poniedziałek, 30 listopada 2020

Fin Carre King Size Neo mleczna z nadzieniem mlecznym i ciastkami kakaowymi

Latami omijałam słodycze marki własnej Lidla, Fin Carre. Mama kupowała i ciągle słyszałam, że nawet dla niej są za słodkie, więc wiedziałam, że ja nie mam czego wśród nich szukać. Moja niechęć wzrosła, gdy wycofano czekolady Bellarom a wprowadzono podobne, ale tylko z orzechami (te mnie nie kręciły) - właśnie Fin Carre. W akcie protestu i bojkotu nie kupowałam. Jakiś czas temu Mama powiedziała, że z chęcią przetestowałaby parę dużych Milek (bo jadła lata temu i nie pamięta), ponieważ smaki dużych wydają jej się ciekawsze. Na Milki jednak ja ochoty nie miałam, lecz gdy w Lidlu pojawiły się analogiczne smaki, jednemu postanowiłam dać szansę. Mama uległa mi co do wyboru smaku, choć sama optowała za Toffee Wholenut. Ja zaś za bardzo lubię herbatniki czarne jak szatan i za bardzo tęsknię za Bellarom Neo (ale oczywiście o wiele bliżej jej do Milki Oreo 300g), by tej nie spróbować.


Fin Carre KingSize Neo to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao nadziewana mlecznym kremem (45%) i ciasteczkiem kakaowym Neo (13,5%); marki własnej Lidla.

Po otwarciu poczułam ordynarny biały cukier i ogrom mleka, niemal śmietanki. Po chwili zarejestrowałam też zapach kakaowego, dobrze wypieczonego ciastka. Nie było to zbyt kuszące, co zmieniło się po przełamaniu. Wtedy bowiem uderzyła mnie woń śmietankowych lodów i mleka w proszku z kakaowym motywem, aż krzycząca: "to ja, cookies & cream!". To już było apetyczne, acz bardzo słodkie.

Tablica okazała się miękka. Mimo że ciężka i konkretna z racji gabarytów, odebrałam ją jako delikatną; taką, która zaraz zacznie się rozpuszczać. Przy łamaniu / krojeniu była dziwna, bo przekrajanie było normalne, a łamanie sprawiało, że się gięła. Niektóre kostki bardziej się rwały. Wszystko zależało od części, bo jak pokazuje sam przekrój ciastka umieszczono głównie w środkowej części - chyba starali się, by było ciastko na pasek. W mojej tabliczce niezbyt to wyszło. Ciastka nadały więc pewnego konkretu, przez wręcz wyciskający się spod czekolady krem, całość sprawiała wrażenie miękkiej. Łatwo dało się to podzielić; sama z siebie przesadnie się nie rozwalała.
W ustach czekolada rozpływała się dość szybko, kremowo, acz jedynie gęstawo i z lekko proszkowym efektem. Okazała się średnio tłusta.
Biały krem wyciskał się spod niej i niezbyt pasował, bo przypomniał ciepłą plastelinę. Odebrałam go jako mięciutko-margarynowy. Plastyczny, mazisty, a jednak pozostawiony sam sobie - dość zwarty. Wysoka tłustość szybko zatłuszczała usta, a jednak i dużo proszkowości się w nim znalazło.
Ciastko z kolei odznaczało się konkretnością, chrupało przy robieniu kęsa, a potem rozchodziło się na pyłkową, ciasteczkową masę. Było integralne z resztą zarówno, gdy zajęłam się nim szybciej lub - to zdecydowanie lepsze - kiedy rozpływało się, pozostawione samo sobie. Było odpowiednio natłuszczone, ale nie tłuste. Nasiąkało i przeistaczało się w trochę zalepiającą masę, jak ciastko zanurzone w mleku.

W smaku czekolada serwowała przede wszystkim przesadzoną słodycz chamskiego białego cukru, szybko dogonioną przez mleko z jakimś nieokreślonym posmakiem. Wydała mi się tym samym przearomatyzowana, choć chyba też lekko kakaowa - przesiąknięta ciastkiem?

Po chwili zrobiło się bardziej tłuszczowo, a słodycz wzrosła. Przypominała lukier i cukier puder. Krem wydał mi się margarynowy, a więc tłuszczowo-nijaki, a dopiero potem śmietankowo-mleczny. Gdy rozszedł się z obu stron, także w smaku skojarzył mi się z lodami śmietankowymi z proszku - takimi... "dawnymi", ale nie najwyższej jakości. Zacukrzone były do bólu, że wyszły w tym nijako. Spróbowany osobno ujawnił kiepski, dziwnie kwaskawo-sztuczny posmak - jakiś aromat czy coś? W całości też pobrzmiewał, ale przez większość czasu udawało mu się ukryć.

Ciastko tylko troszeczkę przełamywało słodycz, acz w tej cukrowej toni brak mu wyrazistości. Zostało w dużej mierze zagłuszone. Dopiero bliżej końca odważniej wprowadziło kakao i goryczkę pieczenia, jakby z opóźnieniem.
Spróbowane osobno prezentowało smakowitą gorzkość kakaowo-przypalonych ciastek. Też było słodkie, ale nie przeraźliwie.
Mieszając się z mlekiem i zacukrzoną czekoladą nikło. 
Już w połowie kęsa w gardle i ustach cukrowość aż paliła, a skojarzenie z lukrem wsunęło się na pierwszy plan.

Bliżej końca i na koniec jednak ciastko rozpływało się, trochę je pociamkałam i wtedy było już wyrazistsze. Zaserwowało smak mocno wypieczonego, kakaowego ciastka, pewną sodowość i już nie było tak tragicznie.

Właśnie ciastko w przeważającej mierze zostało w posmaku. Niestety wraz z cukrowym kacem, paleniem i lukrową cukrowością po prostu. Co więcej czułam tłuszczowość i śmietankowy smaczek - na moje nieszczęście w tej kolejności. Wróciła też sztuczność.

Już po wstępnym gryzie nie miałam ochoty robić kolejnego, ale pod bloga zjadłam dwie kostki... Nic mi nie grało i w dodatku denerwowało dziwne rozmieszczenie ciastek. Biorąc pod uwagę, jak to wyszło, zgarnęłam te, w których ciastka było więcej (nie zaś kostki brzegowe, gdzie dominował krem), a i tak czułam tych ciastek niedosyt. Nie chcę więc nawet myśleć o zjedzeniu całości - to byłaby tortura. Cukrem i tłuszczem to naprawdę już dwiema kostkami wykańcza. I serio... mogę znieść i słodycz, i miękkość, ale gdy do pary z nimi idzie fajny smak (przykład? J.D. Gross Mouse au Lait Coconut Macaroon).

Zupełnie mi ta czekolada nie smakowała, acz zupełnie obiektywnie... wydaje się być najzwyklejszą tabliczką z niższej-średniej półki. Osobiście bardzo żałuję, że tak zagłuszone zostało ciastko - naprawdę było dobre. Krem jednak to miękko-tłusta porażka o smaku cukrowo-lukrowym. Czekolada z kolei to definicja mlecznych no-name'ów.
Milkę Oreo 300 g uważam za o tyle lepszą, że wali cukrem i swoim specyficznym posmakiem (który potrafi nawet być uroczy), a nie cukrem i sztucznym niesmakiem. Milka ma zdecydowanie o wiele lepsze proporcje - więcej kakaowego herbatnika kosztem zacukrzającego białego kremu.
Większość poszła do Mamy, ale i jej nie smakowała: "Im więcej jadłam, tym mniej mi pasowała. Ani dać temu się rozpuszczać, bo ciastko za twarde i konkretne, ani gryźć bo krem i czekolada za miękkie, niespójne to, a krem nieciekawy".


ocena: 4/10
kupiłam: Lidl
cena: 6,99 zł (za 300g)
kaloryczność: 551 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz palmowy, tłuszcz kakaowy, mąka pszenna, słodka serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, bezwodny tłuszcz mleczny, śmietanka w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, substancje spulchniające: węglany sodu, węglany amonu; miazga z orzechów laskowych, naturalny aromat, syrop glukozowo-fruktozowy, laktoza, ekstrakt z laski wanilii

niedziela, 29 listopada 2020

Tibito Chocolate Tumaco 70 % ciemna z Kolumbii

Właśnie tę tabliczkę zostawiłam na zakończenie przygody z 70-tkami tej marki, bo... obstawiałam, że może wyjść najlepiej. Kakaowce ni jak nie kojarzą mi się z plażą, ale... że w przypadku tej chodzi właściwie o wybrzeże Pacyfiku blisko Ekwadoru, to wydawało mi się w miarę pasować do lekkiego wydźwięku, jaki miały wszystkie poprzednio jedzone. Tumaco bowiem to region i plaża właśnie, inaczej nazywana Perłą Pacyfiku. Brzmiało to całkiem nieźle, niestety jednak w tyle głowy wciąż dręczyła mnie myśl, że to jednak rozczarowujące Tibito.

Tibitó Chocolate Tumaco 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Kolumbii z regionu Tumaco.

Po otwarciu poczułam delikatny i soczysty zapach drobnych kwiatów i zielonych, żywych roślinek; może również porzeczek (czarnych?). Jednocześnie mocne prażenie ziaren nie ukryło się, sugerując dym. Był słodki w sposób rześko-karmelowy, trochę melasowy zupełnie jak cukier kokosowy. Nakręciło to skojarzenie z czekoladami mlecznymi, a przez przymglony wydźwięk - i jednak właśnie słodycz bez wyraźniejszego towarzystwa - pomyślałam o cukrze pudrze.

W dotyku tabliczka wydawała się suchawa. Łamiąc ją poczułam nieco kruchą twardość, po czym usłyszałam dźwięki dość głośne, ale jakby wcale łamać się nie chciała - jak żywe gałązki. Pokazała dość kryształkowy przekrój.
W ustach rozpływała się powoli, nie tyle nawet z oporem, co jakby po prostu nie chciała. Nie była zbyt tłusta, a wodnista i jednocześnie lekko pudrowo-pylista. Zakrawała o miękko-zbitą ulepkowatość, ale raz i drugi ta wodnistość wahnęła się ku wodnistej soczystości. Czekolada znikała na nicość, nie pozostawiając po sobie nic, oprócz suchszego efektu.

Od pierwszego kęsa poczułam słodziutkiego banana. Nie dojrzał jeszcze, był twardy i ściągający, ale niewątpliwie rześki, jakby natura jeszcze próbowała ratować sytuację dodając kwaskawą kropelkę cytryny, ale i tak w końcu wygrał ten... mdławy. Z czasem przeszedł we wręcz kartonowy, ale wciąż słodki motyw twardych chipsów bananowych, pozbawionych bananowego impetu. A może był to jakiś śmietankowo-bananowy, puszysty krem? Tylko że też zwykłego mleka bym nie obstawiała, a jakieś roślinne, kokosowe czy coś (rozmyte).
Za ich sprawą wzrosła jednak słodycz.

Owoce nie dawały za wygraną. Leciuteńki kwasek okazał się bardziej porzeczkowy jak cierpko-słodkich czarnych porzeczek. Pomykała tu też suszona, cierpkawo-kwaskawa śliwka. W tle soczystość obudowała się w pewną... wodnistość. Były to młode, zielone roślinki, jakaś trawa pokryta rosą, jak również kwiaty - delikatne, jasne i drobne. To właśnie w nich doszukałam się lekkiej cierpkawości - może jedynie jej sugestii - przyprawo-ziół czy drzew.

W rześkości cały czas plątała się subtelna, autentycznie soczysta nuta. Było w niej coś czarnoporzeczkowego, mimo że nie były to pełne smaku owoce i na konkretniejszą na pewno kwaśność się nie zdecydowały. Mimo wilgoci, było w tej soczystości / rześkości coś podsuszanego... stąd myśli o chłodzących ziołach, może mięcie.

Kwiaty, mięta i słodycz mieszając się, wydały mi się leciutko cierpkie. Przez chwilę myślałam o efekcie, jaki daje cukier kokosowy - niemal chłodzi, smakując delikatnie rześko-karmelowo. Pomyślałam o słodkiej, ostro-goryczkowatej melasie, ale jakby pozbawionej tych głównych cech. Kwiaty bardzo ją łagodziły. Papierowość czy roślinność, ogólna słodycz skojarzyła mi się tu z cukrem pudrem / lukrem - jakoś w połowie rozpływania się kęsa. Wszystko to było bowiem dość chłodne. Też trochę jak efekt mięty czy lukrecji. Jakbym wypiła herbatę miętową po czymś... wręcz trochę przypalonym.

Nieśmiała gorzkawość trochę bardziej postawiła na swoim. Pomyślałam o przypalonym karmelu, cieście ze spalonymi bokami albo przypalonym cukrze pudrze. Zrobiło się bardziej mlecznie. Mleko roślinne... nie chciało pozostać na długo, ruszyło więc zwykłe, acz też delikatne i słodkie. Pojawiła się zbyt delikatna mleczna kawa, po czym poczucie nijakości i słodyczy na sam koniec znów wzrosło. Wszystko to pod koniec dziwnie zmieszało się z soczystością, a mi do głowy przyszły śliwki... jako jogurt śliwkowy? Nagle odbił w niemal nibsowym kierunku, przy czym dobrze odnalazły się porzeczki. Czyżby roślinki i drobne kwiatki porastały... ziemię?

Po zjedzeniu pozostało lekkie ściągnięcie jak po niedojrzałych bananach, kwaśnych suszonych śliwkach i trochę roślinkowe. Przewijała się spalenizna, suchość, ale jednocześnie czułam chłodek mięty, niepewną gorzkawość. Było słodko, aż trochę drapiąco w gardle, ale jednocześnie... za roślinnie na karmel, pomyślałam więc o mało wyrazistym miodzie.

Nuty bananów, mięty, spalenizny i czarnych porzeczek, śliwek oraz mnóstwo kwiatowości wydają się na 10, ale... cały ten jej wydźwięk, jakby ledwo ciągnęła, przygłuszenie, zalatywanie cukrem pudrem i nieprzyjemna struktura przełożyły się na to, że przyjemność z jedzenia była hamowana. Na szczęście jednak jakaś była. A intrygujące nuty roślinnego mleka czy cierpkość roślin / owoców też były ciekawe, dość niespotykane. Wolałabym jednak, by się na ziołowość wreszcie zdecydowała, a nie tak tylko ją sugerowała.
Hm, wyszła jak ukwiecona wersja Putumayo z truskawkami przerobionymi na porzeczki i bardziej ziołowo-roślinna niż przyprawiona.

Co ciekawe, producent pisał o smaku "sweet peas", co tłumaczy się jako "groszek pachnący", czyli... o drobniutkich, fioletowych kwiatkach. Jak najbardziej pasowały!


ocena: 7,5/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 25,59 zł (za 80g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 435 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 28 listopada 2020

Schogetten in love with Yoghurt & Honey mleczna z nadzieniem jogurtowym i miodem

Nie lubię czekolad Schogetten, więc to, że trafiła do mnie kolejna jest mało, że nie do obronienia / wytłumaczenia. Ja powinnam za to po łapach dostać! Kupiłam ją sama... Bo promocja... Bo akurat w sklepie nie było niczego, po co tam polazłam, a wiedziałam, że w kolejce i tak będę musiała stać (byłam z Mamą). W sumie ja się wahałam, że może lepiej sobie darować, ale abstrahując od składu i marki, smak był zacny, a Mamę dodatkowo uwiodło opakowanie. Stwierdziła, że takie urocze, to po prostu musimy wziąć, haha. A rzeczywiście coś w sobie ma. Tylko że... oczami się nie je, my miałyśmy zawartość zjeść!


Schogetten Limited Edition in love with Yoghurt & Honey to czekolada mleczna nadziewana kremem jogurtowym (29%) z granulatem miodowym (1,8%) i nadzieniem miodowym (15%); edycja limitowana na zimę / wiosnę 2020.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam dominujący zapach słodkiego, "dziadkowego" (zaskakująco naturalnego) miodu jasnego i aż drapiącego w nosie oraz cukru. Z daleka towarzyszyła temu mleczność. Był smakowity.

Kostki wydały mi się trochę plastikowe. Nie były miękkie, nie uginały się. Przy podziale miód (a raczej "nadzienie miodowe") raczej się nie wyciskał, ponieważ okazał się zwartą masą-żelem, ale i tak bardzo się lepił.
Nadzienie białe okazało się zawilgocone miodem do połowy, a tak to tłuste i jednocześnie trochę proszkowo-suchawe, zwarte i średnio miękkie. W mojej kostce granulat chyba popłynął, bo trafiłam na kulkę żelu, która potem lekko skrzypnęła jak cukier.
W ustach czekolada rozpływała się szybko i gęsto-kremowo. Była tłusta, ale znośnie.
Nadzienie okazało się nieco od niej rzadsze, tłustsze w oleistym kontekście, ale wciąż mocno proszkowe. Nie zalepiało, a gięło się i rolowało jak gumka do mazania.
Trafiłam w nim na coś, co skrzypnęło i zlepiło się z resztą - obstawiam ten granulat - było tego dziwnie mało (od Mamy wiem, że na całość, bo do niej poszła, wyłapała może z 4-5 "chrupiące cosie").
Miód szybko się wyciskał, ale znikał bardzo powoli. On również wyszedł jak jakaś gumiasta gamołka... był to raczej żel z syropu glukozowego niż miód.

Czekolada uderzyła słodyczą, która łączyła w sobie cukier, miodową nutę i pewną tandetę. Dość szybko dołączyło do tego mleko. Zamieszało poszczególne wątki i posmaki, które ułożyły się w sztuczny miód. Już po chwili zaczęło drapać w gardle.

Efekt ten i słodycz zwielokrotnił miód już po paru sekundach. Smakował słodko, wyraziście miodowo. Częściowo kojarzył się z jasnym miodem naturalnym, a więc do bólu słodkim i nijakim, a częściowo z jasnym sztucznym, co też było słodko-drapiące, ale jednoznacznie negatywnie. Skojarzenie z naturalnym miodem podkręciła leciuteńka kwaskawość w tle.

Nadzienie białe próbowało wpełznąć poprzez mleczność, budując tam rześkość, ale też było słodkie i nijako-sztucznawe. Wydało mi się lekko oleiste, a dopiero potem bardziej śmietankowo-jogurtowe. Namiastka kwasku gubiła się w słodyczy. Poniekąd był jogurtowy, kojarzył mi się trochę serkowo-twarożkowo, ale i przerysowany, sztucznawy. Owszem, to odrobinka kwasku, ale... zamiast przyjemnie przełamać, wyszła jakoś dziwnie, sztucznie.
Po konsultacji z Mamą uznałyśmy, że granulat miodowy prawie nic nie wniósł, bo obie odebrałyśmy to jako "coś tam" w tej miodowo-cukrowej, strasznie słodkiej toni.

Czekolada domykająca całość, też dziwnie z tym wyszła, właśnie jak przearomatyzowana. Może nie "jak", a dokładnie taka?

Po zjedzeniu pozostawała sztuczność, kwasowość i intensywny motyw miodu, a więc i przeogromne zasłodzenie. Czułam się lepko zamaziana.

Zapach cudowny, smak był już gorszy, a konsystencja gumkowego nadzienia i lepiąco, giętko-gibkiego żelu odpychająca. Ogrom cukru uderzył mnie jak obuchem. Jednocześnie... jak na tę półkę, nie było aż tak tragicznie, a właśnie całkiem... tytułowo, bo w końcu czuć, co obiecali.
Mamie smakowała, więc z chęcią przyjęła... właściwie prawie całość (w sumie to ja się poczęstowałam). Niespecjalnie lubi czekolady jogurtowe, ale: "Tutaj tego jogurtu to jakoś mało czuć, fajna z takim przełamaniem. No, słoodka, miodowa, bardzo dobra zwłaszcza jak na tę cenę. Konsystencja śmieszna trochę, taka gumowata, ale nie, że zła.".
Ot, zwykła, najzwyklejsza na świecie czekolada, a w sumie... wyjmując z szafki tę tabliczkę... bałam się.


ocena: 5/10
kupiłam: Lidl
cena: 2,29 zł (promocja)
kaloryczność: 523 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, tłuszcz palmowy, śmietanka w proszku, syrop glukozowy, jogurt z odtłuszczonego mleka w proszku (5,7%), pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, miód (4%), dekstroza, laktoza, maltodekstryna, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromaty, substancja żelująca: pektyny; ekstrakt waniliowy, kwas: kwas cytrynowy; sól, substancja zagęszczająca: alginian sodu

czwartek, 26 listopada 2020

A. Morin Perou Absolu 63% ciemna z Peru

Czasem się zastanawiam, co producentami kieruje, żeby do danej czekolady dać 70 %, a do innej już 63 % kakao. Oczywiście procenty mogą być dowolne, ale akurat w przypadku Morina są takie. Kocham tę markę, lecz często żałuję, że ziarnami nie sypnęli hojniej. Dzisiaj prezentowana jednak jeszcze mogła jakoś się próbować bronić, bo to limitowana tabliczka - w całości z Peru. Jak to? Otóż miazga i tłuszcz - wiadomo (chociaż przy określaniu regionu pochodzenia kakao nie zawsze bierze się pod uwagę także tłuszcz kakaowy), ale ją nawet peruwiańskim cukrem posłodzono - i właśnie m.in. to ją odróżnia od Morin Perou Chanchamayo 63 %.

A.Morin Edition Limitee Perou Absolu 63% to ciemna czekolada o zawartości 63 % kakao z Peru z regionu z Chanchamayo; słodzona peruwiańskim cukrem trzcinowym nierafinowanym.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam drzewa, cały las iglasty z leciutką kwasowością igiełek oraz napierającą na nią słodką pikanterią przypraw korzennych pod przywództwem cynamonu. Mimo rześkości, nie zabrakło w tym splocie mocno palonej nuty. W tle, również w kwaskawe nuty, uderzyły słodkawe cytrusy: pomarańcze, cytryna. Nie wykluczam, że wręcz dżemowe, bo zmieszane ze słodyczą mocno palonego karmelu. Odnotowałam też leciutko pudrową nutkę czerwonych owoców. Karmel łączył owoce z przyprawami jakby poprzez słodko-goryczowato-ostro melasowy motyw. Przełożyło się to na skojarzenie z czekoladowymi pierniczkami.

W dotyku tabliczka wydawała się suchawa, a przy łamaniu twarda jak kamień.
By usłyszeć głośne trzaski, musiałam użyć sporo siły. Moim oczom ukazał się wtedy ziarnisty przekrój z połyskującymi drobinkami (miałam nadzieję, by nie były to kryształki cukru - choć tak wyglądały).
W ustach początkowo czekolada zachowywała twardość, ale następnie rozpływała się właśnie jak twardo-suchawy krem z ogromną ilością kakao w proszku i przypraw, jak... gęste, lekko wilgotne i miękkawe pierniki. Zalepiała tylko trochę, pozostając centrowo zwartą, a z czasem upuszczając fale soczystości.

Od pierwszego kęsa czułam delikatną gorzkość węgla i kawy. Dzięki nim zadomowił się mocno palony klimat. Później odnotowałam nawet leciutką, smakowitą spaleniznę.

Już w kolejnych sekundach popłynęła palonokarmelowa słodycz, a ja poczułam, jakby w ustach rozpływał mi się czekoladowy piernik. Jego słodycz była bardzo wysoka, ale głęboka. Leciutko zadrapała w gardle wraz z lekką ostrością. Zupełnie, jakby z pierniczka wręcz wyciskał się miód.

W tle zaznaczyły się niepewne drzewa i ziemia - las iglasty i jego kwaskawość, która przywołała trochę ziemistości. Z kolei pierniki tchnęły w to bardziej spożywcze smaki, doprawiając je szczyptą przypraw korzennych.

Jakoś w połowie rozpływania się kęsa lekkie kwaskawe nutki przejęły owoce. Karmelowa, palona słodycz i soczystość przełożyły się na skojarzenie z dżemem brzoskwiniowym. Z owoców zdecydowanie to brzoskwinie wysunęły się na przód. Przeszył je kwasek cytryny, ale natychmiast zreflektował się. Cytrusy okazały się bardziej słodkie.
Pomarańcza graniczyła między swoją "dżemową", a świeżą wersją. Na dobrą sprawę pomyślałam też o mandarynkach. Owoce bardziej niż ogrom smaku, rozkręciły przede wszystkim soczystą rześkość.

O dominację smakową bowiem walczyły drzewa i palone pierniki. Zaczęły coraz bardziej ogrzewać; odkryłam, że naprawdę dużo wśród nich przypraw korzennych. Słodko-ostry cynamon aż przygrzał język. Słodyczy było pełno wszędzie, ale goryczka narzuciła jej głęboki, szlachetny wydźwięk melasy. To taka... korzenna karmelowość. Mimo to, wraz z coraz ostrzejszymi przyprawami aż drapała w gardle.
Korzenna słodycz i goryczka cudownie łączyły się z kawą.

Ta zaś ściągnęła złagodzenie. W piernikach zaczęłam trafiać na tłusto-miękkie orzechy; z nich ogółem już nie miód wypływał. Były wilgotnie... tłuste? Nagle do głowy* przyszły mi tłustawe naleśniki, być może z orzechami i miodem. Może to po prostu piernikowe naleśniki? Niezbyt to pasowało, bo struktura sugerowała coś suchszego, nietłustego. Oczami wyobraźni widziałam stare książki ("smak ich zapachu"?).

W późniejszej fazie rozpływania się kęsa, przy kolejnej owocowej fali czułam mandarynki i coś bardziej egzotycznego. Nagle wyraźnie wyłonił się słodko-kwaśny ananas. Już po chwili jednak wydawał się tonąć w lekkiej spaleniźnie i kryć się. Za nim zdążyło się przewinąć jeszcze parę czerwonych, bliżej nieokreślonych owoców, a mi do głowy przyszły dziwne "pieprzne owoce".

Kawa trochę się jakby migała, chowała za palonością. Palona gorzkość to także w tym przypadku węgiel, trochę zwęglone drzewa i... po prostu drzewa, może takie ogniskowe, w lesie. Pod koniec bardziej złagodzone, trochę maślane.

Po zjedzeniu pozostał posmak rześko-owocowo-drzewny; kwaskawy, ale nie do końca, jak również wysoka słodycz - raczej karmelowo-korzenna. Korzennosć była wyczuwalna wraz z nutą węgla oraz owoców cytrusowych i słodko-egzotycznych (brzoskwinie, ananas, coś czerwonego). Całość wydawała się pozostawać w drzewnej ramce.

Tabliczka wyszła bardzo smacznie, prawie na pewno producent zrobił wielkie postępy przy robieniu czekolad (stwierdzam, wracając do recenzji podobnej, czyli z Chanchamayo, jedzonej w 2015 roku, a więc przed wielkimi zmianami, jakie wprowadził producent i na początku mojej przygody z czekoladami plantacyjnymi.). Wydobył z kakao, co trzeba. Ta w ogóle wydała mi się mniej tłusta.
Jak poczytałam jeszcze o peruwiańskim cukrze (ponoć smakuje karmelowo-słodowo, z mocno rześkimi owocowymi i lukrecjowymi nutami) - coś tak obstawiam, że czuć jego specyfikę, bo to aż niezwykłe jak karmel był tu zmieszany z owocami i... może to on odpowiada za taką korzenność, której nie czułam we wspomnianej.
*Nagle, bo przypomniało mi się, że w tamtej nazwałam to "tłustymi naleśnikami". Gdyby mi się nie przypomniała, nie wiem - tutaj to skojarzenie nie było aż tak wyraźne, raczej "już coś takiego czułam" - tak, jak nie było jabłkowo-twarożkowego wątku.

Tutaj... przemówiła do mnie aż tak leciutka gorzkawość, bo pomogła jej spalenizna (lekka, przyjemna), genialnie łącząc drzewno-węgielne nuty z kwaskiem. Ten nie był zbyt napastliwy, a jak igliwie i jednak słodkie owoce. Brzoskwiniowy dżem i karmel tworzyły jedność i łączniki. Ananas, cytrusy i melaso-miód grały dzięki temu w jednej drużynie. Bardzo obrazowe skojarzenie z korzennymi, czekoladowymi piernikami też wyszło bosko, bo "uczekoladowiło" wszelkie składowe nuty. Całość była bardzo, bardzo słodka, ale w sposób szlachetny i "poprzełamywany".


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 25,49 zł (za 100 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 581 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym kiedyś móc

Skład: miazga kakaowa, peruwiański cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 25 listopada 2020

Cachet Milk Chocolate 40 % with Banana & Fudge mleczna z Tanzanii z bananami, krówkami i solą

Rzadko kiedy degustacje wychodzą u mnie w przypadkowej kolejności. Lubię je planować, ustanawiać kolejność, by nie samo jedzenie, ale też możliwość porównywania, dozowania sobie przyjemności, dawała mi radość. Najpierw chciałam poczuć, jak łączy się mleczna czekolada i owoce w tej linii (Kiwi & Mango - wybornie), by następnie spróbować, jak to Cachet podaje orzechy (Pecan & Fudge - bardzo zacnie). Zmierzało to już ku jednemu... Ku tabliczce, o któej doskonałości byłam przekonana. Zanim jednak pozwoliłam szczęściu kwitnąć, dwa razy sprawdziłam, czy to na pewno "banany i pekany", a nie "banany i krówki", bo tego drugiego bym nie zniosła. Tak sobie myślałam. Mimo że sprawdzałam kilka razy, w dniu przed degustacją przepisywałam skład i... oniemiałam. To jednak banany i krówki. Jednak. Byłam przerażona tym, jak silne było w moim przypadku myślenie życzeniowe i to, że byłam pewna, że widzę tam słowo "pecan". Wszystko się posypało. Wcześniej bowiem obstawiałam nawet, że może być najlepsza i zostawiłabym ją chyba na koniec, jednak czułam ogromny niedosyt po Auro Filipino Origin 42 % Milk Chocolate Banana Chips, a tu... nie dość, że nie zapowiadało się na to, że mimo gramatury bananów będzie więcej (1% - to żart?), to jeszcze krówki... Typu fudge. Nie łudziłam się, że z mleczną wyjdą lepiej niż w ciemnej, choć teoretycznie mogłoby to zagrać. Gdyby fudge były fajnymi krówkami.

Cachet Milk Chocolate 40 % Cacao with Banana & Fudge to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao z Tanzanii z bananami, krówkami typu fudge i solą, produkowana przez Kim's Chocolate.

Rozrywając złotko, została uderzona bananem. Nie dosłownie oczywiście. Po prostu znad tabliczki (zwłaszcza spodu) szarżował zapach słodkiego banana, niewątpliwie z aromatu, podkreślonego pewną goryczką. Wąchając, czułam także wysoką słodycz głęboko mlecznej, pełnej toni, w jakiej banan był skąpany, ale to on dominował. Chwilami wydawał się przyjemnie soczysty, nie "walił chemią" mimo swojego sztucznego rodowodu. Było w tym coś lekko karmelowo-miodowego. Wąchając po poprzełamywaniu fragmenty, gdzie widać "fudge" doszukałam się z kolei cukierkowo-plastikowego wątku. Z czasem zapach bananowy trochę osłabł (albo ja się przyzwyczaiłam).

W dotyku lekko tłusta, ale przyjemnie twarda i trzaskająca przy łamaniu tabliczka wydawała się bardzo gęsta. Przekrój miała lekko proszkowy, bogaty w dodatki. Co mnie zszokowało, kawałków bananowych było bardzo dużo. Krówek znacznie więcej, ale na oko tego nie widać. Krówki dodano głównie do "wierzchów kostek", bananowe kawałki zaś na spodzie" (ale nie była to reguła stała).
Dodatki rozmieszczono dość nierównomiernie, ale nie jakoś straszliwie.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, istotnie gęsto-tłusto. Lekko zalepiała, stając się gładkim kremem i nie spiesząc się. Odsłaniała zachwycająco świeże kawałki bananów, które początkowo przypominały twardawe gąbki, a po chwili nasiąkały i... Były niczym śliskawe, trochę papierowe farfocle liofilizowanych bananów. Gdy przyszła ich kolei właściwa (na koniec w moim przypadku), w ogóle były miękkie. Zaskoczyły mnie, jak pozytywnie wyszły i że koniec końców nie było ich tak drastycznie mało (przynajmniej w mojej części). Wolałabym więcej, ale czuć je.
Miałam za to przesyt "krówek-fudge". To kamienne prostokąty takie same jak w 60 % Pecan & Fudge, które były tak okropne, że nawet nie chce mi się ich znowu opisywać. Wyjmowałam je z ust (na ostatnim zdjęciu prawie wszystkie cukierki z 1/3 tablicy).

W smaku od pierwszej chwili czułam intensywny smak dość sztucznego banana, a dopiero za nim mleka. Słodycz błyskawicznie wskoczyła na wysoki poziom, lecz nie waliła czystym cukrem. Przesadzona i drapiąca w gardle, miała w sobie coś karmelowo-miodowego i nawet rześkiego, jakby pochodziła naturalnie od... mleka?

Raczej nie bananów, bo te w pewnym momencie smakowały bardziej chemią, aromatem bananowym, niż bananem prawdziwym. Doszukałam się w tym pewnej cierpkości i goryczki. Mieszała się z... ziemistością? Dziwnie jednak nieuchwytną. Słodycz po osiągnięciu apogeum, zaczęła opadać. Wtedy właśnie banan się ustabilizował i zaskoczył na właściwy, łagodniejszy tor. Nutka bananowa rozpychała się łokciami, aż w końcu odnalazła swe miejsce obok czekoladowości. Pobrzmiewała sztucznością, ale nie w stopniu odpychającym.

Odbiór bowiem uprzyjemniło mleko. Mleko bananowe. A przy tym w pełni naturalne! Wręcz śmietankowe i błogo splatające mleko, soczyste banany i... goryczkę. Ta najpierw była z aromatu, ale bliżej końca wydała mi się bardziej orzechowa, kakaowa. Jakby wszelkie bananowe nuty wchodziły w ziemiście-paloną, orzechową czekoladę. Soczyście orzechowo-ziemistą. Poczucie to podkreślała sól, pojawiająca się epizodycznie w nienachalnej ilości.Skutecznie zabijała także sztuczność.

Przy kawałkach dodatków soczystość nasilała się albo spadała, w zależności od tego, na więcej czego trafiłam. Banany podkręcały same siebie, tym razem te naturalne, liofilizowane i słodkie, chwilami słodko-mdławe jak suszone, ale jednak. Mieszały się z mlekiem i słodyczą.
Raz po raz trafiłam na kryształek soli (a ze dwa razy na 1/3 tabliczki na sporą kulkę), podkreślającą soczystość i naturalność smaków. W tym samą mleczną, na końcówce do potęgi mleczno-mleczną, czekoladę i słodycz miodo-karmelo-bananową, naturalność mleka. Rozganiała sztuczność na dobre.
Krówki jednak to... plastikowe cukierki-bransoletki, drażo-cukier bez smaku i w sumie nawet... niespecjalnie słodkie. W zasadzie smakowa nicość zmieszana z cukrem i mdło mlecznym posmakiem, który dało się wyłapać, gdy się na koniec skupić na cukierku, który chyba trochę uległ nasiąkaniu podczas uprzedniego trzymania się czekolady lub miotania się po języku.

Po zjedzeniu w gardle wprawdzie czułam drapanie, ale w ustach obyło się bez cukrowości. Czułam za to posmak chemicznych bananów z ziemistą goryczką i goryczką... aromatu? Oprócz tego i czekoladowość zarejestrowałam, ale pod względem znaczenia schodziła na dalszy plan.
Gdy ciamkałam jeszcze dodatki na koniec po czekoladzie, wiadomo, że i one dołączały do ogółu. Banany wtedy wyszły aż śmiesznie, bo mieszał się posmak suszonych-mdławych z aromatem (przy czym to akurat był bardziej aromat niż banan).

Ta czekolada była... irytująca. Dobra sama baza, banan jako kawałki wyszedł w porządku, ale było go mało; bananowość całości... była nie zła, tak na jednorazowe spotkanie nie miałam z nią problemu, ale wydała mi się ryzykowna. Mało brakowało, by banan z aromatu poszedł w nieprzyjemnym kierunku; posmak chemicznego banana po zjedzeniu był już nieprzyjemny jednoznacznie. Ogólnie jestem czuła na chemię, przeszkadza mi w czekoladach, to muszę przyznać, że ta tutaj była do przyjęcia. Nie do przyjęcia były za to "fudge". Kamienne cukierki - ani gryźć, ani rozpuszczać, a tylko wypluwać. Biorąc pod uwagę, jak dużo ich dodano, męczyły i denerwowały. Jako że całość była smaczna, denerwowało mnie, że nie mogę się bardziej na niej skupić, a muszę jeszcze coś z ust wyciągać. Jako jednak że prawie nie miały smaku i nie rozpuszczały się, po prostu olewałam je i wyciągałam z ust na koniec. Irytowała jednak sama ich obecność i ta czynność.

Zjadłam 1/3, bo tyle sobie wyłożyłam na talerzyk, ale było to tak męczące, że resztę oddałam Mamie. W pierwszym odruchu chciałam wystawić 7, bo ciężko krytykować "fudge, że są fudge a nie krówkami", ale wydaje mi się że nawet "twarde krówki brytyjskie" (należy pamiętać, że i oni mają dwa rodzaje: twarde i ponoć bardziej miękkie) powinny być zjadliwe. Całość bez nich była dobra i... naprawdę, gdyby tak dać pekany, które sobie wymyśliłam, mogłoby być i 9 pewnie.
Mama też podeszła do niej z bardzo umiarkowaną przyjemnością. Trafiła na jeden (!) kawałek krówki, "który dało się fajnie pogryźć", ale "reszta rzeczywiście jak kamienie. Dla mnie to i soli za dużo, a tego banana malutko, jak na lekarstwo. Nawet i aromatu za mało, bo wiesz, że mi aromaty nie przeszkadzają. Czekolada czuć, że z tych dobrych, ale mnie nie powaliła. Za to tymi, pff, krówkami to język poraniłam."


ocena: 6,5/10
kupiłam: kawa365.pl
cena: 14 zł (za 180 g)
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, kawałki krówek 12 % (skondensowane mleko odtłuszczone, cukier, syrop glukozowy, masło, syrop sorbitolowy,emulgatory: mono- i diglicerydy kwasków tłuszczowych), suszone pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, banan 1%, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, sól

wtorek, 24 listopada 2020

lody Bailey's Coffee Delight Ice Cream

Alkoholowe słodycze lubię tylko te dobrze wykonane, przy czym moje "dobrze" rozumiem przez odpowiednie dla mnie proporcje. A z tymi mam tak, że chodzi mi o to, by alkohol był wyczuwalny, ale by niczego nie zagłuszał. Do kawowych z kolei ogólnie zrobiłam się bardzo sceptyczna. Lodów kawowych chyba po prostu nie lubię (wniosek po 5-składnikowych kawowych Marletto), bo jakoś kawa z mlekiem nie łączy się dobrze w moim postrzeganiu. To, że pojawiają się u mnie te lody jest więc... dziwne. W sklepie jednak musiałam podjąć szybką decyzję, ponieważ trafiłam na oba smaki tych po jednym pudełku, a jakiś człowiek też się wokół nich kręcił i skład czytał. Wykorzystałam więc okazję, gdy na chwilę je odłożył i wzięłam. Przy kasie mówiłam sobie, że po prostu czekoladowe będą moje, a kawowe Mamy (nie wiem, czy bardziej kocha słodycze kawowe, czy alkoholowe), ale... bloggerska ciekawość jak zwykle wygrała. Przy przepisywaniu opisów (z niemieckiego oryginału na opakowaniu) tych lodów pojawiły się kolejne wątpliwości - a może nie podchodzą mi po prostu czyste kawowe? A takie z wieloma ciekawostkami odbiorę lepiej?  I doszedł kolejny aspekt: słodyczowych śmietników (gdzie jest za dużo wszystkiego) też nie lubię. Dobrze, że przynajmniej ciekawe rzeczy lubię.

Bailey's Coffee Delight Ice Cream with the Taste of Bailey's to śmietankowe lody "z preparatem o smaku likierowym (4%) i śmietankowe lody z sosem kawowym (10%) i wiórkami prażonej kawy (1,5%)". Opakowanie zawiera 500 ml / 400 g.

Po otwarciu zapach był delikatny, ale niewątpliwie czuć zarówno kawę, nutkę likieru i śmietankową bazę. Z czasem nasiliła się kawa i prosta alkoholowość. Już nie byłam taka pewna, czy to konkretnie słodki likier kawowy; to raczej mieszanka spirytusu i słodkiej kawy.

Gęsta masa lodowa była wprawdzie kremowa i tłusta jak to nierozwodnione lody na śmietance, ale jednocześnie miękka i współpracująca przy "wiosłowaniu" łyżką / łyżeczką. Wydała mi się... puszysto-spulchniona, miejscami bardziej, a miejscami gęstsza i jakby topiąca się z lekkim opóźnieniem. Był lekki podział na część białą i beżową (nie np. pół na pół, a "w cętki bez ładu i składu"), jednak szybko mieszały się ze sobą. Obstawiam, że średnio przemieszali po prostu ten preparat z lodami śmietankowymi, stąd taki efekt.
Gdy przyszło do jedzenia, ta tłustość bitej śmietanki natychmiast zatłuszczała usta, męcząc tym samym. Mimo że nie ciężkie, lody wyszły o wiele za tłusto.
Sosu dali średnią ilość. Początkowo wydał mi się gęsto-żelowy, ale szybko wykazywał wodnistość, topiąc się. Był minimalnie zagęszczony i gładki.
Zaskoczyło mnie jednak, jak dużo było wiórków i kawałeczków ziaren kawy. Mam do nich mieszane uczucia (mieszane, gdy tłumaczę sobie "logikę producenta", ale bardziej negatywne patrząc mocno subiektywnie), bo początkowo większość była chrupko-miękkawa jak orzechy, ale z czasem dziwnie wilgotniejąca. Kawowe fusy robiły się... niby miękkawe, a twardawe. Taki względnie twardawy dodatek w puszystych lodach odstawał i przeszkadzał.

Sama masa lodowa wyszła wyraźnie śmietankowo-tłusto ("tłusto w smaku") i delikatnie słodko. Fragmenty ewidentnie białe wyszły trochę mdławo, acz trochę nasiąkły kawowo-alkoholowym posmakiem. Nie było wielkiej różnicy między masą (masami?) lodową. Chwilami czułam po prostu jakby "lody łagodniejsze, a chwilami lody wyrazistsze".
Ta część beżowa, w którą wmieszali preparat*, już wyraźniej jakby mleczną kawą smakowała, ale to nie wszystko. Pobrzmiewała sztucznie, w pierwszej chwili likierowo, ale bez alkoholu, a dopiero z czasem bardziej autentycznie słodko likierowo. Nie był to jednak mocny, czysto kawowy likier, a taki niedoprecyzowany. W masie trafiłam na beżowe, gęste grudki, które podkreśliły trochę smak sztucznego, słodko-kawowego likieru*.
Ogółem baza lodowa wyszła dość mdławo i nie pomógł nawet fakt, że słodycz znalazła się na przyjemnie niskim poziomie.

Dodatkowo obniżył ją sos, którym cała masa była przepleciona, choć... nierównomiernie. Nie wydaje mi się, by było go specjalnie dużo, ale wystarczyło, by poczuć jego smak. Był... niczym esencjonalne, gorzkie espresso. Niestety jednak z cukrem i o likierowo-sztucznym posmaku. Doszukałam się w nim też smakowej wodnistości.

Kawałki kawy mocno podkreślały kawowy smak, dając gorzko kawowe pstryczki. W większości okazały się zaskakująco intensywnie palono-gorzkie, niektóre jednak (te mniejsze) wydawały się wyprane ze smaku. Gdy gryzłam je szybciej, a nie dopiero gdy zagarnięta łyżeczka masy rozpłynęła się w ustach, też (przez zmrożenie) nikły. Na szczęście jednak nie były kwaśne. Zostające przy zębach niestety przełożyły się na to, że po zjedzeniu jakiejś tam ich części, sama masa lodowa wydawała się jeszcze bardziej nijaka.

Po zjedzeniu pozostał posmak lodów śmietankowych i likierowo-kawowej sztuczności, jak również posmak samych fuso-ziaren kawy.

Całość wyszła więc jak... strasznie tłusta i delikatna w smaku śmietanka ze sztucznnym likierem i epizodycznym posmakiem gorzkiej kawy. Nie było za słodko, ale... delikatnie, mimo mocnego smaku i kawy, i jednak wyczuwalnego alkoholu. I znów: nie chodzi tu o alkoholowe uderzenie, a o smak, posmak. W tym niestety było sztuczne echo (jakby nie mogli dać po prostu likieru... a tak pewnie aromat likieru + spirytus).

Lody uważam za... generalnie znośne jakościowo, ale dziwnie skonstruowane, że smakowo nic fajnego w nich nie znalazłam. Tak łagodna, śmietankowa baza z posmakiem kawy i gorzko-wodnisty sos, gorzkie kawałki fuso-kawy wyszły zbyt kontrastowo. Odstawały, nie było pewnej spójności. Likier z kolei... wyszedł dziwnie sztucznie. Było mało tego smaku, choć alkohol niewątpliwie czuć; alkoholem-likierem jednak to nie uderzyło i... stąd może taki efekt? Z czasem drobinki kawy wydawały się coraz bardziej rozmiękłe, przez co też denerwowały.
Liczyłam, że przypominać będą lody Jacobs Latte Macchiato, ale nie. W tych za bardzo narzucał się pseudolikierowy motyw i niska kawowość samej masy, a najeżenie fusami (wolałabym, by zrobili np. masę kawową, dodali kawę rozpuszczalną czy coś).
Zjadłam trochę pod recenzję, bo ogół mocno mi nie pasował. Większość powędrowała do Mamy. Mimo że nie złe, to nudzące i męczące. Najpierw myślałam, że może wydziwiam, bo mam problem z tłustymi rzeczami, kawowe i alkoholowe rzeczy rzadko mnie satysfakcjonują, no, ale... Okazało się, że nie tylko ja miałam z nimi tu problem.
Mama kocha słodycze kawowe i likierowe, a te lody... jej nie smakowały. Uznała je za strasznie tłuste, "w smaku jakieś nijakie, czyste lody... Tylko ten sos kawowy dobry. Ale z kolei te ziarna kawy, tak? Nie wiadomo, co z nimi robić, czy łykać, czy wypluwać, bo gryźć niefajnie. Likier miałam czuć? No, na koniec może tak został, ale i ten straszny tłuszcz na ustach aż." Niestety, lodami nakarmiłyśmy kibel... Tak... pominęły pewien etap w życiu produktów spożywczych.

*Z opisu wynika, że same lody nie są kawowe, ale w smaku takie się wydawały - mogli dodać różne aromaty, albo... przesiąkły od sosu?
Wprawdzie też potem doczytałam, że Bailey's to likier na bazie śmietanki, ale... nie czarujmy się, że widząc to logo, liczymy głównie na śmietankę - a i ona fajnie w tych lodach nie wyszła (to tak, jak można lubić bitą śmietankę w deserach z nią, ale niekoniecznie kupuje się tą wyciskaną w sprayu, by jeść ją na śniadanie, obiad i kolację).


ocena: 4/10
kupiłam: Lidl
cena: 14,99 zł / 500 ml
kaloryczność: 255 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 37 % bita śmietanka, odtłuszczone mleko, cukier, woda, żółtko jaja, odtłuszczone mleko w proszku, wiórki prażonej kawy, syrop glukozowy, płynny ekstrakt kawy, 0,4% alkohol etylowy, syrop cukru cukru skarmelizowanego, białka mleka, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych; skrobia modyfikowana, stabilizatory: mączka chleba świętojanskiego, guma guar; regulator kwasowości, cytryniany sodu, wodorotlenek sodu; barwnik: karmel siarczynowy; aromaty

poniedziałek, 23 listopada 2020

Ritter Sport Kakao Klasse / Cocoa Selection 61 % Fine from Nicaragua ciemna z Nikaragui

Z małym żalem myślałam o plantacyjnej serii Rittera, dlatego że zdecydowali się na dość niskie zawartości kakao. Z drugiej strony tłumaczyłam sobie, że to lepsza opcja niż np. zapchanie ich tłuszczem, ale wiadomo. Dzisiaj przedstawianej trochę się obawiałam. Padło, że miałam jeść ją 4 dni po obłędnym Morinie Nicaragua Chuno 70 % - konkurencja mocna, a że Nikaragua to region delikatny, a więc trudny do zrobienia tak, by mnie w pełni zachwycił... Bałam się kończyć myśl. Niemniej, czekolada naprawdę bardzo mnie ciekawiła. Zawsze przy takich zastanawiam się też, czy to zmiana w myśleniu producentów, czy tylko chwyt marketingowy, lecący na fali coraz popularniejszego świadomego wybierania produktów.

Ritter Sport Kakao Klasse 61 % Die Feine aus Nicaragua / Cocoa Selection Fine from Nicaragua to ciemna czekolada o zawartości 61 % kakao z Nikaragui.

Po otwarciu poczułam zapach drzew i delikatniejszą, paloną nutę orzechów z pewną... kurzowością? Wiązała się ze słodyczą prostą i trochę zbyt ordynarną. Skojarzyła mi się z cukrem pudrem, papierową torbą z cukrem w starej szafce. Czekolada wydawała się... cukrowo-mlecznawa? Ale nie do końca mleczna ani czysto cukrowa. Nie wiem dlaczego do głowy przyszła mi wieś, jakiś kurnik... Doszukałam się też lekko cierpko-śliwkowej nuty, ale nie odegrała większej roli.

Odcień tabliczki wydał mi się dość jasny, jak ciemnych mlecznych. Także na dotyk się z takowymi kojarzyła, zdradzając kremową tłustość.
Przy łamaniu czekolada okazała się twarda jak skała, ale ziarnisty przekrój wyglądał zachęcająco.
W ustach... wciąż była twarda, ale jak twarde masło. Rozpływała się powoli. Mimo kremowości dość długo zostawała zwarta. Z czasem trochę miękła i nie stawiała ewidentnego oporu. Po ustach roztaczała tłusto-śliskie smugi. Pobrzmiewała w niej wodnistość, ale nie taka po prostu wodnista... kojarzyła mi się ze śliskim surowym jajkiem, co było dość odpychające. Pozostawiała tłuszcz na ustach, strukturą przypominając bardzo tłuste mleczne, nie ciemne.

Gdy tylko włożyłam kostkę do ust, poczułam wysoką słodycz. Była prosta, trochę pudrowa, ale nie napastliwa. Skojarzyła mi się za to z jakimiś jajecznymi tworami - likierem bez alkoholu / koglem-moglem (nigdy nie jadłam, więc to wyobrażenie).

Likier... miał taki dziwny, motyw - cierpkość? Zaraz poczułam drzewa czy raczej drewno. Wydało mi się lekko zakurzone, gnilne... pomyślałam o kurniku i... kurach, pierzu, jajkach... Oddawało to wiejski klimat i pewną nabiałowość.
Dołączył do tego delikatny, maślany smak. Znów po głowie krążyło mi coś jajecznego... jakiś krem, masa, wypiek...? Zabajone niealkoholowe? Pomyślałam o śmietance, jakimś słodkim serku - może właśnie o takim smaku.

A że pojawiła się gorzkawość, podkreśliła cierpkość, to pomyślałam przez chwilę o kwaskawych śliwkach, a raczej pestkach i śliwkach. Wniosły rześkość i soczystość, współgrającą z motywem bardziej palono-gorzkawym. Skojarzył mi się z drzewami i drewnem, pestkami śliwek i w końcu z  samymi śliwkami. To leniwy smak, trochę gubiący się w słodyczy.

Gorzkawość ze wszystkich stron opływała słodycz, robiąca się coraz bardziej śmietankową. Chwilowo przymglona, w drugiej połowie rozpływania się kęsa kojarzyła się z cukrem pudrem, lukrem. Czy lukier robi się na białkach? Ten z pewnością. W dodatku wydawał się śmietankowy. W drugiej połowie rozpływania się kęsa całość w smaku przywodziła na myśl czekolady śmietankowe.

Końcówka była bardziej palona, trochę drzewno-orzechowa. Oczami wyobraźni widziałam lukry, pod którymi kryły się rozmaite wypieki-babki.

Po zjedzeniu została tłustość maślano-nabiałowa, pewna śmietankowość, ale też lekka, cierpkawość kakao, orzechów, paloność... Dziwnie wypieczona i pozbawiona gorzkości. Mimo tłuszczowości, zostawiła lekką rześkość, może trochę owocową, ale niewiele pomogła.

Czekolada miała dla mnie wydźwięk wielkanocnej, haha. Wiosenne drzewa, sprzątanie, a więc i kurz, jajeczność, jajka i mnóstwo babek z lukrem. Nie znam smaku wielu z tych rzeczy, ale napatrzyłam się na nie w sklepach w tym okresie (bo świąt zupełnie nie obchodzę), i tak wyobrażam sobie smak tego wszystkiego. Niezbyt mi smakowała, a struktura wręcz obrzydzała. Ta tłuszczowość, jajeczność i jednak irytująca, prosta słodycz... Szkoda, że drzewa wyszły tak kurzowo, bez gorzkości. Że nie było wyrazistego nabiału, a jakiś wręcz białkowo-tłuszczowy... też zawiodło.
Właśnie ta łagodność i śmietanka zawsze mi w Nikaragui trochę przeszkadzają, jednak to nie zasadnicza wada tej czekolady. Ta była... jakby właśnie śmietankowa, niegorzka w smaku, a jednak bez błogiej struktury czekolad śmietankowych. Ta była obleśnie śliska. To połączenie i kumulację niemoich nut odebrałam jako zbyt odpychające. Dwa podejścia i przy każdym już mikroskopijna kosteczka mnie męczyła.
Wydaje mi się, że przesadzili z ilością tłuszczu kakaowego, którego przy tym regionie nie ma sensu dużo dawać, bo przygłusza i tak delikatne nuty, a i prosta słodycz białego cukru się tu nie sprawdza.
Aż dałam Mamie, zobaczyć, co ona na to wszystko. Jej również nie smakowała: "Nic w niej fajnego nie czuć. Dziwna, jakaś śliska, nie za słodka, ale i jakaś gorzka dość, tak lekowo mi się skojarzyła. Niesmaczna po prostu, ja w niej mleka nie czułam". Nie dała się więc nabrać, że śmietankowa czy coś i cóż... czekolada powędrowała do ojca.


ocena: 4/10
kupiłam: Allegro
cena: 4 zł
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

niedziela, 22 listopada 2020

J.D. Gross Winter Edition Mousse au Lait Almond & Cinnamon mleczna z musem śmietankowo-mlecznym, cynamonem i migdałami

Wyborowi, którą z czekolad z zimowej serii Grossów z mousse'ami zjeść jako drugą, towarzyszyły sprzeczne uczucia. W głowie słyszałam kłócące się głosy. O dziwo ta chyba była najmniej moja, a parę gorzej zrobionych Chateau obudziło we mnie mały lęk, a przynajmniej podejrzliwość, w kwestii czekolad z cynamonem. Skład tej mówił mi, że nie mam się czego bać, ale znowu kawałki migdałów w mlecznym kremie brzmiały po prostu nudno. Wiedząc zaś, co za mousse'y potrafi stworzyć Gross... Mogło być pysznie. Mogło być... jakkolwiek. Nie pomogło, że niby seria mousse'owata, a tłumacz uparcie pisał "krem", a nie "mus" czy coś. Ta tabliczka była dla mnie zagadką, jak wyjdzie. Nie chciałam więc dłużej przeciągać tkwienia w niepewności.

J.D.Gross Winter Edition Mousse au Lait Almond & Cinnamon to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao nadziewana śmietankowo-mlecznym mousse'em (37,8%) z cynamonem i kawałkami migdałów (5%); edycja limitowana na zimę 2019/20.

Rozrywaniu sreberka towarzyszył atak słodko-ostrego cynamonu, w pełni naturalnego i kuszącego, mieszającego się z równie naturalnym, wyrazistym mlekiem. Pełny, głęboko mleczny motyw podchodził pod śmietankę i mieszał się z czekoladą. Wszystko to było przesłodzone, trochę i słodyczą, i cynamonem drapiące w nosie, ale... jednocześnie szlachetnie waniliowe. W dodatku przy podziale poszczególnych kostek odnotowałam nutkę migdałowych ciasteczek, co już w ogóle ukoronowało smakowitość.

Tabliczka wydawała się dość lepka, ale nie oblepiała sobą palców. Była tłusta, a jednak nie miękka. Przy łamaniu wykazywała twardość, lekko pykała.
Przy robieniu kęsa gruba warstwa czekolady też pykała, ale... spod niej wyciskał się mięciutki mousse, usiany nieprzesadzoną ilością średniej wielkości kawałków migdałów.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym, bardzo gęsto i kremowo. W tłusty, maślano-śmietankowy sposób zalepiała usta, otłuszczała je, ale nie wydała mi się zbyt ciężka.
Tłustość podtrzymał mousse, ale jego była inna: śmietankowo-oleista i jednoznacznie kojarząca się z bitą śmietanką. Mięciutka chmurka, trochę piankowa, trochę właśnie śmietankowa była definicyjnym mousse'em delikatnym i napowietrzonym, cudownym.
Tę miękką mousse'owość zaburzały epizodycznie jedynie kawałki migdałów. Zaburzały, ale... nie przeszkadzały. Stanowiły przerywnik od tłustości. Okazały się lekko chrupiące, świeżo-miękkawe i trafione z wielkością.

W smaku czekolada uderzyła słodyczą o lekko waniliowym charakterze i ogromem mleka. Wydała mi się wręcz śmietankowa sama w sobie i przesiąknięta nadzieniem. Zarejestrowała cynamonową nutę, która podkreśliła ogólną migdało-orzechowość, częściowo płynącą z samej czekolady. Już ona lekko zadrapała w gardle.

Mousse wszedł konsekwentnie rozkręcając smak śmietanki. Był najprawdziwszą bitą śmietanką. Zacukrzoną co niemiara i... mimo że z czasem mignęła mi w niej oleistość, cały czas cudnie mleczną. Niczym słodkie mleko z cynamonem. Ten bowiem pobrzmiewał od początku, ale mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyszedł wyraźniej, na pierwszy plan. Bita śmietanka i cynamon dominowały. Rozgrzał usta swą słodką pikanterią, nie zaburzając łagodności i uroku śmietankowej bazy. Wydawało mi się, że to właśnie korzenność też drapie w gardle, nie sama słodycz.

Cynamon mieszał się z migdałowo-orzechową nutką, która nasilała się przy kawałkach. Nie musiałam ich rozgryzać, by poczuć ten delikatny akcent. Nakręcił korzenność wtłoczoną w błogą śmietankę.

Bliżej końca, gdy już zaczęłam podsysać i podgryzać pojedyncze kawałki migdałów, całość przywiodła na myśl waniliowo-migdałowe ciasteczka podane do ciepłego i zacukrzonego do gęstości mleka z cynamonem. Mleko... właściwie śmietanka były błogo delikatne, czym nie odebrały cynamonowi charakteru. Rozgryzane migdały wyszły na przód, ale nie zagłuszyły innych smaków, a wpisywały się w nie.
Mimo że dość niepozorne, okazały się pełne smaku. To świeże sztuki, smakujące po prostu sobą. Jeśli były prażone, nie czuć tego.

W posmaku pozostały właśnie migdały w cynamonie i czekoladzie mlecznej. Przez duże M! Czułam ogrom mleka tłustego, takiego otłuszczającego usta jak... jak oleista bita śmietanka? To było także to. Drapanie w gardle słodyczy zostało o tyle uprzyjemnione, że wydawało się poniekąd wynikać z cynamonowości.

Całość wyszła obłędnie. Doskonały mousse o mocno śmietankowym smaku idealnie łączył się z mleczną, trochę waniliową czekoladą. Cynamon był wyrazisty i mocny, ale że w pełni naturalny, okazał się boski, a migdały też mu się podporządkowały, budując korzenność. Wprawdzie słodycz wolałabym niższą, ale to jedna z tych czekolad, w przypadku których zasłodzenie jest pozytywne. Tłustość - tak samo. Mogłaby być niższa, ale jej wydźwięk był niesamowity (bita śmietanka zamknięta w kostkach). Zjadłam sama, dzieląc na dwa dni - jakoś nie zdobyłam się na poczęstowanie Mamy.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 7,99 zł (za 188g)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym (ale np. w przyszłym roku czy coś)

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, migdały 5%, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii, olej rzepakowy, cynamon

sobota, 21 listopada 2020

Zotter Labooko Tanzania 75 % ciemna z Tanzanii

Porządnie kakaowych czekolad z Tanzanii może jadłam niewiele, jednak pamiętałam, jak boskie były. Dzisiaj przedstawianą odkładałam w czasie, bo... Miałam przeczucie, że to będzie coś.
Kakao do wytworzenia tej tabliczki Zotter zakupił z małych farm zrzeszenia Kokoa Kamili z terenu o tej samej nazwie, leżącego blisko parku narodowego. Brzmiało jak coś... dziewiczego, nienaruszonego przez cywilizację. Podobało mi się to i obstawiałam, że mimo iż wydaje mi się, że wiem czego spodziewać się po tym  regionie, ta tabliczka może mnie czymś zaskoczyć.

Zotter Labooko Tanzania 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Amelonado i Criollo z Tanzanii; czas konszowania to 15 godzin.

Po rozchyleniu złotka, poczułam niby delikatną, ale jednocześnie esencjonalnie wyrazistą woń fistaszków i wiśni. Pierwsze wydały mi się lekko duszne, drugie zaś jako wino, łagodne i kwiatowe. Z czasem jednak zapach rozszedł się, nabrał mocy. Fistaszki "rozsypały się" na delikatne, lekko słodkawe, kojarzące się z masłem orzechowym oraz prażone i charakterne. Odnotowałam nawet ich słonawość, która z kolei w owocach podsyciła lekką kwaśność. Obok wiśni pojawiły się cytrusy.

Tabliczka o odcieniu niemal mlecznej w dotyku wydawała się tłusta, ale przy łamaniu zaskoczyła niecodzienną twardością. Trzaskała bardzo głośno, ujawniając pełny, zbito-ziarnisty przekrój.
W ustach potrzebowała krótkiej chwili, zanim zaczęła rozpływać się w sposób gęsty i kremowy, znacząco tłusty. Leniwie zalepiała usta, mięknąc i częściowo zachowując formę. Wszystko to trwało długo, ale na opór nie trafiłam. Kojarzyła mi się z idealnie gładkim, ciężkawym, ale nie przytłaczającym masłem orzechowym lub pastą... na bazie orzechów i awokado (?). Im bliżej końca, tym coraz bardziej ślisko-tłusta jak awokado czy masło się wydawała. I podobnie miękka, do czego jednak szło się przyzwyczaić

W smaku od początku czułam wyważoną gorzkawość. Najpierw były to fistaszki, jak się chwilę później okazało, prażone. Prażone mocno, może z goryczką przypraw (?), ale nie tylko.

Na tyły odeszły fistaszki trochę bardziej duszne i połączyły się z łagodną sugestią ziemi. Snuły się tam delikatne, kwiatowo-roślinne, nieco owocowe nuty, miękki, zielone mchy; podczas gdy ziemistość urządzała się bez pospiechu. Dzięki temu pobrzmiewała całą degustację.

W tym czasie na pierwszym planie rozbrzmiały fistaszki w całym orzechowym miksie (gorzkawe włoskie i pekany spoglądały ku ziemi, trafiając w niej na lekką ostrość). Prażone orzechy były jak ze Snickersa, a część weszła w strefę masłoorzechową. Smarowidło to wydało się trochę podsolone, trochę specyficznie słodkawe.

Od jego słodyczy odchodził karmelowy wątek. Pomyślałam o maślanym, delikatnym karmelu. Złocisty i ciągnący - dosłownie taki widziałam oczami wyobraźni! W pewnym momencie, jakoś w połowie rozpływania się kęsa, zrobiło się tłuszczowo-śmietankowo łagodnie, ale tylko chwilowo. Pikantniejsza nuta sugerowała jakiś bardziej melasowo-korzenny karmel.

Gorzkawość zaczęła kumulować lekką cierpkość, goryczkę. Ziemia zagrała wyraźniej. Wydobyła skądś skórki cytrusów, a w końcu słodkie cytrusy, jakby trochę związane z tym karmelem pomarańcze i... cytryny... Choć nie takie czysto cytrynowe, a przemieszane z kwaśnymi... śliwkami? Kwasek mniej więcej w połowie przełamał kompozycję. Ziemię zalała kwaśna cytryna i słodko-kwaśna, dojrzała wiśnia. Druga połowa rozpływania się kęsa należała do niej. Pomyślałam o wiśniach dojrzałych i słodkich, ale również kwaśnych, podchodzących pod czerwone wytrawne wino. Wydało mi się nieco przyprawione na ostro. Tu jednak znów nie było tak jednoznacznie, bo... czułam też kwitnące wiśnie, a więc pewną kwiatowość.

Drzewa bliżej końca znów zwróciły uwagę bardziej ku orzechom. Pod koniec były to jednak orzechy charakterniejsze, goryczkowate i zgrane z ziemią oraz soczyście-kwaskawymi owocami. Pomyślałam o miękkich śliwkach, winie i occie winnym balsamicznym, czymś pikantniejszym, może trochę goryczkowato-korzennym. Wszystko to jednak łagodziła maślano-karmelowa słodycz.

Po zjedzeniu w ustach został posmak wyrazistych orzechów, słodkiego masła orzechowego i maślanej słodyczy z pewnym przełamaniem... czy to goryczki, czy bardziej pikanterii ziemi i przypraw oraz taniną wina.

Całość rozkochała mnie w sobie od pierwszego kęsa. Masło orzechowe, ziemia, wiśnie i alkoholowo-korzenne sugestie przełożyły się na pełnię szczęścia. Dobrze, że cytrusowe nuty tchnęły soczystość, nie narzucały się. Podobnie z tłustością tej tabliczki - była, ta strukturalna nawet nieco za silna, ale przy tak intensywnym i odważnym, mocnym smaku da się na to przymknąć oko.

Ziemista i alkoholowo-owocowa (choć bardziej śliwkowa) była też Domori Morogoro Tanzania 70 %. Tam również czułam złocisty karmel, tylko u Domori słodycz ogólnie odegrała większą rolę. Nie była zbyt gorzka, a dymna, lesista - mroczna, ale nie tak charakternie uderzająca co Zotter. Pralus Tanzanie Forastero 75 % to z kolei pikantna fuzja przypraw piernikowych, wina, octu i masła orzechowego. Z owoców czułam w nim śliwki i jakieś łagodniejsze. Nie ukrywam, że kwaśno-gorzki, bardziej orzechowy niż owocowy, o lepszej konsystencji Pralus chyba smakował mi nieco bardziej, ale i tak Zotter dołączył do tego kochanego przeze mnie tanzańskiego duetu (Domori i Pralusa w sensie).


ocena: 10/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 596 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy