych nieprzyjemnych posmaków. Jak na tego typu czekoladę wyszła dobrze, bo rzeczywiście miętowo, choć delikatnie (przystępnie, to nie "uderzenie mięty"). Zaskoczył mnie poziom jej mleczności, ale słodycz zdecydowanie była za silna. Całość można uznać za plebejsko smaczną i bezpieczną. Widzi mi się jako mleczna wersja Terravity 70 % Mint Chocolate. Mama ucieszyła się, bo dla niej ciemna = nie do zjedzenia, a mleczna jest jak najbardziej "jej".


ocena: 6/10
kupiłam: Kaufland
cena: 1,69 zł (promocja, ale normalnie są po 2,19, więc to i tak śmieszna cena)
kaloryczność: 555 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz roślinny (palmowy), słodka serwatka w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, emulgatory: lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu; tłuszcz mleczny, aromaty

wtorek, 20 listopada 2018

Montezuma's Sea Dog Dark Chocolate with Lime and Sea Salt ciemna 70 % z Peru z solą morską i limonką

O istnieniu brytyjskiej marki Montezuma's dowiedziałam się w dniu, kiedy zupełnie niespodziewanie trafiła do mnie jedna ich czekolada. Dostałam ją jako gratis do zamówienia ze sklepu internetowego, który chyba niestety już zakończył działalność - a szkoda, bo mieli w ofercie czekolady marek niespotykanych w Polsce. Z tą np., jak już pisałam, się nie spotkałam. Przeczytałam, że istnieje od 2000 roku, prowadzą ją ponoć ludzie z pasją - patrząc na różne smaki, limitki itp. nie mam powodów, by w to wątpić. Otrzymaną postanowiłam otworzyć jakoś niedługo po niesatysfakcjonującym, również cytrusowym i również 70%-wym Stainerze.

Montezuma's Sea Dog Dark Chocolate with Lime and Sea Salt to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru z solą morską i limonką (olejkiem).

Po otwarciu sreberka poczułam głównie naturalny zapach limonki ze wszystkimi jej rześko-kwaśnymi i gorzkawymi ekscesami. Nieco wycofana czekolada podrzuciła jej słodko-kwiatowy motyw oraz parę wędzonych, niemal soczyście-mięsnych akcentów.

Do łamania musiałam użyć sporo siły, by usłyszeć piękny, pełny trzask, gdyż ciemna i soczyście-lśniąca, z miedziano-ceglastymi przebłyskami (specjalnie googlowałam odcienie) tabliczka była bardzo twarda.
W ustach rozpływała się powoli, tworząc smugi i jakby stając się... rzadkawym kremem, przypominającym trochę topiące się lody śmietankowe. Była tłusta, ale w śmietankowo-kremowy sposób, przy czym nie wydawała się ciężka, a soczyście-rześka. Pozostawiała również trochę pylisty efekt (jak naturalne lody z dosypanym kakao?). Raz po raz językiem trafiałam na mikroskopijne drobinki soli.

Po umieszczeniu kawałka w ustach, delikatna nutka limonki od razy zaznaczyła swoją obecność, ale pozwoliła popłynąć smakowi wysokiej jakości czekolady.

Delikatna, przystępna gorzkawość o niewątpliwie wytrawnym wyrazie skojarzyła mi się z jakąś łagodniejszą kawą. W tej toni kryła się również odrobinka dymu, a z czasem wydźwięk zrobił się zdecydowanie podwędzany.

Słodycz zdawała się faworyzować kawę, trzymała się jej. Czekolada miała w sobie coś kawowo-śmietankowego, ale również słodko-śmietankowego, co bardzo szybko skojarzyło mi się ze słodkim, śmietankowym karmelem o palono-poddymionym smaczku i... z solą. Słodycz była znacząca, ale dzięki ogólnemu poprzełamywaniu, uplasowała się na odpowiednim poziomie.

Oto sól pojawiała się już po paru chwilach od rozpoczęcia rozpływania się kawałka, a potem jej smak powracał epizodycznie. Raz i drugi poczułam solony karmel, przy czym kręciły się kwaśne zapędy napędzane przez limonkę.

Limonka bowiem cały czas pobrzmiewała, ale nie wychodziła na prowadzenie. Wyraźnie czułam naturalny smak owocu, który ogólnie jednak złączył się ze słodyczą na tyle, że nie ma co mówić o mocniejszym smaku kwaśnym czy gorzkim. Wniosła jednak swoją rześkość, dokładając ją do rześkości nieśmiałej, kwiatowej nutki. Goryczka i kwasek przewijały się, smakowicie nakręcając się wzajemnie z odrobinką soli.

Kwaskowatość wyszła soczyście i spójnie z czekoladą. Wraz z solą wpisała się w jej dymno-wędzone nuty, by pod koniec pozwolić na powrót poddymionej kawie ze śmietanką.

Po wszystkim pozostał posmak podwędzano-czekoladowy, goryczkowato-limonkowy i troszeczkę cierpko-kakaowy oraz poczucie "kwaskowatej soli". Było tak... wytrawnie słodko, choć nie jakoś bardzo.

Czekolada wyszła bardzo przystępnie i spokojnie. Miała w sobie głębię i pewną dostojność, choć gorzkość kakao naprawdę była niska. Mimo to, słodycz też nie wyszła nachalnie. Dodatek, a więc limonka ucieszyła mnie tym, jak autentycznie wyszła, a dzięki temu, że to jedynie nutka, nie zagłuszała czekolady. Wyraźnie wyczuwalna sól skupiła się z kolei na podsycaniu poszczególnym kwestii. To taka... głęboka delikatność. Niecodzienny smak bez przegięć i szaleństwa, ale nie bez charakteru. Pozytywnie zaskoczyła mnie jakością (ponieważ o aż taką zacną jej nie podejrzewałam).

Od razu przypomniała mi się Seed and Bean Cornish Sea Salt and Lime Rich Milk Chocolate 37 % i mimo że nie mam zamiaru porównywać (mleczną do ciemnej? po co? to dwie różne bajki), to muszę nadmienić, że właśnie tamta była "z przegięciami", figlarna (ale mimo to bardzo dobra!), Montezuma's to propozycja poważniejsza i dostojniejsza, do której z chęcią mogłabym wracać (bo baza to wciąż przede wszystkim bardzo dobra czekolada).


ocena: 9/10
kupiłam: Czekolady Świata
cena: -
kaloryczność:  580 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: czekolada 99% (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia, lecytyna sojowa), sól morska, naturalny aromat (olejek limonkowy)