poniedziałek, 17 lutego 2025

Beskid Chocolate Kostaryka Nahua Upala Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % ciemna z Kostaryki; nowa 2024

Nieźle pamiętałam Beskid Costa Rica Nahua 70 %. Gdy Beskid zmienił jej opakowanie, uznałam, że to dobry pretekst, by do czekolady wrócić. Czy zmieniła się wraz z nim? Ponoć nie, bo dostawca Nahua ten sam, acz to na pewno inna partia (jednak profil smakowy ten sam), ale co to szkodzi się upewnić i zaktualizować odczucia?


Beskid Chocolate Kostaryka Nahua Upala Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao z Kostaryki, z regionu Upala; konszowana 72h; wersja od roku 2024.

Po otwarciu poczułam intensywny, słodki zapach sernika bananowo-brzoskwiniowo-nektarynkowego. Sernika wręcz trochę serkowego? Wyobraziłam sobie sernik na konkretnych herbatnikach... Nasączonych kawą? A jednocześnie wkradła się do niego pewna wytrawność, kierująca trochę myśli ku... sernikowi bananowo-dyniowemu? Oprócz tego z owoców czułam nieco kwaskawe pomarańcze i soczyste egzotyczne, mieszające się z zielonymi winogronami. Bananowego wątku trzymała się pieczona nuta - czy ciasta, czy po prostu pieczonych bananów...? Ogólną słodycz trochę tonowała kawa, ale ta i tak była wysoka. Do głowy przyszła mi też papaja, z pieprznymi pestkami.

Tabliczka przy łamaniu trzaskała z głośnym trzaskiem. Była twarda.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanie-wolnym. Dała się poznać jako zbito-gęsta i maślana, maziście-soczysta. Znikała rzadko, ale z poczuciem konkretu.

W smaku przywitała mnie wysoka słodycz owoców. Pierwsze do głowy przyszły mi nektarynki i banany, będące bazą jakiegoś wyjątkowo soczystego sernika. Sernika na spodzie z charakternych, karmelowych herbatników?

Owoce rozwijały się. Banany przytoczyły też trochę przecierową nutę, ale wciąż także sporo soczystości w nich czułam. Nektarynki, brzoskwinie już o to zadbały.

Swoją obecność zaznaczyła delikatna gorzkość, lecz słodycz mknęła przed siebie. Pomyślałam o owocach prosto z jakiegoś owocowego ciasta ucieranego, a potem z nową siłą wróciła wizja sernika bananowego. Banany ogólnie zaczęły się obracać w bardziej pieczonym klimacie. Brzoskwinie z kolei przywołały egzotykę.

Przy niej popłynęło więcej kwasku pomarańczy. Nie był wysoki, ale wiele wniósł, przekierowując uwagę od słodyczy, podkręcając kwasek twarogu.

Kwasek mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaprosił i podkreślił gorzkość. Była średnio mocna, ale znacząca. Zaserwowała kawę i ziemię. Pieczonej nucie zaś zasugerowała dym... i ognisko?

Gorzko-palony wątek umocnił też karmelowy motyw w słodyczy, ale ten nie odłączył się od sernika. Owoce żółte zaczęły zmieniać się w konfitury, wręcz powidlaność. Zarówno je, jak i ciasto-sernik, urozmaiciła skórka pomarańczy. Taka świeża i nieco soczysta.

Zza nektarynek i bananów wyłoniła się zwiewna, bardzo, bardzo rześka nuta... bardzo słodkich, niemal zasładzających gruszek i winogron zielonych. Inne owoce, głównie nektarynki i cytrusy (pomarańcze, ale... nie tylko?), poczuły się więc zobowiązane zapewnić więcej kwasku. Egzotyka też cały czas przewijała się, ale nie pchała się na pierwszy plan. Była bardziej... nieodgadniona?

Końcowo ciepło, wcześniej związane głównie z pieczeniem, przybrało na znaczeniu. Pomyślałam o ognisku i korzenności... jakby korzenno-dyniowego sernika? Z dynią i soczystszymi bananami, a także nutką pomarańczy?

Przyszły mi do głowy też pestki dyni - może wieńczące ten sernik. Przypomniały o goryczce kawy i ziemi, a ja wyobraziłam sobie kawę wylaną na czarną ziemię.
W owocach, tuż za ziemią, doszukałam się jeszcze jakiejś sugestii... cierpkawej konfitury z czerwonych owoców z nutą winogron i czegoś egzotycznego? Papai z goryczkowato-pieprznymi pestkami?

Po zjedzeniu został posmak sernika z żółtymi owocami: bananami, brzoskwiniami i nektarynkami, ale też zaznaczone motywy pomarańczy, winogron i egzotyki. Soczystość mieszała się z lekką ziemistością i ciepłem. Może pikanterią ziemi i ciepłem korzennego... spodu sernika?

Całość to w zasadzie Beskid Costa Rica Nahua 70 % z 2022, acz znając ją, udało mi się przeżywać ją, że tak to ujmę, w nieco innym kontekście. Wciąż uważam ją za pyszną, choć ciutkę za słodką, czekoladę.


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate
cena: 25 zł (za 70 g)
kaloryczność: 439 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

niedziela, 16 lutego 2025

Schogetten Dark Chocolate with Hazelnuts ciemna 50 % z kawałkami orzechów laskowych

Czekoladę dostałam od znajomego, który uważa, że Schogetten to jedne z lepszych czekolad, jakie zna ("bo dobre i tanie!") i trzymałam ją, by zgarnąć na wspólną trasę, ale tabliczka leżała i czekała, aż wreszcie jakoś ot, przyszło mi do głowy, że czas na nią. Czułam, że będzie średnio-kiepska, więc chyba nie chciałam, by mi zawalała komodę. Po Fin Carre Limited Edition Enjoy Chilled Milk Chocolate Type Banana Ciao Cacao jednak naszła mnie optymistyczna myśl, że czasem niepozorne czekolady potrafią zaskoczyć. Z Małołączniaka poszłam przez Krzesanicę, gdzie był tłok, na Ciemniak. Tam już łatwiej przyszło mi znalezienie miejsca na sesję zdjęciową czekoladzie (i... wszak czekolada ciemna, więc tematycznie, ha!). Po niej czekał mnie już tylko zielony szlak do schroniska na Hali Ornak i przez Dolinę Kościeliską z powrotem przez Przysłop Miętusi do Kir.


Schogetten Dark Chocolate with Hazelnuts to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z kawałkami prażonych orzechów laskowych; wyprodukowana przez Ludwig Czekolada / Ludwig Schokolade

Po otwarciu poczułam orzechy laskowe i wysoką, cukrową słodycz, wpisaną w definicyjnie "deserówkowy", trochę polewowy klimat. Słodycz dominowała, mimo że podkradła się do niej lekka goryczka, sugerująca kakaowy syrop lub sos właśnie może z nutą laskowców. Czuć w goryczce lekką paloność i ledwo uchwytne, waniliowe echo.

Kostki o polewowym, miejscami matowym jakby od dodatku, wyglądzie były twarde i masywne. Przy odgryzaniu kawałka, słychać było głośne, jakby pełne chrupnięcia. Pełno w nich małych i średnich kawałków orzechów laskowych, z których tylko nieliczne przebijały i były widoczne już przed ugryzieniem.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i tłusto-maziście. Momentami wydawała się wręcz trochę śliskawa, a jednocześnie jakby z domniemaniem pylistości. Bazowo była gładka i coraz bardziej mięknąca jak czekolada niby śmietankowa, ale też trochę wodnista. Kształt zachowywała jednak długo. Rzedła właśnie w sposób wodniście-polewowy, okrojony z gęstości. Po paru chwilach odsłaniała całe mnóstwo średnich i małych kawałków orzechów. Z czasem zmierzało to w ryzykownym kierunku zlepka dodatków.
Orzechy zostawiałam na koniec, aż czekolada się rozpłynęła. Tylko na próbę pogryzałam obok czekolady w jednym kęsie.
Orzechy gryzione okazały się chrupkawo-miękkie, delikatne. Istotnie były to małe i średnio-małe kawałki bez skórek.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz. Doskoczył do niej cierpkawy akcent kakao, tworzący klimat syropu / sosu czekoladowo-kakaowego. W nim cukier sam w sobie ujawnił się dopiero po chwili. Zaraz zaznaczyło się też nieśmiałe, niemal jedynie sugestywne, echo orzechów.

Słodycz gnała przed siebie. Była przesadzona. Cukier przemieszał się z wanilią, umacniając jej deserowy, syropowo-sosowaty charakter. Słodycz rozgościła się na pierwszym planie i dopuściła do głosu maślaność, co stanęło na drodze gorzkości.

Cierpkość i goryczka były dosłownie znikome. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa syrop / sos czekoladowo-kakaowy zmienił się w sos czekoladowo-orzechowy. Laskowce delikatnie zaznaczyły swoją obecność. Ich smak trochę rozchodził się od kawałków. Baza nie wydawała się nimi przesiąknięta - może minimalnie? Nie miało to jednak dużego znaczenia, bo praktycznie nie da się ugryźć tak, by o orzecha nie zahaczyć zębem. Między cierpkością, a nutką orzechów doszukałam się jednak też czegoś metalicznego.

Z czasem słodycz znów nieco wzrosła w ciężkim kontekście, osiągnęła apogeum (jeszcze trochę, a zrobiłaby się mdląca) i trochę drapała w gardle. Orzechy trochę rozbijały tę smakową, ale w gardle i tak ją czuć. Orzechy rozproszyły niestety też czekoladowość, że całość szła w polewowym, maślano-wodnistym, ale jeszcze nie tandetnym kierunku.

orzechy z 1/3 kostki
Gryzione na koniec kawałki orzechów laskowych okazały się delikatne, choć wyraźnie orzechowe. Czuć, że to laskowce prażone, w których pobrzmiewała goryczka. Nie w każdym kęsie, ale w większości.
Te, które spróbowałam pogryźć w trakcie rozpływania się czekolady obok niej, w ogóle wyszły nijako. Orzechowo, ale bez siły przebicia. Osłabiały tylko smakową słodycz.

Po zjedzeniu został posmak orzechów laskowych z lekką goryczką i cukrowo-cierpkiego syropu kakaowego, polewy kakaowej z echem wanilii i wręcz maślanym zatarciem. Wyszło to polewowo-deserówkowo.

Wyszła zdecydowanie lepiej od Moser Roth Prażone Orzechy Laskowe - orzechów w dzisiaj przedstawianej nie przeprażono, a przeciętna czekolada jako baza się spisała. Kojarzyła się z Schogetten Dark, ale nie upierałabym się, że to ta sama baza (co by się zgadzało z napisem "New recipe"). Na plus także grubość kostek i rozmieszczenie kawałków, bo dzięki temu nie było wrażenia przeładowania dodatkami i nie zrobił się zlepek-ulepek, mimo że było blisko. Nie ma tu też jednak czego szczególnie chwalić - czekolada jest, czym powinna być, smakuje nieźle jak na swoją półkę. W górach pociamkać można. Trochę mi zostało, więc kończyłam w domu i też przeszła, bo już była. Choć nie moja bajka, bo nie jestem fanką siekanych orzechów, muszę przyznać, że ta była, czym miała być.


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, orzechy laskowe 10 %, tłuszcz mleczny, emulgator lecytyny z soi; aromat

piątek, 14 lutego 2025

Fin Carre Limited Edition Enjoy Chilled Milk Chocolate Type Banana Ciao Cacao mleczna z kawałkami banana

Tę czekoladę, choć wydaje się nie w moim stylu, sama chciałam. Poprosiłam o nią ojca, czy by nie kupił przy okazji, władowując się tym samym nieświadomie także w Fin Carre Limited Edition Enjoy Chilled Type Mango Passion Fruit Hola Amigos (którą zjadła Mama). Do końca nie wiem, czy sama bym kupiła dziś prezentowaną. Jakoś latami brakowało mi bananowych słodyczy, więc tu dałam upust swojemu chciejstwu sprzed wielu lat. To nic, że jak takie słodycze zaczęły się pojawiać, odkryłam, że zazwyczaj są nieprzyjemnie sztuczne i niesatysfakcjonujące, a mi zwyczajnie nie po drodze ze zwykłymi słodkościami. Gdy o czekolady z bananami chodzi, jadłam parę dobrych. Pytanie tylko, czy takie lidlowe cuś mogło być dobre? Przed otwarciem zdążyłam już ze dwa razy zwątpić. A jednak nawet wspomnianej już biało-owocowej Fin Carre musiałam przyznać, że zrobiona została porządnie. I ona też utwierdziła mnie, że czekolada nie musi siedzieć w lodówce. No, trochę postanowiłam i tak spróbować, ale obstawiałam, że większość zjem w górach. Bo miałam nadzieję, że będzie co jeść, a nie z Torras 0% Sugar Added / Bez dodatku cukru Dark & Banana Czekolada gorzka z bananami, która okazała się ogólnie bardzo kiepska. Z Przysłopu Miętusiego obrałam niebieski szlak na Małołączniak, a więc drogę wiodącą przez las i kamienie, potem zacienione skały i kamienie, aż wreszcie w pełnym słońcu po kamieniach na sam szczyt. Sam Małołączniak na szczęście jest dość rozległy, więc mimo że sporo było tam ludzi, jakoś się rozeszli i nie miałam problemu ze znalezieniem sobie miejsca na zdjęcia.

Fin Carre Limited Edition Enjoy Chilled Milk Chocolate Type Banana Ciao Cacao to mleczna czekolada o zawartości 30% kakao "o smaku bananowym z 2,5% kawałkami liofilizowanego przecieru z banana"; edycja limitowana na lato 2024 "jedz schłodzoną"; marki własnej Lidla.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach bananów, na który złożył się głównie trochę sztuczny aromat bananowy, ale też naturalny przecier. Dominowały nad cukrowo słodką, ale jednocześnie mocno mleczną, czekoladą. Nie zagłuszyły jej jednak zupełnie.

Tabliczka w dotyku zdradzała tłustość i wyglądała jak polewa. Przy łamaniu wydawała ciche chrupnięcia i sprawiała wrażenie trochę kruchej. Była twardawa na przeciętnym poziomie.
Na jej spodzie i w przekroju widać sporo małych i średnich bladożółtych kawałków.
Gdy robiłam kęsa i zahaczyłam o kawałek banana (o co nietrudno), chrupko trzeszczał.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym. Dała się poznać jako miękka i gęsta, a także maziście-lepka. Tłustość była znacząca i miała maślano-śmietankowy charakter. Chwilami wydawała się wręcz kleista. Bazowo była gładka, a z czasem wyłaniały się z niej kawałki bananowe. Nasiąkały i częściowo się rozpuszczały obok czekolady, niosąc lekką soczystość.
Mimo że to tylko 2,5%, wydawało się, że kawałków dodano naprawdę sporo. 
Kawałki bananowe zostawiałam na koniec, tylko w przypadku chyba ze dwóch czy trzech kęsów pogryzłam je na próbę obok czekolady.
Gryzione kawałki bananowe okazały się początkowo jeszcze w porywach skrzypiące i lekkie. Szybko jednak wilgotniały i przedstawiały się jako soczyste i rozchodzące, jak to glutkowaty przecier. Trafiłam też na parę bardziej zawartych, pojedynczych nieco gąbczastych, ale też nie twardych, kawałków banana.
Gryzione obok czekolady po prostu trochę więcej skrzypiały, acz tak zachowywały się tak samo.

W smaku przywitały mnie banany i bardzo wysoka słodycz, częściowo związana z bananami, ale jednocześnie nieco cukrowa. Bananowość okazała się trochę sztuczna, jak to aromat bananowy, ale nie była napastliwa. Wysoka i wciąż rosnąca słodycz odebrała jej dosadność, więc nie denerwowała za bardzo. Nuta aromatu bananowego ewidentnie płynęła z samej bazy, niezależnie od kawałków. 

Zaraz pomogło mleko. Ono miało sporo do powiedzenia i bez trudu znalazło się na pierwszym planie. Podkręciło naturalny wydźwięk, a ja pomyślałam o mleku bananowym.

Pokazała się też nutka przecieru bananowego, walcząca o naturalniejszy wydźwięk. Wydaje mi się, że czekolada miejscami przesiąkła też trochę przecierem. Wyraźnie jednak jego smak wyłaniał się wraz z kawałkami.

Słodycz rosła i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaczęła trochę drapać w gardle. Smakowo jednak nasilająca się bananowa nuta starała się ją tłumaczyć. Przy pomocy mleka, trzymała się owocowego, naturalnego tonu.

Wraz z wyłanianiem się kawałków, na znaczeniu przybierał ich smak - naturalnego, słodkiego przecieru bananowego. Chwilami wychodził na przód, zagłuszając prawie zupełnie aromat, i aż wychylał się przed samą mleczno czekoladową bazę, nie zabijając jej. Pojawiła się słodka soczystość, a przecier jeszcze podkręcił samą mleczno czekoladowość. Nie była bierna!

Słodycz cukru z czasem zupełnie uległa bananowej, lecz wciąż czułam drapanie w gardle. Mleko nic sobie nie robiło ze słodyczy, było bardzo wyraziste. Jakbym jadła jakiś czekoladowo-mleczny deser bananowy z bananów.

Kawałki bananowe na koniec zaprezentowały się jeszcze odważniej, a bardzo mleczna czekolada tylko pobrzmiewała jako echo. Gdy się nimi zajęłam, serwowały 100% smaku przecieru i stonowały smakową, ryzykowną słodycz ogółu. Po ogromie słodyczy, w kawałkach raz po raz przemknął lekki kwasek.

Po zjedzeniu został posmak przecieru bananowego, ale wrócił też akcent sztucznego aromatu. Mieszał się z intensywnym mlekiem i ogólną, wysoką słodyczą. Drapanie w gardle także czułam.

Do lodówki na próbę włożyłam dwie kostki. Wersja lodówkowana pachniała podobnie, ale znacznie słabiej.
po prawej z lodówki
Czekolada w tej formie wydawała mi się ciemniejsza i na pewno była twardsza, więc przy przełamaniu usłyszałam masywne chrupnięcie - jakie wydałaby z siebie każda czekolada trzymana w lodówce.
W ustach rozpływała się wolniej. Potrzebowała chwili, a potem już zaraz odrzuciła twardość i zmieniła się w aksamitnie-mazistą, gęstą i miękką masę. Kawałki dodatku zachowywały się tak samo, co w wersji nie z lodówki.
W smaku w zasadzie wyszła bardzo podobnie do wersji nie z lodówki, tylko, że poszczególne nuty wolniej się rozchodziły, a aromat bananowy trochę ociągał się z wyłonieniem. Acz czułam go i tak, tylko może z sekundowym opóźnieniem.
Wersja z lodówki wydawała mi się zachowywać dokładnie tak, jak zachowywałaby się każda inna czekolada włożona do lodówki. Nic w niej specjalnego nie było.

Czekolada bardzo mnie zaskoczyła, bo okazała się autentycznie smaczna. Wyraźnie bananowa, niemęcząco sztuczna, a do tego intensywnie mleczno czekoladowa. Słodycz aż drapała w gardle, ale poniekąd wydawała się uzasadniona. Ze względu na nią obniżyłam ocenę, bo w sumie, patrząc na cenę i skład, mogłaby być ogólnodostępną czekoladą bananową idealną, przykładową. Aromat miejscami mógłby się bardziej chować, ale na szczęście przecier dobrze sobie z nim poradził. Kawałków wydawało się, że było o wiele więcej, niż w rzeczywistości i była czekolada z dodatkiem (a nie zlepek-ulepek). Przyjemnie jadło mi się ją w górach, jako trochę zbyt zasładzająca ciekawostka, ale też to, co kończyłam w domu sprawiało mi przyjemność (choć okupioną drapaniem w gardle).
Wyszła o wiele lepiej niż Terravita Czekolada Mleczna + Banan / Milk Chocolate with pieces of Banana Chips. Wystawiłam jej to samo, co smaczniejszej i szlachetniejszej Beskid Chocolate Czekolada Mleczna Banan, bo raz, że Fin Carre miała lepiej rozegrany dodatek (kawałki zatopione w środek, nie poprzyklejane wielkie plastry), a dwa - cena robi różnicę.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam (a ojciec kupił w Lidlu)
cena: sprawdziłam: 4,99 zł
kaloryczność: 530 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, słodka serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, przecier z banana, miazga z orzechów laskowych, emulgator: lecytyny; ekstrakt waniliowy, naturalny aromat

czwartek, 13 lutego 2025

J.D. Gross Czekolada Deserowa Mięta 56% Cacao ciemna z miętą

Przysłop Miętusi to niepozorna polanka i rozejście szlaków, przy której jednak pomyślałam, że koniecznie muszę na nią zgarnąć kiedyś jakąś miętową czekoladę. No nie byłabym sobą, gdybym tego nie zrobiła! Padło akurat na Grossa, który ostatnimi laty mocno stracił w moich oczach, acz wciąż miałam te czekolady za nawet ok, przystępne. Bez większych emocji skusiłam się na nowość, licząc tylko, by nie była aż tak miętowa jak np. Wizarding World Harry Potter Slytherin Mint Flavoured Dark Chocolate. Bardzo wcześnie rano wyruszyłam z parkingu w Kirach i po szybkim marszu znalazłam się we wspomnianym miejscu i zabrałam za zdjęcia.

J.D. Gross Czekolada Deserowa Mięta 56% Cacao to ciemna czekolada o zawartości 56 % z miętą, a dokładniej olejkiem miętowym.

Po otwarciu przywitał mnie intensywny zapach olejku miętowego, wkomponowanego w cukrową, przesłodzoną, ale wyraźnie cierpkawą, ciemną czekoladę. W oddali pojawiło się skojarzenie z czekoladkami nadziewanymi białym kremem miętowym.

Tabliczka wyglądała na raczej suchą, lecz w dotyku przypominała tłustawą polewę, a przy łamaniu trzaskała głośno i głucho.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i maziście. Miękła z łatwością, po czym pokrywała podniebienie tłustawo-zawiesinowymi smugami. Miała w sobie maślany element i coś z leciutko lepkawej czekolady nie tylko maślanej, ale wręcz śmietankowej. Cechowała ją gładkość, acz z echem, wręcz tylko sugestią, pylistości.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz, splecioną na dobre z miętą. Mięta pokazała się od olejkowej strony, jednak nie była napastliwa. Zawarła w sobie chłodek i niosła orzeźwienie. Pojawiła się też subtelną cierpkość.

W oddali, za miętą zaznaczyła swoją obecność maślaność, stojąca na straży gorzkości. Zaraz jednak jakoś zgubiła się w miętowo-olejkowej toni.

Miętowość rosła wraz ze słodyczą, mocno zabarwiając jej charakter. Cukier się jej podporządkował. Czuć go, ale nie miał imperatywnych zapędów i choć ogólnie było trochę za słodko, nie denerwował.

Pojawiła się bowiem trochę palona gorzkość. Wydała się o wiele spokojniejsza, ale też miała co nieco do powiedzenia. Rozwinęła cierpkość i dopowiedziała akcent, kojarzący się z prażonymi migdałami. Na chwilę gorzkość wyrwała się maślaności, podskoczyła, po czym znów trochę się cofnęła.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mięta i gorzkawo-cukrowa baza ułożyły się w skojarzenie z czekoladkami z nadzieniem miętowym. Charakter samej czekolady był właśnie taki trochę cukrowo-ciemno czekoladkowo-polewowy, a ja odnotowałam echo miętowego nadzienie-lukru czy frostingu, jeszcze podnoszące słodycz. 

Ta zaznaczyła swoją obecność w gardle (choć do drapania jeszcze bardzo daleko!), lecz chłodno-rześka, coraz mniej jawnie olejkowa mięta smakowo nieźle ją tonowała. Delikatna gorzkość ukryła specyficzną cierpkość olejku. Ten zaś, choć ukryty... końcowo podbił lekko cierpkość czekolady. Lekko, bo wróciła i dołączyła do niej subtelna maślaność. 

Końcowo mięta wkroczyła na pierwszy plan, ale ryzykownie słodką, lekko gorzką czekoladę także wciąż czuć. Frostingowo-miętowy charakter nieco się rozmył i dosłownie na sam koniec mocniej zabrzmiał olejek.

W posmaku został właśnie olejek miętowy, ale pozbawiony napastliwości. Olejkowa cierpkość zmieszała się z palonym kakao, wygłaskanym jednak maślanością. Było mi do trochę za słodko, ale do zniesienia ze względu na lekki chłód mięty.

Czekolada wyszła smacznie, ale tak... smacznie w zwykły, prosty sposób. Mocno, ale wciąż spożywczo, nieszarżująco miętowa - to wielki plus. Dla mnie była nieco za słodka, ale właśnie mięta jakoś to nieźle ograła. Gorzkość niska, choć na chwilę też się pokazała i dobrze zgrała się z olejkową miętą.

Efekt porównywalny do Auchan Dark Mint, choć nie smakowały bardzo podobnie. Chodzi raczej o jakość, ogólne wrażenie. Wyraźna, ale nienapastliwa mięta, a czekolada jak na niską zawartość kakao przystępna.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (ale ojciec kupił w Lidlu)
cena: nie znam
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, olejek miętowy, naturalny aromat, ekstrakt wanilii

wtorek, 11 lutego 2025

Moka Origins Tanzania Dark Chocolate 85% Single Origin Kokoa Kamili ciemna z Tanzanii

Choć nazwa tej marki kojarzyła mi się z kawą, zamówione tabliczki jej nie zawierały. Historia marki Moka sięga roku 2006, kiedy to Jeff Abella i Ishan Tigunait pojechali do Kamerunu. Poznali się w ramach prac humanitarnych Himalayan Institute w Afryce. Zakochali się w tamtej części świata i odkryli, jak wiele pyszności można tam hodować. Oczywiście z odpowiednią infrastrukturą - wszystko musieli sobie zbudować od podstaw. Rolnicy i lokalna społeczność zaangażowała się w projekt, a mały zespół szybko się rozrósł. Nadal leży im na sercu ekologia, wiele zawdzięczają energii słonecznej i inwestują w innowacyjną technologię z poszanowaniem środowiska. Podobało mi się to wszystko i czułam, że to samo dane będzie mi napisać o czekoladzie. Moka Farm leży w Kamerunie, jednak współpracowników mają w kilku krajach uprawy kakao i kawy (bo i i nią również się zajmują), a także w USA, więc w zasadzie istnieją międzynarodowo. Mile, że w dzisiejszych czasach to nie takie trudne i ludzie mogą dzielić pasję z innymi ze wszystkich zakątków świata. Mnie w dodatku bardzo cieszyło, że w zasadzie zjadłam ją na dniach po Puchero Bean-To-Bar Chocolate Tanzania 85% Kokoa Kamili Single Origin, która nie dość, że miała tyle samo tanzańskiego kakao. Nawet spółdzielnia, od której je obie marki zakupiły, była ta sama (Kokoa Kamili).

Moka Origins Tanzania Dark Chocolate 85% Single Origin Kokoa Kamili to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Tanzanii, z doliny Kilombero.

Po otwarciu uderzył intensywny zapach wiśni - niby kwaśnych i soczystych, a jednak otulonych słodyczą, że wyobraziłam sobie jakieś wiśnie w miodzie. Do których podkradł się alkohol? Miodowo słodkie wino? Wypływało z ziemistej, przeplecionej orzechami, bazy. Na pewno były tam orzechy pekan, nerkowce i włoskie. W tle czułam jeszcze maliny i chyba śliwki - także bardzo słodkie, przechodzące w czekoladkowo-truflowe realia. Obecność zaznaczyły jednak też cytrusy, pielęgnujące kwaśność wraz z... maślanką? Jogurtem? Bardzo odlegle przemknął mi też jakiś drożdżowy wypiek.

Masywna tabliczka w dotyku sugerowała gładkość i kremowość, a przy łamaniu trzaskała głośno w chrupki sposób.
Czekolada w ustach rozpływała się powoli, dając się poznać jako wręcz leniwa (ale nie oporna) i trochę kleista, choć jednocześnie kremowa. Była idealnie gładka i mazista, a także maślano tłusta. Mimo to, pozostawiała trochę suche wrażenie. Z czasem tłustość przełamała lekka soczystość. Końcowo trochę ściągała.

W smaku pierwszą poczułam delikatną słodycz wykwintnego, miodowego ciasta. Ciasta, które postawiono na stole obok bukietu suszonych kwiatów. W cieście tym zaznaczyły się kruszonka i maślano-drożdżowy akcent.

Z tła zaczęły przebijać się pierwsze owocowe przebłyski, łączące integralnie słodycz z kwaskiem. Nie były bardzo jednoznaczne, ale wychwyciłam wiśnie. Do tego swoją obecność zaakcentowała delikatna gorzkość.

A słodycz w tym czasie mocno wzrosła poprzez kwiaty. Choć pojawiły się jako suszone, zaraz pokazały się ze świeższej strony. Nagle jakbym znalazła się w kwitnącym ogrodzie! Miód także nie dawał o sobie zapomnieć, zapewniając kompozycji wyrazistą słodycz, ale nie przesładzając jej.

Owoce przytoczyły też trochę kwasku. Czułam przede wszystkim maliny i wiśnie, acz w oddali zamajaczyły mi też cytrusy. Mimo kwasku, od wpływem słodyczy maliny zaczęły jednak zmierzać w pudrowym kierunku, a wiśnie... zmieniać się częściowo w słodkie wino? Nagle zmieniły się w czekoladko-trufle, z takimi właśnie nadzieniami. Słodycz zatrzymała się na średnim poziomie.

Maślaność i drożdżowość zniknęły na rzecz orzechów, obok których rozeszła się odważna gorzkość. Orzechy stały się bazą - czułam przede wszystkim pekany i nerkowce, acz sporadycznie trafiały się też włoskie. Dodawały powagi, nawet pewnej goryczki, co wykorzystała ziemia. Asystowała orzechom, czasem zrównując się z nimi.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość podkręciła cytrusowy akcent w tle, zwracając uwagę na skórkę cytrusów. Dokładniej cytryny, zmieszanej z grejpfrutem?

Kwaśność jednak nie poprzestała na owocach: dodała do kompozycji maślankę i jogurt grecki. Lekko cierpkie, ale delikatne. Trochę łagodziły gorzkość, acz wciąż jakby na jej prawach. W ich "przepychankach" wychwyciłam jeszcze węgiel i na chwilę wrócił akcent drożdżowo-maślany. Zaraz jednak zmienił się w kwaskawy nabiał.

Nabiał nie utrzymał się za długo, bo cytrusy zmotywowały czerwone owoce z początku i wyprzedziły go. Maliny, a za nimi wiśnie, przybrały na soczystości. Czyżbym jeszcze zarejestrowała niedojrzałe śliwki? Za ich sprawą polało się też więcej kwaśności, zajmującej pierwszy plan.

Ogólna słodycz już od dłuższego czasu nie rosła, acz po kwaśniejszym epizodzie jakby mocniej przypomniała o sobie kwiatami. Kwiaty ściągnęły zaś wiśnie z powrotem w bardziej truflowo-czekoladkowe realia, że pomyślałam o wiśniach w alkoholu, a dokładniej winie.

Ziemia i orzechy końcowo towarzyszyły kwaśności na pierwszym planie. Gorzkość złagodniała za sprawą pekanów i nerkowców, ale trwała się dzielnie. Orzechy częściowo zahamowały kwaśność, a maliny i wiśnie zrezygnowały z części soczystości. Osiadły w słodszych realiach, przywodzących na myśl nadzienia owocowo-miodowe jakiś czekoladek oraz pudrowość. Albo... owocowo-orzechowe ciasto, posłodzone miodem, z kruszonką. Przypieczętował to splot miodu i kwiatów.

Po zjedzeniu został posmak wiśniowych czekoladek z winem, jakiś słodkości malinowo-miodowych, echo pudru i miodu splecionego z kwiatami. Czułam motyw czegoś drożdżowego - ciasta? A także sporo orzechów - może właśnie też jako ciasto orzechowo-miodowe - oraz cierpką ziemię. Za nią zaznaczył się też kwaskawy jogurt.

Czekolada była bardzo smaczna, wyraźnie gorzko-kwaśna, mimo słodyczy, która też pozwoliła sobie na wiele, ale trzymała się średniego poziomu. Oparła się na miodzie i kwiatach, ale znalazła się też w owocach i słodkościach owocowych - czekoladkach, może też cieście. Akcenty maślano-drożdżowe, maślankowo-jogurtowe ciekawie urozmaiciły gorzkość. Przy niej czułam ziemię i dużo pekanów, nerkowców, włoskich. Świetnie pasowały do splotu wiśni i malin, które pokazywały się z różnych stron, i których soczystość podkręciły cytrusy. W zasadzie było w niej kilka głównych nut, ale pokazujących mnóstwo oblicz. Najpierw pomyślałam, że struktura mogłaby być nieco mniej maślana i chciałam wystawić jej 9, ale w końcu uznałam, że smak tak nadrobił, że jednak ocena maksymalna się należy.

Wyszła o wiele lepiej niż zbyt delikatna, pudrowo-słodka Puchero Bean-To-Bar Chocolate Tanzania 85 % Kokoa Kamili Single Origin. 


ocena: 10/10
kupiłam: barandcocoa.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $10.00 (za 68g; około 38 zł; wyszło, że nie ja płaciłam)
kaloryczność: 618 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 10 lutego 2025

Henry Lambertz Cream Liqueur Dark Chocolate with cream liqueur with Irish whiskey ciemna 50 % z kremem truflowym z likierem śmietankowym z whiskey

Kiedyś lubiłam dobre czekolady z alkoholowymi nadzieniami - do takich przyzwyczaił mnie Zotter, ale też nigdy nie gardziłam Lindtami z kostkami, wyglądającymi jak kapsułko-beczułki. Tabliczki Lambertz, gdy moją uwagę na nie zwrócił ojciec, skojarzyły mi się z połączeniem tego. Fakt, gdy doszedł głos rozsądku i wspomnienie kiepskawych Henry Lambertz Lebkuchen Zartbitter; + Henry Lambertz Zimtsterne Vollmilch i to, że obecnie tak mi się gust pozmieniał, poczułam, że te nowe mogą być zwyczajnie nie dla mnie. A jednak pomyślałam, że najwyżej Mama zje - może okażą się dla niej? Ona ciągle ma słabość do alkoholowych słodyczy, mimo że słabość nie łączy się z częstym jedzeniem - też bowiem zauważa pogarszanie się wszystkiego, a sama robi się o wiele bardziej wymagająca. Dziś prezentowana czekolada wydawała mi się bardziej w jej guście, niż moim. Czym jest irish cream, w zasadzie ciągle zapominam i muszę na nowo szukać w Google. Samo irish cream to likier na bazie śmietanki i whisky. Dopiero po dodaniu go do kawy powstaje irish coffee. Hm, no, wciąż to było bardziej w Mamy typie niż moim (choć gdy czekoladę dostałam, myślałam, że wnętrze będzie kawowo-alkoholowe - mój błąd).

Henry Lambertz Cream Liqueur Zartbitter Schokolade mit Sahnelikor mit Irischem Whiskey / Dark Chocolate with cream liqueur with Irish whiskey to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao nadziewana (35%) kremem truflowym z likierem śmietankowym, "uszlachetnionym" irlandzką whiskey.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach likieru śmietankowo-cappuccinowego z nieco poważniejszym echem mocnego alkoholu. Po podziale i w trakcie jedzenia whisky rzeczywiście przychodziła do głowy. Alkohol wpisał się w ciężką, cukrową słodycz. Istotny element stanowiła jednak też sama czekolada o palono-kawowym i nieco likierowo-syropowym wydźwięku oraz palonej gorzkości. Jej splot wraz ze śmietanką robił też pojedyncze aluzje do kawy i kokosa. Ogół jawił się dość czekoladkowo.

Polewowa tabliczka była twarda, acz przy łamaniu trzaskała średnio głośno w chrupki, właśnie w polewowy sposób. Czekolada stanowiła grubą warstwę i przy podziale wgniatała się w znacznie delikatniejsze nadzienie. Każdą kostkę wypełniała średnia ilość kremu o tłusto-mazistej, plastycznej strukturze. Był lepki i zbito-rzadkawy.
W ustach czekolada rozpływała się w średnio-szybkim tempie, wykazując maślaną tłustość i mazistość. Wydała mi się ulepkowata, mimo że kremowa i gęsta.
Nadzienie szybko wyłaniało się spod niej i cały czas wydawało się trochę przytoczone grubą czekoladą. Cechowała je miękkość i rzadkawość, a do tego wysoka, maślano-śmietankowa tłustość i zawiesinowość. Było mazisto-maziające się i wręcz śliskawo gładkie. Łatwo rzedło jeszcze bardziej i znikało znacznie szybciej od masywnej czekolady, która zostawała na koniec.

Występ zaczynała czekolada. W smaku od początku była bardzo słodka i już sama w sobie nieco likierowo-syropowa. Co więcej, ewidentnie przesiąkła nadzieniem, nawet gdy chodzi o części kostek, które go nie dotykały. Ogólnie kryła w sobie śmietankowe echo. Po chwili w ustach rozeszła się też palona gorzkość. Rosła dosadnie, pomagając sobie cierpkością. Nic sobie nie robiła ze słodyczy, która szybko też dosłownie podskoczyła, eksponując cukrowy charakter.

Nadzienie szybko się odezwało jako śmietankowy likier o wysokiej słodyczy. Bardzo śmietankowy. Gdy wycisnęło się spod czekolady, skupiło na sobie sporo uwagi, ale czekolada cały czas miała bardzo dużo do powiedzenia. Na pewien czas jednak oddała spore pole do popisu środka - jakby stojąc na straży tego, co się wyrabia.
Słodycz środka zahaczyła o cukrowość, co wzmocniło echo mocnego alkoholu. Dzięki temu jednak mimo że było bardzo słodko, nie męczyło to przesłodzeniem. Whisky raz po raz faktycznie przychodziła do głowy, acz w moim umyśle powstał obraz likieru śmietankowo-cappuccinowego. Przy czym kawę to raczej sugerowała czekolada z wierzchu. Słodycz czekolady nakręcała się ze środkiem wnętrza.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa alkoholowość wraz ze słodyczą aż nieco rozgrzewała, mimo że alkohol nie był straszliwie mocny. Po prostu miał dosadny charakter. Powaga whisky mieszała się jednak ze słodziutkim likierem coraz bardziej śmietankowym, co wyszło aż mdło-tłusto. Czekolada przy tym kremie robiła aluzje do niewyrazistej kawy.

Wraz z  tym, jak nadzienie znikało, czekolada bardziej wracała do gry aż w końcu dominowała. Mimo to, jego smak pobrzmiewał dość długo. Po jednak tak intensywnym, słodko-alkoholowym kremie, wydawała się spłycona i bardziej polewowa. Obok cukrowej i wysokiej, że końcowo już trochę męczącej słodyczy jednak, na zasadzie kontrastu do bardzo śmietankowego nadzienia, bardziej zaakcentowała się palona gorzkość. Miała jednak bardziej tandetno-czekoladkowy ton. Podszepnęło go echo whisky. 

Po zjedzeniu został posmak słodkiego likieru śmietankowego z aluzją do cappuccino, a na pewno z tłustą śmietanką, wzmocnionego odrobiną whisky oraz palono-cukrowej, polewowej czekolady. Słodycz i mocny alkohol aż zaznaczyły się na języku.

Całość była zrobiona tak sobie, bo dużo grubej czekolady przytłaczało nadzienie, a przez jego intensywny charakter, końcowo czekolada wydawała się gorsza. Sama w sobie była przeciętna i bazowa, więc taka jej ilość to trochę za dużo. Od czekolady z nadzieniem oczekuje się raczej dużo nadzienia. A to... było w sumie oddające tytuł - czuć śmietankowy likier, dużo śmietanki i poważniejszy alkohol, a jednocześnie nic chamskiego i zbyt zacukrzającego, mimo wysokiej słodyczy. Smak nadzienia był dobrze wyważony. Ogół więc wyszedł pozytywnie, ale nie porywająco, bo z wieloma kwestiami do poprawy. A jednak no to zwyczajnie nie moja bajka. Zjadłam połowę, ale potem słodycz, tłusta śmietanka, alkoholowość i forma przestały sprawiać mi jakąkolwiek przyjemność, ale rozumiem, że czekolada komuś może smakować bardziej. Dziś opisywana jednak była nudno-niezła, w momencie gdy Henry Lambertz Piña Colada Milk Chocolate with Pina Colada truffle filling wygrała z nią tym, że była niespotykana.

Połowę oddałam już Mamie, ale jej w ogóle nie podeszła i resztka trafiła do ojca. Opisała ją: "Sama czekolada okropna, taka jak polewa z czekoladek, której nie chce się jeść, co środkowi tylko przeszkadza. Tu jednak i środek mi nie podszedł. W ogóle to go jakoś mało, że aż się gubił. A efekt... jakby takie lekko alkoholowe masło".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam od ojca
cena: nie znam
kaloryczność: 525 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa,17,5% likier śmietankowy z 0,1% irlandzkiej whiskey ( zawiera mleko), tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, syrop glukozowy, mleko w proszku pełne, mleko w proszku odtłuszczone, emulgator: lecytyny z soi; substancja żelująca: agar; naturalny aromat

sobota, 8 lutego 2025

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Tanzania 85 % Kokoa Kamili Single Origin ciemna z Tanzanii

O hiszpańskiej marce Puchero wspomniałam już przy Puchero Chocolate Nicaragua 70 % El Castillero Single Origin. Przygotowując jednak tego posta, zastanowiłam się, co by tu jeszcze można było dodać i ponownie zgooglowałam. Trafiłam na ich stronę, na którą zawitały jeszcze... kremy orzechowe 100%. Ciekawe, ciekawe. Wiedziałam jednak, że ja ich nigdy nie zamówię, nie zza granicy, ale tak ciekawostkowo, dobrze wiedzieć, że są. Mnie czekała za to czekolada o zawartości, która podobała mi się o wiele bardziej od wspomnianej już nikaragujskiej. 

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Tanzania 85% Kokoa Kamili Single Origin to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Tanzanii, z doliny Kilombero.

Po otwarciu poczułam bardzo, wręcz niespotykanie słodkie wiśnie. Otulił je pudrowy motyw i kwiaty, a także chyba wanilia. Pomyślałam o jakimś malinowym pudrze lub malinowych cukierkach pudrowych. A także o... przesłodzonym ciepłym kompocie z jasnofioletowych śliwek? Do tego doszły słodkie, nie za mocno pieczone, jasne ciastka z malinami i orzechami, chyba pekanami. W tle, mimo natłoku słodyczy i niskiej gorzkości, pojawiła się świeżość, rześkość trzcin i roślin znad jeziora, które pilnowały, by nie zrobiło się za ciężko. Dosłownie czułam w tym wszystkim ciepło letniego powietrza.

Konkretna tabliczka przy łamaniu okazała się średnio twarda. Trzaskała też średnio głośno, za każdym razem obiecując gęstość.
W ustach rozpływała się umiarkowanie wolno i bardzo maziście. Utrzymywała poczucie konkretu i masywność, popisując się gęstością. Była maślano tłusta i długo gładka. Do tego doszła kremowość oraz miękkość, choć jakby tylko zewnętrzna. Z każdą chwilą narastała soczystość, za sprawą której masa zmieniała się w zawiesinę. W niej ujawniła się końcowo proszkowość.

W smaku przywitała mnie słodycz, która w pierwszym momencie wydała mi się niezbyt zdecydowana. Roztoczyła sporo kwiatów i... miodu-niemiodu? Miodowego pudru? Wyobraziłam sobie grudki scukrzonego miodu w... ciastkach? Miodowo-malinowych ciastkach. Zaplątała się w nich dziwna goryczka, jakby dodane do nich liofilizowane owoce się poprzypalały, ale nie była to spalenizna sama w sobie.

Zaraz rozeszła się inna, pożądana gorzkość, od razu startując z wysokiego poziomu. Wygładziła wspomnianą goryczkę, a ja pomyślałam o węglu i odrobinie dymu. Paloność jednak wcale nie była mocna, a wręcz delikatna. Szlachetna goryczka pokazała się, po czym zajęła się budowaniem tła, nie mając zamiaru dominować, mimo że co do jej siły nie było wątpliwości.

Zza gorzkości, zza dymu wyłaniało się trochę orzechów - raczej tłustszych, łagodniejszych pekanów, ale zdarzały się też bardziej gorzkawe włoskie. Niektóre może stare, suchsze?

Do słodko-malinowego wątku dolatywać zaczęły kwaśniejsze wtrącenia wiśni. Mimo że owocowa strefa wciąż oferowała dużo pudru, pojawił się też kwasek i soczystość... jakby poniekąd hamowana. Soczystość owoców liofilizowanych i dopiero nasiąkających? Pomyślałam o cierpkich węgierkach, ale zaraz umknęły.

Goryczka z wszechobecną słodyczą podrzuciła mi myśl o aptece, a dokładniej syropach i tabletkach w wariantach owocowych: głównie wiśniowo-malinowych, ale chyba też śliwkowym.

Gorzkość zetknęła się z ciastkowo-kwiatowym motywem i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przełożyła się na myśl o cierpkawych, kruchych ciastkach kakaowych. Odnotowałam lekką drożdżowość, a w tle... zapowiedź maślaności?

Słodycz uparcie trzymała się pudrowego tonu, acz znów poczułam też trochę więcej kwiatów. Dodały pewności siebie śliwkom. Przez pewien czas dziwnie słodkie wiśnie, cierpkie węgierki i spore, liofilizowane śliwki - chrupkie początkowo, a po chwili nasiąkające - wśród owoców dominowały, po czym... zmieniły się w kompot śliwkowy. Utrzymał się chwilę na nadrzędnej spośród owoców pozycji, po czym przeistoczył się w mniej jednoznaczny motyw pudru owocowego. Wyobraziłam sobie czekoladko-trufle z owocowymi kremami i obtaczane czerwono-różowym pudrem.

Przypieczętowały to kwiaty... kwiaty rześkie, acz też słodkie. Słodycz utrzymywała soczystość, ale już inną - pomyślałam o niemal miodowych rodzynkach. I suszonych, kompotowych śliwkach?

Końcowo gorzkość naparła na to wszystko. Nagle wzrosła i przyciągnęła uwagę. Pomyślałam o zamszu, który porządnie przesiąkł dymem. Za nim jednak pobrzmiewała maślaność i... metaliczność? Jakby proch strzelniczy? Zamsz, który wyszedł na przód, wprowadził poczucie ciepła. Orzechy niby wróciły, ale one z kolei złagodniały - wróciły odmienione jako... nerkowce?

Ciepełko podchwyciła słodycz, która za sprawą kwiatów pokazała mi letni dzień nad dzikim jeziorem. Ciepłe powietrze, sporo roślin, w tym kwiatów to obraz letniego dnia, w którym popija się... sok śliwkowy?

Po zjedzeniu został posmak zamszowo-dymny, częściowo mocno nerkowcowy, z maślanym echem oraz owocowy, ale w złożony sposób. Czułam sporo słodko-cierpkiego kompotu śliwkowego i dziwnie słodkich wiśni, a także maliny jako sok i nutę pudru, liofilizowanych, sproszkowanych owoców, zmieszanych z drapiąco słodkimi kwiatami.

Czekolada smakowała mi, ale mam sporo zastrzeżeń. Była słodka w taki sposób, że nie powiedziałabym, iż to 85% i w dodatku słodzona cukrem trzcinowym. Obstawiałabym biały. Słodycz miała bardzo pudrowy, ciastkowo-kremowy wydźwięk. Owoce, a więc wiśnie, maliny i śliwki jawiły się jako dosłodzone, wkomponowane w ciastkach, trufle, przerobione na puder czy końcowo jako sok, liofilizowane. Sporo kwiatów też jeszcze dołożyło słodyczy, ale akurat zacniejszej. Końcowa wizja dnia nad jeziorem czy zamszu przesiąkniętego dymem bardzo mi się podobały. Gorzkość, węgiel, zamsz, trochę orzechowych akcentów - o, szkoda, że właśnie gorzkość była taka wycofana, mimo że silna. Ileż bym dała, by to ona, z tymi nutami wyszła na przód!

Owocowy lukier, puder i czerwone owoce w dosłodzonym wydaniu kojarzę dobrze z Krak Chocolade Tanzania Kokoa Kamili 2021 70 %, a ciastka, węgierki i wiśnie czułam w The Swedish Cacao Company Tanzania 74 % Kokoa Kamili, 2021 Harvest, która też wyszła mi za słodko. Tak sobie po nich myślę, że tanzańskie kakao chyba łatwo idzie w takie niemoje klimaty, więc producenci naprawdę muszą odwalić sporo roboty, by mnie w sobie rozkochało w pełni.


ocena: 8/10
cena: €6,32 (za 70g; około 27 zł)
kaloryczność: 611 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 7 lutego 2025

Baton Warszawski Pasta Chałwowa z ksylitolem

Zdesperowana przez wycofanie Nutura Premium Krem Chałwowy Sezam z cukrem kokosowym zdecydowałam się na współpracę z warszawką marką, Baton Warszawski. Produkt, który otrzymałam, był co prawda posłodzony m.in. słodzikiem i dobrze pamiętałam, że nie pasuje mi on także do chałwy (o czym przekonałam się przy chałwie Koska Diabetic / Diyabetik Helva), ale... liczyłam, że 70% sezamu, miód i wanilia jednak jakoś sobie z tym poradzą. Choć w składzie dostrzegłam też sól, jakoś nie bałam się, że wyjdzie równie parszywie słono co Zivina Tahinada s kousky pistácií / Sladká Pistácie / Słodka Pistacja.

Warszawski Pasta Chałwowa z ksylitolem to krem / pasta sezamowa słodzona słodzikiem (ksylitolem), miodem i wanilią (bez cukru); firmy Baton Warszawski.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu poczułam intensywny zapach chałwy. Chałwy mocno sezamowej, słodkiej za sprawą wanilii i cukru. Z zaskoczeniem zarejestrowałam, że słodycz wydawała się konwencjonalnie cukrowa, mimo pewnej rześkości. Ta mogła należeć do słodziku, ale równie dobrze do samego sezamu. Ogólna słodycz była trafiona w punkt, nie za mocna. W tle czułam też akcent oleju sezamowego i lekką goryczkę, a także echo soli, które prawie zniknęło, gdy zlałam olej.

Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju. Próbowałam zlać wszystko, czyli jakieś 2,5 łyżeczki. Sam wierzch kremu był bardziej rzadko-płynny, właśnie wciąż oleisty, ale to już nie był olej jako taki - to więc wymieszałam z resztą. Na dnie pasta była gęstsza, ale też nie bardzo gęsta, a już na pewno nie sucha.
Krem ogólnie był miękki i... nie tyle rzadki, co po prostu niegęsty. Mieszanie nie sprawiło mi najmniejszego problemu, a masa dała się poznać jako bardzo gładka. Wydała mi się też ruchomo-płynna, ale wciąż właśnie nie rzadka, a w pewien sposób zwięzła. Czuć też pewną lepkość.
W trakcie jedzenia krem potwierdził swoją gładkość, acz nie idealną, oraz niegęstość. Nie był jednak rzadki, a nawet do pewnego stopnia syty, choć jednocześnie miękki. Było w nim coś wręcz aksamitnego. Rozpuszczał się w tempie umiarkowanie-szybkim, jawiąc się jako nieco kleisty, ale nie przytykający. Z czasem wyszło na jaw, iż nie był gładki w 100%, bo na języku zaznaczały się drobinki i dosłownie kropeczkowe punkciki, a także szybko rozpuszczające się, malutkie kryształki. Trafiło mi się też kilka niewielkich, lepko-scukrzonych grudek miodu. Końcowo krem przybierał postać luźnej, ciągnąco-lepkawej zawiesiny. Gdy pastę gryzłam, trzeszczały kryształki, a kropeczki okazały się twarde jak kamień, ale trzeszczenia / skrzypienia typowego dla chałw nie usłyszałam.

W smaku pierwsza polała się wysoka słodycz. Była złożona i niejednoznaczna, choć zaraz wydało mi się, że prowadzi miód. Miód jasny, niemal kwiatowy i potencjalnie drapiący. Już po chwili dołączyła do niego wanilia.

Miód i wanilia wydawały się zarysowywać na cukrowej bazie, co zaraz przełożyło się na wyraźnie chałwowy klimat. Myślałam o chałwie bardzo słodkiej, ale w szlachetny, naturalny sposób.

Gdy pojawiła się chałwa, oczywiście także sezam zaprezentował się odważniej. Dogonił słodycz i stanął nawet ciutkę przed nią. Był sam w sobie naturalnie słodkawy, a jego prażenie wydało mi się minimalne. Wprowadził pewną rześkość, ale tak ją ograł, że słodziku zupełnie nie czuć.
Raz po raz przemknęło mi słonawe echo.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach odnotowałam za to lekką goryczkę. Przełamała wszechobecną słodycz - ta zrobiła sobie przerwę. Smak jakby zwolnił, skupiając się na zaprezentowaniu sezamu z najszlachetniejszej strony. Słodycz przez chwilę wydała się tylko dodatkiem, a ja odnotowałam... sól? Pojawiała się sporadycznie, potem się chowała, acz im więcej jadłam, tym częściej na nią trafiałam. Zdarzyło się przemknąć nawet czemuś kwaskawemu...? I wszedł wytrawniejszy akord. Potem jednak chałwowość wracała z nową mocą. Niestety kompletnie nie pasowała do słoności - splot ten wydał mi się wręcz mdlący.

Lekko prażony sezam z lekką goryczką po tym bardziej słonawo-wytrawniejszym epizodzie zmotywował słodycz. Chałwa waniliowa stała się wiodącym wątkiem, acz i miód znów lepiej czuć. Końcowo zrobiło się nieco za słodko, aż drapiąco. I to powiedziałabym, że... w cukrowy sposób? Epizodycznie przeplatała to słoność.

Po zjedzeniu został posmak łagodnego sezamu, zmieszanego z miodem, który aż trochę drapał w gardle. Za tym splotem znalazła się luźna mgiełka chałwowa i... ordynarna słoność. Wydawało się, że przez kontrast aż gryzie w język.

Krem zaskoczył mnie i zasmucił. Z jednej strony wyszedł zaskakująco smacznie, niesłodzikowo, a z drugiej... z drugiej wszystko popsuła sól. Gdyby nie ona, pasta byłaby przepyszna - mocno chałwowa, nie za słodka i cudnie sezamowa, ale właśnie że ta sól kompletnie do tego nie pasowała i sprawiła, że całość wyszła mdląco. Zjadłam jakąś połowę, bo początkowo trafiałam na sól sporadycznie i łudziłam się, że będzie lepiej, ale niestety - im więcej jadłam, tym było jej więcej, że aż odpadłam. Gdyby nie sól, smakowo mógłby dostać naprawdę wysoką notę, bo oprócz soli to tylko tak półpłynna konsystencja mi niezbyt leżała, ale to akurat szczegół.

Krem trafił do Mamy, która opisała go: "No byłby przepyszny, taki idealnie słodki, wyraziście chałwowy jak zwykła chałwa, w ogóle nie czuć, że ze słodzikiem, no tylko ta sól wszystko psuje. Do tego stopnia, że osobno, łyżeczką nie da się go za dużo jeść. Próbowałam z herbatnikami, by jakoś mi tę sól tonowały, no i z nimi już lepiej było, bo rozmyły sól. Dalej trochę ją czuć, ale do zniesienia. Ale szkoda, że trzeba kombinować, by było smacznie, tak głupio zepsuli to, dodając sól".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam od batonwarszawski.pl
cena: jak wyżej, ale cena to 13 zł (za 200g)
kaloryczność: 583 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: tahini (miazga sezamowa) 70%, substancja słodząca: ksylitol 9,9%, miód naturalny, olej słonecznikowy, lecytyna słonecznikowa, korzeń mydlnicy, sól kłodawska, wanilia