Kiedy chciałam wybrać jakąś ciekawą, niespotykaną czekoladę, dzisiaj prezentowana przyciągnęła mój wzrok na liście posiadanych. Koniec, kropka - wiedziałam, że to musi być ona. Fidżi? Nazwa znajoma, w końcu wulkan... O nie! Nie o japoński wulkan chodzi. O nie! Mowa o wyspie i Republice Fidżi. Nigdy czekolady z tamtejszego kakao nie jadłam, podobnie zresztą jak z najbardziej sąsiednich wysp. Popatrzyłam na mapę ("na prawo od Australii")... Nowa Gwinea - to już region mi znany, jednak nie nazwałabym go specjalnie sąsiednim. Wyspy w tym regionie są bowiem dość rozproszone. Sama wyspa-państwo Fidżi leży w południowo-zachodniej części Oceanu Spokojnego, czyli w Melanezji. To obszar wysp głównie wulkanicznych. Brzmiało tajemniczo. No, to miałam swój niezbadany ląd! Czym tamtejsze kakao może smakować? Nie wiadomo, jak i nie wiadomo, "co autor miał na myśli" umieszczając na opakowaniu napis: "Torrefaction Courte / Conchage Long" co znaczy "konszowanie krótkie / konszowanie długie", zapisane jako tłumaczenie, a... krótki a długi się różni. Ech. Musiało im się wyrównać.
Chapon Fidji to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z wyspy Fiji / Fidżi.
Po otwarciu poczułam dosadny, acz nie tak intensywny, jak można by się spodziewać, zapach orzechów. Niesprecyzowanych, przysłoniętych nieco dymem. Odlegle mignął mi orzech kokosowy, którego potencjał kryje przede mną łupina, a zaraz przyszła mi do głowy whisky... I rozgościła się na dobre jako palono-słodki, alkoholowy motyw, narzucający całości ciężki charakter. Chyba zaprosił też jakieś przyprawy? Wśród tych nut przewijały się także owoce. Czułam czerwone porzeczki i świeże, zielone figi, które były aż miękko-podfermentowane. Słodkie, a jednocześnie rześko-mdławe... cały czas uciekały na tyły, więc o wysokiej soczystości nie ma mowy.
Gładka i już w dotyku kremowa czekolada odznaczała się masywnością i twardością. Przy łamaniu trzaskała bardzo głośno, w masywny, pełny sposób.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo gęsto niczym tłustawy budyń. Z czasem wydała mi się śmietankowo-maślana, trochę jak mazisty i lepki serek śmietankowy do smarowania albo mocno stopione, acz gęste, bo zrobione ze śmietanki, lody. Kryła w sobie pewną miękkość i leciuteńką pyłkowość.
W smaku rozpoczęło się od jakby przymglonej słodyczy... Lukrecji! Mignęła, rozniosła właśnie słodycz, po czym przemieszała się z karmelem. Jak może nieco palono-cukrowe, lukrecjowo-karmelowe cukierki-pomadki a'la brytyjskie fudge, naturalne i dobrej jakości. Takie z korzeniem lukrecji, nie aromatami.
Lukrecja sama w sobie nie była wiodącą nutą, ale jakby wszystkim rządziła, wydając rozkazy... Właśnie w ten sposób odebrałam lekkie "słodko-kwaski", pobrzmiewające daleko w tle. Były z granicy przypraw i owoców. Przechylały się jednak chyba bardziej na stronę tych drugich.
Lukrecjowo-karmelowa nuta przytoczyła też gorzkawość. Karmel podrzucił palony wątek, który pozwolił podejść gorzkości "właściwej". Na przód wyszły orzechy, właśnie z palonym tłem, odrobiną dymu. Za nimi jednak stała maślaność i kokos...? Ani orzechy początkowo, ani on nie były jednoznaczne. Kokos wprowadził w orzechach pewne niedookreślenie (mdłość?) jak... woda kokosowa?
W tle na podobny akord tego mdławego, wodnistego, ale nie nijakiego wątku zagrały owoce. Uchwyciłam słodko-podfermentowane, miękkie i przejrzałe świeże, jasne, zielone figi o bladoróżowym wnętrzu (gatunek: adriatyckie). Pojawiła się tam cierpkość i drobny kwasek. Zahaczył o cytrusy (jakieś czerwone?), ale delikatnie. Rześkość i roślinność wzrosły, smaki wydawały mi się zgłuszone (lukrecją?) i nagle pojawił się niedojrzały, zielony banan.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość przybrała na mocy jako dym, do którego podpełzła odrobinka ziemi. Orzechy przy nim wydały się kontrastowo delikatne i maślane. Pomyślałam o słodziutkich nerkowcach, które przebiły się na pierwszy plan.
Z czasem palony karmel zalał mi usta zupełnie, zagospodarowując ogrom pierwszego planu. Ogólna słodycz też rosła, tym razem jako intensywniejsza nuta karmelowej słodyczy w whisky. Czekolada wydała mi się ciężko-alkoholowa niczym właśnie whisky najwyższej jakości. W niej ujawniły się też przyprawy, pewna pikanteria. Pomyślałam o jałowcu, kozieradce... I czymś cierpko-rześkim?
Owoce rozruszała kropelka cytryny, odnotowałam czerwone porzeczki... W zasadzie może bardziej w egzotycznym wydaniu... na pewno jakiś czerwony owoc i cytrusy. Trudne do nazwania, tym bardziej że ogólnie trochę się wycofały. Były, ale raczej odpowiadały za rześkość.
W tym czasie ciężkość niemal alkoholową, gorzkość i przyprawy zostały lekkością lukrecji jakby wyniesione ponad wszystko jak parasol (chodzi o to, że nie przygłuszyły, a rozpostarły się nad). Pomyślałam o roślinnie-soczystej trawie cytrynowej, przyprawach-ziołach... raczej świeżych, może kwaskawo-cierpkich. Przyprawy i dymną gorzkość rozkręciła i związała ze sobą ziemia - sama w sobie aż tak może nie mocno wyczuwalna, ale pełniąca ważną funkcję. Wyobraziłam sobie gęsty, ziemiście mulisty "czekoladowy dym" (wyobrażenie jak ze świata fantasy, bo nie chodzi np. o niesatysfakcjonujące kadzidełka czekoladowe). Mieszał się on z gęstym, palonym na ciemno karmelem i subtelną pikanterią.
Posmak należał właśnie do bardziej świeższych przyprawo-ziół, a także zielonych owoców (bananów i fig?) i owoców... cytrusowato-egzotycznych (wyobraziłam sobie coś o różowym miąższu). Wyraźnie czułam chłodną słodycz lukrecji i pikanterię nieco gryzącą a'la lukrecjo-anyż i whisky, która trochę rozgrzewa język i gardło, ale także gorzki, czekoladowy dym.
Całość była ciekawa, ale w pewien sposób... mdława. Lukrecja nie stanowiła mocnej i pikantnej nuty, bardziej jakby swoją chłodną rześkością wyciszała... Gorzko jednak było i to mnie przekonało! Niejednoznaczne orzechy, dym - cudo. Subtelna nutka ziemi ciekawie połączyła je z przyprawami... też w sumie trudnymi do połapania. Owoce wpisały się w rześkość, gdyż też nie były specjalnie wyraziste (ze świeżymi figami adriatyckimi miałam tylko raz do czynienia, jak mi na sushi, obok położyli, więc się zdziwiłam, że je tu tak wyraźnie poczułam). Niedojrzałe... najpierw pomyślałam, że nie przemawiają do mnie, ale tu były tak wkomponowane, że w sumie pasowały. Były niejednoznaczne chwilami, że aż z ciekawości zaczęłam szukać, co na Fiji rośnie i znalazłam, że np. dużo owoców gujawa, które smakują jak "połączenie figi, cytryny i gruszki" - myślę, że to mogła być ta nuta.
Trochę nie bardzo wiem, co myśleć o tej czekoladzie, bo uwierzę, że po prostu bardzo dobrze oddaje nuty regionu. On wydaje się właśnie taki trochę... jałowy. A jednocześnie czuć szlachetną czekoladowość, która sama w sobie zachwyca.
Przypomniała mi się palona, bardziej niż dymna to dosłownie "wulkaniczna" czekolada o nieokreślonych nutach czerwonych owoców (najbliżej im było do rabarbaru), cytrusów - Pralus Papouasie Trinitario 75 %. Pewne motywy wydały mi się podobne, nie jakoś bardzo, ale jednak.
ocena: 8/10
Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.