piątek, 30 grudnia 2022

Chapon Colombie Torrefaction Longue / Conchage Long ciemna 75 % z Kolumbii

Przy Fruition Colombia Tumaco Dark 85 % pomyślałam, że dawno nie jadłam czekolad z Kolumbii. O niej pomyślałam jako o zaskakująco kwaskawej (choć nie bardzo kwaśnej) jak na Kolumbię i to mnie właśnie tknęło. Koniecznie chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, jak ten region widzi inna uwielbiana przeze mnie marka, czyli Chapon. Jak na razie skończyłam zakupione Fruition, tak przygoda z Chapon w zasadzie dopiero się zaczynała.

Chapon Colombie Torrefaction Longue / Conchage Long to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z Kolumbii, o wydłużonym czasie konszowania.

Po otwarciu mignął mi czarny chleb, zaraz zasnuty dymem. Ten prowadził paloną, ale mało istotną nutkę, po czym odsłonił herbatę. Czarna liściasta herbata okazała się dominującym, bardzo intensywnym i jednoznacznym wątkiem. Do jej gorzkości od palenia podkradła się chyba odrobinka kawy. Herbata mieszała się z liśćmi suszonymi oraz żółknącymi i zasuszającymi się już na drzewach. Niemal słyszałam ich szelest... Liście z kolei związały się z kwiatami, także suszonymi. Pomyślałam o jaśminie i białych różach. Jaśminowej herbacie? Kwiaty zbudowały słodycz, harmonizując ją z resztą nut. Palone echo spróbowało podrzucić karmel, ale coś nie wyszło... ja odnotowałam z czasem jeszcze jakby suchą słodycz suszonych fig.

Tabliczka w dotyku sugerowała jakby kremową pylistość. Twarda i głośno trzaskająca przy łamaniu, sprawiała wrażenie gęstej i zbitej. Jej przekrój wydał mi się właśnie zbito-ziarnisty. Gdy odgryzałam kęsa, parokrotnie zdarzyło jej się zaskrzypieć w sposób drobno kryształkowy.
W ustach potwierdziła swą gęstość i zaprzeczyła ziarnistości. Rozpływała się w tempie umiarkowanym. Okazała się niemal idealnie gładka i soczysta. Była niczym gęstawy i mazisty, mało tłusty budyń i lżejszy sernik, więc łatwo rzedła. Obklejała usta, po dłuższym czasie zdradzając lekką pyłkowość. Sprawiała wrażenie skorej do trzeszczenia.

W smaku pierwsza pojawiła się gorzkość dymu, w którego szarych kłębach wychwyciłam sugestię ciemnego chleba na zakwasie i soku z ciemnoczerwonych owoców.

Nie zdążyłam się na nich skupić, bo z dymu wyłoniły się słodkie suszone figi. Wyszły ponad dym, gorzkość zaczęła szybko słabnąć, a słodycz rosła, uwypuklając swą głębię. Wyraźnie czułam dokładnie jasną skórkę suszonego owocu, do którego dołączyła pewna delikatność... Śmietanka? Maślaność? Pomyślałam o żytnim chlebie z masłem, a potem śmietankowa biel... zmieniła się jednak w kwiaty (białe róże i jaśmin?). Figi i kwiaty splotły się, a za nimi... gorzkość przybrała postać liści. Raczej suszących się, albo... nasiąkających? Niby związanych z suszonością, ale nie suchych.

Słodycz, choć nie rosła, w pewnym momencie zaczęła dominować za sprawą swojej złożoności. Oto przez skórkę dostałam się do soczystego miąższu pełnego strzelających pesteczek. Był wręcz miodowy. Słodycz zalała mi usta zupełnie, wyłapałam karmel, który zadbał o poważniejszy wydźwięk. 

Figi, choć suszone, były soczyste i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odnotowałam w soczystości owoce wyraźnie świeższe. Mianowicie mieszankę czarnych i czerwonych porzeczek. Były bardzo subtelnie kwaśne, raczej z sugestią kwasku. Ich charakter przypominał trochę czerwone wino. Epizodycznie zawinęła się myśl o truskawkach, też w tym guście... Może to nie tyle same porzeczki, co sok z porzeczek? 

Szybko jednak świeżo owocowe tony jakoś się rozproszyły, a dym przypomniał o gorzkości. Delikatna nutka palonej kawy otworzyła drogę czarnej herbacie, a konkretniej indyjskiej Assam (która miewa niemal słodowe zapędy i w zasadzie bywa kwiatowa). Uderzyła, by stanąć na czele kompozycji, dominując i rządząc wszystkim. W wyobraźni widziałam wilgotniejące, unoszące się w kubku liście naparu.

Jako że słodycz miodowo-figowa cały czas była, pomyślałam o herbacie z miodem, ale tylko przez chwilę. To nie była słodka herbata, a właśnie charakterna asamska, cierpkawa. Figi wycofały się więc na tył, tam znów stykając się z owocami świeższymi. Niejednoznacznymi, ale jakimiś cierpkimi, ciemnoczerwonymi, którym towarzyszył sok z czarnych porzeczek (niemal nieuchwytny)? Cierpkością mieszały się z tą herbacianą. Całość wyszła dzięki temu soczyście-wilgotnie, mimo że sporo nut było suszonych. Zupełnie, jakbym już piła końcówkę herbaty, wysysając niemal czarny, bordowo-brunatny napar z mokrej gęstwiny liści na dnie.

Do herbaty siłą rzeczy przedostawały się też inne nuty, w tym liście nieherbaciane. Poprzez nie wemknął się jaśmin. Czyżby to była czarna herbata jaśminowa?

Pod koniec kompozycja zaczęła znów łagodnieć. Słodycz zelżała znacząco dzięki kwiatom, a te przywróciły śmietankę, maślaność... To było, jakby pojawiła się tam nuta mlecznej czekolady (czekoladowa Incepcja, co?). Jak o figach myślałam, to już tylko o skórkach, bez zasładzającego miąższu.

W posmaku została herbata czarna i cierpka, raczej mocna oraz soczystość jakby... mieszanki soku porzeczkowego, porzeczkowego miodu... W figowo-karmelowym, słodkim towarzystwie. Czułam też maślaność, pewną mleczność... które jednak nie złagodziły, a na zasadzie kontrastu podbiły charakterek czarnej herbaty.

Całość zachwyciła mnie, mimo że wolałabym, by konsystencja była gęstsza, całość rozpływała się dłużej, a jednak te łagodniejsze motywy maślano-śmietankowe nie wkradły się. Słodycz ogólnie była tu bardzo istotna, jak dla mnie mogła by być niższa, ale - co ważne - była głęboka i nieprzesadzona, więc choć ryzykownie, to wyszła zacnie. Figi z rozróżnieniem na skórki i miąższ oraz kwiaty były niezwykle ciekawe. Rządziły najpierw, potem pałeczkę przekazały czarnej herbacie. Podbicie soczystością cierpkich owoców, dymem, a także jakieś przebłyski chleba i kawy kupiły mnie zupełnie. Zafascynowała mnie nutka mlecznej czekolady - prawie nieuchwytna, ale jednak; dziwne (pozytywnie!) wrażenie. Nie dość, że pyszna, to jeszcze o tak ciekawych, niespotykanych nutach.

Z kwiatami, ciemnymi owocami w o wiele większej ilości, maślanością spotkałam się w Fruition Colombia Tumaco Dark 85 %, jednak były tylko trochę podobne. Już bliżej Chapon do dymnego, cierpkiego Pralusa Colombie 75%, acz owoce nie zgadzają się (rześkie papaje w Pralusie). Natomiast od Domori (Trinitario 70% Teyuna Colombia 2022, czy dawnej z 2016) zupełnie inna. Hm, co tabliczka z Kolumbii, to coś innego, ciekawa sprawa.


ocena: 9/10
cena: 6,20 € (za 75g)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (ale chciałabym)

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kwiat soli morskiej Guerande (0,04%)

czwartek, 29 grudnia 2022

Palce Lizać Orzesz! Podkręcony Krem orzechowy (z chili)

Ten krem był jedynym wariantem Palce Lizać, jakiego chciałam spróbować. Pomyślałam, że skoro np. niektóra tłustość pewnych dań indyjskich potrafi mi nie przeszkadzać, podobnie jak ich łagodny lub średniawy, nieprzesadzony poziom ostrości, tak i taki twór ma u mnie szansę. Podoba mi się bowiem połączenie chili i czekolady / brownie... niestety nie wiem, czy obecnie nie bardziej teoretycznie. Lata temu jadłam np. babeczkę brownie z chili i wówczas mnie to chwyciło. Obecnie zrobiłam się zupełnie nieciastowa, ale konwencja mnie kupuje. Pamiętałam też Nuturę Masło orzechowe z dodatkiem chili. Zastanawiałam się więc, czy teraz taki krem mi podejdzie. Przed spróbowaniem Klasyka i Chrupiącego obstawiałam, że tak. Po nich jednak zwątpiłam, choć w chili upatrywałam ratunku. Może miało wyciągnąć kompozycję? 

Palce Lizać Orzesz! Podkręcony Krem orzechowy to krem czekoladowo-orzechowy "podkręcony", czyli zrobiony z orzechów laskowych z dodatkiem chili oraz z dodatkiem autorskiej Energii do kawy firmy Palce Lizać.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach piernikowej, bardzo soczystej szarlotki z wyraźnie wyczuwalną kwaskawo-miodową masą z jabłek i pikanterią. Korzenność mieszała się wyraźnie z olejem kokosowym, który dodał też trochę rześkości. Wiązał się też z soczystością. Odnotowałam również lekką, soczystą czekoladowość - czyżby podsyconą chili?

przed i po uporaniu się z olejem
Oleju wydzieliło się średnio dużo, był jakby rozrzedzony wodą. Zlałam około połowy, czyli sporą łyżeczkę, a drugą wymieszałam, co jednak było bardzo trudne, bo całość miało konsystencję ciasta. Wilgotnego, i zwartego w nieco gluciastym kontekście. 
Struktura była prawie taka sama (drobną różnicę, czyli nieco wyższą proszkowość, czuć dopiero w trakcie jedzenia), jak w przypadku klasyka - nie dziwne, bo przecież różni je tylko dodatek przyprawy chili.
Oleiste, papkowate "ciasto" było więc bardzo gęste, także w ustach, choć w nich poczucie gęstości dość szybko ulatywało. Kremo-ciasto przytykało (ale nie zalepiało!), a potem wodniście-oleiście rzedło. Czułam w nim śliskawy element, mimo pylistości i proszkowości. Trochę to trzeszczało jak proszkowe ciasto ze starkowanymi jabłkami. Trafiały się mikroskopijne drobinki przypraw (w tym ewidentnie trzeszczące chili) i może orzechów, zbitki karobu. Na koniec krem znikał jak woda i wysuszał pylistym efektem.
Jak dla mnie niefunkcjonalne, odpychające. Nie kojarzyło się z pastą orzechową, a obleśnym ciastem.

W smaku pierwsza wystrzeliła słodycz miodu, udając, że wydobywa się z maślanego ciasto-placka z owocami. Pomyślałam o kwaśno-słodkiej szarlotce, tylko co upieczonej, a więc ciepłej. Ostrość chili zaszczypała w język niemal równocześnie z pojawieniem się słodyczy, czyli w zasadzie już w pierwszym kontakcie / sekundach.

Pasta rozgrzewała, eksponując ostre przyprawy korzenne. Szybko przybrała postać piernikowej szarlotki, fuzji obu ciast. Czułam mnóstwo przypraw typowych dla piernika. Prowadził kardamon, zaraz za nim był cynamon. Te tworzyły drogę gorzkości ogólnej, nieokreślonej i gorzkości-goryczce oleju kokosowego. Mnie, jak zwykle, przyszły na myśl zimne ognie, ale może też nawet (jak ponoć wielu osobom w odniesieniu do tego oleju), wymiociny. Szybko jednak otoczyły je przyprawy, w dużej mierze odciągając uwagę. Pikanteria ogólna również była, chili można rozpoznać.

W połowie rozpływania się porcji w ustach klarowniejsza okazała się maślana nuta, przypominająca o szarlotce. Obudziła kwaśność, acz nie uderzająco mocną. Całość wydała mi się ogólnie klarownie maślana przez kontrast z ostrością. Duszone jabłka z cynamonem podkręciły też słodycz miodu. Nagle i słodycz okazała się wysoka, a ja chyba odnotowałam sugestię soczystych daktyli... takich "miodowych daktyli". Wówczas w tle zatliło się pseudo czekoladowawo-piernikowe echo - jakby pewna soczysta czekoladowość próbowała dostać się do szarlotki. Ogólna soczystość zaczęła nasilać się.

Wciąż było też gorzko w sposób niejasny, pod przyprawami, których czułam ogrom i które zaczęły nieco piec w język i gardło. Chili miało coraz mocniejszy wkład. Jego smak pojawił się, ale delikatnie. Nadal to olej kokosowy i kardamon rządziły. Ostra przyprawa skupiła się raczej na pieczeniu w gardło i język, a także jakby podkreślaniu innych nut (co jednak nie jest zarzutem, bo nie chciałabym, by było np. wszechobecne i zabijające inne nuty).

Pod koniec, choć było ciastowo-korzennie, oleiście, zaleciała też nutka orzechów (niedookreślonych, ale jednak). Pikanteria chili coraz mocniej rozgrzewała gardło, w końcu odwracając uwagę od poszczególnych nut smakowych. Słodycz nie omieszkała do niej dołączyć i razem męczyły na poziomie gardła. Na dobre zalał je miód z chili.

Po zjedzeniu czułam posmako-niesmak goryczkowato-rześkiego, kwaskawego oleju kokosowego i pseudo szarlotki. Do tego na szczęście dołączyło sporo piernikowych przypraw i ogólne poczucie ostrości chili. Gardło lekko piekło od niego (co byłoby do zniesienia), ale i słodycz drapała-paliła jak połączenie miodowej i daktylowej (acz bez wyraźnego ich smaku). Oprócz tego czułam okropne wysuszenie ust. Męczyło mnie to długo.

Całość nie zdobyła mojego uznania, bo mimo że chili podkreśliło chyba nieco bardziej czekoladowość na ułamek sekundy, a także osłabiła kwaśność (klasyk był znacznie kwaśniejszy) to jednak do smaku karykaturalnej pierniko-szarlotki klasyka doszła ostrość, kompletnie zagłuszająca potencjalną orzechowość. Nie lubię ostrości, to fakt, ale do chili nic nie mam. Z głową dodane do pewnych rzeczy świetnie pasuje, więc tu po prostu zostało dodane. Miał być krem z chili i był krem z chili, ale... po prostu sam krem był kiepski, więc chili ani nie pomogło, ani nie zaszkodziło. Czy pasowało? A czy cokolwiek pasuje do złej bazy? No właśnie. Także ten krem... ciasto w słoiku w zasadzie, wydawał się jeszcze mniej orzechowy niż klasyk, ale jednocześnie chyba bardziej ciastowo-piernikowawy niż klasyk. Konsystencja podobnie nieprzyjemna. Ogólnie na smak wydaje się między klasykiem, a chrupiącym.
W zasadzie dosłownie to podzióbałam (nie obstawiam, bym zjadła więcej niż 1/6) i resztę oddałam Mamie. Samo nie smakowało jej bardzo przez kwaśność. Ogólnie krem opisała: "W ogóle nie powiedziałabym, że to z orzechów. Nawet mi tu ta gorzkość, rzeczywiście raczej nie czekoladowa, nie przeszkadzała, ale ta nieokreślona kwaśność... Do niczego tu nie pasowała. Chili nie piekło za mocno, więc ono akurat chyba w punkt. Konsystencja trochę dziwna". Spróbowała to na bułeczkach mlecznych (z Kauflandu), i "choć z nimi już zjadliwe, to i tak ta kwaśność od razu wyskakuje, czuć ją i przeszkadza". Reszta poszła więc dla ojca.


ocena: 4,5/10
kupiłam: dostałam od palcelizac.co
cena: ja dostałam, ale cena to 28,10 zł za słoiczek 140g
kaloryczność: 621 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe, energia do kawy (masło sklarowane ghee, olej kokosowy, kardamon, cynamon, wanilia), karob, syrop z daktyli, cynamon, chilli

środa, 28 grudnia 2022

Michel Cluizel La Laguna 70 % Guatemala ciemna z Gwatemali

Nie trafiam na zbyt wiele czekolad z Gwatemali, ale jak już, to zazwyczaj mają bardzo smaczne nuty. Dlatego gdy Michel Cluizel pozmieniał swoją ofertę, a tabliczki zyskały nowe opakowania, postanowiłam dać szansę nowej wersji czekolady stamtąd tej właśnie marki, mimo że ogólnie jej specyfika nie jest w moim typie. Michel Cluizel Plantation La Laguna 70 % Guatemala jadłam w 2021 i uznałam, że w zasadzie mogłabym do niej wrócić pod pewnymi warunkami. Stąd i powrót. Nie spodziewałam się, że wyjdzie lepiej, ale liczyłam na miłą degustację. Zwłaszcza, że już się naczytałam o plantacji, położonej w górskim lesie Alta Verapaz (w centralnej Gwatemali), gdzie przepływa rzeka Cahabón, mijająca po drodze do jeziora La Laguna jakieś 4800 ha plantacji. Nie dość, że życiodajna, to może ta woda miała być jeszcze "nutodajna" (trochę żartuję) dla kakao rosnącego jakieś 475-600 m n.p.m.

Michel Cluizel La Laguna 70% Guatemala to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Gwatemali, z departamentu Alta Verapaz, z plantacji La Laguna.

Po otwarciu błysnęły soczyste, ciemne owoce. Zaraz pomyślałam raczej o soku z nich, a potem rozeszło się palone drewno. Za jego sprawą baza miała charakter ogniska tylko co zagaszonego wodą i jeszcze trochę dymiącego. Była bowiem wilgotna w wydźwięku... też trochę jak wilgotne skały... Przy któych znajdowało się jeszcze więcej zawilgoconego drewna. A jednak pieczone nuty także miały się nieźle. Mignęły mi pieczone ziemniaki, później raczej soja, odpowiadająca za gorzkość, ziemistość. Wprowadziła trochę ziół, wraz z ich pikanterią. Ta z ochotą mieszała się z drapiącą słodyczą miodu i karmelu. Nieco zakrywała owoce, ale je także wyraźnie cały czas czuć. Głównie śliwki, wiśnie... może jako sok lub nawet pikantniejsze wino czy porządnie przyprawiony dżem. Pieczono-palony wątek złączył wytrawniejsze pieczone nuty z owocami, obfitując w pieczone jabłka. Też przyprawione, np. kardamonem i pieprzem.

Kremowa, acz twarda w dotyku tabliczka trzaskała jak gałązki, raczej delikatnie. Gdy jednak kawałek odgryzałam, udawała masywny i twardy, trzeszczący krem.
W ustach rozpływała się łatwo i jak na ciemną szybko. Była bardzo kremowa i tłusta. Łączyła w sobie cechy rozpuszczanego w cieple masła i śmietanki. Pokrywała podniebienie gładkimi smugami, przy czym zdradzała lekką pylistość. Mimo że próbowała grać gładką. Wyszła jednak raczej rzadkawo, jakby masywny krem, w który się zmieniała, rozrzedzono wodą i sokiem owocowym (takim z lekko lepkawo-cukrowym efektem?), co jednak na soczystość niespecjalnie się przełożyło.

W smaku pierwsza pojawiła się wysoka słodycz, zaraz jednak łączyła się z rześkością. Pomyślałam o powietrzu w czasie mżawki i odrobinie jasnego miodu. W oddali chyba przewinęło się nieśmiałe echo miodowo-jabłkowego kompotu.

Szybko zaczęło robić się bardzo maślanie, nawet trochę mlecznie - wciąż w słodkim kontekście. Słodycz od rześkości się jednak nie odcięła i częściowo przeszła w słodkie zioła, trochę kwiatowe - jak rumianek i mięta? Nie zdążyłam jednak ich uchwycić, a już pojawiła się szczypta słodkiej lukrecji i bardziej korzenno-wytrawniejsze wątki. Niepewny kardamon i goryczkowato-kwaskawa kozieradka-przyprawa stanęły zupełnie obok kumulującej się słodyczy. Z nią został... cynamon?

W tym czasie pojawiła się też palono-pieczona nuta. Wniosła cierpkość kakao, kojarzącą się z sosem... mignęła mi myśl o jakimś trochę cukrowym sosie-syropie śliwkowo-wiśniowo-kakaowym. Wyłapałam w nim nutę kakao w proszku, ale to zaraz utonęło w gorzkości. Na pierwszy plan weszła poprzez nią soja, może w parze z ciecierzycą, chyba pieczona. Chwilami dominowała. Obok rozgościło się palone drewno. Palone, ale już zagaszone wodą. Znowu miałam obraz jeszcze dymiącego, zagaszonego chlustem wody ogniska. Drewno i soja (też ciecierzyca?) wiązały się z lekką nutą ziemi. Doszukałam się tam też pieczonych ziemniaków, a potem więcej soi, drewna. Drewno wilgotniało coraz bardziej, a soja zrobiła się... gotowano-duszona, a nie pieczona.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pieczoność połączyła się z owocami. Dzięki temu wyszły wyraźniej. Wydały mi się pieczone i słodko-kwaskawe, niejednoznaczne. Wyobraziłam sobie krem-masę z owoców typu curd (zrobione na bazie owoców, masła, jajek, cukru smarowidło - nigdy nie jadłam). Dopiero gdy przeszył je leciuteńki kwasek żółtych tropikalnych... czyli chyba ananasa, jakoś zaczęły się przedstawiać. Chwilowo pieczone jabłka i pieczone śliwki były bardzo słodkie, ewidentnie dosłodzone, co aż trochę drażniło, ale wciąż soczyste. Momentami miodowość narastała, by potem osiąść raczej w cukrowości. Z czasem śliwki zetknęły się z czymś czerwonym, trudnym do uchwycenia; może wiśniami... Przez sekundę pomyślałam o soku lejącym się z wyciskanych, drylowanych wiśni. Owoce przybrały wtedy bardziej świeżą, surową formę. Chyba zarejestrowałam jagody, a wiśnie i śliwki, konkretnie czerwone, zapewniły mnie o swojej obecności.

Słodycz za to rosła bez kompromisów, szybko zaznaczając się w gardle. Chwilami wydawała mi się zwyczajnie cukrowa, ale w zasadzie kamuflowała się pod tym względem. Mało wyrazisty miód przełożył się na pewne gryzienie, tym samym mieszając się z ziołami. Wciąż było to w pewien sposób rześkie, ale już nie w pełni... Pojawiło się więcej przypraw: lukrecji, ziołowego, a więc i rześkiego, i ostrego pieprzu, zielonego kardamonu, który łączy w sobie niemal roślinną świeżość, słodycz i goryczkę niezwykle niską. Utrzymywały gorzkość, jednak w wersji bardzo złagodzonej, może z miętową mgiełką. Drewno zdawało się zaś wręcz wodą rozmywane, a zioła świeże i zielone.

Tylko słodycz szalała i aż drapała, co nuty ziół i korzennych przypraw (w tym cynamonu?) potęgowały. Z czasem ziołowa nuta dołączyła do drewna, też znikając. Ostała się delikatnie gorzkawa soja, robiąca czasem za bazę.

Końcówka stała się bazowo mocno maślana, choć owoce wciąż czułam. Głównie śliwki i wiśnie, jagody jako jakiś sok-syrop czy kompot z ziołowym echem... Może nawet ziołowe wino? A także jabłka jako słodka, gładka masa-krem owocowo-maślany, jakiś curd albo właśnie też przesłodzony sok i/lub kompot.

Po zjedzeniu został posmak rześkich ziół, trochę czerwonych owoców (wiśni?), soi i zawilgocone drewno, odpowiadające za lekką gorzkość. Do tego mocne przesłodzenie miodowo-cukrowe, drapiące i trochę kojarzące się z soso-syropami.

Od dawnej Michel Cluizel Plantation La Laguna 70% Guatemala (2021) bardziej palona i maślana, a mniej owocowa. Nowa wersja wydała mi się słodsza w sposób bardziej jawny (obstawiam zmianę cukru). Okazały się podobnie drzewno-zawilgocone, dużo w nich ziół, pikanterii, ale i owoców nie brakowało. W dawnej to głównie sok z wiśni, jeżyny i jagody, ale też ananasy i jabłka, a dzisiaj przedstawiana to śliwki i wiśnie, oraz ananasy i jabłka, z tym, że w wersji jakby nieco złagodzonej. Obie jednak miały w sobie coś kompotowego, syropowego ogółem. Co więcej, dawna była bardziej serowo-mleczna, dzisiaj opisywana maślana, więcej w niej pieczono-wytrawniejszych nut - soja okazała się niemal motywem przewodnim. Te nuty niby wprowadzały wytrawność, ale niekoniecznie napędzały czekoladową gorzkość (kawa wyczuwalna w dawnej świetnie to robiła). Dawna wydawała mi się czekoladowo-szlachetniejsza. Bardzo żałuję, że tak intrygująca nuta jak soja trafiła na takie przesłodzone, niesatysfakcjonujące otoczenie. Podobnie zioła nie miały szansy rozwinąć skrzydeł.
Konsystencja cluizelowo tłusta, a w dodatku wodnista, co zupełnie mnie nie chwyciło. Ogół niby dobry, ale marka w moim odczuciu zmieniła się... wciąż tkwiąc w złym punkcie (jak na czekolady tej klasy).

Przypomniała mi odlegle też konfiturowo-sokowo-sosową, z wytrawniejszymi nutami fasolkowo-fistaszkowymi i drożdżowymi Standout Chocolate Lachua Guatemala 70 %, wspomniana jednak była słodka głównie dzięki owocom żółtym, których było w niej mnóstwo, a także cudnie ziemista.


ocena: 8/10
cena: 39 zł (cena półkowa za 70g)
kaloryczność: 571 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 26 grudnia 2022

Fruition Chocolate Colombia Tumaco 85 % ciemna z Kolumbii

Ze zdobycia tej czekolady czułam ogromną satysfakcję, bo uwielbiam tę markę, ale czuję żal, że wiele ich propozycji to mleczne lub np. nasączane alkoholem, a więc takie, które mnie nie interesują. Ta w dodatku nie dość, że czysta, to jeszcze o zawartości kakao niestandardowo dla Fruition wysokiej. Zostawiłam ją na koniec, licząc na niezwykłe doznania. Z tego co o samej tabliczce mogę napisać, to to, że zrobiono ją z kakao z okolic portowego miasta Tumaco w departamencie Nariño. 30 mil dalej jest granica z Ekwadorem. Brzmiało zacnie.

Fruition Chocolate Works Colombia Tumaco Dark 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Kolumbii, z departamentu Nariño, z miasta Tumaco.

Po otwarciu najszybciej, ale wcale nie najmocniej, rozbrzmiał zapach ciemnych owoców, niosących głównie słodycz i bezkres soczystości. Pomyślałam o dżemie i syropie jeżynowym, potem doszukałam się jeszcze truskawek. Zapach był nie tyle owocowy, co właśnie soczysty. Z czasem odnotowałam jeszcze niemal pikantnawe, słodkie kwiaty łąkowo-polne. Do tego wyraźnie czułam gorzkość kawy i ciasta kakaowego, może brownie. Do słodyczy wtrąciło pieczoność / paloność, co wykorzystał maślany karmel. Ten był trochę, acz wyraźnie palony. Wyobraziłam sobie też wilgotny, ciemny chleb posmarowany kajmakiem lub jakąś masą-kremem karmelowo-maślanym.

Bardzo twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała niczym grube, suche gałęzie; głośno. Była nadzwyczajnie masywna. Jednocześnie sprawiała wrażenie kruchej.
W ustach rozpływała się powoli, serwując bezkres kremowości. Okazała się gęsta i tłusta jak idealnie gładki sernik z pełnego twarogu i masła albo maziście-maślane brownie. Miała maślany, pozytywnie ciężkawo-syty charakter. Pod koniec lekko rzedła i pozostawiała właśnie maślane, tłuste wrażenie, ale nie przegięła w zakresie tłustości.

W smaku pierwsza pojawiła się nuta maślana, wsparta tonami innego nabiału. Zarejestrowałam też nieokreślony, owocowy przebłysk w tle.

Niemal w tej samej chwili poczułam gorzkość ciasta czekoladowo-kakaowego zrobionego właśnie ze sporą ilością masła. Mazistego, gęstego i rozkręcającego się w swojej gorzkości. Palony czy pieczony aspekt był subtelny. W wyobraźni obcowałam z miękkim i wilgotnym ciastem. To jakby... bardziej puszysta, lżejsza stylizacja na brownie? 

Maślaność ukryła się trochę, a z innego nabiału wyłonił się rześki, kwaskawo-cierpki maślanko-kefir. Zarówno kwaśność, jak i cierpkość przekazał owocom, po czym prawie zniknął (została raczej delikatniejsza maślanka, ale też jako echo)...

Owoce z ochotą je przejęły, same dokładając mnóstwo soczystości. Poczułam jeżyny: dojrzałe i miękkie, a więc także bardzo słodkie. Przez moment były bardzo wyraziste, lecz z czasem wymieszały się z innymi ciemnymi owocami.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, trochę wiążącą się z jeżynami, trochę niezależnie, odnotowałam czarną kawę, która jeszcze bardziej podkreśliła wilgotność ciasta. Miało tak mokry wydźwięk! Doszukałam się oleju kokosowego, a później bardziej ogólnie kokosowej nuty... Też w pewien sposób rześko-soczystej i trochę kwaskawej. Uderzyły wiórki kokosowe i migdały, po czym odeszły na tyły, zabierając ze sobą część ciastowości.

Słodycz ciasta jednak została. Lekko, leciuteńko palona podszepnęła jeżynom dżemy i syropy. Rzeczywiście przez jakiś czas to tego typu masy owocowe były, a w końcu przebiła to wyraźniejsza kwaśność. Najpierw aronii, potem też cytryny. Soczyste, acz z wyczuwalną także gorzkością skórki. Przekierowały słodycz z powrotem na owoce surowe i świeże. Najpierw na zasadzie kontrastu było to trochę jednoznacznie słodkich truskawek, potem jeszcze więcej jeżyn. To były owoce już dojrzałe, ale też na krzakach, które zadbały o rześkość. Aronia podkreśliła ich cierpkość, sama aż lekko ściągając.

Przez myśl o owocach na krzakach pomyślałam o pewnej roślinnej, słodkiej pikanterii... takiej polnej, łąkowej, pochodzącej od dzikich kwiatów.

Kwasek przemknął do gorzkawych, poważniejszych nut i część ciasta czekoladowego zmienił w ciemny i wilgotny chleb na zakwasie (z masłem?)... może pojedynczą kromkę z jeszcze cierpko-kwaśnym, ale już też znacząco słodkim dżemem z ciemnych owoców, który jeszcze bardziej nasącza chleb, wsiąkając w niego. To jednak też inne kromki, posmarowane kajmakiem i/lub jakimś kremem w wariancie "palony karmel". Wzrosła maślaność, trzymała się jej tym razem paloność i słodycz.

Mimo to, kompozycja do końca zatrzymała wilgotny, soczysty i wręcz rześki charakter. Krzaki, kwiaty i kokos na końcówce przywołały trochę nut... "powietrza", pola i łąk, zarośniętego, nieuporządkowanego ogrodu. A także świeżości owocowej działki, na której to ktoś raczy się kakaowym ciastem i chlebem z karmelowymi kremami oraz łagodną maślanką. Ostatnie w końcu przerobiły kwaśność cytryny na znacznie słodszą pomarańczy.

Po zjedzeniu został posmak jeżyn i cytrusów, słodko-maślana nuta jakby kajmako-karmelu oraz cierpkość kawowo-kakaowa ciasta z nutką rześkiego kokosa i maślanki, a także cierpkim ściągnięciem wywołanym aronią. 

Całość była przepyszna, mimo że w moim odczuciu ryzykowanie maślana. Konsystencja dla mnie jeszcze do stolerowania, ale już na granicy, a smak... Maślaność tu gdzie była, akurat w zasadzie pasowała (choć wolałabym jej nieco mniej). Dobrze, że mieszała się z maślanką. Wilgotne, porządnie gorzko kakaowe ciasto, podkreślone kawą i z kokosowym echo. Zarówno to, jak i owoce zbudowały bezkres soczystości, przy czym czekolada wcale nie była mocno owocowa. Jeżyny, aronia i podkreślenia innymi wiele wniosły, acz były delikatne. Słodycz płynęła w dużej mierze z nich, a karmel, jaki tu wystąpił, nie narzucał się reszcie. Podobało mi się, że mimo mocniejszych, a więc i gorzkich, maślanych i właśnie słodkich nut, nie było to ciężkie, a rześko-lekkie.

Pralus Colombie 75% był wyraźnie bardziej dymny, kawowy, a jednak właśnie też rześki (ale owocowo, czułam np. papaje) i karmelowy, migdałowy. Wyszedł bardziej korzennie, pikantnie; dużo w nim drzew i liści. Pralus był cierpko-taninowy, dzisiaj prezentowana też cierpko-ściągająca. Okazała się łagodna, maślana, mimo że porządnie gorzka i kwaskawa jednocześnie.
Domori Trinitario 70 % Teyuna Colombia (2021) była inna, bo słodsza, ale też po prostu o innych nutach, jednak tu też pojawiła się wspólna: maliny i wino Domori jakoś odlegle można porównać z nutą truskawek w cierpkich ciemnych owocach dzisiejszej.


ocena: 9/10
cena: 48,82 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: może kiedyś i bym chciała

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 25 grudnia 2022

Manufaktura Czekolady / Chocolate Story Belize - Peini 70 % ciemna

Są takie regiony kakao, do których pasuje mi głównie wysoka zawartość kakao. Belize uważam za wręcz doskonałe na tabliczki 90%. Niestety, producenci chyba są zupełnie odmiennego zdania. Jedną ze względnych nowości Manufaktury była właśnie tabliczka z Belize. Moje niegdyś ogromie pozytywne uczucia w stosunku do marki niestety jednak ostygły i sięgając po nią, nie spodziewałam się niczego wyjątkowego. Może żyłam w błędzie i czekała mnie perełka? Wszak opakowanie z perłą mi się kojarzyło (acz to neutralne skojarzenie, bo ich opakowania wolę czarne).
Co jednak tu o samej czekoladzie mogę rzec? Robione są z kakao z Peini Plantation. Ta plantacja działa od 2016 roku w regionie południowego Belize, gdzie około 90% farmerów posiada bardzo malutkie gospodarstwa, podarowane przez rząd. Peini Cacao skupuje od nich ziarna, dzięki czemu ponad 200 rodzin ma zapewniony byt i stałe miejsce pracy, umożliwiające im rozwój i po prostu lepsze życie. A dzięki temu i samo kakao jest lepsze; musi spełniać odpowiednie standardy, Peini podkreśla, jak ważne jest, by na plantacjach nie pracowały dzieci. Co do samych ziaren - to lokalne trinitario skrzyżowane z criollo, które fermentuje tydzień, a potem suszy na drewnianych stołach.

Manufaktura Czekolady / Chocolate Story Belize-Peini 70 % kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao (hybryda trinitario i criollo) z Belize, dystryktu Toledo.

W pierwszej chwili po otwarciu poczułam paloną kawę i mocno przypieczonego murzynka z orzechami włoskimi, jednak w ciągu kolejnych rozeszły się słodkie owoce. Czułam dojrzałe i soczyste mango, wkomponowane w coś śmietankowego (np. jakiś budynio-deser z sosem?), a zaraz za nim były śmietankowe lody ananasowe, które śmietankową bazą mocno złagodziły całość. Rozmyły orzechy, że z włoskich zrobił się cały, łagodniejszy w dodatku, miks. Słodycz okazała się wysoka, bo nie tylko owocowa, a też karmelowa. Tej nie brakowało i choć była palona, to cukrowość chwilami nieco nadto dawała się we znaki.

Średnio twarda tabliczka wydawała średnio głośne trzaski, pyknięcia. Brzmiały, jakby była nieco zawilgoconymi patyczkami. Z jednej strony czekolada była przyjemnie gruba (i tam twardsza, głośniej trzaskająca), z drugiej zaś cieniutka, przez co delikatniejsza.
W ustach rozpływała się w umiarkowanym tempie, była masywnie zbita i dość tłusta. Cieńsza strona oczywiście rozpuszczała się znacznie szybciej, co mnie smuciło. Całość miękła jak giętka warstwa kremu z czegoś (np. wafelków). Z czasem wykazywała wyraźną maślaność. Była maślano gładka, a znikała rzadko, jak rozpuszczające się w cieple masło. Mimo, że pod koniec zdradzała lekką ziarnistość, z której i wodnisty element się wymykał, wydała mi się za tłusta.

W smaku pierwsza pokazała się delikatna słodycz. Łagodziła ją maślaność i orzechy. Cała mieszanka, z której trudno wyróżnić konkretne, na pewno jednak wszystkie łagodne. Może lekko podpieczone?

Od słodyczy odpłynęła nutka owoców. To w ich kontekście zaczęła rosnąć dość szybko. Najpierw pomyślałam o niedookreślonych owocach wodnistych w smaku, a słodkich, potem o melonach miodowych i ogólnie egzotycznej mieszance... Owoców słodkich i coraz bardziej soczystych, z których z czasem na prowadzenie wyszedł... duet brzoskwini i mango? Odnotowałam trochę kwasku z granicy cytryny i ananasa. Przełożyło się to na wyobrażenie o gęstym sosie (niemal masie!) z owoców, który zajął lwią część jakiegoś deseru (śmietankowego?).

Gorzkość w tym czasie też rosła. Wychodziła od podpieczonej nuty, stając się pełnoprawnym pieczeniem. Dotarła w końcu do skojarzenia z przypalonym na gorzko murzynkiem, sowicie wypełnionym orzechami włoskimi.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zrobiło się bardzo orzechowo. Za włoskimi podążały orzechy arachidowe i różne inne. Coraz łagodniejsze, bardziej maślane?

Słodycz bowiem też zaczęła się zmieniać w bardziej paloną. Jakby nieco kontrastowo podkoloryzowała jeszcze owoce, podkręcając ich intensywność, po czym zostawiła je samym sobie w tle. Rosła, chwilami zahaczając o cukier... Którym to posłodzono ananasowe lody śmietankowe i kwaśne truskawki. Śmietanka też dołożyła się do łagodzenia, rozmyła orzechy, dokładając im maślaną nutę. W dużej mierze zmieniły się w kruchy spód. W pewnym momencie pomyślałam też o bitej śmietance. Oto wyobraziłam sobie mocno śmietankowy budyniowaty deser na krucho-orzechowym, maślanym spodzie oraz z sosem-masą z owoców. 

Pod koniec owoce egzotyczne, w tym ananas, wywalczyły wyższą soczystość i znów przebiły to wszystko kwaskiem, aż trochę cytrynowym, acz ogólnie niskim. Odnotowałam lekką cierpkość jakby... przejrzałych truskawek? Miękkich, ale niekoniecznie zachwycająco słodkich.

Cierpkość podkreśliła przypaloną nutkę, która to wciąż poniekąd trzymała się różnych orzechów, ale... i trochę kawy przytoczyła. Jakbym miała do czynienia z kawowo-śmietankowym deserem - ewentualnie ciastem - z orzechami? Tylko że i ciastem delikatniejszym, maślanym, i orzechami delikatniejszymi, np. nerkowca.

Po zjedzeniu został posmak ananasa i kwaśnych truskawek, podkręconych cytryną, ogólna, niemal cukrowa słodycz desero-ciastowo-lodowa i też takie złagodzenie. Śmietankowo-maślana delikatność tworów tego typu spotkała się z cierpkawą kawą i "czymś podpieczonym" z orzechami. Na końcówce znów wyróżniłabym włoskie, które podkreśliła odrobinka kakao.

Czekolada w zasadzie mi smakowała, jednak była za słodka i za śmietankowo-maślana. Ogrom karmelu, niemal cukru i słodycz owoców egzotycznych w zasadzie jeszcze jakoś współpracowały, że nie było to aż tak męczące, ale brakowało mi głębokiej gorzkości. Ta przypalonego murzynka, trochę orzechów nie wykazały się mocnym charakterem. Łagodny charakter i nieprzekonująca konsystencja nie zdobyły mojego uznania.

Orzechy i ciastowo-deserowe nuty czułam też w Valrhonie Tulakalum pur Belize 75 %, ale miała nuty zupełnie innych owoców. Także Karuna 70 % obracała się wokół innych. Jedzone dotąd z Belize smakowały głównie czerwonymi, Manufaktura stanowi pewien wyjątek, bo właśnie czerwonych akurat w niej niewiele.


ocena: 7/10
cena: 44 zł (za 50g)
kaloryczność: 619 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 24 grudnia 2022

(Naive) Mulate Sea Salt ciemna 70 % z solą morską zmieniona / nowa wersja od 2022

Gdy kupowałam tę czekoladę, jeszcze w pełni do mnie nie dotarło, że już po prostu nie chcę mieć do czynienia z czekoladami z solą. Chyba po prostu je znielubiłam. Mulate niestety kojarzyłam jako zacną markę i nie sprawdziłam składów, przez co władowałam się w pogorszone wersje. Cukier trzcinowy zmienili na biały, a taki w czekoladach przeszkadza mi coraz bardziej. Szkoda, że nie sprawdziłam w sklepie na telefonie, że nawet do (Naive) Mulate Sea Salt z 2018 nie miałam zamiaru wracać... Gdy jednak już pisałam wstęp i przepisałam skład, pocieszałam się przynajmniej, że zmniejszyli ilość soli. Z ojcem jednak, który zawsze pogania "no chodź już, szybciej, daj spokój", jakoś czasem w Auchanie głupieję. 

Mulate Sea Salt dark chocolate with sea salt crystals to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z kryształkami soli morskiej, produkowana przez Naive; zmieniona / nowa wersja od 2022.

Otworzywszy, poczułam zapach soczystych wiśni i cytryn w wydaniu "na słodko"; zwłaszcza wiśniowa nuta kojarzyła się ze słodkim syropem. Dołączył do niego słodko-ostrawy cynamon, a cukrowość była jawnie wyczuwalna. Wszystko to na lekko orzechowo-ziemistym, ale łagodnie maślanym tle i... z wyczuwalnym echem soli. Ta wydawała się podkręcać soczystość. Całość mimo to odebrałam jako dość ciężkawą.

Tabliczka wydała mi się dość jasna, ale była bardzo twarda. Łamała się z kruchym trzaskiem i właśnie nieco krucho. Przekrój sugerował zbitość i ziarnistość, a także odsłaniał połyskującą sól (albo też cukier). Przy odgryzaniu pierwszego kęsa trafiłam na gigantyczną kulę soli, przez co w zasadzie już na tym etapie chciałam zakończyć degustację, ale... Nie.
W ustach rozpływała się bardzo tłusto, gibko i dość kremowo. Była gładka, maślana i średnio zwarta. Ochoczo pozostawiała na podniebieniu smugi i czasem powoli odsłaniała kryształki soli. Dodano różnej wielkości, tyle i tak, że trudno o kęs bez nich. Niektóre niemal zupełnie zmielone (że aż niewyczuwalne na strukturę) i mikroskopijne, inne ogromne - nawet tak na oko o średnicy 3-4 mm. Chrupały (gdy trafiłam na nie zębami) i niestety zostawały nawet, gdy baza już zniknęła w rzadki, soczysty sposób.
Okropnie nierozmieszana sól, po prostu dosypana. Skutecznie obrzydza całą degustację. Przez formę w zasadzie smak prędko przestał mnie interesować.

W smaku przywitała mnie wysoka słodycz. Przywiodła na myśl cukrowy syrop lub marmolado-dżem wiśniowy. Zaraz nabrał trochę charakteru, przywdziewając kostium słodkiego czerwonego wina albo wiśni duszonych w winie. Nie było alkoholowo, acz klimat taki czuć (stąd myśl o duszeniu, w trakcie którego alkohol by odparował).

Zdarzyło się, że już jakoś w tym momencie wyłapałam echo, aluzję do soli (ale nie smak słony).

Jednocześnie odezwała się delikatna gorzkość starawych orzechów laskowych w skórkach i palona nuta. Ta druga wydała mi się bez polotu, jak nieco tanie karmelki. Potem palenie-prażenie nieco wzrosło... i zmieniło się w wypiek. Niby delikatny i mocno maślany, ale też ciężkawy.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa maślaność rozkręcała się, wychodząc na przód. Przytoczyła maślano-waniliowe, bardzo słodkie i miękko-tłuste muffinki-babeczki z cynamonem. Właśnie może z cukrowym dżemikiem wiśniowym... i lukrem? Lukrem oklejającym poprzypiekane orzechy, poutykane na wierzchu. Ciężkość wina zmieniła się w słodki, jedynie pikantnawy cynamon

Orzechy były delikatne, gubiły się w wysokiej, przesadzonej słodyczy, która łagodziła jakąkolwiek gorzkość do poziomu gorzkawości, maślaności. Na zasadzie kontrastu podkreśliła ją w dodatku sól, która zaczęła zdradzać swoją obecność.

Nagle rozkręciła także soczystość. Wiśnie zrobiły się bardziej kwaśne, podkręciła to sól właśnie. Zaraz dodała też delikatną cytrynę. Kwaśno-soczyste owoce splatały się z coraz wyraźniejszym smakiem soli, który też zawarł w sobie kwaśność. Zwłaszcza, gdy kryształek rozgryzłam.

Sól z czasem była też wyraźnie wyczuwalna jako ona sama. Raz mocniej, raz słabiej... sprawiła, że baza jawiła się jako jeszcze bardziej maślano-mdła i słodka. To ona, słono-kwaśna sól, wyszła na prowadzenie. Z soczystością owoców wydała mi się aż obleśna i napastliwa.

Zdarzyło się jej zostać, gdy czekolada już zniknęła. Ta zostawiła po sobie mdło-paloną nutę kakao i cukrowość, a sól... zaprezentowała się już zupełnie czysto.

Posmak należał do soli (czemu towarzyszyło wrażenie soli na ustach) i kwasku cytryny, ale też prażonej cierpkości i nutki kakaowo-maślanej. Jakby nieco babeczkowej, ale przysłoniętej kakao; nie, że babeczki kakaowej. Niestety wszystko to było też osnute cukrowością... niby paloną (a jednak nie karmelową), ale jednocześnie czysto-słodką i męczącą.

Całość w zasadzie w smaku, gdyby sól dokładnie wymieszać, pewnie by przeszła, ale zrobili to tak, że już po kęsie nie chciałam mieć z tą czekoladą do czynienia. Od tej ilości i formy (wielkie kule soli), w moim odczuciu wyszło to obleśnie. Maślana babeczka z wiśniowo-cukrowymi dżemami, cynamon, łagodność i słodycz, a także ciężkość w tym kontekście w połączeniu z tak dosadną, wszechobecną, kwaśną słonością była okropna. Konsystencja samej czekolady niesatysfakcjonująca, ale solne kule to jakieś nieporozumienie. Przez ryzyko trafienia na solne giganty, po kostce darowałam sobie jedzenie tego.
Zjadłam więc kostkę i trafił mi się jeden kęs bez soli, dwie spore kulki i solne drobiażdżki. W zasadzie nawet do kęsów z odrobinką soli jeszcze może nic nie mam, ale jedzenie pod groźbą trafienia na giganta było jak czekanie, kiedy opadnie gilotyna. Nawet smacznie chwilami, ale nie warto w obliczu tego, jak obleśnie się robiło z przesadzoną solą. Smutne, bo w miejscach gdzie było malutko soli, to w zasadzie 7-8, ale... oceniam ogół.

Jestem oburzona, że choć na AoC to wersja z 2015 dostała złoto, producent nawet po takich zmianach drukuje to sobie na opakowaniu.


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: 12,29 zł (za 80g; promocja; ojciec płacił)
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, sól morska (0,35 %), lecytyna słonecznikowa 

piątek, 23 grudnia 2022

Prime Indonesia West Bali 70 % ciemna z Indonezji

Po tym jak zachwyciła mnie w zasadzie zdobyta przypadkiem Prime 70 % Tocache, ze smutkiem pomyślałam, że pewnie już nie będę miała okazji wrócić do tej zacnej białoruskiej marki. A jednak zupełnie nieoczekiwanie Tomek Czajowy dał mi znać, że jego znajomy będzie miał okazje kupić na Białorusi czekolady i tym samym mogłam odkupić dwie tabliczki. Nie wiedziałabym, po którą sięgnąć najpierw, gdyby nie to, że dosłownie dzień wcześniej jadłam Georgia Ramon Bali Jembrana KSS Cooperative Trinitario 75% i uznałam, że miło będzie zestawić sobie spojrzenie Zachodu i Wschodu na ten sam region.

Prime chocolate bean-to-bar Indonesia West Bali 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Indonezji, zachodniej części wyspy Bali.

Natychmiast po otwarciu przywitały się prażone fistaszki, migdały, może też orzechy włoskie. Zwłaszcza pierwsze cechowało znaczące prażenie, acz i one wpisywały się w słodycz. To fistaszki w karmelu (prażone w nim? niespecjalnie jednak "karmelizowane") oraz ogólnie ich fuzja w postaci nugatu. Drugie wydawały się już mniej prażone. Znacząca słodycz kojarzyła się z miodem i karmelem. Owoce odezwały się dopiero z czasem, ale także ich nie brakowało. Pomyślałam o jasnych, zielonych i rześko-soczystych winogronach oraz trudnej do uchwycenia wiśni... W wydaniu nieco słodko-likierowym? Słodycz i w zasadzie całość kompozycji, winogrona i miód przede wszystkim, połączył zapach delikatnych, białych i żywych kwiatów. Nadały kompozycji wiosennego wydźwięku.

Lśniąca i gruba tabliczka była twarda w pełny, konkretny sposób. Trzaskała głośno, brzmiąc (zwłaszcza gdy kawałek odgryzałam) na chrupką.
W ustach potwierdziła swą pełnię. Była bardzo gęsta i kremowa. Esencjonalna, tłusto-soczyście rozpływała się w wolnym tempie. Zalepiała niczym gęsty i lepki, syty budyń. Pod koniec zdradzała lekką pyłkowość, szorstkość i trochę ściągała.

W smaku od pierwszej chwili czekolada wydała mi się wręcz słodziuteńka. Polał się miód, zakwitły kwiaty i odsłoniły znacznie soczystszy wątek słodkich, zielonych winogron i... gruszki? Owoce te wydały mi się rześkie i niemal tak zwiewne jak kwiaty. Patrzyłam na jakieś białe, na pewno żywe, które swoim charakterem idealnie uzupełniały się z miodem. I choć miodowa słodycz rosła, kwiaty z owocami zadbały też o nutkę zielonych roślinek, pokrytych wodą.

Smak miodu rósł i rósł, spiknął się z karmelem. Ten nie był palony mocno, ale wyraźnie. Mowa o karmelu raczej mlecznym, bo i nuta mleka się pojawiła. Wyobraziłam sobie nagle fistaszki taplające się w tej słodkiej, lepkiej masie. Fistaszki w miodzie, karmelu? Takim jednak raczej płynnym, nie że karmelizowane. Zupełnie, jakby wcześniej orzeszki lekko uprażyć, a potem wrzucić do miodu i karmelu.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa kompozycja zaczęła robić się coraz bardziej mleczna. Słodycz i subtelne orzechy zmieniały się w nugat, acz jeszcze nie całkiem (do głowy przyszło mi też coś takiego jak "mleko orzechowe", ale nie takie realne na bazie wody, a takie, które... nie istnieje, a byłoby po prostu mlekiem-płynem z orzechów analogicznie do np. płynu z kokosa.) W oddali pojawiło się ciepło słodkiego cynamonu (i innych przypraw?) oraz łagodna gorzkość.

Blisko niej, były też owoce - w oddali pokusiły się o dosłownie kwaseczek. Przykleił się do gruszek. Soczyste owoce były wszędzie, acz skupiły się głównie na słodyczy (nie porzucając rześkości). Z gruszki lał się sok, w którego to chwale przybył słodki, niemal miękki banan. Poczułam słodkie, żółte owoce egzotyczne, ale tak przemieszane, że oprócz wyrazistego banana stojącego na ich czele, trudno coś wyróżnić. Gdy mieszał się z gruszką, obok umacniała się mleczność, co przełożył się na nutę słodkiego, delikatnego jogurtu gruszkowo-bananowego. Kumulacja kwiatowo-miodowej i bananowej słodyczy aż zadrapała w gardle.

Mleczność, śmietanka wraz z lekką gorzkością wkręciły się w nugat. Czułam w nim fistaszki, ale też chyba migdały i orzechy włoskie. Jasne, bez skórek... Prażona nutka wydała mi się znikoma w tym momencie.
Mimo to, wyłapałam dosłownie echo dymu i... jakoś pomyślałam o "kadzidlanych rodzynkach".

Bliżej końca choć miodowość i ogólna słodycz była bardzo, bardzo wysoka, to jednak kwiaty nadały lekkości także nugatowi, Podkreśliły, jako żywe i wilgotne rośliny, właśnie rześkość owoców. Pod koniec odnotowałam winogrona bardziej cierpkawe - może nie tylko zielone, a też jasne różowe i nawet sugestię wiśni. Pod wpływem gorzkawości i ciepła mignęły wiśnie w likierze, ale błyskawicznie umknęły. Zasugerowały leciusi kwaseczek... gruszkom? Jakby skropiła je nieśmiało cytryna?

W posmaku został miodowo-mleczny nugat z lekko prażoną nutką i bezkresna soczystość splotu winogron, gruszek i bananów. Było przede wszystkim słodko, leciuteńko gorzkawo (choć może minimalnie cierpko).

Całość spodobała mi się ze względu na połączenie nut. Winogrona (choć akurat zielone są mi obojętne) z gruszkami i bananami wyszły przecudownie i ciekawie, a miodowy nugat świetnie dopasowały do nich kwiaty. Zapewniły niezwykłą spójność i zadbały, by nie zrobiło się za ciężko. Choć wolałabym nieco mniej słodyczy, nie mogę powiedzieć, by czekolada była za słodka (poziom raczej typowy dla dobrych 70%). Niestety, prawie brak gorzkości mnie smucił, brakowało mi jej. Gdyby więc była bardziej gorzka, że ocena byłaby maksymalna, a zachwyt pełny.

Miodowy nugat czułam również w GR Bali Jembrana Trinitario 75% , ale to, co najbardziej zwróciło moją uwagę to pewna kwiatowa rześkość, zmieszana z gruszką i kwaskiem. Przy gruszce w GR zaplątał się wyraźnie, tu natomiast też pewien kwaseczek z gruszkami się wiązał. Niecodzienne (czy gruszka w ogóle może być kwaśna? nawet niedojrzałe nie wydają mi się kwaśne, raczej nijakie), a ciekawe i smaczne. Obstawiam, że to może być nuta popularnego w Indonezji owocu - gujawy.
Też, to właśnie kwiaty łączyły poszczególne nuty w Krakakoa 85 % Pulukan Bali, choć podlinkowana była zupełnie inna (zawartość robi swoje; porządnie gorzka i kwaśna; bogata w przyprawy i pełna dymu).


ocena: 9/10
kupiłam: po znajomości
cena: 34,50 zł (za 70g)
kaloryczność: 563,3 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 22 grudnia 2022

wafle Jutrzenka Familijne Gofrowe Black Coco

Poniekąd sama się dziwię, że odważyłam się sięgnąć po te wafle. Trafiły do mnie co prawda jeszcze za nim na dobre przekonałam się przy Prince Polo Black, że nawet dobre wafelki już mnie nie potrafią ucieszyć, a i w sumie wpisały się do tej samej kategorii "czarnych produktów", które jeszcze czasem głupio mnie kręcą. Te w dodatku przyciągnęły mnie, bo od jakiegoś czasu miewam ciągoty do wyrazistego duetu kokosa i kakao, jednak jakoś nic w tym wariancie mojego znaleźć nie mogłam. Wafelki kokosowe kiedyś lubiłam jako Princessę, ale już w 2017 uznałam ją za paskudę, teraz nie ma mowy, bym się do niej zbliżyła, więc i po Prince Polo kokosowe, które w 2016 lubiłam, teraz mnie przeraża (od tamtego roku go nie jadłam). Familijne chałwowe choć też już niekupowane przeze mnie ("bo to wafle") uważam jednak za wafle doskonałe, tak obiektywnie. Stąd i dopuszczanie, że one akurat jakoś mogą wyjść. Na konkretnie tę paczkę namówiła mnie Mama, zakochana w Familijnych gofrowych waniliowych. Bardzo jej zależało, bym poznała specyficzny mus z wafelków, a wiedziała, że nie ma szans, by mi podeszły te jej. Kokosowe z kolei jakby co była gotowa przygarnąć, więc wszystko składało się pomyślnie. A te wafelki na słodyczowym rynku faktycznie wydawały się niespotykane. Niestety dopiero podczas degustacji odkryłam smutny fakt - to nie wafelki kakaowe.


Jutrzenka Familijne Gofrowe Black Coco to "czarne wafelki z węglem roślinnym przekładane musem / kremem kokosowym"; edycja limitowana, dostępne są w paczkach o wadze 140 g; ich producentem jest Colian.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach kokosa z odrobinkę węglowym, trochę kartonowym echem wafla raczej słabo wypieczonego. Słodycz wydała mi się przyjemnie niska, a całość całkiem w porządku.

Wafelki sypały się, jak to tylko możliwe. Wydały mi się bardzo delikatne ogółem. Wysokie, ale leciuteńkie warstwy waflowe przedzielała gruba warstwa delikatnego, już na oko miękkiego kremu.
Warstwy waflowe okazały się bardzo kruche i chrupiące. Istotnie lekkiego typu, bo pustawe, ale w pewien sposób też... z twardawym potencjałem. Były świeże i suche. W ustach szybko nasiąkały, zmieniając się w waflową papkę.
Całość dało się rozwarstwić, ale krem mocno obklejał wafle. Stanowił bardzo grubą warstwę, lecz podczas jedzenia jakoś się to rozchodziło i ilość określiłabym raczej jako przeciętną. Okazał się miękki, jakby nieco spulchniono-nabąbelkowany i rzadkawy. Był przy tym plastyczny i gibki, raczej zwarty.
W ustach krem okazał się przede wszystkim pyliście-proszkowo-ziarnisty, zrobiony ze zmielonych wiórków i proszku, połączonych olejem. Po chwili na jaw wyszła bowiem wysoka oleistość, margarynowość. Odpowiadały za miękkość i nawet pewną chmurkowość, jednak krem z mousse'em mi się nie kojarzył. Wiórki nie memłały się, bo były zmielone niemal na proszek. Wpisywały się jednak w chrupkość, co zgrało się z wafelkiem.
Ogólnie całość wydała mi się w miarę konsekwentna, bo i całościowo krucho-chrupiąca, jak i papkowato-nasiąkająca. Tłusty krem i suche wafle uzupełniały się, jednak zamiast przyjemnie harmonijnie, wyszło to i sucho, i tłusto... dużo kontrastowych cech, których nie lubię. I wyszło to dziwnie, bo problem nie leżał na linii krem-wafel, a suchość-tłustość w każdej części.

Wafle same w sobie smakowały... po prostu pszennymi, słabo wypieczonymi wafelkami. Wydały mi się trochę kartonowe. Daleko w tle może i doszukałam się węglowego, bardziej roślinnawego echa, ale było marginalne. W ciemno powiedziałabym, że to jasne, bardzo bazowe, mało słodkie wafelki.

Krem za to zasładzał od pierwszych chwil, szarżując cukrem. Nałożył na niego wprawdzie sporo mleka, ale zajechało mi mlekiem w proszku. Potem dopuściło do głosu kokosa. Ten zmieszał się ze słodyczą, po czym nieco ją osłabił. Mleczno-kokosowy krem już po paru chwilach ujawnił swoją oleistą naturę. W połowie czy to rozpływania się kęsa, czy to gryzienia, margaryna wtargnęła na pierwszy plan. 

Tam już szalał cukier... mieszający się w dodatku ze sztuczną nutą... aż cukierkową, dziwną. Krem był słodko-mdły. Słodka sztuczność z olejo-margaryną, cukrem i mlekiem w proszku aż przygłuszyły kokosa. Ten nieco jeszcze wzrósł, gdy przy gryzieniu wiórków. Właśnie wiórkowy kokos na chwilę się wyłonił, wafel próbował go swoją bazową delikatnością ratować, ale sam też niczego dobrego nie wniósł.

Przy tym kiepskim kremie cukrowo-tłuszczowo-mlecznym, wafel wydał mi się bardziej kartonowy. Ogół był właśnie kartonowo-mdły, a jednocześnie nijako słodki.

Po zjedzeniu posmak był raczej delikatny, jakby kartonowo-pszenny, bazowy a z nutką węgla. Jakby wafel starał się wyzerować, co paskudne. Olej, margarynowo-sztuczne nuty i tak się przebijały, a zacukrzenie na poziomie gardła mocno dawało się we znaki.

Wafle bardzo, bardzo mnie rozczarowały. Nie oczekiwałam, że zachwycą, ale liczyłam, że będą "trochę można zjeść". Mimo tak wysokiej zawartości wiórków kokosowych, krem i tak wyszedł niskojakościowo. Oleje, margaryny, sztuczność... a ja tu miałam nadzieję na jakość chałwowych. Akurat z cukrowością kremu to się liczyłam... Dalej jednak - myślałam, że przełamie ją charakterny wafel. Trafiłam za to na mdławy, pszenny karton (a dobry jasny wafelek nie ma z kartonem nic wspólnego). To, że żyłam w błędnym wyobrażeniu, iż jest kakaowy to trochę moja wina, ale czuję, że właśnie kakaowy bardziej by pasował. Wafle uważam za mocno kiepskie. Do tego stopnia, że jedzenia nie chce się kontynuować już po pierwszym gryzie i... ja nawet sztuki całej nie zjadłam i oddałam Mamie.
Mama zgodziła się, że wafle są okropne (trafiły do ojca).


ocena: 2/10
kupiłam: nie wiem, bo to Mama kupiła
cena: około 3,50 zł (za 140 g; Mama płaciła)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g; sztuka ok. 8g - 46,5kcal.
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, wiórki kokosowe 23,6% (zawierają siarczyny), tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku, skrobia, olej rzepakowy, barwnik: węgiel roślinny 0,08%; lecytyny sojowe; sól, substancja spulchniająca: E 500; aromaty