Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Basia Basia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Basia Basia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 października 2024

Basia Basia Dolce Kita Krem z orzechów włoskich Orzech włoski + nerkowiec + daktyl

Nie jestem wielką fanką marki Basia Basia. Ich kremy nie wychodzą tak, jak lubię, jednak nie mogę powiedzieć, że cierpią na brak kreatywności. Dzisiaj przedstawiany krem zaciekawił mnie szczerze, ale długo się wahałam, czy kupić. Orzechy włoskie i nerkowca to moje najukochańsze, ale byłam sceptyczna do daktyli. Wolałabym czysty krem, bez nich, bo kremy słodzone daktylami mi nie podchodzą. No, ale jednak w końcu wygrała ciekawość. I jednak miłość do tych orzechów. Z kolei jeszcze nakręcająca ciekawość, bo ich połączenia nigdy nie widziałam. A czy pasowały do siebie? Miałam trochę mieszane uczucia. Osobiście nigdy ich nie łączyłam (ale ja ogólnie orzechów nie łączę).

Basia Basia Dolce Kita Krem z orzechów włoskich Orzech włoski + nerkowiec + daktyl to krem orzechowy, zrobiony z orzechów włoskich i nerkowca, słodzony daktylami z dodatkiem soli, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Po otwarciu rozbrzmiały intensywne orzechy włoskie o poważnym charakterze, przeplatające się z prażonymi nerkowcami. Te postawiły właśnie na prażony aspekt orzechowości. Włoskie miały imperatywne zapędy i rządziły się, ale duet nieco się wyrównał po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia (choć to i tak włoskie były trochę intensywniejsze). Niska słodycz wydawała się naturalnie orzechowa, bo daktyle za bardzo nie zdradzały swojej obecności. W tle doszukałam się za to sugestii soli (przed spróbowaniem założyłabym się, że pochodzi z samego prażenia i jest iluzoryczna).

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się sporo oleju. Zlałam około 6 łyżeczek, a wymieszałam 1 łyżeczkę. Masa na dole była podeschnięta, ale nieznacznie i mieszała się łatwo, z ochotą pochłaniając tę mniejszą część oleju. Nie potrzebowała go za wiele, bo była wilgotnie-tłusta i ruchoma, a jej gęstość wydała mi się średnia, ale masywna. Widać w niej mniejsze i większe drobinki orzechów i czarne kropki (nie wiem, czy to skórki, czy sproszkowane daktyle).
W trakcie jedzenia krem dał się poznać jako syty i dość ciężki, gęsty. Wydał mi się zwięzły i ciągnąco-lepki. Zaklejał usta chwilowo na konkretnie i rozpływał się w umiarkowanym tempie. Uraczył mnie znaczącym, miazgowo-drobinkowym efektem. Co więcej, odnotowałam w tym lekką kryształkowość (soli). Po chwili krem odpuszczał, ale kremową sytość utrzymał. Był średnio tłusty i kojarzył się odlegle z ciężkim ciastem. Wykazywał miękkość, chyląc się trochę - dosłownie odrobinkę - w kierunku papkowatej masy (pewnie ze względu na daktyle), jednak kremowość cały czas stała na zacnym poziomie. Gdy z ciekawości raz czy drugi pogryzłam masę, okazała się trzeszcząco-skrzypiąca, z echem kryształkowości.
Drobinki w zasadzie nie wymagały porządnego gryzienia, ale na koniec, gdy wszystko się rozpłynęło, było na czym od niechcenia zawiesić ząb. Ogólnie wprowadziły chrupkość. Część była bardziej chrupko-twarda, część bardziej skrzypiąca lub miękkawa. Wśród drobinek orzechów czasem zaplątały się małe kryształki soli (co bardzo mi się nie podobało).

W smaku pierwsza pojawiła się niejasna, ale znacząca słodycz. Miała nieco poważniejszy charakter, jawiąc się jako... karmelowo-miodowa? Melasowa? Daktyle lekko się zaznaczyły, wprowadziły nawet lekko piekący aspekt, ale nie były bardzo jednoznaczne, bo niemal natychmiast do słodyczy dołączyły orzechy. Też dołożyły się do słodyczy, czyniąc ją w dużej mierze naturalnie orzechową.

Duet włoskich i nerkowców szedł w zasadzie w harmonii. Zarówno włoskie, jak i nerkowce czuć bardzo dobrze. Raz po raz w tle przemknęła sól. Włoskie przedstawiły się z łagodniejszej, wręcz słodkawej strony, przywodząc na myśl młode, świeże orzechy z początku sezonu na nie. Rządziły kompozycją, ale jej nie zdominowały.

Nerkowce wniosły prażony akcent, za sprawą którego w połowie rozpływania się porcji w ustach wyrwały się na przód. Wsparła je, zwłaszcza prażony motyw, odrobinka soli. Przez krótki moment to nerkowce dominowały, racząc mnie swoją słodyczą i maślanością. Przemknęły mi przez myśl nerkowce wyprażono-wysmażone w miodzie. Potem doścignęły je orzechy włoskie i otuliły. 

Przy niektórych zagarnięciach łyżeczką sól bardziej dawała się we znaki, przy niektórych trzymała się tyłów, ale była wyczuwalna. Raz czy drugi sól i prażony motyw przełożyły się na mało istotne skojarzenie z precelkami. Wprowadziło to też obrzydliwawe echo.

Włoskie z czasem znów zaczęły rządzić w orzechowej strefie, a słodycz tymczasem lekko wzrosła i zmieniła charakter. Wciąż czułam też tę naturalnie orzechową, ale lekko piekące daktyle bardziej się wyłoniły. Wydała mi się nieco ciężka, daktylowo-melasowa. Trzymała się jednak drugiego planu, pozwalając orzechom grać główną rolę. Mimo to, nie dało się o niej zapomnieć, podobnie jak o soli - nakręcały się nawzajem, idąc w nieco piekący efekt. Końcowo słodycz trochę ukryła sól. Wtedy włoskie i nerkowce znów się zrównały.

Po zjedzeniu został posmak orzechów włoskich - zaskakująco świeżych i surowych - z maślanym, nerkowcowym tłem i słoną nutą. Prażenie wydało mi się minimalne, jakby ukryte w słoności, a słodycz w dużej mierze wpisała się w orzechy. Daktylowość nieco piekła, ale była poskromiona orzechowością właśnie.

Krem wyszedł interesująco i częściowo smacznie. Nie zafundował słodyczy, której się obawiałam, a subtelną, adekwatną słodycz, podporządkowaną orzechom. Orzechy zaskoczyły mnie, jak zgrane wyszły. Włoskie były bardziej wyczuwalne, ale pozwoliły nerkowcom na wiele. Stworzyły naprawdę ciekawy, głęboki duet, nie zaburzony daktylami, które jako one same w zasadzie starały się nie pokazywać. Byłoby idealnie, gdyby nie... Sól. Sporo soli, za dużo jak dla mnie i na pewno kompletnie nieadekwatnej do tej kompozycji. Jeszcze gdyby napisali na etykietce, że to krem z solą, może i 7 bym dała, ale że etykietka jasno sugeruje smarowidło słodkie, no... no nie. Sól miejscami wydawała się wprowadzać element obrzydliwości. Zjadłam (pod koniec słonością już trochę zmęczona), bo już kupione i w ogóle, ale znając efekt, za nic bym nie kupiła. Uwierzę jednak, że innym może smakować - wszak i mnie Basia Basia Krem z prażonych orzechów nerkowca z kokosem i solą, gdy jeszcze nie byłam aż tak wrażliwa na sól, smakowała, ale też jako ciekawostka.
Gęsta, konkretna konsystencja i miazgowy efekt, ale właśnie wciąż kremowość za to bardzo mi się podobały.


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 27,37 zł (za 200 g)
kaloryczność: 612 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy włoskie 52%, orzechy nerkowca 32%, daktyle w proszku, sól

wtorek, 2 sierpnia 2022

Basia Basia Krem orzechowy naturalny Orzechy ziemne + nic więcej

Marka Basia Basia z jednej strony wydaje się spoko, ale z drugiej, tak szczerze, większość ich propozycji jakoś mnie nie chwyciła. Niby dobre, a jednak ciągle coś mi nie do końca grało. Postanowiłam jednak spróbować ich najprostszego kremu, a więc czysto fistaszkowego. Po co tak się trzymam marki, która nie może w pełni mnie usatysfakcjonować? Otóż mają gramatury, które są mi bardzo na rękę. Nie lubię wielkich słojów, bo sama nie przejem ich tak szybko, a mam bzika na punkcie jedzenia świeżych, po otwarciu jak najszybciej. W przypadku kombinowanych, łączonych kremów zdecydowanie jestem bardziej skłonna eksperymentować właśnie z mniejszymi. A ich czysta... po prostu zaciekawiła mnie. Bo niestety w Auchanie bywam raz na miesiąc, i (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 % je też Mama. Basia jest dostępna w sklepach, które mamy blisko i chciałam wiedzieć, czy jest godną alternatywą na wypadek, gdyby akurat tamtej nam zabrakło.

Basia Basia Krem orzechowy naturalny Orzechy ziemne + nic więcej to krem orzechowy, zrobiony w 100% z orzeszków ziemnych, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

przed i po zlaniu oleju
Po odkręceniu buchnął intensywny zapach słodziutkich fistaszków. Wydały mi się podprażone delikatnie. Po przemieszaniu i w trakcie jedzenia pojawiała się sugestia soli, ale tonęła w słodyczy. Ta, z czasem zaskoczyła na słodko "peanut butterowy" tor typu amerykańskiego, ale właśnie w wersji bardziej słodko-maślanej, niż słonej.

Na wierzchu wydzieliło się sporo oleju, z czego zlałam jakieś niecałe dwie łyżki (albo i łychy?), a resztę wymieszałam do połowy (przez lenistwo i bo lubię poznawać różne konsystencje kremów).
Ogólnie pasta była bardzo ciągnąca i gęstawa, zwięzła. Już na pierwszy rzut oka widać w niej zatrzęsienie drobniusieńkich kawalątków orzeszków.
W ustach okazała się klejąca, gęstsza, niż na to wyglądała, ale wcale nie ciężka. Tłusta dość oleiście, wyszła jednak miazgowo-kremowo lżej niż przeciętne pasty fistaszkowe. Od tłustości uwagę odciągał efekt drobinkowo-"miazgowy", wywołany przez drobinki i drobinko-kawałeczki orzeszków. Urozmaiciły konsystencję, dodając delikatnie chrupkiego efektu. Chwilami wydawały się bardziej świeżo trzeszczeć / skrzypieć. Krem znikał z ust w średnim tempie, wydając się przy tym zaskakująco zachowawczo, przystępnie tłustym (nie mocno). Kawałeczki przyspieszały jego rozpływanie się, jakby poganiały, rozbijały od środka. Te drobinki sprawiały, że choć pasta nie była typową "chrupiącą / z kawałkami", zęby i tak musiały cały czas pracować (co mnie trochę męczyło, bo wolę jak pasta może się swobodnie rozpływać). To było coś pomiędzy kawałkami jak z wersji crunchy, a "miazgowością", która cechuje bardzo naturalne kremy, ale które nie są chrupiące. Chwilami kojarzyło mi się to z przemielonymi wiórkami kokosowymi. W miarę jedzenia w głowie coraz dosadniej rozbrzmiewały mi słowa: "miękka chrupkość" - to chyba idealne określenie.
Jak myślałam, na dnie pasta była bardziej zwarto-sucha. Zalepiała i przytykała nieco bardziej, ale też nie mocno czy bardzo ciężko. Wyszła nieco bardziej ogólnie "miazgowo", a nie jak gładka pasta z drobinkami, była bardziej w tym zgrana, masywna i spójna. Choć już znacznie ciężej, to dziwnie jeszcze mniej tłusto. Acz na pewno nie zupełnie sucho. W przypadku tego kremu ta część (u mnie ponad 1/3?), chwyciła mnie najbardziej.

W smaku od pierwszej chwili uderzyły słodziuteńskie orzeszki arachidowe. Wyraziste i intensywne w swoją naturalną słodycz aż mnie zaskoczyły. Zaraz pomyślałam o słodkawych masłach orzechowych typu amerykańskiego ("peanut butter"), przy czym pojawiła się specyficznie duszna nutka.

Wraz z mocniejszym przyciąganiem uwagi przez kawałki, pojawiały się epizody nieco bardziej prażone. Nie jednak mocno, wciąż poniekąd naturalnie słodkawe - jakby tak przy orzeszkach znalazła się nutka karmelu? Zatonął jednak w słodkawej maślaności. 

Nagle, choć nie przy każdej łyżeczce, jakoś w drugiej połowie rozpływania się porcji, odnotowałam leciutką słoność, pomykającą nieśmiało w prażonym smaku. Poczułam się, jakbym miała do czynienia z intensywnie "amerykańskim" masłem orzechowym (typu peanut butter), a więc już nie tylko dosłodzonego, ale ze szczyptą soli. Zaraz jednak znikała.

Pasta pod koniec znów złagodniała, a fistaszki na moment odstawiły na bok prażony motyw. Ich naturalna słodycz wydała mi się zaskakująco silna, niemal mleczna. Niewiarygodnie czyste, surowo-duszne, może mdławe, ale właśnie w tym zachwycające i pyszne. Chwilami wyłapywałam nutkę słodkawego oleju fistaszkowego (właśnie może przez to niektórym może się to wydać mdławe, ale ja to odbieram jako "czystość" fistaszkowych past).

Pozostałe drobinki nie wnosiły za wiele. Miałam wrażenie, że niegryzione nawet rozbijają słodki smak pasty orzeszkowej. Ciamkane po prostu arachidowość jeszcze chwilę kontynuowały. I to... obstawiałabym raczej surowo-świeższą, niemal "roślinną", niż prażoną. Gdy nazbierało się ich więcej, a pasta zniknęła już zupełnie, zdarzyło im się mignąć wręcz fasolkowym akcentem.

Posmak był arachidowy w kontekście naturalnie słodko-maślanym, trochę dusznym, surowawym. Po zjedzeniu większej ilości czułam także lekkie prażenie, niepewną iluzję słonawości, ale naprawdę jako bardzo nieśmiałe echo.

Zachwyciła mnie ta naturalna czystość, słodycz i niski stopień prażenia. A jednak i ono było. Nie podobała mi się jednak konsystencja, bo ani to gładkie (moje ulubione gładko-miazgowe), ani z kawałkami do gryzienia. Taka jakaś niezdecydowana, niespójna (niby gładko-delikatna, a było co ciamkać, gryźć cały czas) ta Basia. Krem dobry, ale nie do powtórki, bo brak mu "tego czegoś".

Osobiście wolę również delikatną i mało prażoną pastę Auchan, bo wygrała konsystencją (i ceną na pewno). Choć także miazgowa, to jednak nie tak aż chrupko. Ta basiowa oleistość z chrupkością chwilami jakoś mi nie pasowała (wolałabym albo drobinki "miazgowe", co to nie trzeba cały czas specjalnie gryźć, albo porządne kawałki do chrupania, a nie coś pomiędzy). Dobra do łyżeczkowania oraz na tyle uniwersalna, że widzę ją i na waflach (np. gryczanych), i w jogurtach, kaszach. We wszystkich kompozycjach z masłem orzechowym powinna się sprawdzić, ale jednak najlepiej chyba w tych "do gryzienia" (wafle, pieczywo etc.).


ocena: 8/10
kupiłam: Carrefour
cena: około 10 zł / 210 g
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzeszki ziemne prażone 100%

niedziela, 5 czerwca 2022

Basia Basia Manna kokosowa Kokos + nic więcej

Sama za nic w świecie nie kupiłabym tego kremu. A jednocześnie to jeden z tych produktów, które zalazł mi do głowy i co jakiś czas wracał; którego byłam bardzo ciekawa. Stałam się niezdrowo ciekawska, jak też może smakować "manna kokosowa". Oczywiście wiedziałam, że to krem kokosowy, raczej nie coś jak kasza manna. Krem. Nie z orzechów. Zerknęłam na wartości i... ekhem. Właśnie dlatego nie kupiłabym. Dość drogie i jednak to duży słoik jak na coś, co równie dobrze, co smaczne, mogło okazać się odpychająco tłuste (i niesmaczne?). Dochodzimy bowiem do kwestii, że lubię mleczko kokosowe, ale czasem tłustość śmietanki kokosowej potrafi rozwalić mnie na łopatki. Np. zamienniki jogurtów kokosowe... są dla mnie nie do zjedzenia (próbowałam niewiele, ale PlantOn wywołał traumę). Stąd to produkt za ryzykowny. A jednak... jakże inny od wszystkiego, co znam! Wiedząc, jak to rozsądek zmaga się u mnie z niezdrową ciekawskowością, Kobieta Czynu (której recenzję przeczytacie na instagramie: Pani_Chrup), której bardzo, bardzo dziękuję (<3), rozwiązała problem za mnie i podarowała mi ten słoiczek. Paczkę otrzymałam akurat na imieniny, więc radość była ogromna. I... podszyta nutą lęku, że tak powiem.

Basia Basia Manna kokosowa. Kokos + nic więcej to krem z miąższu kokosowego / kokosa, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Po odkręceniu słoika poczułam bardzo apetyczny i zaskakująco słodki, kokosowy zapach, który zawarł w sobie  skojarzenie z wyidealizowaną Princessą kokosową, jak również nieco "orzechowawo"-mdławy motyw oleju kokosowego. Czułam go zwłaszcza w trakcie jedzenia (raz i dwa odnotowałam "rzygowinowy element", który tu pasował jak najbardziej; nie piszę tego w negatywnym sensie). Zapach ten uważam za główną (wielką!) zaletę tego kremu.

Smarowidło okazało się... bardzo zbitym kremem o gęstej konsystencji, który początkowo sprawiał wrażenie tłuszczowo twardego. A jednak olej z niego płynął (i nie chodzi o to, że zwyczajnie wydzielił się na wierzchu), co było dość dziwne. Ogółem trochę jak chłodny tłuszcz kokosowy / bardziej zbity olej kokosowy przy nabieraniu łyżeczką. W ciepłym pomieszczeniu, także w trakcie jedzenia, kiedy to mieszałam razem z jogurtem, rzedło to. Wykazywało kokosową oleistość. 
Ogólnie było bardzo tłuste do tego stopnia, że miałam wrażenie, iż to tłuszcz kokosowy w formie nieco bardziej "kremowatej". Przełożyła się na to pylistość / pyłkowość. W średnim tempie rozpuszczało się w ustach, wyraźnie pozostawiając po sobie proszkowość i ogrom mikrodrobinek wiórków. Skrzypały raz po raz, dodając całości, chrzęstu, chrupkości. Ratowały od zatracenia się w przetłuszczeniu. Wiórków jednak jako takich w nim brak. Wyszło osobliwie - trochę jak mąka kokosowa z drobinkami wiórków a'la drobineczki orzeszków (jak z maseł orzechowych gładkich - "smooth" - a więc takie "miazgowe") wymieszana z olejem i wodą. W środku i na dnie słoika było najbardziej "miazgowate" i aż tłusto-suchawe, dziwne (ale ta część dla mnie była najbardziej przystępna). Choć do łyżeczki się kleiło, ust nie zalepiało ani trochę. A jednak przytkać potrafiło. Pozostawiało też na nich warstwę oleju. Wydawało mi się momentami przez kumulację tego dość obleśne. Osobno częściej; mieszane z twarożkiem jedynie w porywach. Mimo to... wciąż zjadliwe.

W smaku od początku czuć delikatną słodycz, narastającą z czasem. Smak całości był bardzo delikatny, nie szarżował. Wydawał się wręcz mdławy. Choć słodycz ogólnie nieprzesadzona, wydała mi się szokująco wysoka, bo... czysto naturalna. Kokosowa oczywiście.

Główny bohater, a więc kokos zdradzał swoją obecność od pierwszych sekund, nierozerwalnie związany ze słodyczą. Kompozycja zahaczała o chłodny efekt a'la słodzik, a także dziwnie chłodno-tłuszczowy. Przewinęło się skojarzenie z Princessą (nasilone tłusto-chrupką konsystencją?), spowite jednak nijako-tłuszczową mgłą. W miarę jedzenia przyszło mi do głowy, że "słodzikowy efekt" to rześkość, porównywalna do cukru kokosowego.
Obok tego czułam jakby mieszankę wiórko-chipsów kokosa z lekko orzechowym tłem i mleczkiem kokosowym. 

Z czasem, wraz z rozpuszczaniem się i w miarę jedzenia odkryłam też echo oleju kokosowego. Delikatne jednak, że wydał mi się nawet wyprany ze swojej specyfiki (której niektórzy nie znoszą, a ja w niektórych produktach nie mam nic przeciwko).

W posmaku kokos zostawał bardzo wyrazisty w pierwszej chwili, wiórkowy, po czym jakby rozmywała go mgła tłuszczu. Potem i ją przenikała nawet lekka goryczka, chłód oleju kokosowego, zostająca najdłużej.

Próbowane osobno łyżeczką było tłusto-pyliste, z czasem wręcz chrupkie pod względem struktury i tłusto-nijako obrzydliwawe, chwilami smaczniejszo-ciekawe, słodko-kokosowe w smaku. Ogół delikatny i dziwny.

Bałam się, że w czymś ciepłym (np. kaszy) popłynie to, zmieniając się w czysty olej, spróbowałam więc dodać do twarożku (wymieszałam jogurt grecki z serem białym półtłustym z kostki). W takim zestawieniu manna kokosowa wyszła w zasadzie podobnie jak osobno, choć zyskała na słodkiej kokosowości. Mleczna baza i w niej "mleczkowość" podkreśliła. O ile smarowidło nie było już tak strasznie tłuste, tak niestety całe danie mi przesadnie zatłuściło, czyniąc mój twarożek oleistym. Było to zjadliwe; całkiem ok, ale nie bardzo smakowite, co to, to nie.

To bardzo dziwny twór. W zasadzie na tyle obrzydliwawy (nie obrzydliwy), że nawet z nutą smaczności (szkoda, że w tej kolejności); w sumie to większy problem miałam ze strukturą. Zupełnie nie dla mnie, ale wydaje się, że na pewno znajdą się zastosowania dla innych. Pewnie bardziej sprawdziłoby się na chlebie czy coś, ale mnie odpycha smarowanie chleba masłem, więc u mnie to odpada (poza tym, na wydźwięk mi nie pasuje do moich żytnich razowców). Wyobrażam sobie, że ktoś, kto potrafi zjeść np. chałkę, bułkę drożdżową, mleczną czy jakąś tam po prostu posmarowaną masłem będzie zachwycony. Słyszałam, że niektórzy robią dziwne "kawy mocy", a więc do kawy dodają łyżkę oleju kokosowego. Może więc... na tej zasadzie dla tych, którzy jego specyficznego posmaku nie lubią? Bo... ja to smarowidło odebrałam właśnie jako olej kokosowy o bardziej słodkawo-mlecznym smaku. Chyba więc przystępniejszy... ale i tak nie dla mnie. Ja oleju / masła wcale, żadnego bowiem nie używam. A jednocześnie nie chcę wystawiać bardzo niskiej oceny, bo produkt chyba jest czym jest. Bo... no, jak inaczej miałby wyjść krem z miąższu kokosa? Trochę (łychę / dwie?) zostawiłam Mamie, bo jak pomyślałam, że któryś raz mam do tego jeszcze wrócić... no po prostu nie. Jej też bardzo podobał się zapach, a konsystencja już na oko nie. Stwierdziła, że "rzeczywiście dość tłusto-obrzydliwa". Zjadła ją, smarując babkę piaskową. Podsumowała: "No tak całościowo to za słodko wyszło, bo i krem sam w sobie słodki... no, jak to kokos, jest słodki, i babka słodka. Lepiej by chyba sprawdziła się zwykła pszenna albo chałka jakaś, coś neutralnego. Ja jednak sobie nie widzę żadnego sposobu na ten krem, zły nie jest, ale nie dla mnie". Razem tak myślałyśmy, może komuś by na jakiś gofrach / naleśnikach jakie u nas się robiło, a więc niesłodzone ani trochę. Nie nasz produkt, ale obiektywnie nie zły na pewno.
Producent pisze, że "ide­al­na ja­ko do­da­tek do owo­ców, owsian­ki, smo­othie, na­le­śni­kó­w", przy czym coś takiego z owocami wydaje mi się obleśne (smoothie chyba też opierają się na owocach?), swojej owsianki bym nie zanieczyściła.

Choć także 6 wystawiłam dla Basi z bananem i chia, to jednak Mannę kokosową uważam za produkt lepszy, bo bardziej funkcjonalny i uniwersalny. Oceny wyważyć nie umiem lepiej, na obiektywizm trudno się tu silić, bo chyba za bardzo nie w moim typie produkty (może w tym, czym jest to i więcej powinna mieć? nie chciałabym jej jednak zrównać z Chałwoladą). Acz... w twarożku nawet w moim przypadku jakoś tam wyszła, natomiast podlinkowany twór mi nie pasował, ani też nie wiem, w jakim wydaniu mógłby.


ocena: 6,5/10
kupiłam: dostałam (dzię-dziękuję - z zająknięciem! xD)
cena: sprawdziłam na stronie: 13,50 zł / 210 g
kaloryczność: 660 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miąższ z kokosa

wtorek, 14 grudnia 2021

Basia Basia Krem orzechowy z bananem + len + chia

Nie jestem wielbicielką połączenia masła orzechowego i bananów, ale nic do niego nie mam. Suszonych bananów jako chipsów za to nie lubię - twarde jak kamień, często z olejem, cukrem lub ich mieszanką. Nie wpisują się w mój jadłospis ani nie smakują, jak lubię. Liofilizowane swego czasu wydawały mi się fajne, ale też nie by kupić i jeść, a jako ciekawostka. Dziwaczne, długie i czarne banany suszone dopiero mam w planach kupić i poznać (a przypomniałam sobie o nich dopiero przy jedzeniu tego kremu). Basiowych maseł orzechowych jednak jako takich nie postrzegam tak zupełnie... To dla mnie raczej dziwo-kremy. Na tyle ciekawe, by niektóre popróbować, ale na tyle nie moje, że tylko raz. Z dzisiaj przedstawianym zwlekałam... Bo jak kocham masło orzechowe i banany surowe, to... połączenie? No właśnie. Ponadto, do kremu dodali chia, których to wprost nienawidzę. Liczyłam jednak, że na tyle mało, że nie będą mi przeszkadzać.

Basia Basia Krem orzechowy z bananem to krem z orzechów ziemnych z suszonymi bananami, lnem i chia, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Po odkręceniu poczułam wyrazisty zapach masła orzechowego z prażonych fistaszków, zmieszanych z delikatną słodyczą. Ta częściowo ewidentnie należała do bananów, które zaskoczyły mnie tym, jak świeżo surowo się zaprezentowały. Pokusiły się o drobną, słodką soczystość, podkreśloną specyficznym, "roślinnym" echem.

Po otwarciu trochę się zdziwiłam... Otóż zawartość niewątpliwie była dziwna - gęstawo-ciągnąco-gumiasta, na pewno miękka i rzadkawa. Oczywiście wydzieliło się... coś. Nie czysty olej, a olejo-woda. Bardzo rozwodniony olej w ilości średniej, co częściowo mieszało się z masą. I tak większość zlałam. Resztę zaś wymieszałam tak jakoś do 2/3 słoika, z lenistwa i... chciałam też "suchszą konsystencję" poznać. Ten krem jednak bardzo chętnie współpracował przy tej czynności i wcale nie musiałam się jakoś specjalnie męczyć.
Krem ogólnie był... dziwny, trochę jakby z wodą. Całość wydała mi się umiarkowanie tłusta, w zasadzie jedynie tłustawa i lekka jak na masło orzechowe. Niby nieco zalepiało usta, ale nie tak mocno... Było soczystsze, wodniste (?), acz nie w negatywnym sensie. Pełno w nim drobinek przemielonych orzeszków, bananów, ale... też chia i len częściowo przemielono. Banany to także ciemne, miękko-soczyste kawałki, więc dodali banany suszone, a nie chipsy bananowe. Przypominały zawilgocone, a jędrne daktyle suszone. Całość kojarzył mi się odlegle z... kremem bananowo-chałwowym?
W trakcie jedzenia masło dodatkowo wykazywało gumiasto-miękki element... właśnie nieco gąbczasty. Jak nasączone, suszone gąbko-owoce. Upuszczało soczystość i chwilami kładło nacisk na śliskość. Chwilami migało skojarzenie z twardawo-śliskim świeżo-surowym bananem, chwilami z już miękkim... A chwilami śliskość ewidentnie była glutowata i pochodziła od chia. Ziarenka strzelały, chrupały - len kojarzył się z sezamem (z niezbyt przemielonej chałwy). Chia były chwilami jak pesteczki fig, a chwilami po prostu glutowato-pykającymi sobą, czym już obrzydzały.
To, jak glutko-kulki pchały się do zębów, irytowało. Niby urozmaicenie konsystencji, ale zbędne. Uwierzę jednak, że chodziło o skierowanie myśli na świeżego banana, co poniekąd się udało. Obiektywnie nie było ich strasznie dużo, ale rozbiły konsystencję masła orzechowego, że o smarowidle aż ciężko myśleć właśnie jako o nim. Nie przytykało, a z ust znikało w tempie umiarkowanym (jak na masło orzechowe szybko).

W smaku od początku na pierwszym planie stały orzeszki ziemne. Czuć, że podprażone, a więc dość wyraziste, acz chwilami (zwłaszcza gdzie niedokładnie przemieszałam), zdarzyło im się zalecieć goryczką oleju. Prędko zaskoczyły na masłoorzechowy tor. Ułożyło się to w słodkawe masło orzechowe. A słodycz wraz z rozpływaniem się masy w ustach i jakby wraz z kolejnymi łyżeczkami rosła. Dość osobliwie coraz bardziej zwracała na siebie uwagę.

Wydawała się normalnie masłoorzechowa jak łagodne, kremowe masło orzechowe, ale stała przy tym słodka soczystość. Do tej specyficznej nuty musiałam się trochę przyzwyczaić... (co do końca mi się w pełni nie udało). Wraz z nią parę razy odnotowałam słodko-kwasek, soczysty i owocowy... Początkowo trudny do nazwania, ale w ciągu paru chwil skojarzenie poszło we właściwym kierunku. Jakby przy maśle orzechowym pojawiły się... Banany! Świeżo-surowe, niezbyt dojrzałe, a więc i nie takie wyraziste. Ich smak był bardzo delikatny, nieśmiało pobrzmiewał. Chwilami wydawały się bardziej cierpkawe, co podkreśliło oleistość, ale nie była to nuta znacząca. Surowy aspekt nakręcił ewidentnie chia i len. Mówi się, ze nie mają smaku, ale tu dodały glutkowato-roślinne echo, które narzuciło bananom świeżą surowość. Chwilami swoim roślinnym smakiem zabarwiały też słodycz na sugestywnie słodzikową, co nie podobało mi się ani trochę. Zdarzyło im się wtargnąć na pierwszy plan

Chwilami, gdy skumulowało się więcej drobinek banana lub gdy ogólnie już zajmowałam się pozostałymi kawalątkami, podskakiwał smak słodkich-słodziutkich bananów. Te już były zacne i wyrazistsze. Wśród drobinek czuć jednak też ziarenka, co mi przeszkadzało i na koniec już odciągało uwagę od łagodnej fistaszkowości (i tak słabej) i nutki bananów. Gdy zaś dodatków akurat trafiło się mniej, masłu orzechowemu dzięki prażeniu udało się nawet zrobić aluzję do odrobinki soli.

Po zjedzeniu został posmak słodkawego masła orzechowego, trochę oleiście-kwaskawy, niezbyt przyjemny motyw i autentycznie bananowa nuta, jednak niestety także zbyt silna według mnie nieprzyjemna roślinnie-wodnista nuta chia / ziarenek. 

Lubię ziarna, acz akurat len jest mi obojętny, zaś chia nie cierpię. Mimo to, jakoś tam uszły w tym kremie, fajnie nadały suszonym bananom wydźwięk świeżych surowych. Jestem jednak pewna, że ziarenek dodali za dużo... bo chwilami za bardzo zabiegały o pierwszy plan. Ogólnie banany nie były tu nutą mocną, a wyczuwalną. Niestety jednak... dodały masłu orzechowemu dość sporo słodyczy, przez co było słabiej peanutbutterowe. Wyszło smacznie, ale tak delikatnie zwyczajnie. Nie podobała mi się jednak oleistość, chwilami myśli o niedojrzałym bananie i dziwne akcenty kwasku, słodzikowe... jakby od "roślinności" gluciastych chia, które to podpadły mi tym, że... były.
Od początku do końca zastanawiałam się, czy jakoś je zmęczę. Im go więcej jadłam, tym wady i dziwności bardziej irytowały i odpychały, że na końcówkę (około stołowa łyżka?) nie mogłam już nawet patrzeć i oddałam Mamie. Ona zjadła, "bo dziwne i skład dobry". Podsumowała: "gdybyś mi nie powiedziała, nie zgadłabym, co to właściwie jest. Nie smakowało mi. Że masło orzechowe bym nie powiedziała, banana tam mało czuć, ale to chyba on tak je udziwnił. Wątpię, że to te ziarenka, bo chyba ich za mało było, by to one aż tak wpłynęły na całość. Nie lubię ich i mnie też denerwowały - więcej wyciągania ich z zębów niż wcześniej jedzenia". Też swoje wyłyżeczkowała (masło orzechowe jada codziennie na tostach), stwierdzając, że bardzo to niefunkcjonalne: "nie wiadomo do czego, chyba tylko to łyżeczką jeść". Konsultowałam z nią ocenę... nie wiem, czy tak szczerze i subiektywnie jestem co do tej 6 przekonana, ale z drugiej strony nie chcę oceny obniżać za "bo ja nie lubię", w momencie, gdy krem nie jest zły (pytanie: czy dobry? na pewno ciekawy, a to jakiś plus).
Dla mnie zbyt dziwne i niefunkcjonalne. To jakby... bananowo-chałwowy (tylko na strukturę chałwowy), zmiksowany krem z chia? Łyżeczkowałam, bo odkryłam, że dobrze mi podchodzą różne kremy orzechowe jako zamiennik lodówkowych deserów czy lodów, ale dla tego konkretnego kremu naprawdę trudno mi wymyślić inne zastosowanie. Nie podobała mi się myśl rozsmarowania tego na czymś (jakbym miała rozsmarować "zupę krem" na chlebie?), ani dodania (z glutami z daleka mi od wszelkich jogurtów, kasz itp.!). Acz i w smaku coś mi nie leżało. Cieszę się jednak, że zjadłam, bo od dawna ciekawiło mnie, jak masło orzechowe bananowe może wyjść (acz myślałam raczej chyba o Nuturze, które wydawało mi się wątpliwe, bo dali aromat, a słój wielki, acz teraz już go znaleźć nie mogę - może wycofali?). Po tej pomyślałam, że innym Basiom podziękuję, ale na blogu się jeszcze jakieś pojawią.


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 11,90 zł (za 210 g)
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzeszki ziemne prażone (82%), suszone banany bio, len, chia

wtorek, 16 listopada 2021

Basia Basia Laskolada

Czasem nachodzi mnie na "łyżeczkowanie czegoś", jednak... zawsze mam problem, czego tak właściwie. Wcześniej były to lody, ale w przypadku większości obecnie wydają mi się za słodkie, a zimnego jedzenia wprost nie cierpię (już teraz to w ogóle... mam wrażenie, że wyjątkowo). I ile nie siedziałabym z takimi lodami, w jak wielu kocach i kigurumi, to jednak lody to wciąż jedzenie zimne. Łyżeczkować masło orzechowe (chodzi o typu amerykańskiego, a więc dosładzane i dosalane) trochę głupio, słodkie kremy... są słodkie i od lat ich nie lubię, nie uznaję. Przy Chałwoladzie jednak mnie olśniło: kremy Basia Basia nie są ani typowymi słodkimi kremami, ani masłem orzechowym i... sprawdza się w ich przypadku łyżeczkowanie (jakiś czas po tym kremie i paru innych dotarło do mnie, że do łyżeczkowania sprawdzają się u mnie pasty orzechowe głównie czyste albo blisko takich). Trochę kojarzy mi się to z fantazją o lodach, które byłyby ciepłe (o czym pisałam np. przy Kaufland Classic Nussano Hazelnut Cocoa Spread). Laskolada niebezpiecznie przypominała kremy czekoladowe, które mi się nie podobają, ale... w sumie mogła wyjść równie dobrze jak ciepła i naturalniejsza wersja lodów Magnum Praline Chocolate & Hazelnut Tub. Ciekawiła mnie w tym przypadku także ta "manna kokosowa". Brzmiała dziwnie, tajemniczo... Wiem, że mają w ofercie też czystą wersję, więc chyba tym bardziej nie wiedziałam, co to może wnieść - słodkie to czy neutralne jak kasza manna?

Basia Basia Laskolada to krem z orzechów laskowych i daktyli z manną kokosową i kakao, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Gdy tylko odkręciłam słoik, poczułam wyrazisty zapach orzechów laskowych, przejawiających naturalną słodycz, podkreśloną lekko podprażoną nutką. Całość wydała mi się słodkawo-neutralna, zaskakująco kokosowa... acz w trochę mleczny sposób. Odlegle czułam delikatne kakao, a także złudnie czekoladowo-piernikowy element, trochę uzyskany właśnie orzechami, a i z trochę ziemistym podkreśleniem (jakby olej kokosowy, ale nie tylko?).

Konsystencja kremu kojarzyła mi się z miękko-wilgotnym, gniotkowatym ciastem z raw bara z dodatkiem masła orzechowego. Zwłaszcza tam, gdzie było suchsze (gdzie niespecjalnie przemieszałam) podchodziło trochę pod surowego batona (np. marki Bombus) Było jakby byle jak przemielone, zawierało mnóstwo drobinek, co miało swój urok. Na wierzchu wydzielił się olej (nie dużo), większość zlałam, resztę (tak do 1/3 słoiczka) przemieszałam (byle jak, bo jestem leniwa i chciałam poznać trzy warianty struktury, by znaleźć najlepszy). Niby zbite i zwarte, to jednak maziste i ciągnące się nieco. Lepkawe i wilgotne, w ustach rozpływało się wolno, zalepiając je jak mieszanka gęstniejącego surowego batona i ciasta. Może jedynie z elementem masłoorzechowym. Odnotowałam w nim nawet swoistą suchawą pylistość, trochę mączność. Okazało się lekko tłuste w sposób orzechowo-miazgowy, co nie przeszkadzało. Poczucie to osłabiały drobinki: kawałki daktyli przypominające częściowo rozpuszczający się, zawilgocony cukier, a czasami po prostu scukrzone bakalie oraz dużo zmielonych wiórków kokosowych. Te były twardawo-chrupiące (jak orzechy?). Nie memłały się ani przez chwilę - w ogóle nie powiedziałabym, że są tam wiórki, a np. zmielone płatki kokosa. Chyba tylko laskowce zmielono na gładko. W całości zaplątała się leciuteńka oleistość, ale lekko pylisty efekt jakby to podsuszył.

W smaku jako pierwsze odnotowałam orzechy laskowe o słodziutkim, podprażonym smaku. Natychmiast splotły się z wysoką słodyczą. W pierwszej chwili wydała mi się aż cukrowa, acz cukrowo-palona, czyli karmelowa. W sposób... palono-daktylowy. Daktyle czuć wyraźnie już po paru sekundach, a przy kolejnych łyżeczkach (przy jedzeniu większej ilości) nie było pierwszego mignięcia cukru, choć skojarzenie z nim raz po raz powracało.

W słodyczy po chwili wyraźniej, mocniej rozchodziły się orzechy. Były łagodne, pierwszej świeżości, ale wyczuwalne na pierwszym planie. Odlegle zahaczyły o mocno orzechowe ciasto, okrywając się słodyczą i nutką czekolady.

Wyraźnie poczułam odrobinę kokosa, który podszepnął czekoladzie mleczność. Było to mleczko kokosowe, delikatne i słodziutkie, dość tłuste, a także idealnie mieszające się z laskowcami. Przypomniał mi się surowy baton Bombus Raw Energy Coconut & Cocoa, tylko że... zahaczającym odlegle o Ferrero Rocher? Zdecydowanie w wersji bardziej orzechowej... ciastowo-orzechowej.

Epizodycznie, kiedy trafiałam na kawałki daktyli, podskakiwała słodycz. Przy nich kojarzyła się z cukrem, ale ciamkane klarowniej sobą smakowały. Trafiałam też na sól, ale mniej i rzadziej - ta podkreślała prażenie. Dziwnie przełamywała słodycz, podkreślała kakao i nawet jego gorzkawość (do gorzkości jednak daleko). Jego nutka pozostawała w tle, acz (jak pisałam) lekką goryczkę wniosła. Wydaje mi się, że pomogła jej oleistość (kokosa i orzechów - w tej kolejności). Ułożyło się to w dość ciastowy, raw barowy splot. Pomyślałam o cieście kakaowo-kokosowym, wyraźnie z orzechami. Trochę korzennym? Palonym, pieczonym na pewno (więc nie czysto raw barowym).

Po zjedzeniu został posmak wyrazistych, słodziutkich orzechów laskowych prażonych ze splotem wyraziście słodkiego, mlecznego kokosa i odrobinki kakao. Czułam również wysoką słodycz, aż daktylowe palenie w gardle, ale nie mocne realne przesłodzenie.

Całość była smaczna i ciekawa, jednak nie tak zachwycająca, jak mogła by być. Osobiście czułam mały niedosyt kakao i czekoladowości. Orzechy laskowe oczywiście czułam wyraźnie, ale mocnym towarzyszem okazała się tu słodycz (nieco rozmyta gdy o daktylowość chodzi) i kokos; ja zaś wolałabym kakao. O ile w Basi kokosowo-nerkowcowej z solą orzechy i kokos wyszły cudnie mlecznie i tam mnie to kupiło, tak w wariancie "ciemnym" wolałabym moc kakao. Ewentualnie wyrazisty duet kokosa i kakao bym przygarnęła. No, nie laskowców i kokosa w każdym razie. Nie pasowała mi tutaj sól - uważam, że dobre masło orzechowe sól musi zawierać, ale ten krem koło masła orzechowego nie stał, więc zrezygnowałabym z niej. Namieszali wszystkiego i wyszła... taka dziwna mieszanina.
Jednorazowo może i fajna sprawa, ale i tak końcówkę (płaska stołowa łyżka?) zostawiłam bez żalu Mamie. Jej nie smakowało. Stwierdziła: "Namieszali wszystkiego i wszystko czułam, tylko nie orzechy laskowe prawie. Daktyle i kokosa wyraźnie, ale nie było słodko. Kakao też czułam, i nawet mi nie przeszkadzało, bo nie było gorzko, ale nie wiem, co to miało być. Ani to masło orzechowe, ani to zmielone laskowce, ani to Nutella. Z ciastem mi się nie kojarzyło, z surowym batonem tak. Jakaś taka masa nieokreślona i niefunkcjonalna."

Osobiście mam jeszcze jeden zarzut, albo w zasadzie uwagę - to bardzo batonowo-ciastowa masa w słoiku, a nie smarowidło. Nie wyobrażam sobie posmarować nim np. chleba czy wafla (nie wiem nawet, czy by to było takie proste) i szczerze... nie wiem, jaką by to funkcję mogło pełnić. Łyżeczkować? No, to się sprawdziło w miarę, ale wiem, że więcej nie kupię.
Po tym kremie i po Chałwoladzie już wiem, że niektóre takie "cosie" do łyżeczkowania jako zamiennik lodów (za zimnych i za słodkich), u mnie nie przejdą, bo i tak są za słodkie i mogą się trafić... za ciastowe. To nie wada, tylko takie... personalne wrażenia. Wiem, że muszę być ostrożniejsza w doborze past.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 21,55 zł (za 210 g)
kaloryczność: 537 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy laskowe blanszowane i prażone 58%, daktyle suszone 33%, manna kokosowa 6%, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 3%, sól

wtorek, 19 października 2021

Basia Basia Chałwolada

Słodkie kremy-smarowidła nie są w moim guście, ale np. masło orzechowe uwielbiam. Z tym, że go, jak i pierwszych, raczej nie jem. Dziwne? Cóż, nie dla mnie. Uwielbiam jego smak, ale nie pasuje mi do żadnego posiłku, nie mam kiedy go jeść. Stąd i rzadko jakieś kupuję. To jeszcze mało skomplikowane. Z chałwą sprawy się komplikują. Teoretycznie uwielbiam, ale w smaku przeważnie są mi za słodkie, albo... zawsze "za jakieś". Co gorsza, odrzuca mnie jej forma, czasem mnie brzydzi. Dzisiaj opisywany krem na ogląd łączy w sobie wszystkie te dziwności i... może to dziwne, ale wydał mi się niezwykle atrakcyjny. Chałwa w formie kremu oznaczała czystą degustację, dosłodzenie sezamu daktylami zaś - słodycz bardzo przyjemną (daktyle to jedne z moich ulubionych suszonych owoców). W dodatku orientalność tego duetu i opakowanie wydały mi się bardzo miłe. Byłam dobrej myśli, choć wiedziałam, że u mnie to i tak raczej produkt-ciekawostka. Dopiero po napisaniu wstępu przypomniałam sobie, że nie dość, że już jakąś słodką sezamową pastę jadłam, to jeszcze niezbyt mi ona podeszła. Mowa o paście sezamowej słodzonej syropem z agawy Primaviki.

Basia Basia Chałwolada to krem z prażonego sezamu (tahini) z daktylami, który produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Po odkręceniu słoika poczułam intensywny zapach prażonego, gorzkiego sezamu zmieszanego z kawą. Połączenie to wydało mi się aż orientalnie ostrawe. W pierwszej chwili zaskakująco wytrawne (jak wytrawne wege pasty lub tahini podane do dania niesłodkiego?), w trakcie jedzenia jednak nawet nieco... piernikowe? Słodycz, zwłaszcza po przemieszaniu czułam, ale i tak nie była specjalnie daktylowa, a jej niski poziom nieustannie dziwił. 

Krem okazał się bardzo gęsty i zwarty. Wyglądał na suchawy, choć taki nie był, co można odkryć już przy gmeraniu łyżeczką. Zabawnie trochę mlaskał. Odebrałam go jako dziwnie twardawo-miękkawy: da się łyżeczkę spokojnie wbić i zagarnąć, jednak stawiał lekki opór niczym te najgęstsze masła orzechowe i... mokre ciasto! Pełno w nim drobinek daktyli przypominających miękkawe, mikroskopijne kawałki orzechów z cukrem. Czasem trafiałam jakby na kryształek, ale nie byłam w stanie stwierdzić, czy to naturalne scukrzenie daktyli, czy sól. Sezam zmielono zupełnie na gładko.
W trakcie jedzenia tłustość wyszła już wyraźniej, ale nie mam jej nic do zarzucenia, bo osłabiały ją daktyle. Nadały kremowi miękkawo-papkowej, ale wciąż gęstej ciastowości, a za sprawą drobinek było na czym ząb zawiesić. Rozpływało się to na gęste, tłusto-wilgotne ciasto, obklejając zęby niczym ciasto-kapeć lub jakieś petitkowate ciastka (?). Z czasem odpuszczało, zmieniając się w gęstą zawiesinę, z której wyłaniały się daktyle. Gryzione udawały miękkawe kryształki cukru lub ocukrzone orzechy (drobniejsze), a większe właśnie można by pomylić z zawilgoconymi orzechami (gdy o strukturę chodzi).

W smaku od początku wyraźnie czuć przede wszystkim odważnie uprażony sezam. 

Przy pierwszej łyżeczce aż dziwnie, niepozytywnie gorzki, wytrawny jak czyste tahini i olej sezamowy. 
To jednak dosłownie tylko pierwsze wrażenie jednorazowe. Potem całość tak już słodzi, że zapomina się o tym.
Goryczka szybko przyjęła kawowy charakter (dopasowując się do zapachu). W trakcie degustacji obrała właśnie ten kierunek przy każdej łyżeczce.

Zaraz sezam przeszedł w bardziej roślinnym kierunku. Wciąż był goryczkowato-prażony, ale też bardziej... neutralny? Wyraźnie to sezam jasny, naturalnie łagodny, acz podkręcony o niezły charakterek. 

Gdy masa nieco rozeszła się po ustach pojawiła się słodycz, a epizodycznie (raczej rzadko) sól. Słodycz wydała mi się wręcz cukrowa, błyskawicznie wzrosła zasładzając i aż paląc w gardle. Poprzez to uczucie weszła ciepła, orientalna pikanteria... przypraw korzennych, piernika. Przez chwilę pomyślałam o przecukrzonym, kawowo-kardamonowym cieście, a mniej więcej w połowie rozpływania się papki... o chałwie. 

W silnej już słodyczy wyraźniej odezwały się daktyle w kontekście palono-prażonym, "daktylowo karmelowym". Odrobinka soli podkreślała ich cukrową karmelowość na zasadzie kontrastu. Obie robiły to samo z sezamem: swoją mocą dziwnie podkreślały jego smak. Gorzkość słabła gdy krem mocniej się już w ustach rozszedł, umacniało się za to skojarzenie z chałwą o goryczce i smaku kawy / piernika... Albo pierniku chałwowym? 

Kawałki daktyli rozgryzane pod koniec wydawały się smakować trochę sobą, a głównie... czystym, zwykłym cukrem.

Po nich jednak na sam koniec znów wracał sezam i jego goryczka. Sól wyczuwalna w trakcie jedzenia sprawiła, że na końcówce goryczkowata chałwa dowodziła.

Po tym, jak krem zniknął z ust, został przyjemny posmak chałwy, acz dający się rozłożyć na posmaki prażonego sezamu i słodyczy dosłownie czystej, choć faktycznie daktylowej. W gardle piekło, ale tak... daktylowo-piernikowo. W ustach z kolei realnie nie było poczucia zasłodzenia ani żadnej goryczy.

Całość wraz z jedzeniem coraz bardziej mi smakowała, a i konsystencja wydała mi się interesująca, ale niepasująca do tytułu. To nie krem, nie chałwa, a ciasto w słoiku.

Te pojawianie się poszczególnych smaków (kawa, korzenność), nagłe przybycie chałwy w zasadzie wyszło ciekawie, ale nie jednoznacznie pysznie. Wysoka gorzkość i niby niska, a jednak i tak dająca popalić słodycz (jakby i daktyli, i cukru) wyszły dość... specyficznie. Intrygująco, ale na raz. Sól podkreśliła te lepsze motywy, ale z kolei, gdy jej trochę poczułam, też było dziwnie. Kawałki daktyli zaskoczyły, a nieobecność ziarenek sezamu i zerowy element chałwowości też mnie rozczarowały.
Gdy człowiek nastawi się na krem chałwowy, w dodatku znając łagodność i dziwną, zaskakującą słodycz np. Basi Basi kremu kokosowo-nerkowcowego z solą, czeka go małe zaskoczenie. Końcowo nie takie złe, choć czuję, że mogło to wyjść lepiej. Może z syropem daktylowym, nie zaś daktylami, byłoby bardziej harmonijne chałwowo? 
Krem dziwny, ciekawy i w sumie smaczny, ale dosłownie jednorazowo (wyszedł za bardzo ciastowo dla tak nieciastowego typa, jakim jestem). Nawet tak, że zamiast skończyć, chciałam oddać Mamie (na oko została wielka łycha; większa niż standardowa), ale... Mama trzy małe łyżeczki przedzióbała i stwierdziła, że jednak nie da rady (toteż skończyłam, by nie wyrzucić). Opinia Mamy: "mimo szczerych chęci, bo skład dobry, chciałam zjeść, ale nie mogłam. Strasznie to gorzkie takie, rzeczywiście trochę kawowo-piernikowe jak mówisz, ale po prostu gorzkie to tylko, nieprzyjemne. Daktyle są, to powinno być słodkie... Chałwa? Nie bardzo.". Dodała, że wg niej gorzkość była dziwna, a całości nie umie jak ja na czynniki pierwsze rozebrać i: "no, ale chyba można takie rzeczy lubić... tylko że ja nie. Nie wiem nawet, do czego by to miało być? Posmarować bułkę to chyba nie bardzo.".


ocena: 7/10
kupiłam: Carrefour
cena: 12,99 zł (za 210 g)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażony sezam 67%, daktyle 33%, sól

wtorek, 28 września 2021

Basia Basia Krem z prażonych orzechów nerkowca z kokosem i solą

Bardzo lubię masło orzechowe, ale nie jem go zbyt wiele, bo nie mam kiedy / do czego. Moje idealne to jednak nie te 100 %, a z solą i odrobinką cukru, bo uważam, że "peanut butter" to wyrób specyficzny, musi mieć charakterystyczny smaczek. A kremy z orzechów czyste... spoko, ale nie jadam. Rzadko zdarzy mi się jakimś zainteresować. Niemniej, masło z orzechów nerkowca prażone Primaviki uwielbiam i nawet wracam do niego co jakiś czas (odkąd robią je z prażonych, nie smażonych orzechów, bo z nich - recenzja z 2016 - nie satysfakcjonowało mnie). Nie postrzegam go jako "masło orzechowe", a "krem z nerkowców". Dzisiaj prezentowane zakupiłam myśląc sobie, że może to być coś w podobie, ale udziwnionego. Jadłam kiedyś masło orzechowe z kokosem Nutury i było bardzo smaczne, ale jako ciekawostka, bo... "mało peanut butterowe"?. Obstawiałam, że kokosowy krem nerkowcowy wyjdzie lepiej i... cóż, liczyłam na skojarzenie z niezwykłymi, nerkowcowo-kokosowymi lodami Syrenki (smak np. smak kokosowy), które tak btw chyba w ogóle zniknęły.

Basia Basia Krem z prażonych orzechów nerkowca z kokosem i solą produkuje Alpi Hummus / Alpi Smaki.

Po odkręceniu słoika zaskoczył mnie naturalny, niezwykle intensywny zapach mleka. I to głównie zwykłego, łagodnie słodkawego. Dopiero za nim płynęło mleczko kokosowe i kokos sam w sobie. Orzechy nerkowca zarysowały jedynie delikatne tło dla tej mleczno-kokosowej bomby. Po zlaniu znacznej części oleju i w trakcie jedzenia co prawda orzechy miały już większy udział, ale dominacja tych pierwszych była niepodważalna.

Olej, który wydzielił się naturalnie na wierzchu, zlałam. Nie było go straszliwie dużo na szczęście. Resztę (taką już integralną z masą właściwą) spróbowałam przed jedzeniem przemieszać. Z tym było trochę problemów, bo na samym dnie masa była już dość konkretna, i stawiała opór, a że jestem za leniwa na takie zabawy (i chciałam sprawdzić sobie różne możliwe opcje), to tak to częściowo zostawiłam. Wierzch spokojnie można określić jako ciągnąco-ściekającą z łyżeczki masę, a po przemieszaniu tak ok. do 2/3 słoika) jako rzadkawy krem. Mimo to, masło cały czas trzymało zwartość. Łatwo zauważyć, że zmielono nie tylko orzechy, ale też wiórki; zostawiono jednak ich widoczne drobinki.
Producent przy większości smaków podkreśla, że "najlepiej jeść łyżeczką" - potwierdzam, że zacnie (innych opcji nawet nie chciało mi się sprawdzać).
W trakcie jedzenia krem dał się poznać jako znacząco, ale zrozumiale tłusty. Była to kremowo-maślana tłustość orzechów nerkowca z pobrzmiewającą oleistością w tle, czego połączenie kojarzyło się z miękkim kremem-smarowidłem mlecznym. Wyszło dość... osobliwie, ale na pewno nie źle. Poczucie tłustości zupełnie rozgoniła obecność drobinek orzechów i kokosa. Te nadały aż pewnej chrupkości. Masa rozpływała się w ustach leniwie, powoli, wykazując kremową miękkość. Zalepiała, obklejając podniebienie, zęby i usta, ale nie zlepiała w sensie mordoklejkowym, co jest plusem. Z czasem wykazywała pewną lekkość, robiła się lepką zawiesiną. Wtedy jednak zęby dopadały drobinki wiórków, plączące się między nimi. Nie memłały się jednak. Zaskoczyły mnie, że wyszły chrzęszcząco-chrupko. Orzechy, mimo mikroskopijności, też wykazywały chrupkość. 
Ciekawostka: na dnie trafiłam na połówkę i ćwiartkę nerkowca.
Krem był więc tłusty, ale nie wyszedł ciężko.

W smaku już od pierwszych sekund wyraźnie czuć kokosa w mlecznej toni. Wyszło to naturalnie słodkawo i spokojnie. Smak śmietanki kokosowej mieszał się ze zwykłym, acz słodkawym mlekiem, co najpierw mnie zaskoczyło, ale po chwili osiadło w bardziej orzechowych realiach.

Odezwały się orzechy nerkowca. Weszły poprzez śmietankowość i kontynuowały łagodność. Wydały mi się aż naturalnie maślane, leciutko słodkawe, co uwypuklił kokos.

W pewnej chwili, gdy krem rozpływał się w ustach eksponując drobinki, a pierwsze wątki się już ustabilizowały, orzechy zaprezentowały się dosłownie z każdej możliwej strony. Każda porcja z czasem robiła się coraz bardziej nerkowcowa. Lekko prażona nutka zwróciła uwagę na ich charakter, a i kokos to wykorzystał. Zaserwował nieco prażono-wiórkowy smaczek, który to znów wzajemnie napędzał się z orzechami. 

Minimalną prażoność podłapała sól, przewijająca się epizodycznie i wpisująca się w nią. Podkreślała wtedy charakterek nerkowców, dzięki czemu z czasem (przy każdej łyżeczce) pasta robiła się wyraźniej orzechowa, poważniejsza. Słodycz jednak utrzymywała się do samego końca. Zdarzyło się, że miałam wrażenie iż dosłownie echo soli osiada na ustach, ale potem zasłaniała to wyrazista nerkowcowość.

Po zjedzeniu zaś został posmak głównie orzechów nerkowca oraz duetu mleko&kokos.

Krem bardzo mnie zaskoczył. Przede wszystkim... nie spodziewałam się aż takiej mleczności. Wydawała mi się nie tylko kokosowa. Ogół okazał się delikatny i wyrazisty w tym właśnie, więc zupełnie nie w tym kontekście, co się spodziewałam. Wyszło... słodko. Sól stanowiła dodatek marginalny. To można by określić jako zdrową i pyszną wariację na temat Raffaello (idealizowanego!). Początkowo myślałam, że kokos i mleczność stłamszą nerkowce, ale nie. To druga część do nich należała. Ciekawie wyszedł ten dualizm smaków, nakręcających się wzajemnie, ale jednak nie taki wymieszany. Każda łyżeczka to podróż przez mleko i kokosa do nerkowców.
Niewątpliwie jednak - przynajmniej w moim odczuciu - to jedynie ciekawostka. Mimo iż pyszna, nie chciałabym do niej wrócić. Interesująca, słodkawa (a jednak solą odpowiednio przełamana) i tak specyficzna, że nie znajduję dla niej zbyt wielu zastosowań. Po prostu jeść to tak, aby to krem był głównym bohaterem (bez żadnych innych dodatków) albo w ogóle łyżeczkując. Mimo że soli była bowiem ociupineczka, jakoś przez nią nie dodałam jej do jogurtu czy serka, ale to tak raczej, bo... bardzo subiektywnie mi to nie pasuje - to już może nawet element świadomości, że tam po prostu jest. Jeszcze raz podkreślam, że dodaną ilość można uznać za "do podkreślenia" (a mimo to, obecnie wolałabym, by wcale jej nie było, bo w różnych rzeczach mi takie podkreślanie po prostu nie potrzebne).


ocena: 8/10
kupiłam: Carrefour
cena: 22,99 zł (za 210 g)
kaloryczność: 614 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone orzechy nerkowca 80 %, miąższ z kokosa 20 %, sól morska