Obecnie rzadko kupuję setki, bo nie sprawiają mi tyle przyjemności co czekolady o wysokiej zawartości kakao, ale jednak z cukrem. Są jednak takie marki, których smakuje mi i kusi dosłownie wszystko, co tylko wyjdzie spod ich skrzydeł. Marou obudziło we mnie miłość, a na pewno zaintrygowanie wietnamskim kakao. Postrzegam je jako samo w sobie wytrawne, więc setka z tego regionu bardzo mnie ciekawiła.
Marou Saigon 100 % Single Origin / Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao (blend ziaren) z Wietnamu z regionu rzeki Sajgon.
Gdy tylko uwolniłam tabliczkę ze złotego papierka, poczułam intensywny zapach ziemi: niezbyt czystej, a więc średnio przyjemny. Była gorzka, przywodziła na myśl bulwy jakiś roślin i... gorzkie, ciemne piwo. Dzięki niemu ewoluował w nieco smakowitszym kierunku. Mieszało się z kwaśnym koncentratem pomidorowym z chili i jakimś czerwonym curry z mnóstwem ciepłych przypraw. Curry z gorzkimi orzechami (które zaproszone zostały przez piwo)? Z czasem orzechy zrównały się z ziemią. Wśród korzennych przypraw pojawiła się rześkość trawy cytrynowej, podkreślającej soczystość. Ta zaś... była bardzo roślinna, trochę słodkawo-ziołowa i wręcz kwiatowa, a trochę warzywna. To znów uwypukliło orzechy. Słodycz kompozycji była minimalna. Nie ukrywam, że wyszło średnio kusząco. Przyzwoicie zrobiło się dopiero, gdy aromat się rozszedł i rozłożył wachlarz, czyli w trakcie jedzenia, bo orzechy wywalczyły sobie miejsce na przodzie.
Twarda tabliczka łamała się z trzaskiem suchych, średnio grubych gałązek łamanych podczas wędrówki przez las.
W ustach rozpływała się powoli jak przeciętna ciemna czekolada (nie jak setka) i jedynie gęstawo, z oleistym efektem. Była skora do współpracy, zostawiając na podniebieniu mnóstwo smug, kojarzących się ze smarem. Między coraz to kolejnymi, były też bardziej esencjonalnie soczyste fale, dzięki którym mimo iż tłusta, nie wyszła ciężko.
W smaku od samego początku zarejestrowałam wyrazistą gorzkość, gonioną przez kwaśność pomidorów, koncentratu pomidorowego i cytrusów, głównie cytryn.
Gorzkość rozeszła się po ustach fundując mi smak dymu, odrobinę ziemi i orzechów, mieszających się z nią. Może to lekko skwaśniałe orzechy? Sprawiały wrażenie lekko pikantnych, co podkreśliła trawa cytrynowa. Splatała gorzkość z kwaśnością, odpowiadając za harmonijny przeskok. Dym najpierw ewidentnie dominował, potem bardziej czuwał nad poszczególnymi nutami. Acz był wyczuwalny cały czas. Uwagę od niego odwracały wyraziste ziarna i pestki, w tym pestki słonecznika jedzone prosto ze "słonecznikowej głowy".
Oto pojawiły się rześkie zioła i ogólnie żywe, zielone rośliny. Rozprowadziły szlachetną, ziołowo-kwiatową słodycz. (Prawdziwie słodka wydawała się tak naprawdę po paru kęsach; jakby trzeba było się do niej dokopać, odnaleźć ją.) Kontynuowała ostrość, nadając jej ciepłego, korzennego charakteru. Pomyślałam o słodko-kwaśnych pomidorach i papryce (chili?) albo raczej kremowym czerwonym curry na ich bazie (na pewno z ziarnami, orzechami i... i z jakimiś ziemistymi bulwami?). Po chwili pojawiły się czerwone owoce. Kręciły się wśród nich przejrzałe wiśnie i porzeczki oraz jakieś twarde czerwone "kulki jagódkowate" -zupełnie mi nieznane, ale... nie wiem... Goryczka podszepnęła nagle grejpfruta. Rósł w siłę, zachwycając dojrzałym sobą. Jakoś w połowie rozpływania się kęsa rośliny napierały dosłownie z każdej strony zarówno jako warzywa, owoce i kwiaty, jak i po prostu żywe rośliny. Zielone łodygi, wilgotne paprocie, konary porastające ziemię. Tę nasączyła cytrusowa kwaśność.
Po chwili owocowa goryczka znów zaskoczyła na tor po prostu gorzki. Wyraźnie wrócił mocniejszy dym. Grejpfrut zmienił się w ciemne piwo, a to otworzyło drogę słodowo-ziemistym tonom. Dym snuł się leniwie i trochę bez celu, a może nawet nie on, a raczej jego kwaskawa cierpkość. W drugiej połowie rozpływania się o wiele wyraźniej zagrały gorzkie orzechy. Starawe, trochę czarne orzechy włoskie? Na pewno w towarzystwie ziaren i pestek, takich prosto z łupinek. Podkreśliły je zioła, cała gama roślin i pikanteria.
Bliżej końca ostrość przypraw korzennych, w tym soczystego chili, znalazła się niemal na pierwszym planie, podkręcana na zasadzie kontrastu kwaśnością cytrusów. Łączyła je rześka ziołowa nuta, wydająca się zaskakująco, wręcz paradoksalnie słodka.
Dosłownie na sam koniec mignęła mi łagodność kremowego curry i nawet pewna czekoladowa oleista maślaność, a potem zalała ją "czerwona tanina".
W posmaku jednak został kwasek cytrusów (grejpfruta, cytryny) i czerwonych owoców, piwa, ziół oraz warzyw - dziwnie wytrawny, a także zestawiony z goryczką ziemi i przypraw oraz roślinnością. Ostrość? Trochę słodkawa, ale na pewno bardzo, bardzo rozgrzewająca w orientalnym stylu.
Całość wyszła dziwnie. Bardzo roślinna, wytrawna oraz kwaśna. Jej gorzkość wydawała się nie aż tak znacząca, mimo że dość wysoka. Lekka słodycz wyczuwalna, a jednak kompletnie nieważna w ogólnym wydźwięku. Gdyby nie korzenność, w ogóle można by nie zwrócić na nią uwagi. Podobała mi się za to nuta orzechów i pestek (głównie słonecznika). Ziemiście-roślinny duet koniec końców na plus, choć wolałabym więcej jednoznacznych owoców, niż warzyw. Rześkie zioła za to bardzo na plus. Sprawiły, że kompozycja nie przytłaczała.
To jedna z tych czekolad, która była bardziej dziwna-i-dziwne-że-smaczna niż po prostu smaczna czy dziwna. Wciągnęłam się w nią, a gdybym miała polecać, to tylko jako ciekawostkę jednorazową.
Zaskoczyła mnie, jak podobna do Marou Tien Giang Vietnam 80 % była. Orzechowe curry, korzenno-orientalne przyprawy z trawą cytrynową, słonecznik, soczysta pikanteria i chili - te nuty były niemal identyczne. A jednak tamta była cudownie owocowa (morele, winogrona, jabłka), w momencie gdy dzisiaj prezentowana w tej kwestii była dość skąpa. To mieszanina czerwonych (niezbyt jednoznacznych) owoców i warzyw. Jej roślinność bardzo z kolei przypominała tę z Dak Lak 70 %, ale ogółem nie były do siebie podobne.
ocena: 9/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: £7.95
kaloryczność: 625 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie
Skład: ziarna kakao