piątek, 30 kwietnia 2021

Marou Saigon 100 % ciemna z Wietnamu

Obecnie rzadko kupuję setki, bo nie sprawiają mi tyle przyjemności co czekolady o wysokiej zawartości kakao, ale jednak z cukrem. Są jednak takie marki, których smakuje mi i kusi dosłownie wszystko, co tylko wyjdzie spod ich skrzydeł. Marou obudziło we mnie miłość, a na pewno zaintrygowanie wietnamskim kakao. Postrzegam je jako samo w sobie wytrawne, więc setka z tego regionu bardzo mnie ciekawiła.

Marou Saigon 100 % Single Origin / Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao (blend ziaren) z Wietnamu z regionu rzeki Sajgon.

Gdy tylko uwolniłam tabliczkę ze złotego papierka, poczułam intensywny zapach ziemi: niezbyt czystej, a więc średnio przyjemny. Była gorzka, przywodziła na myśl bulwy jakiś roślin i... gorzkie, ciemne piwo. Dzięki niemu ewoluował w nieco smakowitszym kierunku. Mieszało się z kwaśnym koncentratem pomidorowym z chili i jakimś czerwonym curry z mnóstwem ciepłych przypraw. Curry z gorzkimi orzechami (które zaproszone zostały przez piwo)? Z czasem orzechy zrównały się z ziemią. Wśród korzennych przypraw pojawiła się rześkość trawy cytrynowej, podkreślającej soczystość. Ta zaś... była bardzo roślinna, trochę słodkawo-ziołowa i wręcz kwiatowa, a trochę warzywna. To znów uwypukliło orzechy. Słodycz kompozycji była minimalna. Nie ukrywam, że wyszło średnio kusząco. Przyzwoicie zrobiło się dopiero, gdy aromat się rozszedł i rozłożył wachlarz, czyli w trakcie jedzenia, bo orzechy wywalczyły sobie miejsce na przodzie.

Twarda tabliczka łamała się z trzaskiem suchych, średnio grubych gałązek łamanych podczas wędrówki przez las.
W ustach rozpływała się powoli jak przeciętna ciemna czekolada (nie jak setka) i jedynie gęstawo, z oleistym efektem. Była skora do współpracy, zostawiając na podniebieniu mnóstwo smug, kojarzących się ze smarem. Między coraz to kolejnymi, były też bardziej esencjonalnie soczyste fale, dzięki którym mimo iż tłusta, nie wyszła ciężko.

W smaku od samego początku zarejestrowałam wyrazistą gorzkość, gonioną przez kwaśność pomidorów, koncentratu pomidorowego i cytrusów, głównie cytryn.

Gorzkość rozeszła się po ustach fundując mi smak dymu, odrobinę ziemi i orzechów, mieszających się z nią. Może to lekko skwaśniałe orzechy? Sprawiały wrażenie lekko pikantnych, co podkreśliła trawa cytrynowa. Splatała gorzkość z kwaśnością, odpowiadając za harmonijny przeskok. Dym najpierw ewidentnie dominował, potem bardziej czuwał nad poszczególnymi nutami. Acz był wyczuwalny cały czas. Uwagę od niego odwracały wyraziste ziarna i pestki, w tym pestki słonecznika jedzone prosto ze "słonecznikowej głowy".

Oto pojawiły się rześkie zioła i ogólnie żywe, zielone rośliny. Rozprowadziły szlachetną, ziołowo-kwiatową słodycz. (Prawdziwie słodka wydawała się tak naprawdę po paru kęsach; jakby trzeba było się do niej dokopać, odnaleźć ją.) Kontynuowała ostrość, nadając jej ciepłego, korzennego charakteru. Pomyślałam o słodko-kwaśnych pomidorach i papryce (chili?) albo raczej kremowym czerwonym curry na ich bazie (na pewno z ziarnami, orzechami i... i z jakimiś ziemistymi bulwami?). Po chwili pojawiły się czerwone owoce. Kręciły się wśród nich przejrzałe wiśnie i porzeczki oraz jakieś twarde czerwone "kulki jagódkowate" -zupełnie mi nieznane, ale... nie wiem... Goryczka podszepnęła nagle grejpfruta. Rósł w siłę, zachwycając dojrzałym sobą. Jakoś w połowie rozpływania się kęsa rośliny napierały dosłownie z każdej strony zarówno jako warzywa, owoce i kwiaty, jak i po prostu żywe rośliny. Zielone łodygi, wilgotne paprocie, konary porastające ziemię. Tę nasączyła cytrusowa kwaśność.

Po chwili owocowa goryczka znów zaskoczyła na tor po prostu gorzki. Wyraźnie wrócił mocniejszy dym. Grejpfrut zmienił się w ciemne piwo, a to otworzyło drogę słodowo-ziemistym tonom. Dym snuł się leniwie i trochę bez celu, a może nawet nie on, a raczej jego kwaskawa cierpkość. W drugiej połowie rozpływania się o wiele wyraźniej zagrały gorzkie orzechy. Starawe, trochę czarne orzechy włoskie? Na pewno w towarzystwie ziaren i pestek, takich prosto z łupinek. Podkreśliły je zioła, cała gama roślin i pikanteria.

Bliżej końca ostrość przypraw korzennych, w tym soczystego chili, znalazła się niemal na pierwszym planie, podkręcana na zasadzie kontrastu kwaśnością cytrusów. Łączyła je rześka ziołowa nuta, wydająca się zaskakująco, wręcz paradoksalnie słodka.
Dosłownie na sam koniec mignęła mi łagodność kremowego curry i nawet pewna czekoladowa oleista maślaność, a potem zalała ją "czerwona tanina".

W posmaku jednak został kwasek cytrusów (grejpfruta, cytryny) i czerwonych owoców, piwa, ziół oraz warzyw - dziwnie wytrawny, a także zestawiony z goryczką ziemi i przypraw oraz roślinnością. Ostrość? Trochę słodkawa, ale na pewno bardzo, bardzo rozgrzewająca w orientalnym stylu.

Całość wyszła dziwnie. Bardzo roślinna, wytrawna oraz kwaśna. Jej gorzkość wydawała się nie aż tak znacząca, mimo że dość wysoka. Lekka słodycz wyczuwalna, a jednak kompletnie nieważna w ogólnym wydźwięku. Gdyby nie korzenność, w ogóle można by nie zwrócić na nią uwagi. Podobała mi się za to nuta orzechów i pestek (głównie słonecznika). Ziemiście-roślinny duet koniec końców na plus, choć wolałabym więcej jednoznacznych owoców, niż warzyw. Rześkie zioła za to bardzo na plus. Sprawiły, że kompozycja nie przytłaczała.
To jedna z tych czekolad, która była bardziej dziwna-i-dziwne-że-smaczna niż po prostu smaczna czy dziwna. Wciągnęłam się w nią, a gdybym miała polecać, to tylko jako ciekawostkę jednorazową.

Zaskoczyła mnie, jak podobna do Marou Tien Giang Vietnam 80 % była. Orzechowe curry, korzenno-orientalne przyprawy z trawą cytrynową, słonecznik, soczysta pikanteria i chili - te nuty były niemal identyczne. A jednak tamta była cudownie owocowa (morele, winogrona, jabłka), w momencie gdy dzisiaj prezentowana w tej kwestii była dość skąpa. To mieszanina czerwonych (niezbyt jednoznacznych) owoców i warzyw. Jej roślinność bardzo z kolei przypominała tę z Dak Lak 70 %, ale ogółem nie były do siebie podobne.


ocena: 9/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: £7.95
kaloryczność: 625 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao

czwartek, 29 kwietnia 2021

lody Leone Alive High Protein Choco Peanut

Nie jem lodów często, a jak jakimś poświęcam czas (lubię na raz jeść ich dużo i długo, topiące się), chcę ciekawe. Zbyt wydziwiane, a więc proteinowe, wegańskie, niskokaloryczne są za bardzo ryzykowne, że degustacja będzie nieudana (a jak już mnie nachodzi na lody, chcę by była udana). Mimo że uwielbiam masło orzechowe, to jeden z tych smaków, do których jestem bardzo sceptyczna. Potencjalny kamień o niesatysfakcjonująco masłoorzechowym smaku mnie nie kręci. Dzisiaj opisywane jednak miały zawierać część fistaszkową, nie masłoorzechową. To jakoś optymistyczniej mnie nastroiło. Doświadczenie mam bowiem takie, że gdy mi producent nie krzyczy, że "BĘDZIE PB", to łatwiej o to, aby z nim się kojarzyło. W dodatku już pisząc wstęp i przepisując skład ogarnęłam, że jadłam już loda tej marki i w miarę mi smakował, mimo że nie był w moim guście - chodzi o rożka Leone Black Cone.

Leone Al!ve High Protein Choco Peanut to "proteinowy deser lodowy o smaku czekoladowym (38%) i o smaku orzeszków ziemnych (38%) z czekoladą mleczną (11%) i sosem z orzeszków ziemnych (11%) oraz kawałkami prażonych orzeszków ziemnych (2%)" (a według mnie nie "deser", a "lody"); bez cukrów (ale z substancjami słodzącymi).
Zawartość pudła to 300 g / 480 ml.

Po otwarciu poczułam w miarę wyraźny zapach fistaszków i czekolady mlecznej, co nie było mocno słodkie, a dziwnie... słodkawo-przymglone. Chyba minimalnie słodzikowe, ale całkiem w porządku. Arachidowość nasilała się oczywiście z czasem.

Mam ogromny zarzut do tych lodów, bo okazały się zupełnie niepodzielne. Do zdjęć lody do miseczki przekładam zaraz po wyjęciu z zamrażarki - oczywiście nie jem potem tak zimnych i twardych, ale chciałabym móc lody nałożyć, nie każąc im dochodzić do przyjaźniejszej struktury. W przypadku tych... nałożenie? Pf. Czułam się, jakbym próbowała nakładać warstwową skałę osadową. Przebicie się przez kolejne warstwy graniczyło z cudem. Na samym początku masy lodowe były twarde jak kamień, a czekolada i sos orzechowy to... głazy. Lody familijne (śmieszy mnie ta nazwa) w takim razie to nie są. Oczywiście jadłam je już, gdy nieco doszły, ale musiałam na to czekać naprawdę długo. A i w trakcie jedzenie okazało się problematyczne. Starałam się poszczególne części podważać, obracać, część wykładałam na talerzyk obok, by ułatwić sobie życie.

Już na samym początku czekało mnie rozczarowanie. Orzeszki ziemne znajdujące się jedynie na wierzchu posiekano tak drobno, jak się tylko dało. Były przemrożone, a gdy do siebie doszły, jakby miękko-zawilgocone. Takich na pewno nie chciałabym więcej.
Masa lodowa swoją kamienną twardość w zasadzie zatrzymała do końca. Wykazywała skąpą i minimalną kremowość i gładkość. Topiła się... prawie wcale, a mimo to, z nieprzyjemnym wodnistym efektem. Wydała mi się nieco budyniowo zagęszczona, gumiasta. Pod tym względem obie części lodowe były do siebie dość podobne - jasna może nieco bardziej zbita.
Blisko lodów czekoladowych dodali płaty trzaskającej czekolady: jedne raczej cienkie, inne znacznie grubsze. Początkowo wydawała się plastikiem, z czasem zaś rozpływała się w miarę tłusto-gęsto i czekoladowo. Konsystencją zaskoczyła mnie pozytywnie.
Między warstwami lodów dodano sos przypominający lejąco-rzadkie masło orzechowe. Gdy odtajało, rozpływało się w ustach, kojarząc się z olejem i wodą.
Z racji tego, jak rozmieszczono wszystkie warstwy, a więc "na świderek", mieszały się (mam na myśli obie masy lodowe i sos), trudno było się przebić przez wielkie blaszki czekolady, a wszystko... do przyjaznej konsystencji dochodziło jeszcze dłużej. Mam wrażenie, że to te blaszki podtrzymywały kamienne zmrożenie. Wyszło dziwnie. Nie podobało mi się, bo wszystko trwało i trwało (i zdążyło mnie zanudzić), a potem wystąpiło zjawisko śmietnika w pudle (co z kolei irytowało). Zupełnie pomysł na te lody mi się nie podoba. Może po prostu ja nie jestem przyzwyczajona do takiej formy, ale była niewygodna i tyle. Co, zrobiona dla oka? Najlepszą opcją jest chyba jedzenie tego na raz (taak, chyba przez cały dzień, zanim to zmięknie), co plusem nie jest. Tym bardziej przy ostrzeżeniu, że "spożycie w nadmiernych ilościach może wywołać efekt przeczyszczający".

Fistaszki na wierzchu smakowały... tak sobie, bo nijakością z posmakiem orzeszków. Gdy ciumkałam i podsysałam je bardzo długo, ten smak jakoś się umacniał, ale musiałam w tym celu zgarnąć ich naprawdę dużo na raz. Odebrałam je jako świeżo-nieświeże, bo nieprażone i rozmokło-stęchłe. Przy takiej jakości to zbędny dodatek. Nie przejadłam wszystkich.

Orzechową lodową połowę także cechował nieorzeszkowy smak. Fistaszki były tu jedynie sugestią wmieszaną w zamgloną słodycz budyniu o mało wyrazistym, mleczno-mdłym smaku. Ta część była dość mdła, kojarzyła mi się z waniliowymi budyniami proteinowymi z wodnistym elementem. Słodycz ewidentnie pochodziła od słodziku, co przełożyło się na mdlący efekt. Wydawała się odosobniona (może nie strasznie za silna, ale oprócz niej nie było niczego wyraźniejszego).

To sos orzechowy napędzał smak orzeszków. Stanowił arachidowy kopniaczek (bo "kopniak" to za dużo powiedziane). Sugerował masło orzechowe ze szczyptą soli, ale i słodzikiem w tle. Pobrzmiewał leciutko podprażonymi fistaszkami i chwilami zdecydowanie dominował, choć doszukałam się w nim też jakiejś oleiście-wodnistej nuty. Kiedy mieszał się z masami lodowymi, tracił wyrazistość na ich rzecz. Był najciekawszy, smakował sobą, ale i tak to mały plus.

Czekolada w zestawieniu z nim wyszła całkiem nieźle, pasowała. To jednak ewidentnie polewowo-ulepkowata mleczna czekolada o słodyczy drapiącej w gardle. Jako tabliczka byłaby nie do zjedzenia i zbyt plastikowa, ale w tym wydaniu, jakoś uszła. Skojarzyła mi się ze słodzikową wersją czekolady Nestle (uważam Nestle za kiepściznę), ewentualnie milkowatej. W końcu omijałam ją, bo w większej ilości jej słodycz męczyła.

Podkreślała czekoladowość brązowej lodowej części. Ta była... delikatnie mlecznoczekoladowa, bardziej słodzikowo słodka i w sumie tyle. Również kojarzyła się z nazbyt rozwodnionym budyniem. Jej bazowa mleczność była słaba - jak właśnie mdłego budyniu, ale gdy rodzaje czekolady rozpatrywać to taak, to smak mlecznej czekolady - niestety kiepskiej. Wyszła przejrzyściej od fistaszkowej części, ale gdy wszystko się mieszało, i ona robiła się słodzikowo-żadna.

Po zjedzeniu czułam posmak słodziku i orzeszków ziemnych w wydaniu podróbkowo-snickersowym i trochę masłoorzechowym. Snuł się za tym nienachalny, czekoladowo-orzechowy, sztucznawy motyw i budyniowo-mleczna nijakość.

Lody zupełnie mi nie podeszły. Okazały się nijakie i zarazem bardzo słodkie. Słodziki może nie wyszły tu drażniąco, ale oprócz ich smaku zasadniczo mało co innego było. Kojarzyły się z mdlącymi budyniami białkowymi. Mleczna czekolada jakaś słaba, orzeszkowość drugiej masy niska... Jedynie orzeszkowy sos odznaczał się wyrazistością całkiem niezłą, w momencie gdy czekolada mleczna to już wyrazistsza ulepkowatość i tandeta.
O dziwo mimo podłej, kamiennej struktury i rozpuszczania się na gumiastą wodę, lody próbowały się chwilami przymilić odrobiną kremowości. Nie wyszło jednak. Konsystencja i forma męcząca. Smak, a raczej słodzikowo-budyniowy bezsmak też... lody nawet prawie stopione, które poza zamrażarką jakieś 1,5 czy nawet 2 godziny nie przybrały na wyrazistości. W zasadzie... im robiły się mniej kamienne, tym okropniejszy i bardziej dominujący był smak słodziku.

1/3 pudła zmęczyłam, chcąc dokładnie popróbować wszystkich warstw, czekając aż do siebie dojdą. Zaczęły mnie jednak nudzić, drażnić i po prostu niesmakować, więc resztę oddałam Mamie. Ona zjadła prawie do końca (choć zostawiła kulkę wszystkiego - tak się to już jej niefajnie przemieszało) - ją też znudziły. Skomentowała, że to "ot, po prostu nudne, nienajlepsze lody". Ciągnięta za język: "no tak, fistaszki czułam, jak te kawałki gryzłam. Ta jasna masa lodowa jakaś nieokreślona w ogóle. Brązowa to czuć, że czekoladowa, lepsza była, ale też bezpłciowa. Taka woda trochę. Sos z masła orzechowego? Przemieszał mi się tam jakoś, ale nie uwierzysz. Najlepsza dla mnie to ta czekolada była! Jak prawdziwa, normalna czekolada. Rozpływała się łatwo i przyjemnie, słodziutka i taka mleczna właśnie była. A słodziki nie przeszkadzały jak w tych Breyers. Ogólnie nie były takie złe, tylko nudne. Namieszali, namieszali i jakoś nic tam nie czuć i tak.".


ocena: 4/10
kupiłam: Lidl
cena: 14,99 zł (za 480 ml / 300 g)
kaloryczność: 176 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: woda, substancje słodzące: syrop maltitolowy, erytrytol, maltitol, glikozydy stewiolowe; białka mleka, białka jaja w proszku, polidekstroza, olej kokosowy, tłuszcz kakaowy, orzeszki ziemne 2%, pasta z orzeszków ziemnych 1,5%, mleko w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, maltodekstryna, mleko w proszku pełne, inulina, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu 0,5%, emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, lecytyna sojowa, polirycynooleinian poliglicerolu; bezwodny tłuszcz mleczny, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar, cytrynian trisodowy, karagen; aromaty, barwnik: karmel; skrobia modyfikowana, sól, ekstrakt z wanilii

środa, 28 kwietnia 2021

J.D. Gross Grenada 46 % Cacao Czekolada Mleczna z Grenady

Kiedyś bardzo lubiłam mleczne czekolady, a ciemne mleczne przez pewien czas były moimi ulubionymi. Zawsze ceniłam bowiem kakao, ale właśnie także specyficzna słodycz wspomnianych mi odpowiadała. Obecnie na mleczne ochotę miewam rzadko, a jak mam już jakąś jeść to musi być ciekawa. Dawno nie jadłam po prostu mlecznej... Tak się jednak stało, że na dobrą jakoś mnie po prostu naszło. A że zbiory czekolad mam przeogromne, znajdzie się wśród nich coś na każdą zachciankę. I... cóż, mleczne Grossy nie pojawiają się zbyt często, nie takie moje. Mleczne około 30 % kakao mnie nie kręcą, nadziewane to co innego... Tej więc byłam szczerze ciekawa. Zastanawiałam się, jak wypadnie w porównaniu do Gross Selection: Chocolat Edel-Rahm / Milk Chocolate i Herbe Sahne / Dark Chocolate. A i region niepospolity. Mlecznej czekolady stamtąd to jeszcze nie jadłam.

J.D.Gross Grenada 46 % Cacao Czekolada Mleczna to mleczna o zawartości 46 % kakao trinitario z Grenady; produkowana dla Lidla.

Rozchylając papierek, poczułam wyrazisty zapach pełnego mleka i śmietanki, trącającej lekko o śmietankę w proszku, ale stojącą także za sielsko-wiejskim, naturalnym klimatem. Mocno orzechowy, lekko siankowy charakter kakao sugerował jakieś "inne mleko" (np. kozie). Było w tym coś leciutko maślano-bułeczkowego i bardzo słodkiego. Słodycz należała głównie do szlachetnego, palonego karmelu, ale też wanilii i jakby zasłodzonych, minimalnie soczystych marmolad.

Tabliczka była dość twardawa, ale łamała się krucho i cichutko, jedynie pykając. Bardzo się kruszyła.
W ustach okazała się jednak zwarta i masywnie tłusta, także wyginająco się miękka. Rozpływała się w umiarkowanym tempie, wykazując aż za silną, idealnie gładką tłustość. Przypominała tym samym gęstą śmietankę lub kremowy jogurt i minimalnie zalepiała usta, znikając jak mleko (już tak rzadziej). Pod koniec trochę ściągała jak tłusty jogurt np. grecki.

Robiąc kęsa poczułam dosłownie masełko w wydaniu "na słodko". Delikatne i naturalne, rozsmarowane na miękkiej chałce. Klimat ułożył się w beztroski i sielski dzień. Do chałko-bułeczki podano szklankę mleka tłustego i chłodnego.

Zaskakująco niska słodycz nieśmiało zbliżyła się do powyższych. Wydała mi się karmelowo palona, ciepła. Podkreślała skojarzenie z maślanymi, delikatnymi, słodkimi wypiekami (chałki, bułeczki mleczne / maślane, drożdżowe placki).

W palonym cieple kryła się też drobna nutka słodkich przypraw korzennych, ale też orzechy i jakby orzechowy wypiek. Karmelowa słodycz otulała orzechy. Orzechy z ciasta? Oczami wyobraźni widziałam ciasto-chlebek: mięciutkie, a jednocześnie konkretne i wciąż... ze szklanką mleka. Mleczność i maślaność zalewały usta, splatając się z ogromem śmietanki. To był smak przewodni.

A wypiek... może nie był tyle wypieczonym wypiekiem, co palonymi karmelami? Słodki karmel trafił na masło i śmietankę, po czym mniej więcej od połowy rozpływania się kęsa zaczął zmieniać się w toffi, cukierki toffi, za których sprawą słodycz drastycznie rosła. Robiło się wręcz cukrowo.

Mimo to, wychylił się też rześko-soczysty motyw. To tak, jakby na wypieki dodać zacukrzono-zasłodzoną marmoladę lub... jakby gdzieś w tym wszystkim dokopać się do kremowo-śmietankowego deseru... z zacukrzonym, dżemowatym wsadem z... moreli? słodkich pomarańczy? Aż scukrzonych? Owoce były bardzo niejednoznaczne, wkomponowane w cukrowość... palonego karmelu i palono-maślanego toffi, która lepiej sobie poradziła z wkręceniem się w ciepły klimat.

Bliżej końca robiło się bardzo słodko i znów śmietankowo, ale pojawiła się też lekka goryczka. Jakby karmelu, orzechów, zbyt mocnego przypieczenia i... w końcu kakao po prostu. Kakao zrobionego na pełnej, tłustej śmietance.

Po zjedzeniu został posmak lekko cierpki, jak po śmietanowym jogurcie i kakao. Gorzkawy kakaowo-ciepło, a jednak łagodzony śmietanką, maślanością i tłustością na ustach, co bardziej sugerowało raczej kakao zrobione na tłustym mleku. W gardle słodycz ryzykowanie zaznaczyła swoją obecność już po pierwszej kostce, a w połowie tabliczki serducho w ogóle nieprzyjemnie mi przyspieszyło.

Całość wydała mi się zdecydowanie za maślana, zarówno w konsystencji, jak i w smaku. Wiodąca smakowa maślaność, mimo przyjemnych wypieków, zmęczyła mnie, bo owoce były bardzo niejednoznaczne i w sumie... Prawie ich nie czuć. Także kakao przez większość czasu ukrywało się. O śmietankę o wiele łatwiej, ale była tak pełna, że aż za pełna. O dziwo słodycz nie była cały czas bardzo wysoka, co się chwali. Nie zmienia to jednak faktu, że tabliczka i tak miała bardzo, wręcz głównie słodki wydźwięk.

Nie było w niej zupełnie nic ze znanych mi czekolad (wprawdzie ciemnych) z Grenady. Może delikatne ciepło i owocowa nutka, ale regionu bym nie zgadła. Odebrałam ją jako dobrą mleczną, trochę ciemnawą. Ze 4 kostki spokojnie można zjeść, ja zjadłam więcej i zaliczyłam cukrowy zgon tylko dlatego, że to nudnawa dla mnie tabliczka (niezbyt moje nuty), którą od niechcenia można zjeść, a jednak niestety nie bajka Mamy (za wysoki procent kakao, a poza tym czyste czekolady szkodzą jej na żołądek). Wiedziałam, że nie chcę jej jeść dwa dni, więc zjadłam, ile mogłam - 7 kostek, by sobie nie zostawić po niej złych wspomnień (czekoladową normę wolałam dojeść ciemną, która nie męczy i uspokaja serce). Na tyle dobra, że warto się raz zasłodzić. Podała maślaność w sto razy lepszej formie niż np. Lindt Excellence 65 % Cocoa Milk Chocolate.
Mama skończyła te 3 kostki i stwierdziła: "tak śmiesznie w niej szła ta słodycz, rzeczywiście może taka toffi trochę, obok gorzkości; no dla mnie za gorzko było i ta gorzkość tak w posmaku została jeszcze". Uznała, że ogólnie czuć, że dobra jakościowo, ale jej nie odpowiadała (z żalem stwierdziła, że nie czuła tego, co ja - i obie bardzo żałowałyśmy, bo ja czułam dosłownie wszystkie uwielbiane przez Mamę różności).


 ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 4,99 zł
kaloryczność: 586 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii

wtorek, 27 kwietnia 2021

Cocoloco Chocolates 72 % Ecuador Pure Dark ciemna z Ekwadoru

Po paru zawodach Cocoloco potrzebowałam przerwy. Wkurzyła mnie ich bylejakość, a co więcej czułam się po prostu oszukana. Czekolada PB, która okazała się po prostu mleczną z fistaszkami? Beznadziejnie nadziane miodowe tabliczki (mleczna, ciemna), których wnętrze wylewa się, a całość jest zrobiona jakby do zjedzenia na raz? Nie chciałam już żadnych kolejnych, więc cieszyłam się, że takich "trudniejszych" już nie miałam. Po jakimś czasie, gdy negatywne emocje trochę się rozeszły, postanowiłam sięgnąć po względnie bezpieczną ciemną tabliczkę. Wprawdzie wciąż byłam podejrzliwa - w końcu mogła być np. zapchana tłuszczem, ale... może akurat zwykła czekolada miała okazać się miłą niespodzianką?

Cocoloco Chocolates 72 % Ecuador Pure Dark to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Ekwadoru

Rozerwawszy pazłotko poczułam słodki zapach żywych roślin i kwiatów, wchodzących we wręcz neutralność młodych zielonych badylków, skoszoną trawę oraz owocową soczystość. Początkowo nie była zbyt jednoznaczna, przeplatały się w niej niedookreślone brzoskwinie i morele. Z czasem jednak (zwłaszcza w trakcie jedzenia) wyraźnie czułam obok nich wręcz cukierkowo słodkie maliny i truskawki. Wszystko to poprzez "badylkowość" mieszało się ze świeżym tytoniem, a w końcu i z gorzkim dymem. Czułam pewną maślaność wilgotnie natłuszczonego wypieku... Kojarzyła się ze słonawymi ciastko-tartami, bułeczkami.

Tabliczka łamała się z głośnym trzaskiem, popisując się wysoką twardością, a potem ziarniście-kryształkowym przekrojem. Drobinki od niej odskakiwały, przez co wydała się jakby polewowa, skonstruowana z cienkich powłok.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i trochę niechętnie. Była twardo-zwarta i masywnie tłusta, początkowo trochę plastikowa. Niby gładka, ale jednak jakby lada chwila miała zrobić się chropowato-proszkowa, trochę jak scukrzony miód. Z czasem nieco miękła i tworzyła wokół kawałka zalegającego na języku wodniście-zawiesinową masę, chwilowo wydając się lekko soczystą. Następnie zmieniała się w wodę i znikała bez echa. Towarzyszyło temu lekkie ściągnięcie i na koniec niepodważalnie pyłkowe wysuszenie.

W smaku w chwili robienia kęsa uderzyła mnie truskawko-malina, bardzo słodka i... wręcz słodziuteńka! Poczułam dosłownie miodek, jasny miód słodki i "dziecięcy".

Nim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, czekolada już roztaczała po ustach gorzkość dymu. Był cierpki, mignął plastikiem, a zaraz nasunęła się na to neutralność roślin i zielonych łodyg. Wydała mi się lekko cierpka, wodnista smakowo i żywa. Poczułam... jakby zawilgocony węgiel roślinny? Tytoń / tabakę?

Słodycz w tym czasie ustabilizowała się i nieco wycofała, ale po chwili (już bardziej "z głową") przemieszała się z gorzkością i cierpkością. Otuliła je, przytaczając maślane, może raczej mleczne bułeczki posmarowane masłem i kapnięte miodem. Lekko zasugerowała scukrzony, drapiący miód. A może bardziej maślane wypieki... wcale nie takie słodkie?

A jednak z czymś słodkim. Pojawiła się soczystość czerwonych owocowo-kwiatowych marmolad słodzonych miodem i wanilią. Znalazł się w tym lekki kwasek i... kwasek taki słodki, cukierkowy. Poczułam truskawkę... miękką i mokrą, a zaraz potem nieco słodko-gnilną wiśnię. Odnotowałam owocową goryczkę, która znów zwróciła moją uwagę na polewowość. Do głowy przyszły mi kakaowo-pseudoczekoladowe polewy lodów na patykach.

W drugiej połowie i bliżej końca gorzkość zawalczyła o honor. Osnuła wszystko dymem, a klimat zrobił się bardziej palony. Wyłapałam nutkę spalenizny, nadającej jeszcze wytrawniejszego charakteru wypiekom. Chwilowo narobiła mi nadziei, ale jakoś zniknęła na rzecz wypieku właśnie. Takiego... z odrobinką soli? Cierpkiego na pewno. Czyżby to cierpkość roślin skądś płynęła? Z dymu? Pomyślałam o zawilgoconym tytoniu albo papierosach.

Polewowość jednak nie ukryła się, maślane twory i neutralność roślin się przemieszały, ale już i słodycz co ugrała, to miała. Było słodko, niemal cukierkowo-miodzikowo i waniliowo. Czułam też bardzo słodkie, zacukrzone dżemowo-marmoladowe czerwone owoce.

Po zjedzeniu została cierpkość dymu i "polewowego" kakao, osłodzona waniliowo-cukrową ciężkością oraz stonowana starymi wiśniami i pewną tłuszczową polewowością, wyczuwalną również jako oleista warstwa na ustach.

Czekoladę odebrałam jako... zachowawczą i kiepską w smaku, a bardzo kiepską pod względem struktury. Niby nie było w niej drastycznych wad, ale smak wydawał się niespójny: gorzkość średnio przyjemna mieszała się ze słodyczą kompletnie do niej niepasującą. Wprawdzie nie była przesadzona, ale kontrast dobrze tu nie wyszedł. Miód i słodkie czerwone owoce zajeżdżały chwilami aż cukierkowo, co mi nie odpowiadało. Dołączyły do tego jakieś wytrawniejsze wypieki i neutralne rośliny, otoczył je dym i smak polewy kakaowej, już w ogóle psując wszystko. Uwielbiam dymne nuty, ale ten tu nie należał do przyjemnych.
A konsystencja to w ogóle... Twardość byłaby taka przyjemna, gdyby nie wodnistość z elementem tłustej polewowości.
Aż przypomniała mi się bardzo polewowa Eti Dare 70 %, która gdyby nie była tak miękko-polewowa, byłaby całkiem przyjemna. Cocoloco to po prostu mocny średniak. Trochę taka "czekolada zrób to sam", gdyby kosztowała ze 4-5 zł, mogłaby mieć 7.


ocena: 5/10
cena: 5 £
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, wanilia

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Terravita Czekolada Mleczna + Ciasteczka / Milk Chocolate with Cocoa Cookies mleczna z kakaowymi ciastkami

Lata temu zakochałam się w Bellarom Chocolate Meets Neo. W ogóle lubię czyste mleczne z kakowymi ciasteczkami, bo łączy się to według mnie świetnie - o ile są dobrze zrobione. Niestety, takich (mlecznych z samymi ciasteczkami) w ogóle jest bardzo mało, a trafiałam także na niesatysfakcjonujące (np. wstrętna Natasja Barona). Od zniknięcia Bellaromek usilnie takich szukam. Ucieszyłam się, gdy ceniona przeze mnie i tania marka zdecydowała się wzbogacić ofertę o właśnie taki wariant.
Znając słodycz Terravity, nawet ucieszyła mnie niska gramatura - wiedziałam, że cukrowemu tworowi o takim rozmiarze mogę podołać. Co więcej, zakochałam się w opakowaniu - na niektórych pojawia się lemur (lub zebra, lub panda). Trochę nie rozumiem zabiegu, że jeden wariant ma różne zwierzaki losowo, ale trudno. Problem w tym, że stacjonarnie nigdzie nie mogłam ich znaleźć. Mimo więc że marka podziękowała mi za współpracę, zamówiłam przez internet prosząc o opakowanie konkretnie z lemurem (i chowając dumę do szafki z czekoladami).

Terravita Czekolada Mleczna + Ciasteczka / Milk Chocolate with Cocoa Cookies to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z kakaowymi ciasteczkami.

Po otwarciu poczułam cukrowo-waniliową słodycz i głęboką, wyrazistą, pełnomleczną toń, za którymi krył się kakaowo-ciasteczkowy motyw. Było to urocze i przyjemne, wręcz "słodziutkie".

W dotyku tabliczka wydała mi się trochę plastikowo-lepkawa, tłustawa. Łamana wykazywała konkret i kruchość. Na pewno nie była miękka, acz twarda też nie. Raczej nietwarda i to pewnie z racji grubości. Dodano do niej średniej wielkości okrągłe ciastka (wielkości trochę mniejszej od 1 grosza). Umieszczono je raczej na spodzie tabliczki (nie w wierzchach kostek), acz pokrywała je czekolada. 5 z 16 kostek trafiła mi się bez ciasteczek - nie podoba mi się takie nierówne rozmieszczenie i ilość (bo samą czekoladę można i tak bez problemu spróbować odgryzając wierzch kostki). Ciastek powinno być zdecydowanie więcej.
W ustach rozpływała się łatwo i powoli, zmieniając się w miękki i gęsto-tłustawy, zalepiający krem. Z czasem wyczułam lekką proszkowość, ale nie zwracałam na nią uwagi. Wydawała się aksamitna. Z gęstwiny wyłaniały się bowiem chrupiąco-twardawe ciasteczka. Zostawione same sobie nasiąkały, miękły średnio, ale rozpuszczały się. Zmieniały się w ciasteczkową zawiesino-papkę, która wciąż (nawet na koniec) chrupnąć potrafiła. Ciastka były bowiem wysokiej jakości i pierwszej świeżości.

W smaku czekolada od samego początku wykazała wysoką cukrowość, znacząco jednak wymieszaną z wanilią. Zaraz do słodyczy dołączyła głęboka mleczność, przemieszała się z nią. Nie osłabiła jej, ale cudownie się z nią zgrała.

Obie wirowały, spływały do gardła i zasładzały, drapiąc w nim. Przełożyły się na pełen uroku klimat czekoladek z nadzieniem mlecznym dla dzieci. Sama baza była zachwycająco mocno, naturalnie mleczna. Mniej więcej w połowie odnotowałam ciasteczkową nutę.

Wraz z wyłaniającymi się ciastkami rosła ciasteczkowośc, ale i słodycz wreszcie nieco zelżała. Poczułam leciutką cierpkość kakao.
Ciasteczka podgryzane i podsysane "obok czekolady" sprawiały wrażenie jedynie lekko kakaowych przez ogrom cukru, jednak bliżej końca - to one miały przewagę. Nawet niegryzione (wystarczyło, że zaczęły nasiąkać, a czekolady było mniej) smakowały gorzkawym kakao, choć i przypalonej nuty w nich nie brak. Niektóre wydawały się nawet odrobinkę słonawe. Wszystko to jednak było idealnie trafione. Rozpływając się na koniec upuszczały cierpkawo-kakaowy smak ciastek typu Oreo, ale także swoją własną słodycz.

Wydaje mi się, że na końcówce podkreśliły czekoladowość czekoladek tak słodkich, że aż lekko plastikowych.
Resztki, jakie z nich zostały, gryzione na koniec osłabiały smak cukrowości, mieszały się z mlekiem, ale drapania w gardle nie powstrzymały. Zdecydowanie za silna słodycz cały czas rosła, na koniec mordując zupełnie.

Po zjedzeniu został posmak oczywiście trochę przypalonych, goryczkowatych ciasteczek kakaowych i waniliowo-mleczna nuta wpisana w zasłodzenie totalne. Było wciąż dość urocze, tak mleczno-ciasteczkowe, że... akurat niektórzy pewnie by je podciągnęli do tych pozytywnych zasłodzeń. Cukrowy pożar, palenie w gardle może jeszcze z zaciśniętymi zębami bym zniosła lepiej, gdyby nie fakt, jak duża część została bez ciastek.

W szoku uznałam, że czekolada wyszła prawie tak dobrze co Bellarom Neo meets Chocolate (choć już nie jest tak bardzo w moim stylu, jak w tamtych czasach była podlinkowana). Ciasteczka na smak lepsze, rozpływały się cudnie, choć formę (mniej symetryczną, po prostu pokruszone) wolę z Bellarom. Sama zacna czekolada to duet mleka i waniliowej, mocno przesadzonej słodyczy, ale... to do kompozycji pasuje. Mam jednak problem co do ilości ciastek. Otóż wiem, że w Bellarom mogłoby być ich nieco mniej, bo sama baza była cudowna, nie tak powalająco słodka. W Terravicie z kolei przez ilość słodyczy wolałabym nie 8 %, a 18 %. Jeden punkt odjęłam właśnie za poskąpienie ciastek, drugi poleciał za słodycz - gdyby nie to, spokojnie miałaby 10. Czystej czekolady tego typu (pisałam o tym przy klasycznej mlecznej 100 g) nie byłabym w stanie zjeść, więc tu to ogromny minus.

Po zjedzeniu części z ciastkami (Mamie oddałam 7 kostek, w tym te wszystkie 5 bez ciastek - "ciastko" odstąpiłam jej jedno, a drugie trafiło się ukryte, bo chamsko gryzłam tak, by ciasteczka wygryźć i dostała ogryzki :>) czułam, że od cukrowości umrę i choć przy pierwszej kostce myślałam, że chyba nawet wystawię 10, tak pod koniec uznałam, że nie ma szans na to. Najmniejszych. Zjadłam, bo wreszcie dostałam coś zbliżonego do tabliczki, po której wycofaniu czułam pustkę i rozpacz, ale to było tak słodkie, a dodatku tak poskąpiono, że wiem, iż nie chcę do niej wracać. Wciąż oceniam też biorąc namiar na półkę i to, że nie da się ukryć, iż osoby takie jak ja, mogą nie być docelową grupą konsumentów. Według Mamy: "przepyszna, ta słodycz wcale nie za silna, bo szlachetna nawet taka; a i same ciastka bardzo dobre, nieprzypalone, a kakaowe".

O dziwo Choceu jedzona dzień wcześniej (bo robiłam dwa podejścia) zacukrzała mniej... a mimo to zdecydowanie to mleczna czekolada wygrywa w połączeniu z ciasteczkami. I w Terravicie były one jednoznacznie zacne. Jednocześnie ja wolę choć niamiastkę Bellaromkowości, a biała z natury średnio mi leży.


ocena: 8/10
kupiłam: sklep.terravita.pl
cena: 3,06 zł (za 50g)
kaloryczność: 524 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie (ale gdybym dostała czy coś, nie pogardziłabym)

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, miazga kakaowa, ciasteczka kakaowe 8% (mąka pszenna, cukier, masło, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, substancje spulchniające: E450, E500, E503(ii); naturalne aromaty, sól morska), serwatka w proszku, emulgator: lecytyny sojowe; ekstrakt wanilii

niedziela, 25 kwietnia 2021

Carrefour Selection Noir 80% ciemna

Po pierwszym spotkaniu z J.D.Gross Superieur Czekolada biała z migdałami, uznałam, że skończę ją sama, ale kiedyś tam... No właśnie. "Kiedyś tam", bo w ciągu paru ostatnich dni jadłam czekolady słodsze, niż bym sobie życzyła i po prostu potrzebowałam odsapnąć. Mimo że smaczne, naszedł mnie straszliwy głód kakao, ciemnej czekolady. Na liście posiadanych szukałam czegoś mocnego, ale prostego (bo po kilku białych i mlecznych wiedziałam, że uda mi się cieszyć także ze zwykłej ciemnej, niekoniecznie szlachetnej i drogiej - na taką chcicę to mi nawet trochę szkoda byłoby takiej). Pomyślałam, że to dobra okazja, by dać Carrefourowi szansę na obronę swego imienia. Po straszliwie perfumowych Carrefour Selection Noir: Pepites Saveur Poire i Saveur Mangue & Poivre Sichuan trochę się zniechęciłam do niektórych ich czekolad (choć wciąż uwielbiam Carrefour Bio 74 %). Czysta ciemna jednak miała szansę jakoś mi się przypodobać, prawda?
Znalazłam w internecie, że czekolady z tej linii dla Carrefoura chyba robiła firma Barry Callebaut, ale do oficjalnych informacji nie dotarłam, a i opakowania się pozmieniały (informacja była sprzed paru lat). Ciekawe, kto je robi - wie ktoś coś może?

Carrefour Selection Noir 80% Cacao to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao; marki własnej Carrefour, zatwierdzone przez Gault&Millau.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam wyrazisty zapach drzew wpleciony w prażony klimat. Wydał mi się też lekko podwędzony, poddymiony, ale wciąż żywy i niesuchy. W dymie, jak we mgle, zdawały się błądzić ziarna kawy i ciemny chleb. Oczami wyobraźni widziałam filiżankę lub kubek z... herbatą, bo z czasem drzewa wydały mi się bardziej herbaciane. Herbaciano-fusiaste, trochę ziołowe, trochę kwiatowe. Odnalazła się w tym cierpkość, a przy niej z kolei... śliwka. Chleb ze śliwką? Z dymu i naparu chwilami wyłaniały się inne twory: hibiskus, coś czerwonego, "jakieś guarany" - egzotyczne smaki, znane raczej z rzeczy o ich smaku. Tu może jako taka... herbata?

Tabliczka w dotyku odebrałam jako dość suchą. Łamała się z głośnym trzaskiem, wydając się przy tym kruchą, a jednocześnie skaliście twardą. Odsłaniała wówczas gładko-zwarty, jakby wręcz sprasowany przekrój. Przy robieniu kęsa potrafiła pęknąć, przy czym parę drobnych kawałków odskakiwało.
W ustach rozpływała się powoli, bo bardzo długo zachowywała twardawą gęstość. Zwarta i jakby wręcz jędrna, roztaczała po ustach tłustą, lepką maź. Rozchodziła się leniwie, ale chwilami upuszczała nieco soczystości, co przyjemnie nadawało jej życia. Chwilami wykazywała lekką, aksamitną pylistość, by na koniec zostawić lekko suchawy efekt jak po wypiciu cierpkiej herbaty. Nie była oporna, choć chwilami wydała się oszczędna.

Gdy robiłam kęsa, mignęła mi lekka cierpkość, szybko chowająca się za słodyczą i gorzkością. Kiedy zaś po prostu umieściłam kawałek w ustach, od początku czułam wiodącą, acz spokojną gorzkość dymu oraz smak "mineralny", kojarzący się ze skałą po deszczu. Subtelna słodycz była tuż za nimi, jednak nawet nie podjęła próby ich dogonienia.
Po chwili rozkręciły cały palono-ciężkawy klimat i zaprosiły do gry paloną kawę. Gorzkie, aromatyczne ziarna mocno wyprażono. Cały ich wór rozsypał się na jakiejś lekko wilgotnej jeszcze po deszczu skale.

Nieśmiała słodycz kryła się. Wydała mi się trochę toporna, trochę waniliowa, ale niska. Zadymiona, ukryta... może spleciona z lekkim kwaskiem? Kwaśność zdawała się z wolna opływać to wszystko. Na pewno była w tym pewna cierpkość. Do głowy zaczęły przychodzić mi zioła, herbaty liściaste i kwiaty. I to w wydaniu prażonym, na pewno ciepłym.

Kawa jako ziarna nie odpuszczała. Mieszając się z dymem wyszła dość poważnie, ale bardzo przystępnie. Chwilami duet ten próbował ukryć herbaty, a wtedy... z dymu wymknęła się dodatkowo łagodząca wszystko słodycz i trochę owoców. Wyłapałam kwaskawą śliwkę, choć bardzo odlegle. Pomyślałam o chlebie żytnim na zakwasie ze śliwką. Kwasek wyłonił się i zajął dość znaczącą pozycję.
Jednocześnie słodycz zaczęła miarowo rosnąć, cały czas jednak zachowując pewien dystans. Nie była silna. Chyliła się ku cukrowi i czemuś kandyzowanemu. Natknęła się na owoce z delikatną cierpkością. Cierpkością... ziół? Kwiatów! Poczułam mocny, kwiatowy wątek - chyba nawet byłabym w stanie wyodrębnić róże. Owoce zaś wydały mi się kandyzowane, suszone, ale trudne do nazwania.

Rozwijająca się słodycz dopuściła do tego delikatny maślany wątek, łagodzący nieco kawowo-dymne tony. Klimat wciąż był bardzo ciepły. Pojawiły się drzewa, kontynuujące roślinny charakter kwiatów i ziół, herbat.

Po tym owoce odważyły się zagrać mocniej. Kwaskawo-słodka śliwka przytuliła do siebie czerwoną drobnicę: może owoce dzikiej róży i coś egzotycznego, mało znanego - myślałam o różnych rzeczach "coś tam z guaraną" (nigdy jej nie jadłam; ponoć ma "delikatny, neutralny smak gorzko-kwaśny").

Kawa nie była już siekierą, acz trwała gdzieś na boku. Za sprawą drzew i herbat z ziaren zmieniła się w łagodną zaparzoną, nieco kwaskawą.

Po zjedzeniu została leciutka cierpkość prażenia, drzew i ziół w asyście suszono-naparowych owoców i kwiatów. Lekki kwasek wypłynął na powierzchnię, niosąc soczystość. Czułam nienachalną słodycz, której temperament ukróciła bazowa, po prostu kakaowa gorzkawość. Jakby występ zakończyło kakao samo w sobie, ale wciąż łagodzone specyficzną kakaową maślanością, która też osadziła się jako tłuszcz na ustach.

Całość wyszła porządnie, miała przyjemne nuty, ale nie dostarczyła mi takiej mocy kakao, na jaką liczyłam. Mimo iż gorzka, to dość łagodna i przystępna. Kawa i herbato-napary, mnóstwo drzew i prażono-palony klimat otulone zostały prostą słodyczą. Nie było zbyt ciężko dzięki owocom, które jednak nie były aż tak istotne; to raczej jak "owoce z czymś" lub nawet "coś z owocami". Cierpkość miała pochodzenie miłe, a kwasek też raczej tylko pojawiał się. Podobały mi się herbaciano-ziołowe i kwiatowe akcenty oraz chleb ze śliwką - mogłyby być wyrazistsze! Jednocześnie nie przesłodzono jej.
Trochę przeszkadzało mi te jej skąpe rozpływanie się, ale to, że nie wyszła zbyt tłusto, już mnie ugłaskało.
Ogólnie rzeczywiście bardzo dobra dla ogółu. Gdyby nie była tak łagodna, a po prostu mocniejsza, spokojnie miałaby 9, a tak jeszcze konsystencja... Musiałam jakoś wyróżnić smakowitą Auchan Noir Degustation 85 %. To jednak propozycja lepsza od np. Cachet Uganda 80 %, która była już zdecydowanie za tłusta, a także od Tesco finest Uganda 78 % z wyczuwalnym kakao w proszku.
Podobna do poziomem Cachet Extra Dark 85 % i smakiem (paloność, kawa i śliwki) do Cachet Bio Organic 85 % Extra Dark, ale najbliżej jej chyba do Sarotti No.1 85%. Z tym, że Sarotti była mniej słodka - co wynika z różnicy zawartości kakao i jest plusem, ale Carrefour ma czysty, ładny skład.


 ocena: 8,5/10
kupiłam: Carrefour
cena: 4,99 zł (za 80 g)
kaloryczność: 622 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy

sobota, 24 kwietnia 2021

Vosges Reishi Walnut 72 % Cacao ciemna z grzybami reishi, orzechami włoskimi i solą morską

Dziwne czekolady mnie interesują, jednak obecnie musi to być "dziwność uzasadniona", czyli taka, która może wyjść smacznie. Nie lubię dziwności przesadzonej dla samego szokowania. Kiedyś, gdy  odkryłam, że wśród czekolad można znaleźć takie dziwa, co się filozofom nie śniły, ciekawiło mnie więcej i to właśnie znacznie ryzykowniejszych. Zrobiłam się bardziej sceptyczna i po prostu bardziej cenię głębię smaku kakao. Odkąd tylko poznałam Vosges, zakochałam się. Oni łączą szokującą dziwność i smakowitość - to lubię niezmiennie od lat! Dzisiaj opisywana tabliczka właściwie była jedną z pierwszych, jakie mi w oczy wpadły, ale nie widziałam jej w USA stacjonarnie, a akurat gdy organizowałam zamówienie w sklepie online (dwa razy!), była niedostępna. W końcu jednak udało mi się ją zdobyć. Kiedyś... intrygowały mnie grzyby w czekoladzie. Teraz? Liczyłam na harmonijne, pyszne i dziwne połączenie, bo i już jadłam parę tabliczek z grzybami, ich nuty w sumie lubię. Nie zmieniło się tylko to, że wielce się cieszyłam, że dodano akurat orzechy włoskie - kochane przeze mnie odkąd pamiętam.

Vosges Reishi Walnut 72 % Cacao Reishi mushrooms + walnuts + sea salt to ciemna czekolada ciemna o zawartości 72 % kakao ze sproszkowanymi grzybami reishi, prażonymi orzechami włoskimi i solą morską.

Po otwarciu wyraźnie poczułam gorzkawe orzechy włoskie, w których asyście uderzył mnie mocno palony, gorzkawy zapach przywodzący na myśl kawę i muliste, kakaowe ciasto z orzechami. Było w tym coś ziemiście-grzybowego, ziołowego, a także lekko truflowego i kakaowo-grzybowego. Mimo wytrawności, nie brakowało słodyczy, która wydawała się należeć do wręcz przypalonego karmelu. Z wytrawnością i grzybowo-mulistą nutą łączyła to szczypta soli. Mimo wszystko w ciemno nie powiedziałabym, że to czekolada z grzybami (obstawiałabym jedynie takie nuty).

Tabliczka łamała się z chrupkim trzaskiem, była bowiem dość twarda. Miała w sobie jednak także pewną kruchość, którą podkręcały też dodatki. Nie pożałowano ich!
W ustach czekolada rozpływała się powoli i maziście-gęsto. Wydała mi się lepka i dość tłusta, ale nie męcząco. Z czasem okazała się znacząco proszkowo-ziarnista, z pylistym elementem, co... jakoś pasowało. Kojarzyła mi się trochę z mokrym, bardzo drobnym piachem lub zawilgoconym cukrem muscadavo (znam go tylko ze słodyczy).
Nie była przesadnie najeżona dodatkami, choć trudno o kęs bez choćby drobinki orzecha. Wielkość miały różną: drobnica, parę większych. Orzechy okazały się krucho-chrupiące, twardawe i przyjemnie w tym świeże; chwilami lekko tłusto-soczyste. Plątało się przy nich też trochę rozpuszczających się drobinek soli. Miałam wrażenie, że sproszkowane grzyby chwilami to proszek... nie tak bardzo sproszkowany. Kilka razy trafiłam na dość spore, twarde grudki rozpadające się na malutkie grudki. Proszek i orzechy zostawały mi na koniec, po czekoladzie, więc chrupiąc orzechy czułam też trzeszczenie / skrzypienie proszku. Skojarzyło mi się to z lepką kawą rozpuszczalną (robi się taka, gdy zostawi się w pobliżu pary lub ostatnio taką cechę wykazuje pogorszona Bellarom).

W smaku czekolada od początku rozniosła po ustach spokojną gorzkość. Miała palony, węgielny i zarazem zawilgocony klimat. Niczym mokre ziarna kawy na dnie filiżanki i ziemia, korzenie porastające muł i kawowe bagno. Oprócz sporej ilości czarnej kawy, czułam lekko drzewno-orzechowy motyw i gorzkość trudną do nazwania. Obracała się w ziołowych klimatach, jednak nie były to "zioła po prostu".

Gorzkość ta wydała mi się ciepła i częściowo mieszająca się ze słodyczą. Ta zaś miała wydźwięk szlachetnego, mocno palonego karmelu. Może trochę miodowego? Jak miód pitny pikantnawą? Ciemnego, palonego i... spływającego jak lepka żywica po korzenio-orzechach? I... coś lepkawego było jeszcze w tych mocniejszych tonach. Po pewnym czasie karmelowa słodycz została podkreślona subtelną, ale wyraźnie wyczuwalną solą. Razem grzecznie podążały za niesiekierową, a spokojną gorzkością. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa splot ten skojarzył mi się z kakao na mleku lub mleku "zakakaowionym" od jakiś kakaowych płatków zbożowych. Może ze słonawą nutą? Mignęło mi jakieś wytrawniejsze i bardziej słonawe wydanie czegoś nesquikowo-chocapicowego.

W drugiej połowie w kakaowo-ziemistych, mulistych nutach odnotowałam bardziej zbożowo-ziołową nutę. Pomyślałam o węglu, jakiś suszonych roślinach, a po chwili już wiedziałam. To grzyby. Wzrosła też gorzkość orzechów i gorzkość... zwęglonego zboża? Trochę przypalonego ciasta z orzechami? Trafiłam na epizodycznie pojawiającą się sól, która sprawiła, że kompozycja poszła w bardziej wytrawnym kierunku. Wtedy wyraźnie mogłam stwierdzić, że to orzechy włoskie i "jakby grzyby". Podłapałam aluzję nawet do czegoś zawilgocono-pieczarkowego, ale mogła to być autosugestia. Miało to bardzo leśno-zawilgocony klimat. Taki też jak... zwęglone i zawilgocone drewno i... coś lekko goryczkowato-podpleśniałego. Potem jednak znów zalewała to kawa (rozpuszczalna? może zabarwiona na czekoladową nutę?).

Niska słodycz bliżej końca troszeczkę wzrosła, trafiła na kawę, która bez dwóch zdań była łagodną kawą czarną. Całość złagodniała i zaczęła znów przejawiać mleczne skłonności. Sól nie wystąpiła odrębnie, a jedynie przewijała się wraz z otoczeniem, lekko je podkreślając. Na przód wyszła też przyjemna cierpkawość (w dużej mierze kakao).

jest i grzyb
Dodatki gryzione pod koniec i na koniec smakowały w pełni sobą. Smakowite, świeżawe orzechy włoskie zachwyciły i wpisały się w ogólnie gorzkawy klimat. Jeśli były podprażone, to minimalnie.
Wspomniałam, że trafiłam na parę grzybowych grudek (koloru beżowego), które w smaku wydały mi się gorzko-ostre jak grzyb / pleśń (to jest mi znane z serów pleśniowych).

Razem zostały w posmaku wraz z kakaowo-grzybowym (jak czasem potrafią smakować kremy / mousse'y kakaowe), muliście-ziołowym i palono-węgielnym echem dość gorzkim, trochę cierpko ściągającym. Mimo to, ważną rolę odegrał karmel, ale i słodkawo-kakaowy motyw. Czułam orzechy włoskie bardzo wyraźnie, a także poczucie słonawości (bez smaku soli). Było też wrażenie, jakby zapić coś kawą rozpuszczalną... nie do końca rozpuszczoną?

Całość wyszła interesująco i smacznie. Nuta grzybowa wpisała się w palono-kawowy klimat, przez co była bardzo sugestywna (można to uznać za plus, jak i minus; czytałam, że reishi są po prostu bardzo gorzkie, więc może stąd nie było mocno grzybowego smaku, a nieźle gorzko już owszem?). Wydobyła z tego bardziej węgielno-muliste tony. Sól popodkreślała co nieco i połączyła pewne nuty, np. dodając palono karmelowej słodyczy w sposób zgrany. Orzechy włoskie to najlepszy możliwy wybór dzięki ich smakowitej gorzkości. Wydaje mi się, że samo kakao bardzo podkreśliły. Może to też sprawka grzybów? Te zbożowo-kakaowe nuty.
Dodatki dodano w dobrej formie (orzechy wprawdzie podrobiono jak nie lubię, ale nie odebrało im to smaku, a sprawiło, że cała czekolada nimi nasiąkła) i ilości. Po wielu nieudanych, wreszcie trafiłam na czekoladę, gdzie doskonale rozwiązali kwestię soli - czuć ile trzeba, ale nie zostawała i nie zasalała. Proszkowość nie męczyła, a nie wiem, jak wyszłyby kawałki grzybów. Struktura to może niezbyt moja bajka, ale nie była zła.
Dosłownie 1/4 kostki dałam Mamie, by jej to dziwo po prostu pokazać i trochę się pośmiać. Opinia, jaką usłyszałam: "Jak w ogóle można coś tak okropnego zrobić? Niesmaczna, nic w niej nie czułam, żadnych grzybów, a gorzkość tylko. I jakaś struktura proszkowa, dziwna taka". Nie rozumiała, jak mi to mogło smakować, a ja... uznałam, że gorzkość musiała być wcale nie taka spokojna jak ją odebrałam, że aż tak na nią podziałała.
Trochę dziwnie czuję się ją oceniając, bo nie znam smaku grzybów reishi (na podstawie paru grudek wywnioskowałam, że... smakują mało grzybowo, a ostro-gorzko). Czuję, że zaniżyłam jej ocenę, bo smakowo to na pewno 9, ale jednak ta struktura... Wiem, może nie dało się inaczej, ale sproszkowane reishi wyszły osobliwie (a np. grzybowa Naive Porcini była idealnie gładka).
Całościowo jednak wyszła na pewno smaczniej od GR 70 % Pfifferlinge / Chanterelles.


ocena: 8/10
kupiłam: vosgeschocolate.com za czyimś pośrednictwem
cena: 8 $
kaloryczność: 536 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy), tłuszcz kakaowy, sproszkowane grzyby reishi, orzechy włoskie, sól morska

piątek, 23 kwietnia 2021

lody Magnum Chocolate & Cookies Tub

Z białymi czekoladami... mam problem. Dobrą docenić umiem, nawet zachwycić się nią, ale... ten zachwyt nigdy nie trwa długo. Jakoś szybko mnie ich słodycz nudzi. Z ciemnymi potrafię natomiast spędzać godziny. Niestety jednak trudno o dobrą ciemną czekoladę w lodach. Taka jak w Magnum Intense 70 % była dobra, ale mdląca. Z kolei kamienne HD Dark Chocolate 70 % Cocoa & Almonds przerażały konsystencją. Jest to więc miłość trudna.
Lody doskonałe, jakie jadałam za młodu, to włoskie słodzone wanilią. W Suwałkach był taki malutki punkt, w którym robili je idealnie, a ja i Mama byłyśmy stałymi klientami. Czasem dla urozmaicenia brałam wersję zanurzoną w białej czekoladzie, która była obłędna. Z lodami także słodycz w końcu aż tak nie przeraża. Białe Magnumy lubiłam kiedyś, ale że po zepsuciu się Magnumów ogólnie je znielubiłam, a ja przerzuciłam się tylko na pudełkowe... Skończyła się moja miłość do lodów z białą czekoladą - do dziś wzdrygam się na myśl o Grycan Biała czekolada. Z całą pewnością jednak, od lat niezmiennie lubię "białe lody" (czy waniliowe, czy śmietankowe) z kakaowymi ciasteczkami / ciastem. Ogólnie wizualnie kocham wariant cookies and cream. Latem 2020 polubiłam pudełkowe Magnum, więc skusiłam się także na tak jakby ten ich wariant. Trafiła też do mnie całkiem niezła Choceur Weisse Cookies, co sprawiło, że już w ogóle zacierałam ręce i kapała mi ślinka. Uwielbiam takie serie-zestawienia! Ostatnio... samej mi się jakoś układają, co cieszy jeszcze bardziej. Taki fajny przypadek.

Magnum Chocolate & Cookies Tub to śmietankowe lody z 7 % sosem kakaowo-ciasteczkowym i 22 % białą czekoladą (w formie otoczki-skorupki, polewy na wierzchu i kawałków) z wtopionymi w czekoladę na wierzchu ciasteczkami kakaowymi (0,7%).
Pudło zawiera 440 ml / 310 g.

Po otwarciu pudełka poczułam mocno mleczny i wręcz cukrowy zapach białej czekolady z trochę białopolewowymi skłonnościami. Była dość ciężkawa, maślana. Gdy jednak połamałam wierzch, przekopałam się nieco przez całość i już w ogóle gdy jadłam, nabrało to lekkości, o wiele bardziej śmietankowo-mlecznej. Odnotowałam także nutę ciasteczek. Słodycz nieco się opamiętała, hamowana przez ich goryczkowatą nutę kakao.

Warstwa czekolady białej na wierzchu była gruba – miejscami na dobry centymetr, a więc początkowo twarda i trudna do przebicia się przez nią. Wtopiono w nią kawałki kakaowych ciastek (brązowych). Łamana / rozwalana trzaskała. Łatwiej poszło z cieńszą "skorupką" ze ścianek. Pudełko zrobiono tak, by je pościskać i tym samym ją połamać, ale średnio to wyszło. Miejscami się połamała i nieźle odstawała, a miejscami miękła wraz z topiącymi się lodami i bardziej przylepiła się do ścianek (podobnie było z wariantem mleczną czekoladą). To najcieńsza część czekolady.
Kawałki czekolady w masie były ogromne i grube, choć średniej wielkości też sporo się znalazło. Wszystkie w ilości naprawdę szczodrej – było ich mnóstwo. Lody wydawały się nią najeżone, że aż można by się kłócić, czy to nie  czekolada z lodami.
Nie dodano jej tak dużo jednak jak ciemnej czy mlecznej, bo obok czekolady wystąpiły też zbitki zmielonych ciastek i ciastka z "sosu" (czarnych). Zwarto-konkretne, a jednak rozpływające się wraz z lodami (po dłuższym czasie) i w ustach.
Przypominały zawilgocone biszkopty albo zbite ciasto, częściowo wtapiające się w soso-masę.
Czekolada tylko chwilowo była twarda, przy robieniu kęsa, a w ustach miękła dość szybko. Zalepiała, stając się gęstym i wręcz maziście-śliskim, lepkawym kremem. Znikała dość szybko, odrobinę przytykając gardło i zatłuszczając usta. Ciasteczka w niej rozpływały się wraz z nią, ale potrafiły porządnie, zaskakująco świeżo chrupnąć (gdy zahaczyłam o nie, odgryzając lub próbując wygryźć); trochę jak takie ciastka "chrupkowate" (z czekolad itp.). Były inne od tych z masy (lodowej i sosowej). Czekolada zatopiona w masę lodową była identyczna, z boków - miejcami. Miejscami, jak i część czekolady na spodzie, nieco się... zulepkowiła.
"Sos" kakaowo-ciasteczkowy to w zasadzie półpłynna maso-krem, rzadkawo rozmieszany miejscami i przeplatający się, a miejscami zupełnie mieszający się z masą lodową. Mniej więcej do połowy od góry podział był klarowniejszy, a masy było dużo, w skupiskach. Bliżej dna coraz mniej (plus fakt mieszania się, podczas gdy wszystko się topi - też pewnie to rozrzedził). Przypominało to sos zagęszczony zmielonymi prawie na gładko ciastkami. Wśród nich znalazło się dużo kawałków i drobinek ciastek. Miały przyjemnie zawilgoconą, miękkawą, rozpływającą się strukturę. Wydaje mi się, że nie tyle dodano jeszcze jakieś ciastka oprócz nich, a po prostu znalazły się wśród tego "sosu" też większe. Na szczęście ani trochę rzężącego cukru w tym nie było. W sosie znalazły się na pewno nieco inne od tych z czekoladowego wierzchu.
Masa lodowa sama w sobie była gęsto-kremowa, jakby z efektem zagęszczenia czekoladą, ale nie ciężka i nie zbita. Cechowała ją puszystość i lekkość. Kojarzyła mi się trochę ze spienionym, tłustym mlekiem, co stało za odpowiednią tłustością. Jej poczucie dodatkowo tonowały ciastka / ciastko-sos (wgryzało się to też w puszystość - to już niestety).

W smaku sama czekolada to przede wszystkim ogrom cukru, na który z każdej strony napierało mleko. Mleko pełne, naturalne i śmietankowe. Białoczekoladowość przewijała się w tym wyraźnie, dodając nieco cięższy, maślany akcent, jednak nie obeszło się bez skojarzeń z polewą po prostu. Po pierwszym szoku wywołanym siłą słodyczy, doszukałam się w niej lekko wanilinowo-polewowego charakteru. W większości tak bardzo nie przeszkadzał - czułam go głównie w partiach przylegających do opakowania, które miały też bardziej ulepkowatą strukturę. Z kolei sam wierzch lekko przeszedł ciasteczkową nutą.
Muszę jednak przyznać, że to niezła, mleczna biała czekolada ("lodowa"). Wyszła intensywnie, mimo cukrowości, drapiącej w gardle po paru sekundach.
Ta jako kawałki w masie w zasadzie była identyczna do czekolady-polewy na wierzchu. Po kontraście z lodami wydała mi się jednak jeszcze słodsza. Była tak słodka, że chwilami tłumiła aż resztę zawartości pudła.
Ciasteczka zatopione w czekoladę na wierzchu ledwo się wyróżniały, acz czuć, że smakowały bardziej słodko-kakaowo, wręcz czekoladowo, minimalnie gorzkawo.

Wspomniana masa lodowa pochwalić się wprawdzie mgła słodyczą niższą niż czekolada, ale kontynuowała zasładzanie. Sama w sobie była wysoce słodka, jednak cukier nie zagłuszył smaku zasadniczego. Czuć mleczną bazę, która wydawała się śmietankowa i taka... aksamitnie mleczna (?). Jak zacukrzona śmietanka... Śmietanka / mleko spienione... może nawet jak bita śmietanka? Słodka właśnie tak śmietankowo, trochę... ciasteczkowo? (Na pewno nie waniliowo jak klasyczne Magnumy.)

Wydawało mi się, że baza nieco przesiąkła ciasteczkami z sosu. Te były dodatkiem bardzo wyrazistym i wyróżniającym się. Przecinały słodycz niosąc goryczkę odrobinę przypalonych ciastek kakaowych. Lekko cierpkie, a mimo to również słodkie, kojarzyły się z typowymi, smacznymi ciastkami typu Oreo (bez kremu).
Masa-sos smakowała częściowo nimi - goryczkowatymi ciastkami, wyraźnie bardziej goryczkowato-kakaowo niż goryczkowato-palono. Miejsca, w których sos ewidentnie był sosem, zajeżdżały troszeczkę likierowo-truflowo, wciąż kakaowo. Raz czy dwa, jak władowałam do ust go samego więcej, wydał mi się lekko sztucznawy.
Ciastka zagarniane po sosowatym sosie szły w kierunku nasączonego, oreowatego brownie.
Z kolei ciastka z czekolady na wierzchu smakowały znacznie łagodniej. Ciastka z sosu były bardziej gorzkie od tych z wierzchu. Mimo to, gorzkości w tym pudle ogółem nie ma co szukać, bo sos tak mieszał się ze słodziuteńką masą lodową i czekoladą, że... ulegał im.

Po tym wszystkim sama czekolada wydawała się jeszcze słodsza, ale... i bardziej polewowa. Właśnie przede wszystkim ciężką, cukrowo-mleczną białą czekoladą z echem polewy wszystko to się zakończyło - z racji warstwy na dnie. Za silna słodycz już paliła w gardle i przeszkadzała. Zmuliło mnie od słodyczy, a także od jej polewowego wydźwięku (za każdym wielgachnym kawałkiem potrafiło się aż tak gorzej zrobić).

Po zjedzeniu został posmak białoczekoladowej, całkiem w porządku polewy i zasłodzenie cukrowo-cukrowe, wtłoczone w śmietankę. Czułam więc śmietankowość, błogą mlecznośc i ciasteczkowy posmak, co uprzyjemniło białoczekoladowość. Było smakowo ciężko, ale nie jakoś potwornie. Potworny to był cukrowy kac. Kakaowo-gorzkie ciastka też o sobie przypominały "na smak".  Niestety sama czekolada trochę za bardzo mnie zatłuściła, ale trochę tonowały to soso-ciastka.

Całość uważam za dobrą, ale trochę przyciężką przez białą czekoladę i mdląco-mulącą od białoczekoladowo-polewowej słodyczy. Podobała mi się czysta śmietankowa mleczność bazy, bo pasowała do ciastek (czuję, że wanilia to byłoby już za dużo tutaj), a i fajnie nimi przesiąkła. Niestety jednak sama baza była już bardzo słodka, więc słodycz czekolady to prawdziwa przesada. Ciastka dodano zacne: takie które nie walą spalenizną, ale smakują ciastkami bez dwóch zdań kakaowymi. Ogólnie sporo kakao uświadczyłam, także w maso-sosie, który dodał odrobinkę poważniejszego zabarwienia wszystkiemu. Mimo to, słodyczy odjęłabym dużo... bo to zasłodzenie totalne. Mniej białej czekolady (i najlepiej, by była mniej słodka), więcej kakaowych ciastek i mniej słodzona baza - tak to widzę! I, co ciekawe, akurat tłustość tego wariantu wydała mi się uzasadniona, odpowiednia, więc... to jeszcze bardziej irytuje - tylko cukier wiele zepsuł.
Lody nieźle oddają cookies and cream, ale... ich słodycz to jakaś pomyłka. Wprawdzie to dobra biała czekolada, ale tak mdląco-słodka, przygłuszająca całkiem przyjemne otoczenie, że to aż bez sensu.
Skojarzyły mi się z lodami Oreo 480 ml - też z ciasteczka i białą czekoladą. W Magnum czekolada biała była zacną białą czekoladą, tylko że zacukrzoną, a w Oreo kiepską i zbędną; w Magnum ciasteczka w większości zmieniono w sos, przez co w sumie nie są to lody z ciasteczkami, a do Oreo dodano kawałki markiz z paskudnym kremem. Obie bazy przyjemne, oreowa mniej słodka, ale z kolei magnumowa błogo puszysta... Jedne i drugie mają swoje wady i zalety. Decydując się na któreś trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce się czegoś, gdzie ciasteczka stoją na pierwszym miejscu (Oreo), czy główna rola ma należeć do białej czekolady (Magnum).
Sposób na sos podobał mi się bardziej w dzisiaj opisywanych (przeplecenie nim całej masy) niż w Double Chocolate Tub (dodany tylko na wierzchu).
Zacukrzone jeszcze bardziej niż Intense 70% (których jedyną wadą była cukrowość i tłustość czekolady; w dzisiaj opisywanych już samą bazę przesłodzono), w moim odczuciu też nieuzależniające. Obiektywnie jednak słodycz białej czekoladzie bardziej uchodzi (lecz nie znaczy to, że może być dużo za silna).


ocena: 7/10
kupiłam: Kaufland
cena: 17,99 zł (za 440 ml)
kaloryczność: 339 kcal / 100 g; 231 kcal / 100 ml
czy kupię znów: nie

Skład: odtworzone mleko odtłuszczone, cukier, śmietanka (17%), koncentrat odtłuszczonego mleka (proszek lub płyn), tłuszcz kakaowy, syrop glukozowo-fruktozowy, pełne mleko w proszku, oleje roślinne (całkowicie rafinowany sojowy, słonecznikowy), tłuszcz mleczny, mąka pszenna, odtłuszczone mleko w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, emulgatory (E471, lecytyny sojowe, E476, E442), syrop glukozowy, stabilizatory (E407, E410, E412), syrop cukru inwertowanego, aromaty, kakao w proszku, sól, substancja spulchniająca (E500)