sobota, 25 marca 2023

(Słodki Przystanek) Beskid Chocolate Peru Satipo BIO Dark 70 % ciemna (miniaturka)

Wraz z miniaturkami Omega i Transition trafiły do mnie miniaturki tabliczek, które znam i uwielbiam. Jedną z nich, bo czułam niedosyt gorzkości i kwaśności, postanowiłam zjeść w dniu, w którym degustowałam tabliczkę o gramaturze za niskiej na moją normę, czyli po Naive Nano_Lot Chocolate Patiburrú. Było to Peru, które pamiętałam, że w wykonaniu Beskidu jest boskie. Gdy tylko się wgryzłam w kawałek... zdziwiłam się. Nie było to dokładnie to samo, co zapamiętałam z  Beskid Peru 70 % jedzonej w końcu w 2019 roku. A dobrze wiem, że marka niemal ciągle coś udoskonala. Gorzkość, która zalała mi usta nie była tylko dymna... O nie, natychmiast zasreberkowałam i uznałam, że muszę przeznaczyć na przyjrzenie się jej osobny dzień, a nie tak zostawić "jako dogryzkę". 

Beskid Chocolate Peru Satipo BIO Dark 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru, z regionu Junín, z okolic miasta Satipo; wersja mini na 2022 o wadze około 10g.

Po otwarciu poczułam zapach kwiatowo-owocowych konfitur w fiolotowo-ciemniejszej kolorystyce, a także... jakby jakiś kwiatowo-ananasowy nabiał. Do tego czułam łagodność ogólną, budowaną przez mleczno-kefirowe wątki. W tle pobrzmiewał splot cytryny i pomarańczy jako słodko-kwaskawy cytrus. Wszystko zdawało się ogrzewać delikatne słońce, w którego promieniach najlepiej prezentowały się drzewa, niczym z nasłonecznionego, przyjaznego parku. Pomyślałam też o cieple kawy z... nutką dymu w tle? Czegoś niemal podwędzonego?

Czekolada, mimo że cieńsza od standardowych tabliczek, i tak wykazywała twardość, przyjemnie trzaskając przy łamaniu.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, bardzo kremowo. Była gęstawo-mazista, z czasem coraz bardziej maziście-soczysta, acz także dość tłusta. Na pewno jednak nie była ciężka, a pod koniec już w ogóle lał się z niej sok.

W smaku pierwsza wystrzeliła gorzkość dymu. Kawa jednak nie miała problemu z przebiciem się przez jego gęste, szare kłęby. Szybko zaznaczyła swoją obecność.

Podobnie słodycz, która już w ciągu paru sekund dogoniła dym. Oddawała ciasteczka z kawałkami czekolady w formie... bardziej zbożowej? Jak płatki śniadaniowe typu Cookie Crisps. Niby ciasteczka, ale zbożowe. Słodkie i z kakaowymi punktami.
Pomyślałam o płatkach zbożowych, bo integralnie z nimi polało się trochę mleka... jakby tak już nim te płatki nasiąkały i lekko miękły.

Wspomniane kakaowe punkty zadbały o goryczkę, podkreślając tą kawową. Bez trudu znalazła się na pierwszym planie. Doszła do niej ziemistość.

Do czarnej ziemi, powierzchownie tylko ogrzanej słońcem, skapywały pojedyncze, kwaskawe kropelki. Cytryna odezwała się nieśmiało, acz stało przy niej też coś słodszego. Może ananas? Z efektem lekkiego "podgryzania" w język.

A słodycz wciąż rosła. Z ciasteczkowej z czasem zrobiła się bardziej karmelowa, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o miodzie. Ewentualnie karmelu zrobionym z miodu... Tylko że specyficznym, bardzo soczystym.

Po osłodzeniu cytrynowe migawki zmieniły się w słodką pomarańczę, a ta nakręciła soczystość innych owoców. Oto po karmelowo-miodowej fali przyszła pora na miodowe konfitury i dżemy z wiśni. Były odpowiedzią na soczystość miodu! Wiśnie raz po raz jeszcze przypomniały o kwasku, czasem wyłapałam jakąś świeżą... Może też leśne, ciemne owoce? Jagody i jeżyny? Zapewniły sporo owocowej, soczystej cierpkości i trochę kwasku.

Wszelkie gęste, ciemne dżemy musiano chlapnąć na jakieś odważnie wypieczone... ciastka? Wyłapałam maślaną nutę. Słodycz ogólna została złamana, więc nie do końca... bardziej tosty? Maślane tosty? Biło od nich ciepło, co zaraz wykorzystały wchodzące na ich miejsce drzewa. Drzewa z parku, właśnie słońcem ogrzewane.

Pierwsze promienie muskały także i ziemię, która nakręcała się cierpkościami z ciemnymi owocami. Pod koniec ich wyrazistość podkreśliła jeszcze kawa swoją odważną gorzkością, trzymając w szachu dym. On znalazł się za nią, pod jej nadzorem.

Posmak był jagodowo-ziemisty. Myślę o słodko-cierpkich ciemnych owocach oraz ogrzewanej już, czarnej ziemi. Trochę kawy i dymu zadbało o charakter, a słodycz nie darowała i też wypłynęła jako niemal miodowa. Miodowe płatko-ciasteczka albo tym razem już w ogóle miodowe kółka, miodowo słodki ananas? Coś, nie czysty miód. W dodatku przełamany subtelnym kwaskiem.

Czekolada była bardzo podobna do (Słodki Przystanek) Beskid Peru 70 %, ale jednak miniaturka wyszła łagodniej. Zamiast drzew, kawy i ziemi, rozdrobniła się jeszcze na płatki śniadaniowe, ze słodyczą splatając je ciasteczkami. Jagody, wiśnie, cytrusy nie były aż tak imperatywne, co w pełnowymiarowej. Soczyście-karmelowa słodycz do rozpoznania - na pewno nie wzrosła, po prostu jakoś przy takiej... drobnej, przyspieszonej formie (bo w końcu cienka, malutka czekoladka rozpływa się szybciej), jakby streszczeniu, rozbrzmiewała bardziej. Nuty zacnie pokazały przedsmak, to jakby zwiastun filmowy - wiadomo, że w pełni się nie rozwinęły. Aczkolwiek... nie jestem pewna, ale obstawiałabym, że obecne Peru marki Beskid może być bardziej / inaczej prażone, a mniej owocowe. Bardzo chciałabym to sprawdzić na nowej pełnowymiarowej (w momencie pisania tych słów niestety jest niedostępna)!


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: -
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: koniecznie chcę pełnowymiarową!

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

piątek, 24 marca 2023

krem Amix Nutrition Amixella Triple Brownie flavour

Ten krem zamówiłam bez przekonania. Z jednej strony chciałam coś, co wyglądało jak zamiennik Mixitelli Brownie, ale z drugiej, skład tego sugerował nie zacny zamiennik, a smutną podróbkę... Acz może nie powinnam się czepiać przed zjedzeniem? Próbowałam z ciekawości policzyć, ile % całości stanowi kakao. Wyszło mi, że jakieś 5%, co nie wydawało się zbyt imponujące. Jak oni chcieli z taką ilością uzyskać efekt aż potrójnie czekoladowy? Cóż, należało sprawdzić.

Amix Nutrition Mr. Popper's Amixella Triple Brownie flavour Crunchy Peanut Spread with Dark Cocoa Cream to "gładki krem czekoladowy z kawałkami orzeszków ziemnych, oddający potrójnie czekoladowe brownie", czy też czekoladowo-orzechowy krem na bazie fistaszków, stylizowany na ciasto typu brownie.

Kiedy tylko otworzyłam słoik, przywitał mnie wyrazisty zapach jednoznacznie kojarzący się z cukierkami typu Michałki. W niemal równych proporcjach połączył prażone, "suche" fistaszki, może z paroma orzeszkami w skórkach, wraz z masą czekoladową... trochę tanią, bardzo słodką, ale wciąż też cierpkawo kakaową. Kompozycję cechowała ciężkość, ale raczej taka pozytywna... "Raczej" - to słowo klucz, bo czasami odbiegała w kierunku mniej pozytywnym.

W zasadzie nie było czego zlewać, bo olej na wierzchu się nie wydzielił - może jakieś parę kropelek na łyżeczkę zgarnęłam i zlałam, resztę przemieszałam.
Poszło szybko, mimo że krem był gęsty w niemal ciastowo-wilgotny sposób. 
Masa była gęstawa i bardzo natłuszczona, trochę oleista. Już na oko widać mnóstwo kawałków, kawałeczków i drobinek fistaszków.
Krem trzymał się łyżeczki; gdy z niej powoli ściekał był gęsty i zwarty. A jednak nie wydał mi się szczególnie zbity czy masywny.
W trakcie jedzenia potwierdził swoją gęstość, jednak była to gęstość bardzo kremowa. Zalepiał w sekundę i aż chwilami przytykał usta, po czym rozpływał się bardzo wolno. Trochę oleisty, dodatkowo z elementem jakby zwykłego masła, ogólnie bardzo tłusty. Udawał maślaną, wilgotną i miękką masę na ciasto. Nie ciasto samo w sobie, a właśnie surową masę na ciasto. I roztopioną, maziście-lepką polewę szykowaną na nie. Miękką, nawet chwilami sugestywnie gumowo-margarynową polewę. Bazowo niby była w nim pewna gładkość, ale drobinki fistaszków nadające miazgowości ujawniały się już w ciągu paru sekund. Gdy tak zmieniał się w papkowato-zawiesinową masę, wyłaniały się kawałki średniej i małej wielkości. Do tego z czasem dochodziła lekka pylistość kakao.
Ciamkane drobinki okazały się świeżo-miękkie, niewymagające, ale przyjemnie urozmaicające strukturę. Kawałki natomiast były już twardsze i chrupiące, miejscami nieco jakby rozmiękłe - wszystkie przyjemne. Nie najeżono nimi kremu przesadnie, więc to wciąż "krem z kawałkami", a nie jakaś zbitka. 

W smaku od razu ruszyła wysoka słodycz. Była prosta, wchodząca w skład masy czekoladowej. Natychmiast pomyślałam o cukierkach czekoladowych w polewie kakaowej czy niby ciemnoczekoladowej. Tłustej, trochę oleiście-maślanej?

Zagrzmiały fistaszki, wchodząc bez kompromisów. Zdominowały kompozycję, dając się poznać jako prażone, ciężkawe, trochę jakby smakowo "suche" czy duszne.

Wystarczyła sekunda-dwie, by orzeszki i czekoladowość masy / cukierków przełożyły się na jednoznaczną wizję cukierków typu Michałki. Arachidy zatopione w gęstej, cukrowej masie czekoladowej - to było dokładnie to! Albo czekoladopodobnej? Tłustej na pewno - raz po raz wyłapywałam dziwny posmak - "jakby margaryna, ale nie margaryna".

Mniej więcej w połowie  rozpływania się porcji w ustach czekoladowy smak przytoczył więcej gorzkości. Poczułam cierpkie, proste kakao, może nawet z echem kwasku. Kierowało uwagę na polewę wspomnianych cukierków lub takiej robionej do ciasta...

Ciasta czekoladowego, nieco budżetowego i stylizowanego na Michałki. Było dopiero szykowane, bo to raczej mocno czekoladowo-fistaszkowa, surowa masa na ciasto, wraz z wysoką słodyczą białego cukru i maślanością. Maślaność właśnie chwilami wydawała mi się jakby trochę rozbijać, rozrzedzać smak (?) od środka.

Z czasem słodycz rosła, acz już nie jakoś bardzo, maślano-czekoladowocukierkowo-ciastowy, delikatniejszy splot płynął spokojnie. Złagodniał, a arachidy znów weszły na pierwszy plan. Tym razem jednak już tak się nie rządziły. Przyozdobione nieco czekoladopodobnym echem, mgiełką masy czekoladowo-kakaowej, roztoczyły swoją naturalną gorzkość. Ich prażony, duszny motyw rósł wraz z wyłanianiem się coraz to większej ilości kawałków. Wydaje mi się, że za nimi kryła się lekka... sztuczność?

Kawałki gryzione podnosiły ten właśnie wątek orzeszków dusznych: i podprażonych na sucho, i takich nieco skórkowych. Łączyły w sobie przyjemną gorzkość i naturalną słodycz. Neutralizowały ogólną słodycz.
Spróbowałam też gryźć je wcześniej, gdy pasta się rozpływała, ale wtedy jakoś nikły w jej słodkiej toni.

W posmaku zostały właśnie wyraziste arachidy, a także cierpkawe kakao. Do cierpkości dołożyło się też... coś. Aromat? Czułam również zbyt wysoką, prostą, taką "odstającą" słodycz, która mi co prawda przeszkadzała trochę, ale... pod koniec uczty za to już muliła. Na szczęście wciąż nieco trzymało się jej skojarzenie z Michałkami.

Krem mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się ani Michałków, ani czekoladowo-fistaszkowej masy na ciasto. Poniekąd jakoś to tam z ciastem współgrało, ale z ciastem brownie to się nie kojarzyło. Było przyjemnie mocno arachidowo, nie za mocno prażono, a do tego no... czekoladowo, acz w formie nieco budżetowej. Polewowe akcenty i przesłodzenie dawały się we znaki, mimo że był też fistaszkową bombą i w zasadzie kakao nie brak. Słodycz wolałabym o wiele niższą albo przynajmniej ambitniejszą (nie białego cukru). W paście było coś, od czego pod koniec po prostu przytykało.
Konsystencja za to ciekawa i w sumie przyjemna (choć też trochę budżetowa). Wpisała się w skojarzenie z Michałkami - doskonała ilość kawałków o idealnej strukturze, a także miazgowe drobinki, które w kremach uwielbiam. Do tego żadnych kryształków, które męczyły mnie w Mixitelli Brownie i NUTREND Denuts Cream Brownie.
Jako jednorazowy zakup - spoko. Przyznaję, że pasta miała ciekawy wydźwięk. Przydałoby się jednak poprawić skład.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 30 zł (za 250g)
kaloryczność: 608 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: orzeszki ziemne 75%, krem kakaowy (cukier, masło shea, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu 20%, emulgator: lecytyna sojowa; aromat)

czwartek, 23 marca 2023

Michel Cluizel Plantation El Jardin 75 % Colombie ciemna z Kolumbii

Choć w pierwszej chwili, gdy dowiedziałam się o zmianach Cluizela, poczułam lichą nadzieję, to jednak wraz ze zjadaniem coraz to kolejnych, zmarkotniałam. Czego się spodziewałam? Byłam zła na siebie, że tak głupio dałam się zwieść. Nawet do tych o najwyższej zawartości kakao nie miałam złudzeń. Michel Cluizel Plantation El Jardin 69 % Colombie jadłam w 2018 i mi smakowała, ale cóż... co mi po wyższej zawartości kakao, jak zmienili cukier z trzcinowego na biały, który tak często mi przeszkadza?
Plantacja El Jardin leży nieopodal rzeki Ariani, niektórzy nazywają ją ogrodem. Ciekawe, na co to miało się przełożyć, zmieszane w nowej kompozycji Cluizela.
Planując degustacje, zupełnie przeoczyłam fakt, iż ustawiłam obok siebie dwie tabliczki z Kolumbii - jakoś przez nazwy nieokreślające regionu wprost, umknęło mi to, a dotarło dopiero, gdy sięgałam po Cluizela (chodzi o Naive).

Michel Cluizel Plantation El Jardin 75% Colombie to ciemna czekolada o zawartości 73 % kakao z z Kolumbii, z plantacji El Jardin.

Po otwarciu poczułam grillowane warzywa i owoce. Pomyślałam o słodkiej papryce i egzotycznym, słodko-"pomidorowatym" tamarillo z leciusim kwaskiem w tle. Do tego rozchodziła się trochę mydlana słodycz maślanego karmelu i jakby lukrowo-miętowy, słodki chłodek. Zaraz wyobraziłam sobie cukrowe laski miętowe (świąteczne, gwiazdkowe). Plątały się tam jeszcze jakieś czerwone owoce... może jako poncz lub podsuszone? Chodziło mi po głowie coś żurawinowo-jabłkowego. Przykryło to trochę kwiatów, a powagi próbowało dodać palone drewno. W zasadzie... całkiem sporo drewna, trochę goryczkowatego, bo aż spalonego miejscami na węgiel.

Już w dotyku tabliczka była tłusta i kremowa, a zarazem sucha. Przy łamaniu i tak okazała się twarda niemal jak kamień i głośno trzaskająca jak cienkie, suche gałązki. Wykazywała masywność, która trochę kojarzyła mi się z chrupką polewą czekoladową.
W ustach rozpływała się średnio szybko. Potwierdziła swoją tłustość, którą odebrałam jako mocno maślaną. Do tego cechowała ją gibkość, nieco sucha kremowość i gładkość... do pewnego czasu. Kiedy kremowa maź porządnie pokrywała podniebienie, odnotowywałam lekką pylistość.

W smaku pierwsza rozeszła się nijaka słodycz. Niby lekka, a jednak odosobniona, bez wyrazu. Zaraz jednak weszła na karmelową ścieżkę.

Pojawiło się drewno. To był smak drewna nieco kręcącego w nosie, aromatycznego. Wprowadziło lekką gorzkość. Drewno umocniło się. Dołączyła do niego palona nuta, która zaraz zaskarbiła sobie gorzkość. Odnotowałam lekko piernikowy wątek, z cierpkawo-kwaskawą przyprawą (?) albo... takowym miodem? Piernik z pieprzem ziołowym, o!

Umocnił się też karmel, bo drewniana nuta pomogła mu się porządniej "dokarmelizować". Został wyraźnie palonym karmelem. Albo palonokarmelowymi karmelkami.

W tle nieśmiało zagrał kwasek. Czy nawet kwaseczek. Należał do niedookreślonych czerwonych owoców. Było w nich coś egzotycznego.

Karmel w tym czasie jednak sobie darował i stał się bardziej maślany, pozwalając maślaności rozejść się jako baza. Weszła na pierwszy plan, znów czyniąc słodycz bardziej bez wyrazu. A jednak tym razem okazała się już silniejsza. Wyobraziłam sobie gwiazdkowe miętowo-cukrowe laski, którymi to zadrapała nieco w gardle. Mięta... mieszała się ze słodyczą także pudrową, co odbierało jej charakter, acz nieco wciąż chłodziła.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przed oczami wyobraźni stanął mi nieco schłodzony napój / sok w wariancie miętowo-jabłkowym lub... miętowo-jabłkowo-żurawinowym? Czerwone owoce doskoczyły do słodyczy, ciągnąc za sobą odrobinkę kwasku. Przypomniał mi się kwachowaty dereń o strukturze jabłka (o którym pisałam na instagramie) czy świeża żurawina (też była na insta) - tylko że jakby z zupełnie wyciętym kwaskiem. Niby je czuć... a jednak jakoś coś je przygaszało.

Może kwiaty? Suszone i zwietrzałe? Albo wielokwiatowy, scukrzony miód, który i w smaku jakoś w cukrowość poszedł. Przez moment pomyślałam też o miodzie truskawkowym (z wmieszanymi owocami). Trochę drapało od tego w gardle. Truskawki musiałyby być jednak jakieś... liofilizowane? Pudrowo-suche. Podobnie mięta wydała mi się jakaś sucho-zwietrzała.

A jednak w tym wszystkim niepewnie prześmignęła goryczka. Postarała się o charakter kompozycji, przypominając o drzewach. Drewno trochę spalono, aż na węgiel miejscami. Całość była mocno palona. Drewno właśnie zaczęło nieco wypierać maślaną łagodność. Możliwe, że i trochę palonej kawy mu pomogło.

Wtedy mięta przywołała chyba więcej ziół i przypraw... trudnych do połapania, ale pewna dziwna mydlaność i słodycz nagle zasunęły wyraźnie kandyzowany, właśnie mydlany imbir. Trochę ostrawy, do bólu słodki i "smakowo suchy". Pomyślałam o mocno pieczonym pierniku wypełnionym właśnie czymś takim i słodzonym miodem. Może też oblanym cierpkawą polewą kakaową? W towarzystwie piernikowej kawy?

Nad palonym drewnem grillowały się w tym czasie czerwone owoce i słodkie warzywa... Może z orzechami i pestkami? Znowu pomyślałam o soczystym, wytrawniejszym tamarillo i jakiś chyba mi nieznanych. Jak jakaś sałatka głównie owocowa, posypana nimi. Konkretniej fistaszkami? Znów może jednak ta żurawina, ale... jako coś żurawinowego? Owocowe karmelki?

Na koniec zrobiło się łagodniej, znów wzrosła słodycz, więc pomyślałam raczej o jakimś ponczu z czerwonych owoców (w tym truskawek?), napoju czy soku... może z echem mięty i kandyzowanego imbiru? Na pewno czuć jego rozgrzewającą język ciepłą ostrość. Do tego poczułam jakby szczypanie ostro-chłodnej lukrecji. Mimo egzotyki, smaki były tu raczej "gwiazdkowe". Z drewnem palącym się w kominku w tle? I nutką grillowanych orzechów... oprószonych kakao?

W posmaku została głównie maślaność, aż nieco palono-metaliczna i... delikatny kwasek owoców, niezbyt soczysty i niejednoznaczny. Czułam też palone drewno, goryczkę (pestek słonecznika?) i cierpkość - może nawet dym? Wszystko to było otoczone prostą, mdławo-pudrową słodyczą.

Czekolada jakoś mnie nie chwyciła. Struktura przeciętna, a smak dziwny. Stłumiono-nijaki, a jednak wyrazisty w a to maślaność, a to drewno, a to cukierkową miętę czy ogólnie pewną cukierkowość-karmelkowość; mydlany karmel i imbir... Tylko że one same w sobie nie były charakterne, bo jakby wgryzła się w nie cukrowość. Czerwone owoce bardzo niejednoznaczne - raczej twory z nich, a więc poncze i napoje. Ciekawa była nuta wytrawniejszych i egzotycznych owoców, np. tamarillo, ale nie chwyciła. Szkoda, że taka tłumiąca słodycz wszędzie się wemknęła, a kwasek i gorzkość nie rozwinęły się, jak trzeba. Jestem pewna, że gdyby była słodzona cukrem trzcinowym, z łatwością miałaby 8, a nie 7. Z Cluizelem takim jak ten mam zasadniczy problem: równie przyjemny i cukrowy jest J.D. Gross Ekwador 70 % (2020) czy Lindt Excellence Dark 70 % (2021) - tylko że od ceny i półki swoje wymagam...

Brakowało mi odważniejszej piernikowości Michel Cluizel Plantation El Jardin 69 % Colombie, a także tego, że jej słodycz poszła w banany, było ogólnie więcej owoców. Nowa wersja wydała mi się mocniej palona, jakby paleniem producent próbował ukryć biały cukier.


ocena: 7/10
cena: 40 zł (cena półkowa za 70g)
kaloryczność: 581 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

wtorek, 21 marca 2023

Naive Nano_Lot Chocolate Patiburru ciemna 70 % z Kolumbii

Tabliczki z bardzo limitowanych linii zawsze traktuję... specyficznie. Często albo długo je przetrzymuję na specjalną okazję, albo z kolei otwieram szybciej... A myślę o nich z satysfakcją i lękiem. Boję się, że jak zjem, to przecież już nie będzie - i co, jak będzie pyszna? Będę tęsknić! Albo... jak będzie nudna, kiepska? A przecież tyle kosztują, tyle się naczekałam (bo zazwyczaj też degustacja jest długo oczekiwana). Trudno je zdobyć... A jednak są takie intrygujące. Mało tego! Naive, które lubi zabawiać się w 65% albo 68% kakao, tym razem pokusiło się o stworzenie tabliczki 70 %. Już zacierałam ręce! To kakao dokładnie fermentowało przez 5 dni; traktowano je nie za wysokimi temperaturami. Opis głosi, że to hybryda, typ Acriollado, zawierający 35% genów crioll.
Kakao zostało nazwane Patiburrú po wzgórzu o tej właśnie nazwie, które jest znane z tego, że ponoć wyjątkowo pięknie wygląda z niego księżyc, a także ze szlaków hikingowych, kakao i... tego, że w sierpniu świętuje się tam Festiwal Smoka. Kocham smoki, więc bez dwóch zdań coś dla mnie. Obym to samo mogła powiedzieć o tej tabliczce.

Naive Nano_Lot Chocolate Patiburrú to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao Patiburrú Acriollado (35% jego genów to criollo) z Kolumbii, z regionu Magdalena Medio Antioqueño.

Po otwarciu polała się soczystość i błysnął nieco kwaśny zapach cytrusów pod przewodnictwem limonki, a z odrobiną jagód i owoców leśnych w tle, który szybko zmienił się w żółte owoce, dosładzając się. Po chwili kwasek gdzieś się zagubił, została natomiast bezkresna soczystość. W trakcie degustacji o kwaśniejszym wstępie można zupełnie zapomnieć. Wyraźnie czułam słodkie banany: koktajle bananowe (może z jogurtem, walczącym o odrobinę kwasku?), banany liofilizowane, może też suszone, ale i po prostu dojrzałe banany. Możliwe, iż zaplątały się przy nich słodkie jabłka. Na pewno towarzyszyły orzechy. Całe mnóstwo wraz ze słodkimi ciastkami owsianymi. Te połączyły słodycz i owoce (w końcu mogły to być też ciastka z kawałkami owoców) z rześkim wątkiem młodej trawy i drobnych kwiatów. Ogólnie roślinnym. Oczami wyobraźni zobaczyłam jabłonie z wiszącymi na nich jabłkami oraz w dużej ilości już spadającymi i zalegającymi na trawie pod drzewem.

Tabliczka zszokowała mnie swoim kolorem - wyglądała zupełnie jak mleczna. W dotyku wydała mi się tłusto-kremowa i sucha jednocześnie, nieco ulepkowata. A jednak była niesamowicie twarda, co wynikało też pewnie po części z grubości. Donośnie trzaskała nieco głucho, sugerując, iż jest bardzo pełna. Trochę kruszyła się, ujawniając przekrój z kolei wyglądający na proszkowy.
W ustach rozpływała się raczej powoli, acz nie jakoś bardzo, i łatwo. Okazała się pozornie gładka, jakby kryjąca chropowatość, a także bardzo maślana. Była tłusta i lekko pylista. Śliskawymi wręcz smugami porządnie pokrywała podniebienie, usta - wszystko - po czym aksamitnie miękła, trzymając swój kształt prawie do końca. Pozwoliła nieco uwydatnić się chropowatości. Zdawało się, iż nie znika zupełnie. Zostawiała poczucie suchawości kakao.

W smaku pierwsze poczułam bardzo słodkie (w sposób karmelowy?) ciastka. Delikatne, może aż mdławe, do których podano bardzo tłuste, również nieco mdławe, a zarazem naturalnie słodkawe mleko. Występ zaczął się więc bardzo spokojnie.

Po chwili jednak ciastka nabrały wyrazistości i charakteru, okazując się ciastkami maślano-owsianymi. Masło zaczęło robić za bazę, a po niej z ochotą zatańczyły - już odważniejsze - roślinne nuty, niosąc rześkość.

W oddali przewinęły się leciutko gorzkie akcenty. Pomyślałam o nieco przypalonym karmelu i ciastkach, a że pojawiła się cierpka soczystość... może to jakiś aroniowy, ewentualnie aroniowo-jagodowy sok / dżem czy nadzienie-krem do ciastek?

I właśnie w rześkości nagle rozbrzmiał nowy wątek słodyczy. Wciąż stała na wysokim poziomie, jeszcze wzrosła, ale nie była przytłaczająca, bo należała do słodkiego banana. Dojrzałego aż do miękkości. Bananowa nuta częściowo zaczęła mieszać się z maślanością, na moment tracąc na wyrazistości. Pomyślałam o bananowo-maślanym kremie - może jakimś nadzieniu do maślanych, kruchych ciastek? Zdecydowanie przesłodzonych.

W tle raz po raz odnotowałam lekko kwaskawe jabłko. Trochę więcej kwasku... limonki? Ciemnych owoców, np. aronii jako dżem? Kwasek próbował dostać się do kompozycji na pełnych prawach przez chwilę sugerując jogurt, ale odpuścił.

Słodycz za to rosła bez kompromisów. Ta od części ciastkowej z bananową w pewnym momencie wygrała. Pojawił się maślany, ale jednocześnie palony karmel. Przytoczył goryczkę, a ciastka zmieniły się w ciężkie ciastka z lawendową nutą. Wciąż jednak słodkie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wkroczyła wyraźna gorzkość. Niczym kawa podana do ciastek, albo... ciastka kawowe? W tle też zjawiło się coś kwiatowego, więc zaraz pomyślałam o kawie lawendowej.

Nagle okazało się, iż ciastka maślane i ciastka owsiane muszą skrywać orzechy. Poczułam orzechy pekan. Trochę maślane, trochę a'la włoskie ze skórkami... Acz delikatniejsze. Wkroczyły na pierwszy plan, trochę zasłaniając maślaną bazę.

Moment osłabienia maślaności wykorzystały banany. Przejęły też dowództwo w kwestii słodyczy. Z racji słodyczy przez moment pomyślałam o bananach suszonych miękkiego typu, które naturalnie smakują wręcz galaretkowo (pisałam o takich na instagramie). Kwiaty dopieściły soczystość bananów. Te były bardzo słodkie, dojrzałe do miękkości i miejscami sczerniałe. 

W owocowym splocie i soczystości znów zaplątała się goryczka. Pomyślałam o owocach przejrzałych, aż z gnilnym echem. Były tam banany i... jabłka z brązowymi plamkami? Takie zalegające pod jabłonią, na ziemi - bo i tej nutkę odnotowałam - oraz trawie? 

W roślinności też była goryczka... trochę od lawendy... A trochę... Od bazy odeszła nutka mleka roślinnego - owsianego i sojowego. To właśnie od drugiego wymknęła się lekka gorzkość. Tę jednak zaraz pochłonęła orzechowa nuta pekanów, czy już bardziej mieszanki pekan i włoskich, a także echo kawy.

Soczystość, rześkość wróciły do czystej słodyczy. Reprezentowały ją liofilizowane banany, suszone jabłka... i owoce leśne? Jagody? Jakieś czerwone? Aronia rosnąca na krzaku? Tlił się tam kwasek, przemknęło jakieś pojedyncze zielone, kwaskawe jabłko.

Rześkość także wróciła na delikatniejszy, roślinny tor. Trawę urozmaiciły kwiaty, lawendzie dodały lekkości i słodyczy... fiołki? fioletowy lilak? Wyobraziłam sobie kwiatowy, słodki krem... Może jakieś nadzienia z makaroników (ale nie same makaroniki). Słodycz na końcówce osiągnęła poziom przesady, aż drapiąc w gardle.

Posmak utrzymywał się bardzo długo. Należał głównie do masła i soczystych owoców, z lekką goryczką w tle. Czułam słodkie banany i przesłodzone bananowe kremy oraz jakby wyraźnie skórkę jabłek (ich trzymała się goryczka?). Do tego odrobinka kwiatów... może lawendy? I kawy jako szlachetna goryczka, cierpkość. Masło... nie było czystym tylko i wyłącznie masłem. Nieco mieszało się z orzechami pekan.

Czekolada kilkakrotnie mnie zaskoczyła, ale w zasadzie mi smakowała. Nie zachwyciła jednak, bo zarówno w konsystencji, jak i smaku była mocno, mocno maślana, a przez to łagodna. Co prawda maślaność urozmaiciły ciastka owsiane, pekany i mleka roślinne, ale i tak. Słodycz szalała. Na szczęście wyszła głównie bananowo, soczyście. Jednak nie zabrakło też nut ciężko-przesadzonych (ciastek, kremów). Jabłka pokazały się ciekawie w wielu odsłonach (od kwaskawych, przez zwykłe, suszone po skórkę i zbrązowiałe) i wprowadziły nuty trawiasto-ziemiste. Inne owocowe akcenty (aronia, jagody, niemal nieuchwytne cytrusy) też stanowiły przyjemne, acz pozostawiające żal (bo za mało ich!) urozmaicenie. Odrobinka kawy, ogrom właśnie roślinnej rześkości i kwiaty z lawendą, przewijająca się gorzkość - one były świetne. Szkoda tylko, że po prostu pokazywały się na tej maślano-słodkiej, delikatnej bazie, która wyszła aż ciężko. Aż dziwne, przy tak ogromnej soczystości.

Ciasto-desery, banany, rześkość orzechów z Domori Trinitario 70 % Teyuna Colombia trochę kojarzyły się z tą Naive, ale Domori była o wiele lepsza (wyrazistsza, z charakterem, pełna nut czerwonych i żółtych owoców i nawet wina, kawowo-korzenna i ogólnie bogatsza, bardziej "ciemna").
Banan w słodkim sztormie przypomniał mi Cluizela Plantation El Jardin 69 % Colombie.


ocena: 7/10
cena: 55 zł (za 57g; cena półkowa)
kaloryczność: 646 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 20 marca 2023

KruKam Pasta Orzechowa 100 % gładka

Z Mamą nie mamy za wiele produktów z Auchana, bez których nie możemy się obejść. Jako że do tego sklepu mamy niewygodny dojazd, bywam tam raz w miesiącu z ojcem i wtedy kupuję kochane przez nas masło orzechowe (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 %. A jednak zdarza się, że a to akurat jest pusty karton, a to to, co mamy jakoś szybko zejdzie. Wtedy poszukujemy zamiennika. Mimo że dobry (Spomet) Carrefour Krem z orzechów ziemnych 100 %, dla nas jest za bardzo prażony. Zamawianie, zwłaszcza latem (recenzja pisana w lipcu 2022) nie uśmiecha nam się. Po KruKam Kokonelli (paście z nerkowców z kokosem i czekoladą) nie obstawiałam, że coś od nich zamówię z racji dużych słoików i tego, że tamta pasta choć dobra, nie wprawiła mnie w wielki zachwyt. Jednak możliwość zaopatrzenia się w ich krem stacjonarnie, wiele zmieniła. Namówiłam Mamę, by kupić obiekt dzisiejszej recenzji, gdy tylko pojawił się w Biedrze.

KruKam Pasta Orzechowa 100 % to gładki krem 100 % z fistaszków, bez dodatku soli i cukru.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam woń średnio mocno prażonych fistaszków o dość łagodnym charakterze. Choć słodkawe, miały gorzkawy charakter, pochodzący od skórek. Robiły aluzje do słoności, przywodząc na myśl słodkawo-słone smarowidła typu amerykańskiego (peanut butter). W trakcie mieszania i nakładania wydawało się, iż zapach trochę oddala się od tego skojarzenia, łagodnieje w słodkim kierunku.

Oleju wydzieliło się nie tak dużo: niecałe 3 łyżki zlałam (do słoika, by w razie czego, jeśli na dnie miałoby wyschnąć, wymieszać; ale i tak sporo zostało, po skończeniu słoika kremu, oleju do zlewu), resztę przemieszałam dokładnie (już bym nawet nie liczyła pozostałego oleju na łyżki - po prostu trochę na wierzchu). Było to łatwe ze względu na lejącą konsystencję. Mimo to, krem nie wydał mi się rzadki, a w miarę zwarty i trochę oleiście mazisty.
W trakcie jedzenia pasta w zasadzie pokazała, że jest definicją pasty. Lała się, a jednak miała swoją gęstawość. Sprawiała wrażenie gęstawo-rzadkawej, a w sumie ani gęstej, ani rzadkiej. Wciąż była trochę masywna, zwarta. Zalepiała usta solidnie, wydawało się, że nieco gęstnieje, po czym rozpływała się powoli. Z czasem ujawniała sporo drobinek orzeszków. Mimo to, bazowo czuć w niej gładkość.
Ciamkano-gryzione na koniec dały poznać się jako miękko-chrupkie. W zasadzie nie wymagały gryzienia tak bardzo, ale stanowiły przyjemne, nienachalne urozmaicenie.

W smaku od razu uderzyła naturalna słodycz fistaszków, podkreślona lekkim prażeniem. Krem wydał mi się dosłownie "słodziusi".

Słodycz rosła, acz nie jakoś szczególnie mocno, i po chwili... jakby zasugerowała, że może pojawić się złudna nutka soli, ale jednak nie. Wiązało się to z coraz wyraźniejszym prażeniem. Przez moment przemknęło skojarzenie z typowo amerykańskim "peanut butter". Słodycz odważnie wyszła jednak na przód, dominując.

Z czasem słonawość zaniknęła, prażenie za to przemieszało się z bardziej maślanym wątkiem i osłabło, ale nie zaniknęło. Wydało mi się bardziej prażenio-pieczeniem, kryło "smakową suchość". Baza stała się delikatna.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji smak zrobił się nieco ciężki. Przed oczami wyobraźni rozsypały mi się fistaszki w skórkach, które to wniosły prawie gorzkawość. Na pewno nie gorzkość. Była delikatna i przyjemnie przełamująca słodycz.

Od drobinek wylegających na język wzmacniała się prażona, a czasem goryczkowata nuta. Podkręcały fistaszki nieco charakterniejsze. Inne były delikatne i zlewały się smakowo z samą pastą. Wtedy wydawała się znów nieco słodsza.

Po zjedzeniu został posmak fistaszków lekko-średnio prażonych, zdecydowanie słodkich, acz z subtelnie "peanut butterowo amerykańskim" tłem. Do tego, w prażeniu wróciła iluzja soli - odrobinka, ale jednak. Tym razem wydawała się jednak jeszcze niższa z racji wyczuwalności skórek orzeszków.

Krem uważam za bardzo dobry. Prażony, ale nie za mocno (osobiście wolę jeszcze mniej i jako, że znam takie np. (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 %, wolę właśnie podlinkowany; smakowo "obrobienie fistaszków" było na jednym poziomie co Grizly Krem orzechowy 100 % Delikatny / Smooth, ale ten był jakby "pieczony", ciekawszy i z kolei wygrał bardziej "gęstniejącą", zwartą strukturą). Krem Krukam był wyrazisty, choć jednocześnie naturalnie delikatny - bardzo przyjemny w odbiorze smakowym. Konsystencja w porządku, efekt miazgowy lubię, jednak jak dla mnie pasta mogłaby być nieco mniej lejąca. Wymienione wady są jednak malutkie, a zalety zdecydowanie przeważają.
Choć nie lubię wystawiać połówek, tu musiałam, by jakoś wyróżnić od Auchan, a jednak zróżnicować od Grizly.

Mama również zachwycona, ona do tego stopnia, że już nie jest pewna, czy woli KruKam, czy Sante Auchan. Niby Mamie pasta Krukam jest nieco za rzadka (wsiąka jej w tosty), ale chyba w końcu się przyzwyczaiła.


ocena: 9,5/10
kupiłam: Biedronka
cena: 9,99 zł (za 500g)
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: orzechy arachidowe prażone mielone 100%

niedziela, 19 marca 2023

Saldac Chocolat El Inti Noir Gourmet 70 % Negro / Dark ciemna z Peru

Dość szybko po zjedzeniu Saldac Chocolat El Inti Noir de Noir 85 % Negro / Dark uznałam, że wezmę się za wersję o niższej zawartości kakao. Nie miałam wątpliwości, że będzie dobra, więc już na kilka dni wcześniej się z degustacji cieszyłam. Tym bardziej, że w mitycznym międzyczasie dokupiłam jeszcze trzecią (ale ta poczeka).

Saldac Chocolat El Inti Noir Gourmet 70% Negro / Dark Pur Criollo Origine Pangoa Perou to ciemna czekolada o zawartości 70  % kakao criollo z Peru, regionu Pangoa.

Po otwarciu buchnął zapach apodyktycznej ziemi i mnóstwa drzew, migdałów. Towarzyszyły im orzechy, chyba brazylijskie. Wysoka słodycz kojarzyła się z palono karmelowym likierem, ale już ona wplatała soczystość, bo mieszała się właśnie jakby z soczystym miodem. Całość była mocno prażona, czuć konkretnie wątki karmelizowania - może wspomnianych orzechów? Mimo obecnej wyraźnej kwaśności cytryny z wpływami słodszych pomarańczy i mandarynek, kompozycję odebrałam jako ciężką i duszną. W tle przemykał kefir i palona - aż przesadnie? - kawa.

Średnio twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała adekwatnie średnio głośno, zdradzając masywność i jakby piaszczystą, a i tak twardą kruchość.
W ustach rozpływała się umiarkowanie powoli, przypominając aksamitny, acz początkowo nieco suchy i proszkowy krem. Była znikomo tłusta, lecz dość ciężka i zbita. Z kawałka zachowującego kształt niemal do końca, a jedynie trochę mięknącego, lało się mnóstwo soku.
Przypominała plażę podczas sztormu, gdy fale szarżują na piasek, pokrywając go... bo właśnie i leciutką piaszczystość kryła w sobie.

W smaku pierwsza błysnęła gorzkość dymu i kawy, a dokładniej kawy wręcz przypalonej, odymionej.
Jeszcze w tej samej sekundzie pojawiła się słodka mandarynka, której gorzkość się wystraszyła i umknęła na tyły.

Mandarynki rozchodziły się na dwa tory. Z jednej strony popłynęła bezkresna soczystość. Było słodko, ale i coraz kwaśniej. Do mandarynek dołączyły bardziej kwaskawe, charakterniejsze pomarańcze. Przez moment zakradła się do nich pudrowa suchość, jakby chodziło o owoce suszone / liofilizowane, ale tonęły w soku.

Z drugiej, pomyślałam o obieraniu mandarynek, a konkretniej o ich skórkach. Dopieściły i wygładziły początkową gorzkość, kierując ją w stronę drzew. Drzewa wydały mi się goryczkowato-ciepłe i ciężkie. Wyobraziłam sobie takie ogrzewane słońcem, masywne i porastające rozgrzaną, czarną ziemię. Nagle zrobiło się bardzo ziemiście. Ziemia i drzewa objęły dowodzenie.

Początek był słodki raczej w owocowym sensie. Karmel, a dokładniej motyw karmelizowania, nadszedł po paru chwilach. Trzymała się go ciężkość. Też pojawił się przy skórce mandarynek jako cukier przypalony aż do gorzkości, a następnie wygładził się, stając po prostu palonym karmelem. Słodycz wzrosła i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszedł mi karmelowy likier. Karmelowo-miodowy? Pojedyncze kropelki miodu zaczęły podwyższać słodycz. Mignęło mi coś pudrowego... Jakby suszone kwiaty i... kwiatowy pyłek?

Cytrusy jednak się nie dały. Pomarańcze przywołały cytryny. Oto, pomagając sobie gorzką skórką, wkroczyła cytryna. Była kwaśna i soczysta, acz z czasem nieco zmieniła charakter na cytrynowy kefir. 

Ziemistość i drzewa także nie obijały się. Dołączyły do nich prażone, może częściowo karmelizowane, orzechy. Najróżniejsze, ale chyba w dużej mierze brazylijskie. Mieszały się z migdałami i prażono-paloną kawą. Kontynuowała ciężkość kompozycji. Zakręcił się przy niej też ciężki, szary dym.

W kwaśności owoców odnotowałam jakieś czerwone i drobne ciemne, leśne. Jagody? Maliny? Mieszankę porzeczek? Cytryna przygłuszała je swoim kwaskiem, choć pod wpływem słodyczy raz czy dwa wydała mi się aż cukierkowa i pomyślałam o cukierkach/tabletkach cytrynowo-miodowych.

Gorzkość na zasadzie kontrastu na koniec wysunęła kawę wręcz przypaloną i rozgrzany asfalt, osnuty dymem i nutką ziemi.

W posmaku została właśnie rozgrzana, czarna ziemia z cierpkimi akcentami, prażono-palona kawa i palony karmel. Może z akcentem miodu? Na pewno czułam także kwaśność cytryn oraz słodko-kwaśne pomarańcze. Miód dobierał się do cytryny, znów podszeptując cukierki oddające ten duet (tylko że jakieś takie naturalniejsze).

Czekolada wyszła bardzo smacznie. Może mogłaby być nieco mniej prażona, bo była niecodziennie mocno, odrobinę mniej słodka, ale i tak zaserwowała ogrom cudownej ziemi i drzew, migdałów, orzechów. Kawa wyszła ciekawie przypalono, karmel też był bardzo mocno palony. Ogrom soczystości cytrusów podobał mi się, choć zaskoczyły mnie cukierkowe przebłyski cytryny. A jednak wszelkie jej wady okazały się malusieńkie, całość natomiast i dobra smakowo, i pod względem struktury.

Od wersji 85% smakowała na pewno bardziej słodko, miodowo. Karmel, cytryny i pomarańcze czułam w obu, ale podlinkowana zaserwowała mi też rodzynki, kwiaty (głównie róże) - i to za ich sprawą wyszła ciężkawo. Ciężkość dzisiaj opisywanej wydała mi się bardziej kompleksowa, a ona sama nieco bardziej prażona. Moje serce zostało przy wyższej zawartości i efekcie, jaki zapewniła.
Co ciekawe, w 85% czułam jakieś proszkowe oranżadki cytrusowe, w dzisiaj opisywanej cukierki.


ocena: 9/10
kupiłam: nanga.pl
cena: 15,60 zł
kaloryczność: 606 kcal / 100 g
czy znów kupię: możliwe

Skład: ziarno kakao, pełny surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 18 marca 2023

Chapon Inde ciemna 75 % z Indii

Przyzwyczaiłam się już, że czekolady z Indii wychodzą zazwyczaj bardzo słodko. Czasem są dni, w których taką ich specyficzną słodycz dopuszczam, więc nie krytykuję tego. Takie nuty, taki region. I jak pomyślę o wszelkich słodko-pikantnych, aromatycznych przyprawach, które tam rosną, wcale to nie dziwi. W przypadku dzisiaj prezentowanej jednak liczyłam, że wcale tak nadto słodko nie będzie. Nie dość bowiem, że zaufana marka, to jeszcze przyjemnie wysoka, a jak na indyjskie kakao to w ogóle rzadko spotykana, zawartość. I jakie zjawiskowe opakowanie!

Chapon Inde to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Indii.

Po otwarciu zagrzmiała woń orzechów i przypraw oraz soczystość. Soczyste owoce musiały być wędzone - natychmiast pomyślałam o kwaskawych, wędzono-suszonych śliwkach i jakby... soku z wędzonych śliwek? Z przypraw dominował cynamon, ale chyba doszukałam się też kurkumy i "rześko-wędzonego" kardamonu. Do tego bezkreśnie słodkie figi i rodzynki... Może jakieś pojedyncze maliny - te byłyby już świeżo-surowe, właśnie podsycające soczystość. Było słodko, bo pojawił się także palony karmel, jednak i go, i owoce łączyły motywy wędzono-palone, wprowadzające wytrawność. W tle doszukałam się śmietanki... i może odrobiny jogurtu?

Twarda tabliczka trzaskała średnio głośno w kuchy sposób i jakby była porządnie zbito-ziarnista. Faktycznie, także przekrój taki miała.
W ustach wykazała wysoką gęstość i "raczej gładkość". Nie do końca, z domniemaną pyłkowością, ale jednak. Była niczym pełny, śmietankowo tłusty budyń, ze znacząco maślanym efektem. Miękła, rozpływając się powoli. Pokrywała podniebienie w nieco mazisty, śmietankowy sposób. 

W smaku pierwsza nieśmiało pokazała się mleczność, po czym usta zalał mi smak śmietankowo-jogurtowego mango lassi z ogromem indyjsko-korzennych przypraw. Bardzo słodki, ale jednocześnie kwaskawo orzeźwiający, gęsty napój ustanowił bazę. Mleczność płynęła spokojnie, zmieszana z kwaskawym, jogurtowym wątkiem, który niemal zatapiał się w słodyczy.

Słodycz bardzo szybko wskoczyła do pierwszego szeregu, wykazując szlachetność i palony charakter. Zaprosiła tym samym ciepło, które z ochotą podłapały przyprawy, zapowiadające też goryczkę.

Mango lassi zaraz odeszło od jednoznacznej nuty mango, zmieniając je raczej w ogólną soczystość. Ono zaczęło jedynie pobrzmiewać w tle. Tam też rozgościł się kwasek, wywołany pojedynczymi kropelkami soku z cytryny. Podkradły się do niego wędzone śliwki. W sferze owocowej, zajęły nadrzędną rolę. Do głowy przyszedł mi sok z nich, który zaraz znów nieco podwyższył kwaśność, a także dopowiedział owocom pewnej powagi, nawet ciężkości. W owocach przemykało jeszcze coś czerwonego... może też śliwka? Malina?

Ciepłe przyprawy rozkładały się niczym wachlarz dość leniwie. Dominował słodki cynamon, a za nim chyba wytrawniejsza kurkuma. Odnotowałam subtelną gorzkość, związaną z rześkością tak, że zasugerowała kardamon... jako że wędzoność i ciężkość też wisiały nad tym wszystkim, raczej czarny.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa baza pokazała pazurki i z mleczno-śmietankowo-przyprawionej zmieniła się w bardziej orzechową i drzewną. Pomyślałam o wonnych, ciepłych drzewach z orientalnych zakątków i krzewach z przyprawami (?). Podkreślił je pieprz, a także kolejna fala przypraw. Niby gorzko-charakternych, ciepłych, ale pilnowanych przez słodki cynamon.

Ze słodyczą cynamonu igrały słodkie owoce: suszone figi i drobne rodzynki. Kwasek trochę się w nich tlił, ale chwilami aż, wraz z przyprawami, m.in. pieprzem gardło, rozgrzewały gardło (nie drapały). Kibicował im palony, również słodki karmel. Karmel... korzenny? Umiejętnie splótł te owoce z przyprawami. Raz czy dwa przemknął mi jakby korzenny syrop chyba malinowy. Słodkie suszone owoce zdawały się być zatopione w jakimś kakaowo-śmietankowym kremie... Może to karmel był kakaowo-śmietankowy? Przemknął nugat.

Nagle oczami wyobraźni zobaczyłam orzechy oprószone kakao oraz orzechy oprószone cynamonem. Zakończyły kompozycję lekką cierpkością.

Po zjedzeniu został posmak rześko-podwędzonego kardamonu i drzew, a więc pewna cięższa powaga, a także kwasko-soczystość rodzynek i śliwek suszono-wędzonych. Czułam sporo ciepła zarówno przypraw, jak i splot karmelu z suszoną figą.

Całość bardzo, bardzo mi smakowała. Wysoka słodycz zetknęła się z wędzono-cięższym splotem, przyprawy oprócz słodyczy cynamonu wykazały także gorzko-wędzony charakter, a owoce zadbały o soczystość. Choć dużo było słodkich suszonych fig, mniej rodzynek, a w dodatku wspierał je karmel, wędzone śliwki zapewniły kwasek. Mango lassi i początkowo jogurtowe nuty także mi się podobały. Kardamon, kurkuma, pieprz i drzewa, sporo orzechów dopełniły satysfakcjonująco ciemnoczekoladowy klimat.
Choć czekolada była w sumie delikatna, bez uderzeń np. gorzkości, bez żadnej pikanterii (w zamian czuć głównie ciepło i smak przypraw), pokazała, co potrafi, wyciągając pazurki. 

Wędzone śliwki, figi, przyprawy i drzewa, coś nugatowego czułam również w Prime India Kerala 70%, acz ona wyszła bardziej słodko, miodowo. Chapon udało się coś zrobić z nieco za wysoką słodyczą. Ciekawe, że i w Prime migały mi trudno uchwytne czerwone owoce (chyba truskawki), i w Chapon.


ocena: 10/10
cena: 7,20 € (za 75g)
kaloryczność: 558 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

piątek, 17 marca 2023

Green & Black's Organic Intense Dark 70 % ciemna

Markę Black & Green widywałam w internecie od dawna i wcale nie tak rzadko. A jednak ani trochę nie kusiła przez ceny nie wiadomo dlaczego dziwnie wysokie. To, że dobra czekolada jest droga to oczywista oczywistość. Te jednak wcale nie wyglądały na takie najwybitniejsze do degustacji. Postanowiłam w końcu dwie czyste ciemne od nich zakupić, a potem doczytałam co nieco o samej marce. Została założona w1991 w Londynie przez Craiga Samsa i Jo Fairley, będących małżeństwem. Craig był pionierem organicznej żywności, gdy otwierał pierwszy w Wielkiej Brytanii sklep z taką w 1969. I właśnie słowo "green" w nazwie anonsuje ich zaangażowanie w używanie składników, pozyskiwanych w etyczny, zrównoważony sposób. Stawiają na wysoką jakość, przekładającą się oczywiście na smak. Miałam nadzieję, że to nie tylko hasła (sceptycyzm budziło sporo miejsca poświęconemu podejściu, bez zająknięcia się o miejscu, skąd kakao pochodzi). Ciekawe jednak (i smutne), że na swojej stronie jakoś się nie chwalą tym, że w 2005 Green & Black's zostało wykupione przez Mondelez. A swoją drogą, marzy mi się świat, gdzie takie podejście do produkcji, a więc w zgodzie i z szacunkiem do natury, było by czymś normalnym, żeby nie trzeba było nawet o tym pisać. 

Green & Black's Organic Intense Dark 70% Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao.

Po otwarciu trafiłam na mocno palony, aż przypalony, zapach i wyrazistą, nieco duszną wanilię o ekstraktowym pochodzeniu. Do jej ciężkości dołożył się orzechowy biszkopt, wypełniony podprażonymi / podpieczonymi orzechami laskowymi. Wyobraziłam sobie ciasto raczej suche, może w subtelnie kakaowym wydaniu i... trochę przypalone? Mimo słodyczy, kompozycji nie brakowało gorzkości, napędzanej przez drzewa. Podkreśliła je namiastka ziemi w tle.

Czekolada w dotyku wydała mi się nieco sucha, a jednocześnie zdradzająca kremowość.
Przy łamaniu okazała się twarda, ale dość łamliwa. Wydawała przy tym donośne trzasko-pyknięcia.
W ustach rozpływała się umiarkowanie wolno. Była gładka, zbita i masywna, ale nie ciężka. Okazała się jedynie lekko tłusta. Do tego doszła niemal domniemana suchość, dodająca ulepkowatego efektu. Znikomego, ale jednak. Z czasem rozkręcała się mazista kremowość, a ogół miękł i rozpływał się jak gęstawo-gładki kremo-budyń. Smak zasugerował mi deser creme brulee - także w konsystencji coś w tym było.

W smaku pierwszą poczułam delikatną, nieco słodkawą mleczną bułeczkę. Miękki twór, który można rwać, zaraz zmienił się w jasny, mocno wypieczony i dość suchawy biszkopt.

Zagrzmiała wanilia. Ewidentnie z ekstraktu, ale nie jakaś sztuczna, a po prostu ciężka. Wpisała się w biszkopt. Ogólnie słodycz rosła w zasadzie cały czas, tylko że po tym pierwszym wyskoku już trochę spokojniej.

Czułam biszkopt z orzechami laskowymi. W kolejnych chwilach pieczone orzechy laskowe wyszły na jaw. Może nie były nutą wiodącą, ale odegrały ważną rolę. Zaprosiły do kompozycji drzewa.

Właśnie drzewa wniosły gorzkość. Była delikatna i dwojaka. Z jednej strony reprezentowała cały wilgotny las po deszczu. Pomyślałam o lesie iglastym, pełnym szyszek i gałązek leżących na ziemi. To jakby... naturalna soczystość? Trochę rozbijała ciężkość wanilii.

Z drugiej gorzkość przyniosła mocno palony motyw. Trochę wiązał się z drewnem, ale w zasadzie szedł własną drogą i też po prostu dołączył do każdej nuty, dyktując jej swoje warunki. Mimo iż odważny, nie zbliżył się do spalenizny.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odnotowałam lekki kwasek. Trochę cierpkawy, że kojarzący się z surowym kakao, a trochę bardziej... związany z drzewami iglastymi. I ledwo uchwytną, goryczkowato-kwaskawą nutą zastygłej żywicy?

Gdy w tym czasie słodycz zdążyła wzrosnąć już bardzo znacząco, paloność podpowiedziała jej palony cukier. Oto do wanilii dołączyło trochę karmelu. Razem zaserwowały creme brulee. Śmietankowo-mleczny, tłusty deser z palono-cukrowym wierzchem stanął obok biszkoptu. Oplotła je śmietanka. Obu mocno trzymała się wanilia. Wyobraziłam więc sobie biszkopt z waniliowym lukrem, może waniliowym kremem.

W pewnej chwili, raz czy drugi, zdawało mi się, że w nawałnicy słodyczy i biszkoptu kryła się soczystsza nuta czerwonych owoców - jakby jakiś biszkopt skąpo przełożono masą z wiśni?

Biszkopt odszedł nieco od orzechów, te ogólnie jakoś się zagubiły, chociaż... zdążyły jeszcze wpleść akcent korzennych przypraw. Niczym orzechy w cynamonie? Potem i to prawie zniknęło. Pozostała natomiast mocno palona nuta i drzewa.

Drzewa zdradzały pewną wilgoć... "soczystość" byłoby nadużyciem, ale... może? Odrobinka wilgotnej ziemi snuła się koło nich, ale była raczej delikatna.

Bliżej końca słodycz zaczęła męczyć. Osiągnęła wysoki poziom, ale nie była straszliwie silna, a po prostu ciężka i za sprawą wanilii bardzo zwracała na siebie uwagę. Waniliowy lukier wydał mi się toporny.
Słodycz wiązała się z lekko śmietankowo-mlecznym wątkiem, łagodzącym gorzkość.

Posmak należał jednak bardziej do drzew, chyba konkretnie iglastych. Stała za nimi nieśmiała korzenno-orzechowa nutka. Łączyła drzewa ze słodyczą biszkoptu z przypalonym cukrem i wanilią. Znów pomyślałam o mlecznych, miękkich wypiekach i creme brulee.

Całość była w porządku, ale nie jakoś wyjątkowo pyszna. Po prostu dobra. Gorzka od drzew, mocno palona, dość znacząco orzechowa. Dużo w niej biszkoptowo-mlecznych złagodzeń, a na pewno za dużo wanilii. Ogólnie było słodko, chwilami charakterniej karmelowo, ale w kwestii słodyczy to wanilia rządziła i miałam jej przesyt.
Struktura mnie nie zachwyciła. Nie byłaby zła, ale kryła się w niej lekka ulepkowatość.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 12,99 zł (za 90g)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, ekstrakt z wanilii

czwartek, 16 marca 2023

Bulk Dark Chocolate Almond Butter krem czekoladowo-migdałowy

Gdy nie układam degustacyjno-recenzenckich serii, to same mi się układają. Jak zaczęłam od migdałowo-nerkowcowego kremu Foods by Ann Strawberry & Nut Spread, przypomniałam sobie o posiadanej paście Auchan z prażonych migdałów 100 %. I niedługo potem zakupiłam obiekt dzisiejszej recenzji. Nie szukałam go jakoś specjalnie, ale cóż. Migdały i ciemna czekolada? To połączenie wydało mi się cudowne! Potencjalnie wytrawniejsze, nie słodziaśne... Przerażała tylko wielkość pojemnika. Gdyby się jednak miało okazać godnym zamiennikiem Mixitelli Brownie, byłoby miło. Obstawiałam jednak, że bliżej mu będzie do Mixitelli z czekoladą (Peanut Butter Dark Chocolate Uganda). Acz wciąż liczyłam, że wyjdzie wyraźnie czekoladowo, a nie po prostu jak masło orzechowe (w tym przypadku migdałowe) z dodanym kakao. Gdy próbowałam uzyskać bezpośrednio od Bulk informacje na temat tego, jaki procent składu stanowią migdały, a jaki czekolada, a także ile % kakao zawiera dodawana czekolada, otrzymałam odpowiedź, że to informacje chronione prawnie.

Bulk Dark Chocolate Almond Butter to "rzemieślnicze masło z prażonych migdałów i ciemnej czekolady" produkowane dla firmy Bulk.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam intensywny zapach prażonych, słodkich migdałów z wytrawną, czekoladowo-truflową otoczką. Kojarzyła się z ciemnoczekoladowym ciastem, może brownie, na pewno z mnóstwem migdałów, na które właśnie wylewa się polewę z czekolady. Idealnie do siebie pasowały. Łączyły się lekko drzewno-paloną nutką. Migdały nie były bowiem przeprażone, a podprażone jedynie w sposób podkreślający. W trakcie jedzenia i przy mieszaniu zapach wydawał się jeszcze bardziej harmonizować.

Na wierzchu wydzieliła się ogromna ilość oleju, z czego znałam jakieś 5 łyżek (do słoiczka, by w razie czego mieć, gdy dojdę do dna słoika - jakąś łyżeczkę z tego rzeczywiście potem musiałam domieszać, ale dopiero na sam koniec), a jakieś 2,5-3 przemieszałam.
Nie było to łatwe, bo masa pozbijała się w grudki. Nie była sucha, a jakby natłuszczona, nasączona. Jednocześnie bardzo gęsta i zwarta, ewidentnie zagęszczona czekoladą. Mieszanie trwało długo, musiałam w to włożyć trochę wysiłku, ale końcowo osiągnęłam zacny efekt: jednolitą i gęstą, plaskającą masę najeżoną jasnymi drobinkami.
Krem cechowała masywność. Minimalnie się ciągnął, trochę jak masa na ciasto. Nie wyglądał na bardzo tłusty.
W trakcie jedzenia dał się poznać jako gęsto-mazisty. Rozpływał się powoli, zalepiając usta zupełnie. Trzymał się konkretnie, ujawniając czekoladową kremowość. Czułam maślano-gładki efekt mazistej, gęstej czekolady - kremo-czekolady! - a potem na znaczeniu zaczęła rosnąć rola miazgowego efektu. Pasta była bowiem sowicie wypełniona chrupko-miękkimi drobinkami migdałów. Urozmaicały konsystencję, nieco poganiały z czasem bazę z rozpuszczaniem się i wylegały na język. Tłustość kremu wydawała się niska i głównie kremowo-czekoladowa, trochę maślana. Kawałeczki zupełnie odciągnęły od tego uwagę. Efekt przypominał mnóstwo drobinek w topiącej się czekolado-zawiesinie. Całość była od nich tak ziarnista, że aż trudno myśleć mi o tym tworze jako o kremie!
Okazało się, że to żadne kawałki, a dosłownie drobineczki do pociamkania pod i na koniec. Mimo rozmiaru, z racji ilości sporo wnosiły.
Konsystencję całości uważam za w porządku, acz wolałabym, by była nieco mniej najeżona.

W smaku pierwsze przywitały się prażone migdały. Były słodkie, acz z charakterkiem skórki, a więc i lekką goryczką.

Błyskawicznie poprzez goryczkę właśnie podkradła się do nich gorzkość czekolady. Otworzyła drogę ciemnoczekoladowo-kakaowemu ciastu. Wyobraziłam sobie sowicie niemal truflowe, mokre wnętrze. Wyraźnie czuć także cierpkość kakao, podkreślające i czekoladowość, i migdały.

Podpieczona nuta ciasta połączyła się z prażonymi migdałami, również jeszcze je podkreślając. Przemknęła mi nuta drzew i zwykłego kakao w proszku, które podsyciły czekoladowość. Zrobiło się nieco mniej jednoznacznie.

Rosła słodycz. Należała głównie do czekoladowego ciasta, acz naturalnie migdałowa jej wtórowała. Ogólnie choć znacząca, nie była za wysoka. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach pomyślałam o słodkich, ale wciąż cierpko-gorzkich cukierkach typu trufle kakaowe w ciemnej czekoladzie (takich w papierkach), a także truflach belgijskich, oprószonych pyłkiem kakao. Potem na przód wyrwała się czekolada, na pewien czas aż przygłuszając migdały. Raz czy dwa odnotowałam w tym trochę tandetne echo związane z czekoladą, ale uciekało szybko. Z czasem wyskakiwała cierpkość kakao, chyba wraz z lekką nutką ziemi i przełamywała słodycz. Ona z powrotem zwróciła uwagę na migdały.

Sukcesywnie gorzkość kakao, mniej czekolady, jakby podkreśliła goryczkę migdałów. Ta z kolei igrała z niemal maślanymi i słodkimi migdałami - jakby skórki podbiły je na zasadzie kontrastu. Krem zaczął nieco łagodnieć, dzięki czemu migdały znów się wyklarowały. Migdały i czekolada współgrały już na równych prawach, idąc w maślano-słodkim kierunku.

Im więcej drobinek na języku, a już na pewno gdy zaczęłam je podgryzać, oczywiście migdałowość wzrastała. Smakowo w zasadzie kontynuowały i podkreślały migdałowość, jaką zapewniał już sam krem. Kawałki gryzione okazały się głównie delikatnie prażone. Przypisałabym im słodycz i pewną soczystość. Raczej nie było wśród nich skórek.
Całkiem nieźle pracowało też natychmiastowe po umieszczeniu porcji w ustach lekkie ponadgryzanie / pociamkanie kawałków, a potem pozwolenie wszystkiego swobodnie się rozpływać. Ja jednak wolałam zostawiać gryzienie na koniec.

Po zjedzeniu został posmak prażonych, słodkich migdałów i nieco truflowego, bardzo słodkiego i zarazem gorzkiego od zwykłego kakao w proszku ciasta czekoladowo-migdałowego.

Pastę uważam za bardzo przyjemną i zrobioną nieźle. Konsystencja nie w moim typie, bo za dużo było tych drobinek, przez co aż poczucie, że to jednak krem uciekało, ciągle trzeba było ciamkać, mimo że kawalątki nachalne nie były. Mimo to, przyjemna gęstość i czekoladowość mnie udobruchały. To, że migdałów nie przeprażono zdecydowanie na plus. Cieszę się też, że czuć ich smak aż tak wyraźnie. Czekoladowość rzeczywiście była czekoladowością - trochę ciastową, ale na pewno obyło się bez wrażenia, że "po prostu dosypano kakao". Jednocześnie w smaku było coś trudnego do uchwycenia, co stało na drodze do pełnego zachwytu. Pochwalić natomiast należy porządną gorzkość i niską słodycz.
Krem wśród jemu podobnych i tak wyróżnia się pozytywnie. Migdały świetnie pasowały do czekolady tak po prostu, a ich smaki nakręcały się wzajemnie, więc mimo drobnych "ale", jestem zadowolona z zakupu. Tylko też wiem, że przez gramaturę (i plastikowe opakowanie zamiast szklanego) raczej nie wrócę (na takie kremy miewam ochotę różnie rozkładającą się w czasie, a jednak jak już taki otworzę, to mam kilka posiedzeń pod rząd).


ocena: 8/10
kupiłam: guiltfree.pl
cena: 54,65 zł za 500g
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone migdały, ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, 20 % kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, aromaty)