niedziela, 24 września 2023

Prime Chocolate Peru Maranon 70 % ciemna

Niedługo po Prime Peru Maranon 85 % przyszła pora na jej lżejszą koleżankę. Zastanawiałam się, czym mnie uraczy oprócz wyższej słodyczy. Ogólnie bardzo, bardzo się z możliwości takiego zestawienia cieszyłam, bo czułam, że właśnie w tej niższej zawartości kakao białoruska marka Prime lepiej się odnajduje. Miała to już być kolejna peruwiańska czekolada 70% tej marki, bo pierwsza, za sprawą której poznałam Prime w 2020, to Prime 70 % Tocache.

Prime Chocolate Peru Maranon 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru, z regionu Cajamarca, okolic kanionu Maranon.

Po otwarciu poczułam wyrazisty duet cytryny z limonką, mocno otulony słodyczą kwiatów, miodu i karmelu. Karmel chwilami wplatał dosłownie motyw cukru trzcinowego (właśnie o karmelowym charakterze). Inne owoce za ich sprawą zyskały charakter słodkiego syropu - czułam głównie truskawki, ale też jakieś inne czerwone. Wiśnie? Maliny? Choć raczej syropowe, także w nich odrobina kwasku się znalazła. Przez całość przewijał się drzewno-polny wątek jakby suchej trawy czy siana i orzechów. Pomyślałam o zamszu, nasiąkniętym kwiatami, wanilią... Kwiatami wanilii? I czerwonymi różami. Stanowiącymi pomost do owoców?

Twarda i konkretna tabliczka przy łamaniu głośno trzaskała. Wydawała się już w dotyku kremowa, acz z potencjalną pylistością.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Przypominała lepko-mazisty budyń - może z nieco podeschniętych, pylistym kożuszkiem? Przyszedł mi na myśl, bo oprócz tłustych fal, jakimi pokrywała podniebienie, bazowo zachowywała w miarę swój kształt. Końcowo czekolada w swą maź wplatała soczystość, a na sam koniec pozostawiała lekko pyłkowe wrażenie.

W smaku przywitał mnie słodki, maślany karmel. Słodycz przybrała na intensywności, przytaczając także kajmak i... miodową nutę, ale jakby to ten karmel i kajmak były miodowe (?). Odnotowałam też wanilię...

A gorzkawa, palona nuta zaczęła przybierać na znaczeniu. Podkreśliła karmel jako mocno palony cukier trzcinowy, dodała mu trochę... zamszowego echa? Czułam jakby zamsz nasiąknięty słodyczą karmelu i wanilii, po którego pojawieniu się słodycz i palona nuta przemieszały się z orzechami laskowymi.

Orzechy laskowe same w sobie były słodkie i jakby maślane. One znowu z kolei maślaność w karmelo-kajmaku podkręciły. Pomyślałam o niemal mleczno-maślanym słodkim, lepkim tworze.

Wtedy pojawiły się wtedy truskawki i maliny, a więc słodkie, w pełni sezonu, owoce czerwone. Truskawki wystrzeliły ze swym słodko-soczystym smakiem, maliny trochę z opóźnieniem. Jedne i drugie wydawały się przyozdobione kwiatami. Białymi kwiatkami z truskawkowych krzaczków? Kwiaty zaabsorbowały miód, przynajmniej w większości.

Palony motyw wplótł wyraźniejszą gorzkość. Odnotowałam herbatę, a właściwie jej suche liście oraz dym. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dym zasnuł palony karmel i na pewien czas rozgonił maślaność. Palony wątek suszone herbaciane liście pokierował na drewno i siano (?).

Gorzkość, dym i paloność dotarły także do owoców, przerabiając je na słodko-kwaśne syropy. Jakby tak syrop truskawkowy podkreślono sokiem z wiśni i... cytrusów? Raz po raz pomyślałam o herbacie czarnej z owocową nutą... jakby z syropem z czerwonych owoców? Z wkrojonym plastrem jakiegoś cytrusa?

Przemknęła goryczka skórki limonki, a potem cały owoc. Soczyście kwaśna limonka mieszała się z cytryną. Owoce czerwone, a więc głównie truskawki i maliny, mniej wiśni wydały mi się kontrastowo słodziutkie. Choć były to też owoce po prostu, echo syropu się ich uparcie trzymało. Tylko że był to syrop bardziej... miodowy? Do owoców znowu dolatywało coraz więcej słodyczy, w tym wanilii; ogółem wzrosła tak, że aż drapała. Wydawała się w dużej mierze miodowo-kwiatowa.

Słodycz złagodziła kompozycję. Czułam też, jak to orzechy laskowe dosłownie błądzą i... gubią się w słodyczy właśnie, zatapiając w maślanym karmelu. Orzechy z czasem na nowo wydobyły maślaność. Ta zaobfitowała w mocno przypieczone tosty, posmarowane sporą ilością masła. Dodać na nie musiano cytrusowe konfitury, jako że do cytrusów dołączyła słodycz i paloność. Wyobraziłam sobie kwiaty wanilii i... zamsz? Nasiąknięty słodyczą, w tym słodyczą kwiatów.

Pod koniec pojawiło się jeszcze słodko-kwaśne ciasto "lemon bar", będące soczystą masą cytrynową na krucho-maślanym spodzie. Drapiące kumulacją słodyczy, mimo kwaśności, a także próbujące się wybronić przypieczoną nutą oraz oprószeniem kakao?

W posmaku zostały właśnie nuty pieczono-maślane, związane głównie z tostami (i kruchym spodem?) oraz orzechami laskowymi z mocą cytrusów: cytryny i limonki; tonowaną słodszymi malinami i truskawkami oraz kwiatami... Jakby właśnie owoców i wanilii? Czułam też karmel, wplatający paloność, za którą stała lekka goryczka - dymno-herbaciana?

Czekolada była bardzo smaczna i zgrana, dynamiczna, mimo że nieco za słodka. Owocowe syropy, kwiaty, ogrom karmelu, miód, słodkie wypieki i konfitury to jednak nieco za dużo - mimo że na szczęście też nie na raz. To się zmieniało wraz z tym, jak czekolada się rozpływała, ale jednak. Gorzkość stonowana - głównie herbaciano-palona. Orzechy laskowe jakoś związały się z maślanością, że te nuty całość raczej po prostu łagodziły. Owoce zapewniły wysoką soczystość i średnią kwaśność, co wydało mi się bardzo adekwatne. Łagodniejsze, urokliwe wręcz czerwone (truskawki, maliny) i wyraziste limonka z cytryną nie narzucały się innym wątkom, a zacnie odnalazły.

Była podobna do wersji 85% pod paroma względami - obie miały przejście od czerwonych owoców, w tym malin (podlinkowana to więcej kwaśnych wiśni, nie słodkich truskawek jak dziś opisywana), do cytrusów i dominującej limonki; to sporo miodu i kwiatów, herbata, orzechy oraz maślaność - ostatnia jednak w zupełnie innej formie, bo w dzisiaj prezentowanej wpisała się w słodycz, a więc karmel. Ogół był słodszy, mniej kwaśny, ale za to nieco bardziej palony - chyba właśnie dlatego, że jej słodycz bardziej w palone klimaty poszła. Maślaność i kwaśność wspomnianej poszła w oleistość, dzisiaj opisywana zaś zdecydowała się na maślaność słodszą. Każdą uważam za bardzo dobrą w swojej zawartości.

Smakowała zupełnie inaczej niż pyszna Prime 70 % Tocache, choć w obu czuć pewną specyficzną chyba właśnie dla Prime tłustość.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od producenta Prime (cocoa.by)
cena: ja dostałam, ale ich cena to 11€, czyli ok. 50 zł za 70g
kaloryczność: 563,3 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 23 września 2023

Koska Tahinli Cikolata Chocolate With Sesame Paste mleczna z nadzieniem chałwowym / sezamowym

Jakoś dziwnie czekoladkowo się tu ostatnio zrobiło. Merci, teraz coś takiego... cóż, zawsze, gdy mam do czynienia z czekoladkami, wmawiam sobie, że "to w sumie czekolada, tylko w nieco innej formie". Trochę działa... a trochę jednak nie. Cóż, no po prostu tego typu słodyczy - czekoladek - nie lubię. A jednak ten produkt ciekawił na tyle, że się przemogłam i skusiłam. Ileż bym dała za taką tabliczkę! ...albo niekoniecznie? W zasadzie za wiele bym nie wydała na np. 100gramową tabliczkę, bo mimo ciekawości, czułam też niepewność. Choć ufam, że Koska ma w porządku chałwy, tak jednak chałwowe nadzienie, sama czekolada... mogło być różnie. Nie obstawiałam jednak by było źle. Po prostu trochę wątpiłam, czy to mnie chwyci. I trochę ubolewałam nad tym, że nie podali zawartości kakao.


Koska Tahinli Cikolata Chocolate With Sesame Paste to ciemna mleczna czekolada z nadzieniem chałwowym / sezamowym, które stanowi 40% całości; u mnie w formie czekoladek, których w opakowaniu jest 5 (zawartość kakao niepodana).

Po otwarciu poczułam wyrazistą i wysoką słodycz cukru, wpisującą się w mocno mleczną czekoladę... tak mleczną, że aż mało czekoladową, a zahaczającą o skojarzenie z plastikową polewą udającą czekoladę. Czuć akcent orzechowo-sezamowy, ale nie tak jednoznaczny, jak można by się spodziewać. Po podziale czy zrobieniu kęsa sytuacja stawała się jaśniejsza, bo chałwowa sezamowość przybierała na znaczeniu, lecz wciąż była to jedynie nuta stojąca za cukrowo-mlecznym duetem.

Już w dotyku czekoladki były bardzo tłuste, ale nie topiły się. Cechowała je masywność. Nie były jednak twarde. Sprawiały wrażenie lekko kruszących się. 
Przy odgryzaniu kęsa wydawały się twardo-masywne, ale też nieco kruche. Raczej pękały, lekko wgniatając się w plastyczne, lecz także konkretne nadzienie.
Środek to średnia ilość pozornie gęstego kremu. Mimo że nie można powiedzieć, iż poskąpiono go procentowo, wydawał się przytłoczony bardzo grubą i konkretną czekoladą. Choć na pierwszy rzut oka wyglądał na krucho-suchy, okazał się bardzo tłusty. Był plastyczny, mazisty i margarynowy. 
W ustach czekolada rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Była bardzo tłusta w maślany sposób i niemal idealnie gładka. Miękła i obklejała, zalepiała usta, po czym odsłaniała miękkie nadzienie. W jej obliczu wydało się bardzo delikatne. Wykazywało jedynie gęstawą mazistość, a do tego jakby gibką gumiastość i miękkość. Krem nie był gęsty, a właśnie specyficznie... plastycznie miękko-zbity i oleisty. Rozpuszczał się powoli, jakby trochę się ociągając. Nie miał w sobie nic z chałwy. Z czasem odkryłam w nim za to lekką pylistość. Znikał równocześnie z czekoladą.
Całość wydała mi się plastyczna, acz nie do końca miękka. Bardziej konkretna, ale w tłusty sposób, nie że twarda. Za tłusta i niezbyt zgrana. Czekolada to maślana, konkretna i ciężka tłustość, a krem tłustość bardziej margarynowo miękka. Przez to nadzienie zatracało się pod czekoladą.

W smaku pierwsza zadebiutowała sama czekolada jako ogrom cukru i sowita ilość pełnego mleka. Prędko zadrapała w gardle, po czym do mleczności doszła maślaność. Miała w sobie lekko orzechowy wątek, ale żadnej gorzkości. 

Po chwili słodycz ze wsparciem sztucznej waniliny wzrosła tak, że razem z mlecznością poszły w cukrowo-plastikowym kierunku. Jednoznacznie kojarzyło się to z mlecznymi polewami, które jedynie udają czekoladę i wszelkimi figurkami czekoladopodobnymi.

Przesłodzenie mocno podkręciło także nadzienie. Kontynuowało cukrową słodycz, ale też mleczność. Zwłaszcza w spróbowanym osobno czuć margarynę. W całości jedynie lekko pobrzmiewała. Podobnie nieśmiało pobrzmiewała chałwowość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa sezam i ogólna orzechowość nieco nasiliły się. Słodka sezamowość jako delikatna chałwa zrównała się z czekoladą na moment, ale okazała się przytłoczona otoczką. Cukrowość, kiepski tłuszcz i cukier wyszły sztucznie plastikowo i próbowały odciągnąć uwagę od chałwowości.

W plastikowej słodyczy poczułam wanilinę. Sezamowe nadzienie próbowało coś ugrać goryczką sezamu i... nawet podkreśliła samo kakao, a w zasadzie jego orzechowy motyw w czekoladzie, ale i tak to jej nie pomogło. Do końca przypominała tandetną polewę. Pod koniec jednak chałwie udało się do niej zbliżyć dość wyraźnie, by razem zakończyć występ, zacukrzając zupełnie.

Jednak to sezam, chałwa zdominowały posmak. Czuć i specyficzną słodycz, i charakterystyczną goryczkę, tonującą zasłodzenie, jakie zafundowała całość. Mleko i margarynę także czuć dość wyraźnie, a kakao jako... plastikowy twór niby czekoladowy. Czułam się nieprzyjemnie margarynowo-oleiście zatłuszczona.

Całość bardzo mnie rozczarowała. To wyszło aż szokująco plastikowo-wanilinowo, tanio w smaku. Czekolada wydała mi się bardzo mało czekoladowa, a patrząc na skład nie wiem, gdzie to kakao się zgubiło. Ogrom mleka wcale nie wyszedł szczególnie dobrze. Kiepska czekolada zdominowała całość. Nadzienie pod względem chałwowości, sezamu nie domagało - porządnie pojawiał się chwilami i w posmaku, ale w trakcie jedzenia chałwa za bardzo mieszała się z przesadzoną słodyczą i margaryną.
Ogromny żal sprawił mi ten cały zmarnowany potencjał. Taniość narzuciła tu ewidentnie wanilina - przecież wystarczyło by jej nie dodać i już byłoby lepiej. Podobnie olej palmowy w nadzieniu - no po co? Szkoda że nie wyszło bardziej czekoladowo, i bardziej chałwowo, bo ani to dobra czekolada, ani chałwa. Po sztuce dałam sobie spokój.

Resztę przejęła Mama. Po zjedzeniu powiedziała: "Całościowo to one nawet dobre, ale ta czekolada za gruba, takie aż denko, jak wiele czekoladek ma. Niepotrzebnie takie grube denka porobili tu. W nadzieniu z nią czuć potencjał. Ogólnie jednak, przez jej ilość ono tak tylko delikatnie pobrzmiewa chałwą. Czekolada zdominowała i w konsekwencji wszystko strasznie słodkie wyszło. Sama czekolada z Milką i jej zacukrzaniem mi się skojarzyła. Nie powiedziałabym, że to ciemna mleczna, bo kakao nie czuć za grosz. Nadzienie spróbowane osobno w smaku może i wyraźniejsze, ale za to wyszła na jaw jego obrzydliwa konsystencja takiego gluta, zupełnie niechałwowe". Najpierw usłyszałam "że no jak patrzeć na to, co jest na rynku, na dzisiejsze słodycze i słynne Merci, to chyba powinno to mieć więcej niż 4", lecz gdy powiedziałam cenę, odparła "przy tej gramaturze? To chyba jednak na więcej bym nie oceniła".


ocena: 4/10
kupiłam: Auchan
cena: 5,99 zł (za 40g; na szczęście ojciec płacił)
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada ciemna mleczna (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, lecytyna słonecznikowa, aromat: wanilina), krem sezamowy 40% (miazga sezamowa 50%, cukier, mleko w proszku, olej palmowy, lecytyna słonecznikowa, aromat: wanilina)

piątek, 22 września 2023

Prime Chocolate Peru Maranon 85 % ciemna

Pewnego dnia z żalem myślałam o tym, że nie ma skąd zdobyć białoruskich, rewelacyjnych czekolad Prime. Nagle mnie olśniło, że może warto napisać bezpośrednio do producenta. Tu pozwoliłam sobie zapytać, czy jako bloggerka mogę liczyć na wysłanie tabliczek do testów. Okazało się, że tak. Mało tego, trafiłam w odpowiednim czasie, bo akurat ktoś od nich jechał do Polski i nie było problemów z przesyłką. Jedną z otrzymanych czekolad była właśnie ta, wyjątkowo o wyższej zawartości 85% (bo większość Prime to 70%). Zrobiono ją z niemal zupełnie białej odmiany kakao. Nie mogłam się jej doczekać z dwóch powodów. Przede wszystkim czułam, że będzie pyszna, ale czekało mnie jeszcze porównanie z tabliczką z tego samego kakao, ale o jego mniejszej zawartości.

Prime Chocolate Peru Maranon 85% to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z Peru, z regionu Cajamarca, okolic kanionu Maranon.

Po otwarciu poczułam zapach głównie orzechów pekan i laskowych, którym towarzyszyły tosty z masłem. Musiano je wypiec dość porządnie. Wkradła się do nich goryczka słodu, trochę siana. Może nawet odrobinka ziemi? Myśli skupiły się jednak bardziej na zbożu i jego nieco neutralniejszym charakterze. Mieszał się z subtelną, a i tak drapiącą słodyczą miodu... Nie jednak samego miodu, a jakby składnika malinowo-miodowych cukierków. Owoców także czułam całkiem sporo. Właśnie głównie słodko-kwaskawych malin, ale też charakterniejszych jeżyn i wiśni. Pierwsze miały aż cukierkowe, urocze zapędy, lecz ogół nie wyszedł przesłodzony (dzięki tym kwaśniejszym owocom).

Tabliczka była twarda, acz wydawała się i tak raczej delikatna, na pewno krucha, mimo że nie kruszyła się jakoś specjalnie. Łatwo się ją łamało. Słychać przy tym było średnio głośne, chrupkie trzaski, acz przy odgryzaniu kęsa wykazywała pewną miękkość.
W ustach miękła szybko, a rozpływała się łatwo, w tempie umiarkowanym w sposób maślano-oleisty. Była dość tłusta i zwarta, choć cechowała ją gładka i lepka kremowość. Kształt zachowywała niemal do końca, acz podniebienie pokrywała nieco oleistą mazią. Z czasem rosła miękkość i soczystość, nieco rozganiająca tłustość.

W smaku pierwsza polała się słodycz miodu i drobnych, białych kwiatów. Natychmiast wyobraziłam sobie kwitnące krzaczki truskawek oraz miód malinowy, po którym pojawił się bardziej dżem czy malinowa masa duszona i posłodzona miodem. Oraz wanilią?

Z lekkim opóźnieniem rozchodziła się maślaność z pieczonym echem. Kojarzyła się z ciepłymi, dość mocno wypieczonymi tostami, sowicie wysmarowanymi masłem. Wemknęło się poprzez nie zboże, ziarenka... Pomyślałam o sianie i jakby ostrej, suchej trawie. W zbożowych tonach odnalazł się też słód.

Goryczka i cierpkośc pojawiły się szybko, lecz raczej jako dopiero zapowiedź. Połączyły słód z czymś mniej spożywczym - jakby "smakiem zapachu" benzyny i oleju?

Po krzaczkach z małymi kwiatkami pojawiła się herbata. Wraz z gorzkością płynącą leniwie, ale sama w sobie słodka i kwiatowa, delikatna ogółem. Wyobraziłam sobie naciągające liście, dodatek płatków kwiatów... Między innymi kwiatów wanilii? (wyobrażenie, nigdy ich nie wąchałam). Mignęła mi cytryna. Jakby szykowano jakiś plaster do dodania do naparu.

W tym czasie maślaność i gorzkość zmieniły się w orzechy. Głównie tłuste, same w sobie bardzo maślane orzechy pekan oraz orzechy laskowe. Także je podkreśliła palona nuta. Gorzkość rosła, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzbogaciła się o wyrazistszą cierpkość. Stał za tym nasilający się słód.

Słód i akcent cytryny wydobyły z kompozycji goryczkę, lekką cierpkość owoców. Najpierw pomyślałam o goryczkowatej skórce cytryny, potem ogólnie o cytrynie. Wypłynęło na wierzch trochę kwaśności.

Jednak cały ogrom miodowo-kwiatowej słodyczy jakby na zasadzie kontrastu przytoczył też wiele innych owoców. To już też maliny w pełnej okazałości. Słodkie i dojrzałe, które zostały podkreślone jeżynami i chyba wiśniami. Czułam te owoce, owoce leśne, zbierało się coraz więcej kwaśnych, charakterniejszych czerwonych. Konkretne a to wyłaniały się, a to zatapiały i rozmywały w tym bukiecie. Kwaśne leśno-czerwone były jednak podporządkowane cytrusom. Wśród nich poczułam limonkę.

Orzechy konsekwentnie kontynuowały też maślaność. Maślano-orzechowy splot płynął obok gorzkości. Pilnowały się wzajemnie, nasilając się równo, w harmonii. Maślaność z konwencjonalnej przeszła w tylko zupełnie orzechową. Słód wtedy wydał mi się bardziej cierpki. Pojawiła się ziemia. Może nieco zapleśniała i pikantniejsza? Zamknęła w sobie benzynowe zapędy goryczki.

Owoce przeniosły cierpkość w inne realia - o wiele soczystsze. Limonka umocniła się i częściowo wypchnęła z bukietu cytrynę. Maślaności podszepnęła nieco metaliczny aspekt. O herbacie też nie zapomniała - wciąż czułam cytrusową. Ta z kolei cały czas wydawała mi się niejednoznacznie waniliowa - jakby "kwiatowo waniliowa"?

Ziemista gorzkość wciągnęła w siebie trochę herbaty... Jakby tak wsiąkła w nią. To herbata z cytrusową, bardziej limonkową już, nutą oraz mnóstwem kwiatów.

Dzięki kwiatom ziemia wydała mi się wilgotnie-soczysta. Cierpkość pod koniec należała do płatków kwiatów, nierozerwalnie związała się z ich słodyczą, wzmocnioną miodem.

Po zjedzeniu czułam orzechowo-maślany posmak oraz sporo cierpkiej limonki. Było też bardzo słodko-soczyście za sprawą malin i jeżyn, a także słodkich, drobnych białych kwiatów. O goryczkę zadbał z kolei palono-pieczony słód.

Całość bardzo mi smakowała. Nieprzesadzona, miodowo-kwiatowa słodycz została przełamana kwaśnymi owocami, w dużej mierze limonką, ale też malinami, jeżynami i wiśniami. Te były słodko-kwaśne, więc od środka słodycz przełamywały. Sporo herbaty, zboże oraz orzechy pekan i laskowe stanowiły przyjemne, delikatne tło. Gorzkość nie starała się go zdominować, lecz i jej było odpowiednio sporo dzięki słodowi i ziemi. Podobały mi się nuty tostów, a właściwie to, że to one odpowiadały za stopień palenia / pieczenia. Chwilami czekolada robiła się ryzykownie maślana, ale na szczęście i ta nuta w większości jakoś się wkomponowała w resztę.
Zupełnie szczerze, myślałam, że 85% tej marki bardziej mnie zachwyci, a tak... jakoś nie leżała mi jej tłustość (smakowo-strukturalna). To w zasadzie jedyna wada.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od producenta Prime (cocoa.by)
cena: ja dostałam, ale ich cena to 11€, czyli ok. 50 zł za 70g
kaloryczność: 563,5 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, nierafinowany cukier trzcinowy

czwartek, 21 września 2023

Merci Coconut Collection White Coconut Crisp biała z wiórkami kokosowymi i chrupkami kukurydzianymi

Czasem zdarza się, że ojciec kupuje mi jakieś "słodycze lub inne durnoty", które on akurat uzna za "fajne", a i mnie w jakiś sposób się spodobają lub chociaż zaciekawią. Tym razem padło na edycję limitowaną Merci - wszak produktu od lat przez ludzi uważanego za pomysł na dobry prezent. Nigdy się do tej grupy nie zaliczałam z prostego powodu: po prostu nie jestem fanką tych czekoladek, nie rozumiem ich fenomenu. Złymi jednak też ich nie nazwę, na przestrzeni lat pojawiały się na blogu różne smaki. Zestaw kokosowych w zasadzie ojciec kupił sobie i swojej partnerce, mnie wpadły tylko wszystkie ciemne nadziewane (o nich niedługo), bo nie lubią ciemnej czekolady oraz po jednej każdego smaku... W dodatku byli na tyle mili, że dostałam nieotwarte opakowanie, "bym mogła sobie porobić zdjęcia jak lubię". Przyjęłam w sumie z ochotą; zorientowałam się bowiem, że nigdy nie jadłam względnie czystej białej Merci (kawowa Coffee & Cream się nie liczy, bo kawa zbyt mocno ją urozmaiciła). W dodatku połączenie takie - kokosa i białej czekolady - kiedyś uwielbiałam i tak trochę sentymentalnie postanowiłam sobie z ciekawości spróbować. Mimo że białej czekolady już nie lubię, ta czekoladka nie wyglądała strasznie. Co prawda żałowałam, że zawiera "jakieś chrupki" oprócz wiórków, a nie jak wygooglana 100 gramowa biała z kokosem właśnie same wiórki, ale co tam... Dopiero w dniu degustacji odkryłam, że to tłumacz nawalił, a w czekoladkach nie ma chrupek kukurydzianych, a płatki kukurydziane / corn flaks'y, czyli wpisuje się w typ dość popularny, podobny jak świetna Chateau Weisse Kokos / Biała z Kokosem i płatkami kukurydzianymi.


Merci Coconut Collection White Coconut Crisp to biała czekolada z wiórkami kokosowymi i płatkami kukurydzianymi, wchodząca w skład kokosowej limitowanej edycji Merci; produkowana przez Storck.
Tłuszcz kakaowy to 28%.

Po otwarciu poczułam zapach wiórków kokosowych i płatków kukurydzianych w słodkiej, trochę waniliowo-wanilinowej toni mleka... mleka w proszku niestety, co wraz z wysoką słodyczą wyszło ciężko. Mimo że kokos starał się chyba nadać temu lekkości. Raz czy drugi mignął mi lekki kwasek - prawie nieuchwytny, ale obecny (kokosowy? patrząc na skład obstawiam też maślankę). Całość przywodziła na myśl białe czekolady ze średnio-niskiej półki. Zapach ogółem miał stonowany charakter, cechowała go średnia wyrazistość.

W dotyku czekolada była trochę tłusta i zarazem lekko proszkowa, a do tego sugestywnie lepkawa - jakby zaraz miała zacząć się rozpuszczać w dłoniach (ale nie robiła tego). Przy łamaniu wydawała średniej głośności pyknięcia. Zaskoczyła swoją twardawością (jak na białą). Kruszyła się trochę z racji obecności dodatków.
W ustach rozpływała się łatwo i dość szybko. Była tłusta w mleczny sposób. Miękła, wykazując chwilową gęst...awość. Znikała łatwo, już rzadziej. Dodatki, a więc drobne (posiekane) i średniej wielkości wiórki oraz średnie kawałki płatków kukurydzianych wyłaniały się szybko Nie pożałowano ich. W zasadzie bardzo blisko było już do przesady i efektu zlepka dodatków, a nie czekolady z dodatkami.
Zajęłam się nimi na koniec. Wydaje się, że dodano ich po równo, acz płatki kukurydziane bardziej zwracały na siebie uwagę przez masywność i wielkość. Były głośno chrupiące, do końca chrupiąco-twarde w świeży sposób. Wydaje mi się, że mogły być pokryte cukrem (bo chyba corn flaks'y są?).
Wiórków w ustach zostawało pełno, ale raczej dlatego, że je podrobiono. Tu i ówdzie któryś wiórek bardziej krucho-chrupko skrzypnął. W większości trzeszczały i szybko znikały.

W smaku przywitała mnie wysoka, ale nienapastliwa słodycz. Wydała mi się lekko waniliowa, a lekko zalatująca waniliną.

Stała za nią śmietanka, której to smak płynął odważnie niemal od razu. Bazowo czekolada wyszła właśnie raczej mlecznie-śmietankowo, delikatnie. Wykorzystała to szybko rosnąca słodycz oraz nutka kokosa, którą całość przesiąkła.

Waniliowo-kokosowa słodycz płynęła wraz z rosnącą słodyczą cukru. Kumulacja tego mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa nieco zadrapała w gardle, a całość wydał mi się ciężka. W mlecznej toni wyłapałam echo mleka w proszku. Wychwyciłam aluzję do kwasku... kokosa? Śmietanki? Przełożyło się to na efekt przeciętnej, taniej białej czekolady - mimo że nie zabijającej cukrem, to nie najwyższych lotów.

Wówczas na języku zaczęło pojawiać się coraz więcej dodatków. Wiórki podkręcały kokosa, a od płatków kukurydzianych rozchodził się ich specyficzny smak z palono-pieczonym akcentem, przełamującym słodycz.

Śmietankowe zasłodzenie aż do zniknięcia czekolady było mocno wyczuwalne, końcowo dodatki ukryły mleko w proszku, przeplotły słodycz. Pomykająca sugestia kwasku łączyła kokosa ze śmietanką - jedynie pobrzmiewała, splatając się ze sztucznością (plastikiem?). Z echem śmietankowo-plastikowej białej czekolady na koniec zostały dodatki.

Gdy je gryzłam, oczywiście smakowały sobą. Wiórki okazały się świeże i delikatne, ale dobrze wyczuwalne. Płatki kukurydziane były się wyrazistsze, świeże i smakujące po prostu sobą. Przełożyło się to na smakowe wyrównanie, odpędzenie sztucznej słodyczy.

W posmaku wyłoniło się i przesłodzenie, i mleko w proszku. Czułam śmietankę, ale też ciężkość cukru, także aromatu. Jakbym zjadła białą czekoladę z niższej półki. Mimo że także dodatki pozostawiły po sobie wspomnienie - płatków kukurydzianych i wiórków - jedynie zrównały się z aspektami białej czekolady. Ta porządnie zasładza już po zjedzeniu połowy czekoladki.

Całość wydała mi się do bólu tanio-przeciętna. Biała czekolada bardzo słodka (ale nie cukrowa, to trzeba przyznać), z nutą mleka w proszku i plastiku, ciężka, acz przynajmniej nie ciężko-tłusta, była po prostu kiepska. Zacny duet wiórków i płatków kukurydzianych w udany sposób przełamał słodycz, a jedne do drugich pasowały. Czuć je, jak należy, ale niestety obok nieprzyjemnych wątków czekoladowych.
Czekoladka ta to kiepskie wykonanie tego wariantu. Ok, nie lubię białych, ale ona po prostu... smakowała kiepsko, zwłaszcza, gdy pomyśleć o tym, jak Merci się ceni. Mnie znudziła, zmęczyła już połowa czekoladki, acz nie wzbudziła żadnych skrajnych emocji. To jednak najgorsza czekolada o tym smaku, jaką jadłam, a choć wątpię, że na dzień dzisiejszy wystawiłabym np. Kaufland Classic Schokolade Weisse Kokos Flakes tak wysoką ocenę, to na pewno kauflandowa wygrywa.

Połówkę oddałam Mamie, która była przerażona tym, jak "słynne Merci" wyszło: "Niesmaczna. Czuć jakiś plastik jak w tanich, złych białych czekoladach. Wiórki i płatki kukurydziane wyszły bardzo dobrze, to jej jedyna zaleta, chyba tylko one na te 5 zasługują. Choć już i ja białych po prostu nie lubię. No ale ta... smakuje po prostu tanio. To ma być Merci?!".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam od ojca (on kupił w Biedronce)
cena: jak wyżej (ale zapłacił chyba około 16 zł za opakowanie 250g)
kaloryczność: 606 kcal / 100 g (wartość podana zbiorowo dla wszystkich smaków)
czy kupię znów: nie

Skład*: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, pełnotłuste mleko w proszku, wiórki kokosowe (5,6%?), odtłuszczone mleko w proszku, laktoza, maślanka w proszku (?), tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, kukurydza, aromaty (?), sól
*Skład na opakowaniu był zbiorczy, więc tu pozbyłam się składników, których niemal na pewno nie ma akurat w tym wariancie, a procent wiórków kokosowych - nie wiem, ten akurat zostawiłam bez zmian.

Podparłam się składem pełnowymiarowej białej z wiórkami znalezionym w internecie: cukier, tłuszcz kakaowy pełne mleko w proszku 18,4%, wiórki kokosowe, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz maślany, naturalne aromaty, lecytyna sojowa, sól

Skład zbiorczy dla wszystkich smaków (przepisany z opakowania): cukier, tłuszcz kakaowy, tłuszcze (shea, palmowy), mleko pełne w proszku, pełnotłuste mleko w proszku, wiórki kokosowe 5,6, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, laktoza, maślanka w proszku, tłuszcz mleczny, siekane migdały 0,6%, lecytyna sojowa, kukurydza, aromaty, sól, ekstrakt słodu jęczmiennego

środa, 20 września 2023

Cachet Dark Chocolate / Chocolat Noir 70 % ciemna z Tanzanii

Nie lubię wielkich tabliczek. Zarówno gdy chodzi o wydłużanie ich, jak i pogrubianie. Pierwsze potem nie mieszczą się w szafce czy szufladzie, jednak prawdziwy kłopot mam z drugimi. Te niemiłosiernie grube po prostu z trudem się czasem łamie, trzeba się namęczyć. Stąd względnie nowa tabliczka Cachet cieszyła mnie tylko częściowo. Przy niej też sobie pomyślałam, że nowe propozycje marki, niektóre zmiany budziły we mnie... chyba prawie smutek. Coraz mniej widziałam w ich ofercie czekolad dla siebie.

Cachet Dark Chocolate / Chocolat Noir 70% Cacao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tanzanii, z okolic miasta Mbeya.

Po otwarciu poczułam mocno prażony zapach. Należał do pasty 100% z właśnie mocno prażonych, dość wytrawnych migdałów i zwyklejszego masła orzechowego typu amerykańskiego. Całość zawarła pewną duszność, w którą wpisała się też słodycz. Choć nie bardzo wysoka, to jednak o ewidentnym charakterze białego cukru. Czułam również lekki, jakby sosnowy kwasek i trochę owoców. Na pewno cytrynę, trochę mniej śliwki... Łączyły się z wiecznie zielonymi drzewami, które zarysowały wizję całego lasu i jego mniejszych elementów, a więc kory drzew, szyszek.

Gruba tabliczka, choć twarda i masywna, okazała się zaskakująco (jak na tę wielkość i grubość) nietwarda. Wyglądała na lekko pylistą z racji matowości, acz w dotyku czułam zapowiedź kremowości.
Gdy ją łamałam, trzaskała średnio głośno. Była w miarę przystępnie łamliwa.
W ustach rozpływała się powoli i kremowo. Najpierw wydawało się, że będzie stawiać choć minimalny opór, ale nie. Szybko okazała się mięknąco-lepkawa, ponieważ swoistą mazią wypełniała usta. Była bowiem częściowo mazista, acz jakby bazowo cały czas zbito-gęsto tłusta. Z czasem zupełnie zmieniała się w gęsty krem, wciąż minimalnie zachowując pierwotny kształt kęsa. Przejawiała też subtelną soczystość. Czułam w niej lekko aksamitnie-pyłkowy efekt.

W smaku pierwszą poczułam słodycz cukru pudru, a po chwili do głowy przyszło mi posłodzone właśnie cukrem pudrem masło orzechowe amerykańskiego typu, a więc "peanut butter". Łagodne, akurat jednak nie słone, a mocno maślane i słodkie.

Maślany wątek od początku był istotny, bo zaraz obok pojawiły się maślane, mocno przypieczone ciastka kakaowe. Cierpkie kakao zaznaczyło swoją obecność, a więc m.in. zaczęło szykować miejsce pod mocniejszą gorzkość. Wydało mi się nieco wzmocnione dymem, wyłapałam kakao w proszku i lekki kwasek...

Kwasek owoców? Ledwo uchwytny, ale jednak. Wpisywał się w coś bardzo słodkiego... Dżem z borówek amerykańskich? I w ogóle borówki amerykańskie - przede wszystkim jednak słodkie, nie kwaśne. Do tego słodka konfitura z drobnych ciemnych śliwek. Podkreślona innymi owocami? Pomyślałam o jakiś ciemnych... i odrobinie soku cytryny?

W tym czasie wzrosła też gorzkość. Miała mocno prażony charakter, ale kryła też pewną... soczystość? Soczystość orzechów i ziemi. Dym... pobrzmiewał w oddali. Jakby trochę próbował umocnić gorzkość, a trochę się bał.

Orzechy wyszły bardziej dynamicznie. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa prażona nuta przedstawiła mi prażone migdały. Mocno prażone, dość wytrawne. Z czasem jednak echo łagodniejsze, maślano-słodkie zasugerowało krem z takowych.

Ziemia wydała mi się bardziej nieśmiała, acz z łatwością wplotła obraz lasu iglastego. Był świeżo-kwaskawy, specyficzny. Temu leciutkiemu kwaskowi blisko było do wątku owoców, bardzo spójnie to wyszło. Las jednak zaserwował mi także sporo cierpkości drzew, a więc też kory i szyszek. Mieszały się z motywem kwaskawych zielonych igieł. Wszystkie te leśne detale nakręcały się wzajemnie.

Słodycz rosła cały czas. Była znacząca, ale nie szczególnie intensywna czy wysoka. Cały czas trzymało się jej skojarzenie z cukrem pudrem, na szczęście z czasem niemal zupełnie się schowało. Na pewno jednak czuć właśnie ciężkość - nawet pewną duszność - cukru białego.

Ta duszność należała też do masła orzechowego. Głównie fistaszkowego, z mocno prażonych orzechów, a jednak jednocześnie dość maślanego... Z czasem fistaszki i migdały, najpierw płynące jakby niezależnie od siebie, zaczęły się mieszać w jeden krem... Maślany i bardzo słodki... Nie tyle już "masłoorzechowy", co nugatowy. Wyraźnie sowicie dosłodzony, przez co całość z czasem zbliżała się niebezpiecznie do granicy przesady. Mimo że orzechy przybrały właśnie mocno nugatowy wydźwięk, prażenie nie odpuszczało ani na moment.

Prażona nuta połączyła cierpkość kakao i drzew, kryjąc trochę to, że to kakao w proszku.

Pomogły też owoce, z których wyklarowały się śliwki, jakby z cytrynowym echem. Śliwki... już nie konfiturowo-dżemowate, ale też nie powiedziałabym, że jednoznacznie świeżo-surowe. Połączenie ciemnych owoców i soku cytryny zaobfitowało w... Jeżyny! Pomogła im cierpkość. Ogólna soczystość dzięki temu wzrosła, przełamując słodycz.

Właśnie śliwki i jeżyny, odrobina cytryny zostały w posmaku w towarzystwie kwaskawego lasu iglastego. Ogrom drzew, kory podkreśliła ziemia. Wraz z mocnym prażeniem kakao w proszku wyszło jako ciastka kakaowe. Orzechowo-migdałowy wątek na koniec się jakoś rozlał zupełnie. Posmak był bardziej jakby wręcz maślany... jakby maślaność próbowała złagodzić cierpkość.

Całość była smaczna, dość ciekawa. Prażone migdały, fistaszkowe masło orzechowe układające się w nugat oraz las iglasty z kwaskiem, który łączył się z odrobiną owoców (śliwki, cytryna, jeżyny, borówki amerykańskie) to bardzo zacne nuty, jednak nie podobał mi się wydźwięk słodyczy białego cukru i jakby cukru pudru. Choć tabliczki nie przesłodzono, to denerwowało. Wolałabym więcej gorzkości, bo ta czekolada była mocno prażona i maślana, cierpka od kakao w proszku, a właśnie nie tak głęboko gorzka, jak mogłaby być.

Drzewa i drewno, masło orzechowe i śliwki (ale wędzone) przypominały mi Cachet Tanzania 72 % Extra Dark, która jednak była właśnie bardziej gorzka od kawy i dymu. Co więcej, miała ambitniejszą słodycz - karmelowo-miodową. Ta to trochę... tańsza wersja podlinkowanej, jednak wciąż warta uwagi. Nuty samej miazgi przyjemnie zaadoptowały kakao w proszku - zupełnie odmiennie jak to miało miejsce w La Suissa Cioccolato Fondente / Dark Chocolate 72 %.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 11,89 zł (za 180g)
kaloryczność: 538 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku, lecytyna sojowa

poniedziałek, 18 września 2023

Rózsavolgyi Csokolade Whole Ground Chocolate Madagascar Organic Cocoa 72 % ciemna z różnych części kakao z Madagaskaru

Bardziej lub mniej świadomie, w sumie trudno stwierdzić, tę czekoladę zostawiłam na koniec z tego zamówienia od Rózsavölgyi Csokoládé. Mało nie napisałam "koniec przygody...", ale właśnie nie! Wiedziałam, że na tym zamówieniu się nie skończy. Zanim jednak miałam o jakimś kolejnym myśleć, czekała mnie bardzo intrygująca rzecz. Tę tabliczkę zrobiono bowiem z całych ziaren kakao: wraz z łupinami, i miąższem / pulpą ze środka. Producent na stronie zachwala, że taka jest bogatsza nie tylko w aromaty, ale też błonnik i minerały. Z czymś takim miałam już do czynienia: Vosges Whole Cacao Fruit 86% Whole Cacao Raw Honey. Byłam bardzo podekscytowana możliwością spróbowania innej takiej, w której w dodatku nie zmienia dodatkowo miód, bo posłodzono ją tradycyjnie cukrem trzcinowym.
A w dniu degustacji czekała mnie dodatkowa miła niespodzianka. Otóż dopiero porządnie przyjrzałam się opakowaniu i dostrzegłam... lemura! I to w zasadzie na samym środku. A do tych zwierzaków mam wyjątkową słabość.

Rózsavölgyi Csokoládé Whole Ground Chocolate Madagascar Organic Cocoa 72% to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao (miazgi, tłuszczu, a także łupin i miąższu / pulpy) z Madagaskaru

Po otwarciu poczułam soczysty zapach wiśni i śliwek, którym wtórował ogrom czarnej ziemi. Z wierzchu suchszej, oczywiście głębiej wilgotnej i chłodnej, lecz wydźwięk całości był raczej ciepły. Zadbały o to ciastka cynamonowe i wysoka słodycz karmelu o nieco cukrowym zabarwieniu, mimo że był wyraźnie palony. Z palonością wiązał się pieczony wątek... jakiegoś "ciasta cappuccino" lub biszkoptu kawowego? Z lekką gorzkością. Soczystość owoców już wspomnianych podkreśliła cytryna. Doszukałam się za nią słodszej, ale jakby suchej pomarańczy oraz grejpfruta. Niby cierpko-goryczkowatego, a jednak ugłaskanego... Kwiatami? W pewien sposób ostrymi.

Gołym okiem widać w czekoladzie kropeczki - pewnie zmielone łuski.
Gruba i twarda tabliczka trzaskała podczas łamania bardzo głośno niczym bardzo suche i grube, drewniane deski. Była krucha, masywna, trochę jak skała, od której przy łamaniu odskakują drobinki.
W ustach rozpływała się powoli, wykazując gibką, plastyczną zbitość. Chwilami wydawała się nieco szorstkawa, ale z czasem wygładzała się. Długo zachowywała kształt, opływając maziście-aksamitnymi falami, które z czasem robiły się coraz bardziej soczyste. Aż w końcu bardzo soczyste. Mimo lekkiej kremowości, była prawie zupełnie nietłusta, a jednocześnie na pewno nie sucha. Sugestia pylistości zaznaczyła się w oddali, a całość znikała raczej rzadko.

W smaku najpierw rozszedł się łagodny duet masła i karmelu o wysokim stopniu palenia, ale wciąż czysto słodkim. Pomyślałam o biszkopcie, jakimś porządnie przypieczonym cieście... i ciastkach cynamonowych!

Ciastka cynamonowe wydały mi się częściowo bardzo słodkie, a częściowo dość wytrawne. Tak przypieczone, że aż leciutko... krakersowe? Odnotowałam pewną cierpkość, a potem wzrosła ostra słodycz. Mimo więc że było bardzo słodko od początku, to słodycz ambitniejsza. Ciepła, palono-korzenna.

Mimo to wyłapałam w tle akcent zwykłego, proszkowego kakao, szybko zmieniającym się w gorące kakao.

Przez te słodkie wypieki po chwili przedzierać się zaczęła cytryna wraz z lekkim kwaskiem. Wprowadziła duet wiśni i cytryn. Śliwki rozniosły soczystą słodycz, natomiast wiśnie zdecydowały się na kwaśność. Była lekka, ugłaskana przez... Kwiaty? Kwiatową, ostrą słodycz? Śliwki z czasem przedstawiły się jako głównie żółte - choć czułam ogólnie śliwkową nutę, właśnie żółte przewodziły. Wszystkie na pewno wielkie i soczyste.

Obok nieco pikantnej słodyczy cynamonu i karmelu pojawiła się gorzkość. Wydała mi się leniwa i delikatna, jednak rozchodziła się konsekwentnie. Słodycz jakby nieco się speszyła, a wtedy gorzkość uderzyła wyraźnie nutą ziemi.

Owocowa strefa mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wywalczyła trochę miejsca dla kwaśności, którą reprezentował i integrował z goryczką grejpfrut. Po nim wkroczyło więcej cytrusów: pomarańczy i cytryny. Czułam trochę skórek, ale raczej mieszankę słodko-kwaśnych miąższy. Wciąż otaczało je całkiem sporo kwiatów i jakby... brudny, ostry miód?

Ostrość, jakby "brudny" (?)" akcent podkręcała ziemia. W niej także ukryło się echo prostszego kakao. Wyobraziłam sobie czarną ziemię, na której zalega mnóstwo liści i drewna. Liście... częściowo były przesiąknięte ziemią, może nadgniłe, a drewno przynajmniej w znacznej części suche. W końcu zrównało się z ziemią i chwilami nawet dominowało. Czułam całe mnóstwo drewna, podkreślanego goryczką grejpfruta. Pomyślałam też o jakimś jakby bardziej drzewnym, ostrym miodzie. I... słodkim, kawowym wypieku? Kawa dosłownie tylko mignęła, wciągając w siebie wątek gorącego kakao. Luźno do głowy przyszło mi jakieś "ciasto cappuccino" (wyobrażenie).

Drewno przypomniało o ciastkach cynamonowych i karmelu. Lekki akcent miodu ukrył się za nimi. Śliwki w zestawieniu ze słodyczą nieowocową jakby nie mogły się zdecydować, czy być po prostu słodkimi, czy... pójść razem z wiśniami w nieco alkoholowym kierunku.

W posmaku został z owoców jednak przede wszystkim grejpfrut. Następne w kolejności było drewno - suche i ciepłe, czym łączyło się z wysoką słodyczą karmelowo-cynamonowych ciastek. Czułam też w tym wszystkim jakby... gorzkawą suchość? Przywodzącą na myśl pyliste kakao. Nie było jednak sucho, a soczyście, bo długo nieźle miały się akcenty cytryny i już jednak bardziej kwaskawych śliwek.

Całość była smaczna; zawarła trochę nut, które natychmiast wskazują Madagaskar, a trochę ciekawych "sucho-ciepłych" wątków podpowiadających, że ta tabliczka jest "jakaś inna" - i czuć w niej jakby prostsze kakao w proszku. Nie była jednak jakoś szczególnie dziwna czy ciekawa (to nie zarzut, a neutralne stwierdzenie). Karmelowo-cynamonowe ciastka, trochę ciast przełożyły się na nieco zbyt wysoką słodycz, jednak ogrom ziemi i drewna (to drewno wydawało mi się sugerować taką... "inną kakaowość") zadbały o gorzkość i wytrawność. Kwaśność była, ale nie wysoka, a ugłaskana ostrymi kwiatami. Na brak owoców jednak narzekać nie można. To sporo śliwek, trochę wiśni, a także cytrusów: głównie grejpfruta. Zacny splot smakowy, a konsystencja jedynie w porządku, bo miałam wrażenie, że jest aż dziwnie nieczekoladowo nietłusta.
Gdy pomyślę o smaku kakao i przypomnę sobie Vosges Whole Cacao Fruit 86% Whole Cacao Raw Honey, dochodzę do wniosku, że zrobiona z całego kakao czekolada nie odbiega smakiem aż tak bardzo od tych zwykłych tylko z miazgi i ewentualnie tłuszczu. W Vosges mocny udział musiał mieć surowy miód.


ocena: 9/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 1960 HUF, czyli ok. 24 zł (za 70g)
kaloryczność: 552 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao z łupinami i pulpą, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 17 września 2023

La Suissa Cioccolato Fondente / Dark Chocolate 72 % Cacao ciemna

Po czekoladach Sabadi trochę mnie wystraszyło, że jedna z czekolad kupionych jako "potencjalnie dobre, ale nie z tych typowo degustacyjnych" jest włoskiej marki. Nie wyglądała na typ Modica, ale i tak przez moment, gdy o tym pomyślałam, wstrzymałam oddech. W ogóle nie bardzo wiedziałam, co o niej myśleć. Udawała ekskluzywną, w Auchan była w dziale "dostawianym", gdzie akurat były różne drogie - "premium" - produkty z Włoch... to jednak dla mnie nie wyznacznik jakości. Skład był mocno średni. Kupiłam, bo nieznana i do kupienia tylko przez pewien czas.

La Suissa Cioccolato Fondente / Dark Chocolate 72 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao.

Po otwarciu poczułam mocno paloną nutę oraz ziemiście-kawowy splot. Zakręciło się przy nim echo kakao w proszku, z wpisaną w nie cierpkością. Mimo tego, całość była też aż słodko-ciężka, cukrowa. Czułam jakby cukier i lukier, ale przygłuszone wanilią. Porażało to bardziej wydźwiękiem, niż siłą. Był ciężki i tani (a kakao w proszku temu nie pomogło). Palony zapach zaserwował na szczęście też sporo migdałów i niedookreślonych orzechów mocno prażonych (wyobraziłam sobie jakiś jarmark z takimi słodkościami, wszystko skąpane w słońcu). W kompozycji kryła się też lekka soczystość... jakby drewna owocowego?

W dotyku bardzo gruba i masywna tabliczka była pylista. Przy łamaniu trzaskała głośno, co potwierdzało masywność. Przekrój wydał mi się w dodatku bardzo zbity.
Czekolada rozpływała się powoli i maziście. W pierwszej chwili wydała mi się wręcz oporna, ale zaraz jednak uległa. Była tłusta, ale nie rażąco. Cechowała ją kremowość i gładkość, lecz z czasem wyłamywał się z niej pylisty efekt. Pod koniec trochę cierpko ściągała.

W smaku pierwszy najodważniej rozchodził się przede wszystkim cukier. Ewidentnie biały, mimo iż po dwóch-trzech sekundach naskoczyła na niego wanilia, próbując go uszlachetnić, przygłuszyć... Niezbyt jej się to udało. Słodycz była wysoka, acz do przyjęcia. Potem już tak nie rosła i dopuściła do głosu cierpkość.

Przy cierpkości mignął leciuteńki, soczysty kwasek jakiś ciemnych, cierpkich owoców, ale zniknął chyba jeszcze szybciej niż się pojawił.

Cierpkość pojawiła się w parze ze śmietanką. Utworzyły obraz lodów i bitej śmietanki, posypanych kakao w proszku. Takim o prostym wydźwięku i... zmieniającym się w lody. Pomyślałam o mieszance smaków: waniliowych, śmietankowych i kakaowych. Rozchodziły się obok siebie, na równych prawach. Początkowo, doprawione cukrowo-waniliową słodyczą, dominowały.

Zaraz jednak i gorzkość przybrała na znaczeniu. Częściowo trzymała się kakao, ale rozwinęła się mocniej w kierunku drzew. Wiązała się też z mocnym paleniem. Na myśl przyszła mi czarna, gorąca ziemia. Taka rozgrzana słońcem. Słońce... rozgrzewało też jakiś jarmark i słodkości robione na świeżym powietrzu: prażone migdały i orzechy. Niedookreślone. Ziemista gorzkość rosła, rosła... aż zrobiła się bardzo wysoka, osiągając apogeum.

W oddali, jakby gdzieś na tym jarmarku, jednak ta soczystość pobrzmiewała... Za słaba, by nazwać ją kwaskiem... niby owocowa, ale w zasadzie nie. Pomyślałam o drzewach, na których cierpkie owoce dopiero dojrzewają.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odnotowałam w palonej strefie akcent wędzenia i dymu. Także w nich tliła się soczystość. Wędzone śliwki? Tak jednak zatopione w słodyczy, że... jakby tak poddusić jakoś w cukrze wędzone śliwki. Razem z innymi ciemnymi owocami? Po głowie zaczęły mi się przewijać myśli o jakiś dziwnych, wędzonych śliwkach w lukrze (analogicznie do jabłek w karmelu?).

I gorzkość zaczęła szybko słabnąć, po tym jak uderzyła i trafiła na słodycz. Kompozycja zrobiła się bardziej maślana, wróciła myśl o lodach i bitej śmietance. Lodach śmietankowo-waniliowych i posypanych prażonymi migdałami? Z których co najmniej kilka musiano uprażyć przesadnie.

Obok lodów pojawiła się delikatna kawa z koroną z bitej śmietany. Kontynuowała gorzkość w wersji bardzo złagodzonej i chyba dosłodzonej jakimś waniliowym syropem? Ziemistość, dym częściowo się w nią zmieniły.

Kiedy ogół zrobił się łagodny, cierpkość jeszcze pozwoliła sobie wychynąć. Znów pokazało się kakao w proszku, acz poniekąd udawało mu się kryć wśród drzew i prażonych migdałów. Owocowa mgiełka zupełnie uciekła.

W posmaku została właśnie cierpkość - jakby rozgrzane w słońcu drzewa, trochę ziemi i kakao w proszku, a także mocno (aż za mocno?) prażone migdały. Czułam owocowe, acz jakby uduszone, zacukrzone echo, a także niestety aż drapanie słodyczy. Było ewidentnie cukrowo - również wyczuwalna wanilia wyszła przez to tanio.

Całość była mocno przeciętna. Sporo w niej tanich nut zwykłego kakao w proszku i białego cukru. Wanilia, która próbowała to maskować nie wyszła najlepiej. Związała się z nutami lodów śmietankowych. Palenie, prażenie wydały mi się także za mocne, ale że związane z ziemią, drzewami i prażonymi migdałami, generalnie były w porządku. Szkoda mi tych zacukrzonych owoców - że niemal ich nie czuć. W pewnym momencie czekolada wydała mi się przyjemnie gorzka, ale niestety końcowo strasznie złagodniała, a słodycz pozwoliła sobie aż drapać i przytłoczyć wydźwiękiem.
Czekolada miała średnio-taniawy wydźwięk, mimo paru przyjemnych nut. Taka, co to można zjeść bez emocji.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 10,69 zł (za 90g)
kaloryczność: 519 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

sobota, 16 września 2023

krem Sticky Blenders Arachid Vegan

Po tragicznym kremie (?) Sticky Blenders Oatmeal Matcha Bros, który była dla mnie jak cios w serce, bo zrobiła to marka, którą kocham za kremy 100%, musiałam zabić czymś to wspomnienie. Najlepiej pastą na pewno pyszną. Nie miałam jednak żadnej takiej, którą już jadłam... teoretycznie. Praktycznie bowiem miałam obiekt dzisiejszej recenzji, który w sumie już znałam, acz nie tak na czysto, bo w wersji z bananowym karmelem (Sticky Blenders Arachid Karmel z Banana). A wiadomo, że takie słodzidło na wierzchu jednak zmienia. Jak wiele? A to się miałam przekonać.

Sticky Blenders Arachid Vegan to "naturalny krem z lekko prażonych w piecu orzeszków arachidowych"; produkt wegański.

Po otwarciu poczułam subtelny, ale wyraźny zapach fistaszków lekko podprażonych. Skojarzyły mi się z głównie słodkim i łagodnym masłem orzechowym typu amerykańskiego ("peanut butter") z leciutkim echem soli. Po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia, sugestia słoności rozmyła się w lekko prażonej, słodkiej toni. Ta wydawała się chwilami trochę duszna. 

przed i po uporaniu się z olejem
Oleju wydzieliła się średnia ilość. Zlałam niecałą łyżeczkę, a - ku swojemu zaskoczeniu - wymieszałam ok. 3 łyżeczek (zazwyczaj zlewam większość, a mieszam niewiele).
Krem był gęsty i zwarty. Już na oko widać w nim drobinki fistaszków, a więc tak lubiany przeze mnie "miazgowy" efekt. Ciągnął się, pokazując, jak to masywny jest.
W ustach rozpływał się powoli i jeszcze jakby trochę gęstniejąc. Okazał się mało tłusty, w sposób, jakby... próbował być soczysty? A jednak jedząc go, odniosłam wrażenie iż... w zasadzie jest suchawy. Ta suchość była raczej wrażeniem, to taka sugestywna suchość. Nawet tam, gdzie sporo oleju przemieszałam, a krem za jego sprawą zrobił się znacząco rzadszy, wrażenie to się utrzymywało. Dziwne (ani pozytywnie, ani negatywnie - trudno to jakoś ocenić). Zaklejał w moment, racząc mnie potem lekką miazgowością, nasuwającą na myśl niezbyt dokładnie przemielony sernik. Odpuszczał jednak łatwo, z czasem rzedł, a miazgowość przechodziła w miazgo-proszkowość. Masa podgryzana wydawała się świeżo trzeszcząca, skrzypiąca.
Mikroskopijne drobinki w zasadzie niewymagające gryzienia, gryzłam i ciamkałam na sam koniec. Okazały się świeżo trzeszczące właśnie, trochę jak marcepan czy zmielone wiórki kokosowe, i delikatne. Pojedyncze większe kawałeczki ni trzeszczały, ni chrupały. Też były delikatne w dość świeży sposób.

Od pierwszych sekund w smaku czułam wyważoną słodycz fistaszków. Najpierw pomyślałam o takich dokładnie obranych ze skórek z mocno maślanym echem.

Po chwili dołączyła do nich leciutko prażona nutka. Skierowała myśli ku bardzo delikatnemu, maślanemu i słodkiemu maśle orzechowemu typu amerykańskiego, a więc właśnie lekko podprażonemu "peanut butter", lecz nie zdążyło się na dobre rozgościć, a już pojawiła się drobna wytrawność i przegoniła je.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach uwagę przyciągnął subtelny wątek fistaszkowych skórek, a prażona nutka przeszła jakby bardziej w prażono-pieczoną "smakową suchość". Utrzymywała się przez moment, po czym orzeszki mignęły skojarzeniem ze strączkami. Smak był zachwycająco "czysty", łagodny i maślany.

Po tym nieco bardziej prażono-pieczonym epizodzie wróciła słodycz, podkreślona nim. Sama w sobie jednak chyba właśnie na zasadzie kontrastu wydawała się należeć do arachidów niemal surowych.

Ciamkane drobinki nie odstawały smakiem od pasty. Też wydawały się niemal surowo-świeże i delikatne, jedynie miejscami wytrawniejsze w kontekście skórkowym i leciutko prażono-pieczonym. Wyraziste w swej delikatności.

Posmak jednak był już nieco wyraźniej prażono-pieczono arachidowy. Wciąż łagodny i słodki, ale też wytrawniejszy w mniej prażonym, a bardziej sucho pieczonym sensie. 

Konsystencja idealna - gęsta i miazgowa, jak lubię, choć z intrygującym efektem specyficznego skrzypienia / trzeszczenia. Delikatny i przejrzysty smak był słodki, ale nie przesadnie, wyraźnie fistaszkowy, nie zaburzony przesadzonym prażeniem czy pieczeniem. Miłe, że te nuty były tak wyważone. Podobała mi się też aluzja do amerykańskiego masła orzechowego - właśnie że była jedynie drobną aluzją, a nie jego mocniejszym motywem. To było... tak cudnie arachidowo "czyste" (co się rzadko spotyka). A "smakowa suchość" intrygowała. Nie osłabiła arachidowości - o nie. Wydawała się po prostu dość niecodzienna, ale ciekawostkowo - fajna.

Od razu przypomniała mi się pasta Sticky Blenders Arachid Karmel z Banana - dzisiaj opisywana w moim odczuciu zdecydowanie wygrywa. Nie jestem przekonana, czy tak delikatny krem jest dobrą bazą pod tego typu rzeczy jak karmel z banana, ale... niechaj im będzie. Bardzo się cieszę, że miałam możliwość wreszcie wczuć się w czysty arachidowy krem Sticky Blenders. Żadne przesłodzenie bowiem nie podkręciło w nim prażonej nuty czy coś. Dziś opisywany wydawał się bardziej surowy, a chwilami tylko lekko pieczony. I właśnie jak mam wybierać, czy prażone czy pieczone pasty wolę, stawiam na pieczone, to pewne.

Blisko mu do poziomu Grizly Krem orzechowy 100 % Delikatny / Smooth. Pyszny na tym samym poziomie, lecz specyfika konsystencji sprawiła, że był przyjemny jednorazowo jako ciekawostka. Nie chciałabym, by każda pasta fistaszkowa była właśnie tak sugestywnie sucha.


ocena: 9/10
kupiłam: stickyblenders.com
cena: 13,90 zł za 200g
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: raczej nie

Skład: orzechy arachidowe lekko pieczone (100%)