Dawno, dawno temu w Kauflandzie był rzut zupełnie nieznanych mi czekolad. Z ogromnym zainteresowaniem zaczęłam przeglądać kartony na półkach, ale... w trakcie tego naszedł mnie ogromny smutek. Przecież jeszcze parę lat temu szczęśliwa kupiłabym wszystkie: z marcepanem, kawową łączoną z białą, mleczną, ciemną. Smaki fajne, a już nie dla mnie, ale co tam. Wzięłam jedną i to z umiarkowaną radością, bo zauważyłam dopisek "4 małe tabliczki". A tak się składa, że nie lubię takiego drobienia. Wolę jedną, całą tabliczkę. Wylądowała w szafce z czekoladami, czekała długo... aż w Kaufie znalazłam pojedyncze sztuki czystych, całych tabliczek ciemnych tej marki, dołożonych do Sarotti z kandyzowaną pomarańczą, która to akurat ani trochę mnie nie ciekawiła. Skąd się tam wzięły? Dlaczego nigdy wcześniej ich nie widziałam? To znalezisko przypomniało mi jednak o kupionej dawniej i to od niej postanowiłam zacząć. Sarotti to niemiecka marka istniejąca od 1998, jednak jej historia wydaje się dłuższa. Obecny właściciel, duża manufaktura Stollwerck, założona w 1839 roku (!) należy od 2011 do belgijskiej firmy Baronie Group, przez co z kolei aż mnie zmroziło z przerażenia. To ci od paskud Ambiente: Panache i Pistache! Wdech, wydech... przecież też od smacznej Biedronka Belgijska Czekolada Gorzka 72 %. Ta miała w sumie tylko jedną wadę: tak gruba i twarda, że aż skaleczyłam się w rękę, łamiąc ją. Nagle okazało się, że podział na cztery małe i cienkie tabliczki nie musi być wadą.
W formie 4 mini tabliczek (po 25 g każda).
Gdy tylko rozchyliłam opakowanie, poczułam delikatny, acz wyraźny zapach mocnego palenia przejawiającego się jako drzewa i orzechy. Obok tego, niemal na równi, stała wysoka słodycz "waniliowata" - jakby nieco przerysowana, nie waniliowa, ale też nie sztuczna. Mieszała się z odrobiną chłodnej śmietanki. Między nimi plątał się dziwny, nieokreślony zbożowo-drewniany wątek... sklepu zoologicznego z klatkami z ptakami, ziarenkami dla nich itp.
Ciemne tabliczki łamały się z głośnym, pełnym trzaskiem, popisując się przy tym twardością. Miały kreseczki ułatwiające podział jakby na 4 długie kostki, ale nie trzymały się go. Przy odgryzaniu kawałka wydała mi się trochę ziarniście-cukrowa.
W ustach jednak rozpływała się gładko i łatwo, w raczej wolnym tempie. Miękła, zachowując kształt i roztaczając wokół siebie gęstawą zawiesinę; potem przytaczała lekką pylistość. Nie zalepiała, nie pozostawiała zbytnio smug. Raz po raz miałam wrażenie, że niezbyt dokładnie ją zmielono / przemieszano i że trzeszczałaby, gdybym gryzła. Miękka gęstwina, jaka utrzymywała się w ustach, znikała trochę nazbyt wodniście, pozostawiając lekkie ściągnięcie i suchawość, mimo że była dość tłusta.
Słodycz nieco prowadziła dynamiką, ale nie natężeniem. Wskoczyła na dość wysoki pułap, ale potem już nie rosła. Roztoczyła waniliowy smaczek, który z czasem zaczął się robić coraz bardziej "waniliowaty", nie waniliowy. Taki... trochę ostrzejszy, z aromatu, ale nie sztuczny. Maskował (a przynajmniej starał się) zwykłą słodycz białego cukru.
Jednocześnie rozchodziła się leniwa gorzkość kakao. To w niej była palona nuta. Goryczka szybko wstrzeliła w to wszystko zbożowo-orzechową nutkę. Czy zoologika? Nie wiem, bo z jednej strony było to też... dość ciepło-pikantniejsze. W wyobraźni przewijały mi się jakieś klatki z ziarenkami, różnymi patykami, ale myślałam też o czymś zapleśniałym... Zapleśniałe drewno? Może zioła albo pieprz? Był też jednak element łagodzący, maślany i... z czasem zrobiło się bardziej orzechowo. Jak palone, gorzkawe orzechy włoskie, acz nie wyjątkowo wyraziste. Pikanteria pieprzu ziołowego tylko czekała, gdzie się wkręcić.
Po występie goryczki, mniej więcej w drugiej połowie rozpływania się kęsa, aromatowość waniliowej nuty wydała mi się też lekko ostrawa, zmieszana z cierpką goryczką i... coraz chłodniejsza - może jak lukrecja? Pomyślałam o słodziku, aż nagle zrobiło się go zaskakująco dużo i... zniknął. W chłód wstrzeliła się śmietanka, przywracając waniliową nutkę. Pojawiły się nadgniłe i goryczkowate, słodko-wodniste czereśnie (chodzi o takie "wczesno czerwcowe" ciemne i miękkawe, wodniste - to chyba węgierskie - nie przepadam za nimi, bo są nijakie). Nie były to owoce pierwszej klasy, a jedynie zaleciałość, która potem znów utonęła w palono-orzechowej części.
Gorzkawość pod koniec właśnie znów zrobiła się prostsza, mocno palona i orzechowa. Starcie chłodniejszych nut i paloności zaowocowało jako zaskakująco wyraźna ostrość. Otaczała ją osłabiona słodycz i pewna łagodząca nuta - maślana? Maślano-orzechowa... że jak nugat? Albo pieprzny, ale ogólnie delikatny piernik?
Po zjedzeniu został palony posmak w wydaniu palonego drewna, może poczucie lekko śmietankowej tłustości i jednocześnie suchawy efekt kakao. Było też słodko, ale nie pierwszoplanowo - o to już zadbała wręcz ostrość (powiedziałabym, że pieprzu ziołowego, trochę korzenna) i owocowa rześka sugestia w tle.
Całość zaskoczyła mnie swoją ostrością i gorzkością. W pierwszej chwili bałam się, że będzie słodko, tłusto i nudno. Czekolada okazała się jednak owszem, dość tłusta, a co za to idzie nieco złagodzona chwilami, ale pokazała charakter orzechów, drewna i pieprzu / ziół, a więc pikanterii i mocniejszych, ciemniejszych nut. Wszystko to jednak nie było bardzo wyeksponowane, a trochę właśnie uładzone. Słodycz... dobrze sobie radziła. Najpierw bałam się, że okaże się męcząca, ale na szczęście podłapała ogólny klimat.
To propozycja satysfakcjonująco gorzka, z ciekawymi elementami, choć bez głębi, w której można by utonąć na wieki. Wolałabym inną strukturę, ale na nią w sumie dość łatwo przymknąć oko, gdy się bardziej skupić na wyłapywaniu poszczególnych elementów. To niezła konkurencja dla np. ekwadorskiego Grossa 70 % - chyba najbardziej zbliżonego cenowo-jakościowo (bo smak zupełnie inny - Gross to "kawa łagodzona śmietanką").
Wspomniana biedronkowa też była znacząco palona, ale bardziej laskowo orzechowa, w momencie gdy Sarotti orzechowa (jak włoskie) wydawała się dopiero z czasem. Całościowo wyszła pikantniej i charakterniej (piernik Sarotti vs biedronkowy murzynek). Smakowo to jeden poziom - tylko że nuty inne, że aż bym ich ze sobą nie skojarzyła, gdyby nie producent.
ocena: 9/10
kupiłam: Kaufland
cena: 4,99 zł
kaloryczność: 560 kcal / 100 g; 1 mini tabliczka (25g) - 140 kcal
czy kupię znów: mogłabym (i tak, zrobiłam to już nawet)
Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy
Myślę, że nie było 1839 roku. Jakoś go nie pamiętam, co kończy dowód, iż po prostu nie istniał. Bardzo ładny zapach, a aromat sklepu zoologicznego w dzieciństwie kochałam. Zwłaszcza tę część z gryzoniami, gdzie było czuć trociny i zwierzątka. Część x karmami dla psów i kotów jest już taka se (Rubi by się ze mną nie zgodziła). Czy zapleśniałe drewno jest drewnem zbutwiałym? To pierwsze brzmi obrzydliwie, ale drugie lubię (zapach, dotyk). Ostatnio bawiłam się sparciałymi, skruszałymi cegłami. Odskrobywałam je po kawałku, warstwami. Nie wiem, czy ta tabliczka jest dla mnie, ale podobają mi się Twoje skojarzenia.
OdpowiedzUsuńTo myślisz, że kłamią z tym 1800 którymś tam rokiem? Czemu mieliby to robić? Poza tym... to że czegoś akurat akurat Ty nie znasz, oznacza że nie istnieje? Może to po prostu coś mało popularnego?
UsuńW sumie to... ciekawi mnie, po w ogóle różne firmy tak podają różne daty, że ileś tam lat. W sensie... po co to? Obstawiam, że te daty nikogo nie obchodzą. Dziwne, jak się nad tym zastanowić.
Dużo nut w czekoladach Ci brzmi obrzydliwie, że aż mam wrażenie, że dziwnie to wszystko czytasz, odbierasz. W tej czekoladzie było coś... co chyba rzeczywiście niezbyt Twoje jest.
Lubię mieć czekoladę, którą opisujesz, czytać recenzję i konsumować ją jednocześnie.
OdpowiedzUsuńI starać się wyczuwać te wszystkie nuty i niuanse. I wiesz... jest to bardzo przyjemne. Odkąd poznałam Twój blog, nie znam przyjemniejszego i pełniejszego sposobu jedzenia czekolady.
Powoli dzięki Tobie wchodzę w świat czekolad innych niż mleczne nadziewane.
Niestety nie posiadam ani nie mam w zasięgu wielu Twoich czekolad... a także wiele z tych, które ja mam - Ty nie opisałaś, ani nawet nie opisałabyś...
Bardzo Ci dziękuję za to, że piszesz, dzielisz się z nami swoją pasją..
Bardzo mi miło. Cieszę się, że moje teksty tak wyróżniły znaczenie czekolad i podsunęły Ci kierunek, w jaki zmierzać. Życzę w takim razie, byś trafiła na jak najwięcej właśnie tych dobrych.
UsuńJadłam tę czekoladę. W marcu skończyłam ostatnią sztabkę i finito. Więcej nie widziałam jej w moich Kauflandach... Naprawdę mi smakowała.
OdpowiedzUsuńPorównanie do sklepu zoologicznego wywołało uśmiech na mojej twarzy tak jak nawiązanie do klatek na ptaki. Ziarna. To mój zapach. Przez 13 lat miałam w domu zeberki potem papugę. Tak jak Olga nie trawię zapachu psiej i kociej karmy a w domu same puchacze kudłacze... parujące suche jedzenie tych potworów to koszmar...
Podzielam odczucia koleżanki bez nazwy. Jak czytam recenzję już zjedzonej przeze mnie czekolady potrafię się wczuć w nią całym sercem. Odkopać własne doznania. W tym przypadku zbliżone no może poza porównaniem do zapleśniałego drewna. W tym roku w domowym składzie drewno kominkowe właśnie zaszło pleśnią i ten zapach ni jak ma się do tej czeko w mojej ocenie ;)
Dzięki Tobie coraz dłużej potrafię delektować się kostką czekolady :) czerpię z tego nie tylko przyjemność ale i satysfakcję że potrafię przetrwać i nie pogryźć w irytacji mojej ofiary :)
Z mojego też zniknęły. Wielka szkoda.
UsuńNie wiem, jeśli o karmy suche chodzi, ja mam z nimi miłe skojarzenia. Kupuję naturalne, bo obie są dość chorowite, mają delikatne żołądki. Luna (kotka) jada rybne karmy, co ma specyficzny zapach, ale idzie się przyzwyczaić, bo... nie śmierdzi i wołowinę. Taki trochę wędzono-mięsny to ma zapach, wkomponowany w "suchokarmowość". Lilki (psiaka) karma jest neutralniejsza, bo z kurczaka - o niej więc myślałam, pisząc. Też jednak nie jest to jakiś "parujący smród". Dobrze przynajmniej, że klatki dla ptaków nie wydają Ci się tak straszne.
Zobacz, że napisałam "zapleśniałe drewno?" - ten znak zapytania jest bardzo istotny. Jak coś piszę w określony sposób, zawsze jest to ważne. Nie byłam więc pewna tego zapleśniałego drewna. Snuło się tam coś nieuchwytnego, dziwnego. Masz pomysł, co to mogło być?
Cieszę się, że tak się dzięki mnie czekoladowo rozwijasz! Nie dość, że wiele można wyciągnąć z takiej czekolady, to jeszcze człowiek w końcu "podłapuje" to, jak to wszystko płynie i... sam się uspokaja. Czekolada wprowadziła do mojego życia harmonię, spokój. Kiedyś byłam bardziej wybuchowa, niecierpliwa. Teraz odkryłam, że na pewne rzeczy lepiej czekać.
A i tak po ludzku się przyznam, że szkoda byłoby mi bardzo drogą czekoladę zjeść szybko, bo tu się włącza, że "jak już tyle wydałam, to chcę ją mieć jak najdłużej", haha. A nie jestem typem, który je "tylko kosteczkę dziennie".
Wiem wiem. Ty jesz tabliczkę ;) ja góra pół ale i tak nie jedną a 4 kostki z różnych ;)
UsuńNa dzień dzisiejszy nie mogę dobrego porównania znaleźć dla tego wysublinowanego aromatu ale będę myśleć może sam się napatoczy...
UsuńI mnie się zdarza, że "znam to skądś" i dopiero z czasem sobie przypomnę. Może nie przy degustacjach za często, ale tak ogółem.
UsuńDlaczego aż 4 z różnych? Mi by się nie chciało odłamywać, sreberkować itp. dla jednej kostki...
Aby zaspokoić psychiczny głód jedzenia. Jeśli zjem 1 produkt to nie uda mi się to. Zjem kolejny inny. Każdy mój posiłek jest wieloskładnikowy. Niestety lubię jeść. I zawsze się rzucam więc drobię małe porcję różnych składników a każdy w kolejności spożywam nie razem. Stąd nie gotuję od lat. Jak nam posiłek złożony to najpierw zjadam warzywa - każdy ich rodzaj po kolei, potem po nich osobno ryż/kasze/makaron albo dodatek białkowy. Nie smakuje mi papka czy jak to zwą dania jednogarnkowe :)
OdpowiedzUsuńTa marka wieki temu tzn ok 13 lat temu miała czekoladę chilli i orzeszki najlepsza czekolada z chilli jaką jadłam w życiu .
OdpowiedzUsuńŻałuję w takim razie, że na nią nigdy nie trafiłam.
Usuń