środa, 31 maja 2023

Auchan noir Saveur Poire & Amandes ciemna 64 % z kawałkami gruszkowymi i karmelizowanymi migdałami

Lubię gruszki - w zasadzie tylko deserowe, które odkryłam dopiero w 2022 roku - ale mogę bez nich żyć, jak i bez gruszkowych produktów. Nie robią na mnie wrażenia, lecz w przeszłości gdy zobaczyłam czekoladę gruszkową, ciekawiła. Żadna z jedzonych czystych z dodatkiem nie była jakaś szczególna. Na wyróżnienie zasługuje jedynie nadziewany Zotter Pear Cardamon. A jednak, wbrew jakiejkolwiek logice, pod koniec lata 2022, widząc tę w Auchan, włożyłam do wózka. I tak płacił ojciec, a ja pomyślałam, że "może na uczelni się zje". Stało się jednak tak, że w zimowym semestrze nie miałam dni na uczelni takich, by zabierać czekoladę i przyszło mi wreszcie, niezbyt chętnie, za tabliczkę zabrać się w warunkach domowych. Nie miała więc lekkiego startu.

Auchan noir Saveur Poire & Amandes to ciemna czekolada o zawartości 64 % kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej z kawałkami gruszkowymi (10%) i karmelizowanych migdałów (6%), marki własnej Auchan.

Po otwarciu uderzył zapach gruszkowy i naturalnych, lekko prażonych migdałów. Gruszki dominowały, wraz z migdałami niemal zupełnie zagłuszając czekoladę. Kojarzyły się z likierem gruszkowym i galaretkami gruszkowymi (niech nawet im będzie, że w ciemnej czekoladzie) - z wyczuwalnym aromatem, ale jeszcze i z naturalnym wątkiem. Mieszały się z bardzo wysoką, cukrową słodyczą. Lekka palona gorzkawość czekolady była dopiero w tle.

Tabliczka w dotyku była złudnie tłusta, trochę ulepkowata, a w ogólnym kontakcie twarda i krucha. Trzaskała głośno, a dodatki wraz z nią.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym. Miękła w gęsto-mazisty sposób, racząc mnie średnią, maślaną tłustością. Tę przełamała pylistość i wyłaniające się z czekoladowej mazi kawałki.
Dodano ich mnóstwo, różnej wielkości; w moim odczuciu aż przesadzono. Po paru chwilach w ustach kęs zmieniał się w rzadkawo-gibki, najeżony zlepek, nieprzypominający czekolady. 
"Gruszki" były się drobniutkimi, przezroczysto-białymi cząstko-kawałkami. Kawałkami nie owoców.
Początkowo suche i jakby kandyzowane kawałki czegoś, w trakcie jedzenia okazały się mięknącymi i rzężącymi, kuleczkowymi jakby suchymi galaretkami (ale nie zupełnie). Czuć w nich mocne scukrzenie, "gruszkową kuleczkowość"... i właśnie jakby kandyzowanie. Były trochę lepkawe, ale szybko znikające po starciu z zębami.
Migdały z kolei były średnio twarde i średnio chrupiące, a częściowo pokryte twardszą i bardziej chrupiącą skorupką z cukru. Gdy turlały się po ustach, dzwoniły tym po zębach. Zlep dodatków jawił się nieprzyjemnie, że aż w sumie nie wiadomo, co z nim w ustach robić. Bardzo mi się taka forma nie podobała.
Jako jednak że dodatki zostawiałam, aż czekolada się rozpłynęła, także ta warstwa w większości zdążyła się rozpuścić.

W smaku od początku uderzała wysoka, cukrowa słodycz. Miała nieco likierowy charakter, w którym gruszka zaraz zdradziła swoją obecność. Tchnęła lekką soczystość.

Szybko zaznaczyła się też palona gorzkość, przywodząca na myśl dym i marcepan, także z nieco likierowym akcentem. Niestety jednak wydawało mi się, jakby była nieco rozmyta od środka. Lekko wodnista? Przemknęła myśl o nazbyt wodnistej, delikatnej kawie.

Po chwili gruszki zagrały już bardzo wyraźnie. Poczułam sok gruszkowy i leciuteńki dosłownie kwaseczek. Do głowy przyszły mi dość naturalne galaretki gruszkowe, podkręcone likierem. Cukrowo słodkie, z aromatu, a jednak też lekko soczyste. W czekoladzie podkreśliły cierpkość, jednak podniosły też ogólną słodycz. Wpisały się w likierowy wydźwięk.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekolada złagodniała w maślanym sensie. Pomyślałam o bardzo rozmytym marcepanie, podprażonych migdałach i orzechach. Pozwoliły szaleć gruszkom i likierowo-cukrowej słodyczy. Ta zaczęła drapać w gardle i ogólnie męczyć, irytować. W pewnym momencie pomyślałam o cukrze pudrze i białym cukrze po prostu. Od gruszek rozchodziła się przeogromna słodycz, ale też lekki kwasek.

Wyłaniające się kawałki podkreślały cukrowość. "Karmelizowane" migdały okazały się zaskakująco zadowalająco wyrazistymi kawałkami, z których rozpuszczała się cukrowa warstwa, niespecjalnie palona.
Gruszkowe kawałki, niegryzione, wnosiły galaretkowato-cierpki motyw, robiły się coraz bardziej sztuczne. Rosła jednak też słodka soczystość, delikatny kwasek zaś wydał mi się podkręcony cytryną. Był jednak delikatny, zmieszany z cukrowością, wpisaną także w te kawałki.

Gdy czekolada znikała, wydawała się nijako-maślana i jedynie gorzkawa w sposób palony, migdałowy - bo nasiąkła ewidentnie.

Kawałki gryzione już po czekoladzie smakowały w miarę wyraźnie. Migdały pozbawione już części cukrowej otoczki były do rozpoznania, choć ich smak cechowała delikatność. Gruszkowe cząstki okazały się cukrowe, a gdy chodzi o owocowość, to w połowie były naturalnie gruszkowe, a w połowie wciąż jak sztuczna mieszanka galaretki i likieru gruszkowego.

Po zjedzeniu został posmak migdałów i gruszek z aromatu, pewna cierpkość... Też cierpkość kakao? Wkomponowana w bardzo maślaną tłustość. Na pewno cukrowość, a więc ciężkie zasłodzenie i drapanie w gardle.

Od razu przypomniała mi się przy niej Carrefour Selection Noir Pepites Saveur Poire. Wydają się na mniej więcej tym samym poziomie, acz obecnie po prostu doskonale oddają czekolady, które nie są mi do szczęścia potrzebne.
Całość mi nie pasowała, ale nie mogę powiedzieć, by była tragiczna. W zasadzie nawet wyszła ponadprzeciętnie, dodatków nie pożałowano i świetnie je czuć. Były poniekąd naturalne. A jednak mam problem, że spod nich czekolady nie czuć i... gruszki były mi nazbyt podkręcone aromatem, a migdały niepotrzebnie ocukrzone. To podniosło cukrowość całości. Palono-likierowa baza niedomagała. A wydawała się w porządku.
Silny zapach gruszkowych galaretek mnie przeszkadzał i niezbyt mi się podobał, ale np. Mama uznała go za bardzo przyjemny, ładny. Ja bym powiedziała, że tabliczka została nim aż naperfumowana, ale to akurat chyba bardzo subiektywne.
Już przy pierwszej kostce zaczął mi doskwierać dyskomfort w jedzeniu. Taki zapach, uciekająca czekoladowość, a wysoka cukrowość, najeżenie dodatkami, do których mam spore zastrzeżenia - no, nie dla mnie i prawie całość oddałam Mamie. Ona też jej nie podołała, ale trochę zjadła.

Mamie czekolada mimo wszystko była za gorzka, ale to oczywiście nie zarzut. Tym jednak, co bardzo Mamie nie podobało się w czekoladzie było: "jest tak gruszkowa... jakby naperfumowana! Zapach to ładny, ale w smaku to aż nieprzyjemnie. Rozpuszcza się niefajnie, dziwnie w taki zlep dodatków idzie. I potem tak dużo tego wszystkiego, migdałów, orzechów czy coś, nie wiadomo. Skupiliby się na tych gruszkach i porządne kawałki dali, choćby jakieś kandyzowane, a nie takie coś". Stwierdziła, że ogółem okropna i tabliczka trafiła do ojca. A jednocześnie obie przyznajemy, że niby... jest czym jest, tylko że nie smakuje to najlepiej.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 8,79 zł (ojciec płacił)
kaloryczność: 540 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kawałki gruszkowe 10% (sok gruszkowy z koncentratu 4,5%, cukier, dekstroza, sok z cytryny z koncentratu, substancja żelująca: pektyny, aromaty naturalne), karmelizowane kawałki migdałów 6% (migdały 4,2%; cukier), lecytyna słonecznikowa, aromaty

wtorek, 30 maja 2023

(miniaturka) Zotter Labooko mini Tansania 75 % ciemna z Tanzanii

W paczce z The High Five Company znalazłam też parę gratisów, które bardzo mnie ucieszyły, bo były ciekawe, a sama bym ich nie kupiła. Dzisiaj przedstawiana miniaturka ucieszyła podwójnie, bo miała to być pierwsza miniaturka Zottera u mnie, więc byłam ciekawa, jak przedstawia się streszczenie jego czekolady i mogłam się odnieść, jak to wygląda u niego, a w ostatnio jedzonych małych Beskidach. Mało tego! Wprost uwielbiam smak tanzańskiej Labooko 75% (recenzja z 2020). Jak dobrze ta mała oddaje pełnowymiarową?

Zotter Labooko mini Tansania 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Amelonado i Criollo z Tanzanii; czas konszowania to 15 godzin; wersja miniaturowa, czyli 8g.

Po otwarciu rozbrzmiał intensywny zapach wytrawnego, czerwonego wina z soczystością wiśni i wilgotnej, czarnej ziemi. Za tą chyba zarysowała się nieśmiała, czarna kawa. Obok nich wystąpiła wysoka słodycz mocno palonego karmelu, w którym to paloność miała w sobie coś ze słodko-goryczkowatej kadzidlaności oraz słodkawo-duszna nuta fistaszków, a dokładniej ciężkiego masła orzechowego.

Mini tabliczka zyskała inny grawer, niż duża Labooko.
Już w dotyku wydawała się tłustawo-śliska niczym dość twarde awokado. Czekolada rozpływała się powoli, wręcz leniwie i bardzo gęsto. Była tłusto-kremowa, lepka niczym gładkie masło orzechowe. Wydała mi się lekko śliskawa jak jakaś pasta z awokado czy masło. 

W smaku pierwsza pojawiła się wyrazista słodycz karmelu. Karmel musiał to być odważnie palony, acz wciąż bardzo słodki. Przywiódł na myśl miód.

Mimo wysokiej słodyczy, czekolada okazała się bardzo gorzka. Gorzkość przybyła za sprawą ziemi, której wtórowały lekko prażone fistaszki. Poczułam goryczkę przypraw wkomponowanych w ziemię, która przywiodła też trochę roślin, korzeni. Może jakieś cierpkawe kwiaty? 

Słodycz osnuwała to wszystko, fistaszki wygłaskała... Dołączyła do nich maślaność, co przełożyło się na myśl o słodkawym maśle orzechowym. Maśle orzechowym z karmelem? Zrobiło się łagodnie, lecz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa uderzyła charakterna ziemia zalana wytrawnym, czerwonym winem.

Wzrosła cierpkość. Czerwone wino... trochę jednak i na słodycz przystało. Pomyślałam o grzańcu z przyprawami i dużą ilością miodu. Przewinęły się kwaskawe wiśnie i rodzynkowo-kadzidlana nuta... słodko-goryczkowata, lekko kwaskawa i sugerująca dym. Wiśnie wgnieciono w ziemię, a ja wyłapałam chyba jeszcze cytrusy.

Po tym mocniejszym zagraniu fistaszki zasugerowały Snickersa (idealizowanego, bo realnego nie lubię), orzeszki w karmelu albo miodzie. Po tym jednak znów złagodniały i zmieniły się w masło orzechowe. Było ciężkie i słodkawo-karmelowe.

Do jego ciężkiej słodyczy doleciała nutka kwiatów, poczułam cierpkość czy taninę wina. Otulił je słodki, może nieco bardziej maślany pod koniec, karmel.

Po zjedzeniu został posmak właśnie winnej, ziemistej cierpkości, nuta kwiatów i słodkawych orzeszków oraz karmelowa słodycz.

Myślę, że miniaturka świetnie streszcza pełnowymiarową, ale nie wyczerpuje tematu. Doskonała na zachętę, by sięgnąć po dużą. Podrzuciła bowiem wiele wyczuwalnych w dużej wątków, ale szybko je pokończyła. W odbiorze mała jawi się też jako słodsza (za sprawą karmelu i miodu).


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam od The High Five Company
cena: nie znam
kaloryczność: 596 kcal / 100g
czy znów kupię: nie kupiłabym miniaturek, a pełnowymiarową (ale nie pogardziłabym, gdybym dostała)

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 29 maja 2023

Pano Bułeczki śniadaniowe

Lata świetlne temu, czyli jakoś w gimnazjum, lubiłam bułeczki mleczne oraz bułeczki maślane, jednak już wtedy zaczęły się pogarszać. W piekarni, w której kupowałyśmy je zamiennie (wpadały też z marketów, a przeważnie z Biedronki, chyba nawet częściej) z Mamą w ogóle nawet przemianowali je na "znakomite" - i nie smakowały, ani mlecznie, ani maślano. Przeszły mi wtedy kompletnie. Teraz to już w ogóle nie mój twór, a jednak gdy za Mamą zaczęły chodzić, i ja uznałam, że mogłabym sobie jakieś dobre przypomnieć. A jednak po bułeczkach Tastino trzymała mnie dosłownie trauma. Myślałam, że mi paskudnice usta wypalą. Znając siebie, swój obecny gust i niechęć do pszennego pieczywa (przy czym wyjątkiem są chlebki naan z krakowskiego Spice of India), machnęłabym ręką, bo nie kupiłabym worka bułek (w czasach, gdy je jadałam, mieściły 8 sztuk; teraz w ogóle 10), których wiedziałam, że wszystkich na pewno nie zjem. Traf chciał, że z naszą zachcianką zbiegła się w czasie publikacja na blogu Olgi z Living On My Own o robionych przez Dan Cake bułeczkach Pano. Uznałyśmy, że, jak dawniej, chyba naprawdę warto Biedrze zaufać. W domu bardzo się zdziwiłyśmy, bo w naszych Biedronkach są innych producentów (poniekąd była to miła niespodzianka, poniważ za firmą Dan Cake nie przepadamy, zwłaszcza Mama, bo ja nie mam doświadczenia w takich produktach). Mama jednak do przypomnienia ich sobie miała większy zapał i skoro i tak pojawiły się w domu, zgarnęłam sobie 3.

Pano Bułeczki śniadaniowe to "pieczywo pszenne drożdżowe z mlekiem odtłuszczonym o 31% zawartości mleka" marki własnej Biedronki, których producentem jest Kuchenmeister; opakowanie zawiera 10 sztuk.

Po otwarciu paczki poczułam duszną, dość wysoką, choć zrozumiałą i nie tak bardzo za wysoką, słodycz. Spodziewaną, powiedziałabym. Wpisała się w nią lekka sztuczność, jakby nuta udająca wiejską maślaność (przy czym czuć, że "coś nie gra"). Przewinęła się delikatna mleczna nutka, lekki aromat waniliowy, a także bliżej nieokreślona tłustość (jakby margarynowość, ale niezupełnie). Zapach dziwny i specyficzny, mnie nie pasował. Taki za bardzo niedookreślony, a "udawany".

Bułeczki były miękkie i kapciowate, raczej lekkie. Wgniatały się przy dotyku. Wydały mi się suche i jednocześnie tłusto-lepkie, pokrywały bowiem dłonie lekką warstewką tłuszczu.
Dało się z nich zerwać cieniutką "skórkę", która kryła trochę napowietrzone, suchawe wnętrze. Suchawe na dotyk, w pierwszym kontakcie, a jednocześnie jakby... natłuszczone. Tłustość określiłabym jako wyczuwalną, niby wyważoną (w sensie, że nie przesadzoną), ale dającą o sobie znać, naprzykrzającą się. Stopień wypieczenia średni, co w przypadku takich bułeczek uważam za plus.
W trakcie jedzenia wlepiały się w zęby, w ustach jakby nieco gęstniały, rozpływając się i nabierały trochę masywności surowego ciasta. Zalepiały, ale nie zapychały. Kryły w sobie suchość, ale realnie serwowały wilgotność - taką, że aż mnie zaskoczyły. Były też jakby natłuszczone. Nie mocno, ale jednak. Odznaczały się treściwością, ale nie były sycąco-ciężkie. Do zjedzenia, ale bez elementu, za który mogłabym je chwalić.

Jedną zjadłam prosto z torby, samą. Kończyłam ją, próbując, jak wyszła z mlekiem, ale większość wolałam bez (ogólnie nie lubię popijania).

W smaku pierwsza pojawiła się delikatna słodycz i niemal natychmiast bułeczka zaleciała mi sztuczną, maślaną nutą. Zaraz i słodycz rozeszła się wyraźniej, wzrosła. W pszennej, lekko wypieczonej toni odnotowałam jakiś olejek - chyba waniliowy. Próbował nadać jakiś wydźwięk słodyczy (na pewno nie była więc czysto cukrowa).

Z czasem utwierdziłam się, że bułeczka udawała słodką, maślano-mleczną bułeczkę. Udawała - słowo klucz, bo właśnie... taki sztuczny wydźwięk wszystko to miało. Nie w pełni laboratoryjnie chemiczny, ale i nie naturalny. Mleko czuć bardzo delikatnie (wyłoniło się wyraźniej, gdy bułeczkę przepiłam mlekiem; potem i ona się jakoś też bardziej w tej kwestii odważyła). Bardziej dawała się we znaki duszna, smakowa tłustość, niby maślaność. Trzymał się jej chemiczny kwasek. Pobrzmiewający, ale denerwujący.

Słodycz z czasem nasiliła się znacząco, że wydała mi się ciężka i męcząca. Miały taki trochę... dziecięco-uroczy charakter. Przygłuszała też sztuczność. Odnotowałam lekko drożdżowo-chałkowatą nutę, jednak do drożdżówki czy chałki to temu daleko. Przy każdym kęsie mleczność ujawniała się bardziej z czasem, przywodząc na myśl przesłodzone mleko waniliowe (mowa o aromacie waniliowym, takim "waniliowatym" akcencie). Sprawiło, że w końcu mnie robiło się zdecydowanie za sztucznie-słodko.

Po zjedzeniu został posmak mleczno-drożdżowej, słodkiej bułeczki i aromatu waniliowego, z chemią wyraźnie zaznaczoną jako kwaśność czy nawet pewna goryczka.

Bułeczka zaskoczyła mnie... niby w miarę pozytywnie, bo spodziewałam się potwora podobnego do Tastino (recenzja z 2021), a Pano jednak była zjadliwa. Nie moja to bajka, ale wydaje się względnie przystępna i bezpieczna na zaspokojenie jednorazowej zachcianki. Co prawda, zaczęła mnie ta jedna już pod koniec męczyć. Sztuczność-gotowcowość, trochę za słodka - no, nie dla mnie takie numery, ale uwierzę, że ktoś odbierze to lepiej. Czuć bowiem też i trochę mleczność, i maślaność. Pewnie, że mogła być lepsza, ale nie była najgorsza.

Mama ma podobne, choć chyba jednak nieco gorsze odczucia. Ona jada o wiele więcej ciasto-bułek, drożdżówek i placków wszelakich, ma większe rozeznanie w takich produktach i - podobnie jak ja - uważa, że ta nie leżała koło tych dawnych bułeczek mlecznych czy maślanych. Rozwinęła jednak: "obecnie, wśród tego co ja jem, te są niesmaczne. Czuć w nich sztuczność i zostawiają gorycz po sobie, są sucho-tłuste. Z masłem* wychodzą lepiej, ale też nie smacznie." 
*Chodziło jej o margaryny do smarowania


ocena: 5/10
kupiłam: Biedronka (Mama kupiła)
cena: 8,75 zł (za 400g; ale jak wyżej)
kaloryczność: 348 kcal / 100 g (sztuka 40g - 139kcal)
czy kupię znów: nie

Drugą podzieliłam.

Połowę zjadłam jak za dawnych lat (to było moje ulubione połączenie), czyli z twarogiem i dżemem wiśniowym 100% owoców (tak po ok. 60g twarogu i dżemu). Okazało się to ogromnym rozczarowaniem, bo naturalny wierzch z wyrazistego twarogu i kwaskawego dżemu poprzez kontrast podkreślił kiepskość bułeczki, a dokładniej jej duszny, sztuczny charakter "gotowca z torby". Bułeczka dodała też tej kompozycji zbędnej słodyczy. Taka kanapka mnie szybko zaczęła męczyć (i miałam wrażenie, że marnuję smaczny wierzch, bo twaróg i dżem zasłużyły na coś lepszego).
W kontekście wyrazistych i naturalnych dodatków, bułeczki chyba się nie sprawdzają, bo po prostu wychodzi na jaw, czym są. W moim świecie nie są więc funkcjonalne.

ocena: 3/10

Połowę przypiekłam (o którym to sposobie przeczytałam u Olgi z Living On My Own).
Piekarnik rozgrzałam do 200 stopni i piekłam przez 3-4 minuty (bez termoobiegu).
Wyjęta bułeczka przypiekła się na chrupko z wierzchu i po bokach (miejscami prawie na czarno), a w środku zachowała wilgotność - gęstą i lepką. Jedzona przypominała grzankę z zakalcem.
Jej smak mnie zszokował, bo oto słodka bułeczka zmieniła się w wyraźnie maślany herbatnik o wysokiej słodyczy, z echem grzanki-tosta. Zawarła w sobie ciężkość, ale właśnie taką bułeczkowo-ciastkową. Bardzo dziwne.
Podpieczona to już w ogóle coś nie w moim typie, ale nie umiem powiedzieć, czy gorsza, czy lepsza od "surowej". Po prostu zupełnie inna (więc zależy, co kto lubi). Ja po prostu nie jestem za pieczeniem takich produktów (bułeczek, ciastek etc.). Cieszę się jednak, że i tak spróbowałam, bo to było... ciekawe doświadczenie.

ocena: 5/10 

Trzecią... no ok, kawałek trzeciej (zaraz się wyjaśni) zjadłam z Zotter Crema Nut + Choco / Nuss + Schoko vegan, bo w końcu chciałam twór ten jakoś zmęczyć, a tak wyobrażeniowo właśnie z mleczną bułeczką mi się to w miarę nieźle widziało. To był dobry pomysł, ale nie dla mnie - to jedzenie nie w moim typie.
Trudno mi się to na delikatnej, uginającej się bułeczce (wprawdzie przekrojonej i na bardzo cienkiej "połowie") rozsmarowywało... ale jakoś w końcu trochę nałożyłam i uklepałam. 
Bułeczka pod wpływem kremu wydawała się bardziej mleczno-maślana. Słodycz kremu z kolei tak nie raziła, a on jawił się jako bardziej nutellowy, nie tak specyficzny. Zachował szlachetniejszy charakter, lekką gorzkość - tym właśnie w dużej mierze przygłuszył sztuczność bułeczki. Ta niestety i tak wylegała w posmaku, spłycając całą degustację. Wraz z kolejnymi kęsami krem wydawał się przy niej coraz bardziej czekoladowo-nijaki, ale ona z nim w sumie była zjadliwa "od niechcenia". Szybko więc to sobie darowałam (a krem zgarnęłam i dokończyłam z chałką), bo ja za nic nie umiałam się w to wciągnąć.

ocena: 5/10

Bułeczki uważam za produkt przeciętny, pozostawiający wiele do życzenia, ale zaspakajający zachciankę i nie zachęcający do powtórzenia zakupu.

Skład: mąka pszenna, mleko odtłuszczone (31%), cukier, olej rzepakowy, masa jajowa (jaja z chowu ściółkowego), drożdże, glukoza, sól, białka pszenicy, słodka serwatka w proszku (z mleka), emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stearoilomleczan sodu; substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza, naturalny aromat,  substancja zagęszczająca: karboksymetyloceluloza

A jak komuś jeszcze mało badziewnych produktów, zapraszam na małą aktualizację recenzji Kinder Joy, bo wreszcie sprawdziłam. Co prawda ja nie odważyłam się go zjeść, ale pomógł mi ojciec.

niedziela, 28 maja 2023

Meiji THE Chocolate Bean to Bar 70 % Venezuela ciemna z Wenezueli

Moja przygoda z nową serią Meiji Bean-to-Bar jakoś wyjątkowo za szybko dobiegła końca. Po prostu jednak nie dość, że na rękę było mi akurat po nie sięgać, to po prostu jakoś tak... Intrygowały. Na koniec przypadkowo ostała się Wenezuela, po której szczerze to akurat najmniejszych ochów i achów się spodziewałam. Lubię ten region, ale on po prostu potrzebuje cukru trzcinowego, a nie białego, który używa Meiji. Poza tym, akurat ta nie jest nowością, a tylko nową wersją, bo z wenezuelskiego kakao była już Meiji 70 % Comfort Bitter. Tu jednak coś innego czyniło dzisiaj przedstawianą ciekawszą. Pytanie, co zmienili?

Meiji THE Chocolate Rich Cocoa Series Bean to Bar 70% Venezuela to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wenezueli.

Po otwarciu poczułam mocno słodki, niemal cukrowy zapach likieru orzechowo-kokosowego, z dużym udziałem orzechów laskowych. Takim... dodanym do czarnej kawy? Wydała mi się nim aż przygłuszona. Otuliły ją w dodatku bardziej kwiatowo-roślinne akcenty... tlił się i przeszkadzał cukier. A jednak kawa była dobrze wyczuwalna. Podano do niej kruche ciastka i sowicie wypieczone, słodkie bułeczki porządnie nadziane czymś pomarańczowo-mandarynkowym. Jakąś dżemowatą, naturalną, ale i cukrowo słodką masą. W tle odnotowałam też limonkę... jakby nieco podwędzoną? I słodko-truskawkowy (acz podkręcony... kropelką wiśni?) motyw... Jakby część ciastek i bułeczek miało właśnie takie nadzienie. Może mowa o markizach z jasnoróżowym, czyli truskawkowo-śmietankowym, kremem?

Małe, najbardziej matowe ze wszystkich Meiji, jakie tym razem kupiłam, tabliczki w dotyku odznaczały się tłustością, ale też było w nich coś suchego. Były masywne, pełne i gęste. Średnio głośne trzasko-pyknięcia właśnie to podpowiadały, mimo że tabliczki nie wydały mi się bardzo twarde przy łamaniu. Przy odgryzaniu kęsa już bardziej.
W ustach czekolada rozpływała się w umiarkowanym tempie, trochę mięknąc. Zmieniała się w maślany, tłusto-śliskawy krem. Mimo to, z czasem wykryłam pylistość. Zaplątała się też epizodyczna soczystość, lecz zniknąwszy, czekolada nieco wysuszała i jednocześnie jakby otłuszczała usta.

W smaku najpierw rozeszła się delikatna gorzkość. Wiązała się z orzechami laskowymi, acz to nie one... nie tylko one były gorzkie. Orzechy laskowe rozchodziły się bowiem po chwili w trzech kierunkach.

Przede wszystkim zmieszały się z cukrem, obfitując w hektolitry likieru orzechowego. Był bardzo słodki, aż cukrowo, acz nie przełożyło się to na przecukrzenie całej kompozycji. Słodycz, choć wysoka, trzymała się tolerowalnego poziomu bardzo długo.

Początkowa gorzkość spokojnie się rozwijała. Wzbogaciła się o nutkę ziemi i ziemistą, cierpką kawę. Ta otarła się też o lekką... cytrusowość? Soczystość może raczej. Gorzkość zaprezentowała również goryczkowate skórki orzechów.

Trzecia laskowa odnoga wyskoczyła ku większej ilości orzechów naturalnych, świeżych. Wymieszały się na równych prawach z migdałami. Wyobraziłam sobie blanszowane, białe. Ta część skupiła się na migdałach i orzechach jasnych, delikatnych i świeżych. Wyszły naturalnie słodkawo. Z czasem dołączył do nich kokos. Podprażono-wiórkowy, bardzo słodki. Splot ten w pewnym momencie otarł się o skojarzenie z czymś stylizowanym na Raffaello (acz bardziej alkoholowe?).

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cukrowo słodki likier przeszedł bardziej w słodkie i lukrowane bułeczki. Może bułeczki z orzechami... Kokos zasugerował ciastka różnego rodzaju, w tym sporo kokosanek. Z lekko pieczoną nutką i mnóstwem słodyczy.

Gorzkość do tego zaproponowała więcej kawy i ziemi, acz nie jakoś szczególnie dużo. Zebrało się też trochę roślinnych nut... może delikatnych kwiatów, skrytych w zieleniach? Chyba też jakieś pojedyncze czerwone owoce. Jakby jakieś egzotyczniejsze wiśnie?

Część ciastkowości skierowała się ku owocom, które nieśmiało zgłosiły swój udział jakoś na początku i w zapachu. Pomyślałam o bułeczkach nadzianych mandarynkowo-pomarańczowymi, słodkimi nadzieniami. Musiano je wypiec porządnie, bo chwilami było w nich coś wytrawniejszego, acz też soczystego...? Cytrusy torowały sobie drogę goryczkowatymi, też soczystymi skórkami. Mandarynki królowały, choć nie było bardzo owocowo. W tle przewinęły się limonki - jakby trochę wędzono-skórkowe? I coś czerwonego...

Czerwone owoce schodziły ku łagodności. Pomyślałam o niedookreślonym kremie truskawkowo-wiśniowo-śmietankowym. Może przełożono nim jakieś markizy? I podano razem z kokosankami i orzechowymi wypiekami, do kawy.

W posmaku zostały właśnie orzechy, głównie laskowe, ale też chyba migdały, ziemia. Na pewno czułam soczyste mandarynki, skórki cytrusów i soczystość, ale było raczej gorzkawo. Już nie gorzko, a gorzkawo. To przemieszało się bowiem z cukrem, który na koniec aż nieco zadrapał w gardle, po prostu sobą, białym.

Całość bardzo mi smakowała, więc tym bardziej żałuję, że momentami ten biały cukier tak się wyłamywał. Najpierw trzymał się likieru, ale potem to już lukier i on sam - szkoda. Otoczenie kawy, ciastkowo-kokosowe nuty, laskowce i migdały, wykończone ziemią i cytrusami, nienachalnymi owocami naprawdę były genialne.

Od dawnej (z 2020) znacząco się różniła. To wciąż sporo kawy, kokosa i cytrusów, w tym pomarańczy, ale kompozycja o wiele bardziej cukrowo-orzechowa, ciastkowo-bułeczkowa niż kawowo-kokosowa, wytrawniejsza, truskawkowo-wiśniowa dawna. W tamtej zaintrygował mnie dyniowy wypiek, pewna wytrawność... Nowa Meiji poszła w słodkim kierunku.


ocena: 8/10
kupiłam: ebay
cena: $6,99 (za 50g)
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku, emulgator

piątek, 26 maja 2023

Rozsavolgyi Csokolade Peru Nacional Cocoa 71 % ciemna z Peru

Większość czekolad marki Rozsavolgyi Csokolade dotąd jadłam z Wenezueli, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero, gdy już tę wybrałam na kolejną degustację. Byłam jej bardzo ciekawa, jednak podobnie jak zastanawiałam się, czy to Wenezuelę jakoś szczególnie upodobał sobie producent, czy np. chodzi po prostu o umowy związane z kupnem kakao, zaczęłam zachodzić w głowę... po co robić 71% kakao? Dziwią mnie takie ogony. Ja bym już do 75% dobiła - ach, moja ukochana zawartość. No, ale cóż.
Dzisiaj przedstawiana tabliczka jest dla odmiany z Peru, ale... z ziaren Arriba Nacional, które trafiły do tego kraju przed laty z Ekwadoru.

Rózsavölgyi Csokoládé Peru Nacional Cocoa 71% to ciemna czekolada o zawartości 71 % kakao Nacional z Peru.

Po otwarciu poczułam woń drzew i orzechów, głównie fistaszków, ale nie tylko. Mieszały się z sokiem wyciśniętym z owoców żółtych... i owocami zmiksowanymi? w tym na pewno słodkimi, soczystymi brzoskwiniami i bananami. Soczystość nakręcała pomarańcza. Wydała mi się lekko dżemowa, dosłodzona. Odnotowałam też chyba... konfiturę z płatków róż? I same róże, kwiaty. Skrywające... śmietankowo-maślany wątek? Bardziej maślankowy... ale nie tylko! Nutkę śmietankowego twarożku, na którym podano dżem pomarańczowe i różane? O powagę kompozycji zadbało trochę dymu i echo ziemi, związane z kadzidlanym motywem. W tym z czasem znalazły się też słodko-soczyste, lekko goryczkowate jasne rodzynki.

W dotyku dość jasna czekolada wydawała się sucho kremowa, a przy łamaniu głośno trzaskała. Tłumaczyła to jej wysoka twardość. Nie brakowało jej masywności. Trochę się kruszyła, ujawniając ziarnisty przekrój.
W ustach potwierdziła gęstość, do której dodała też jędrność owocu. Z czasem zaczęła się zmieniać jakby w aksamitnie miękką grudkę w budyniu (tak, chodzi o budyń, który poszedł w grudki). Rozpływała się raczej powoli, ujawniając lekką pylistość, suchość. Do końca zachowywała względny kształt, z ochotą wyginając się i gibiąc.

W smaku pierwsza uderzyła słodycz karmelu. Mimo iż był delikatny, nutka palenia się w nim zaznaczyła. Dosłownie z sekundowym opóźnieniem dołączyły do niego pomarańcze - chyba kandyzowane, pudrowo słodkie i jako dżem, także przejawiający akcent paloności.

Od pomarańczy zaczęła odchodzić goryczka owoców. Pojawiło się mnóstwo właśnie nieco gorzkawo-kadzidlanych, acz wciąż przede wszystkim słodko-kwaskawych jasnych rodzynek.

Gorzkawość owoców zaprosiła gorzkość dymu... dymu, który robił się coraz bardziej kadzidlano-żywiczny. Wyobraziłam sobie kadzidła-żywice w formie suchej, a dopiero zaczynające się palić. Niektóre mogły być jeszcze w papierowych woreczkach, bo i taki... papierowo-drewniany akcent odnotowałam (albo papier jadalny? jak słodkości dla dzieci?).

Nagle jednak soczysta, słodka pomarańcza ruszyła z impetem. Jej smak znalazł się dosłownie wszędzie, na moment zdominował kompozycję. Doleciały do niej pojedyncze, kwaśniejsze akcenty innych cytrusów, w tym cytryny. Być może także limonki...? Rozochociły ogólną soczystość, nasączając i wydobywając z oddali trochę ziemi. Kwiaty - jakby kwiaty pomarańczy? - stały jednak na straży, by całość cały czas była łagodna i słodka.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa od żywicznych nut odeszło trochę drewna, które otworzyło drogę orzechom. Zrównały się z pomarańczami, a zaraz nieco je wyprzedziły. Myślę o delikatnych, nieznacznie prażonych orzechach arachidowych i laskowych. Z przewagą pierwszych, w otoczeniu różnych, ale to je jakoś najbardziej podkreślało gorzkawe drewno i drzewa. Drewna ściętego, suchego zebrało się sporo i wyprzedzało drzewa żywe, ale czułam jedne i drugie. Do orzechów dołączyła delikatna nuta maślana, w tym momencie jednak specjalnie nie bardzo istotna.

Z racji soczystości pomyślałam o soku wyciskanym z owoców. Na pewno czułam mango, bardzo słodkie i dojrzałe, ale też brzoskwinie... Chyba również banany? Pojedyncze kwaskawe szpileczki pojawiały się wśród nich, ale to zdecydowanie słodki splot żółtych owoców. Przy czym pomarańcza wciąż była dobrze wyczuwalna. Bardziej jednak w sensie... dosłodzono-kandyzowanym? Dżemowym?

Wydźwięk pomarańczy zwrócił moją uwagę też na nieco cukrową konfiturę z płatków róż (jako "róża z czymś... jakimś czerwonym owocem?), jakby i ją, i pomarańczową podano na kanapkach ze śmietankowym twarożkiem? Ogólnie zrobiło się łagodniej. Kwaskawość sugerowała maślankę, ale ta poszła raczej w maślaność.

Delikatne akcenty dymu, drzew - te bardziej gorzkie, z przemykającą wśród nich ziemią - odeszły na tyły niemal zupełnie, ale nie zniknęły.

Pod koniec pomarańcza znów zrobiła się silniejsza, czułam... syrop pomarańczowy i "słodkiego cytrusa na twarożku", za którym stało sporo niejednoznacznych, lekko prażonych orzechów. Przemknęła myśl o tostach z twarożkiem i czymś pomarańczowym.

Po zjedzeniu został posmak pomarańczy bardzo słodkiej, lekko palonej - może jako syrop? -, zmieszanej z orzeszkami arachidowymi i innymi. Czułam wysoką słodycz, aż nieco cukrowo-kandyzowaną, ale i karmelową... karmelowo-rodzynkową? Tym pomógł jakby neutralizujący akcent drzew.

Całość była smaczna, acz w moim odczuciu za słodka. Pomarańcze miały dżemowo-kandyzowany charakter, choć i świeżych nie brakowało. Konfitura różana, sok z żółtych owoców (mango, brzoskwini, banana) nie przełożyły się na bezkresną soczystość, bo i drzew, orzechów było sporo. Arachidy i kadzidlane rodzynki nadały kompozycji bardzo zacnej powagi. Szkoda tylko, że nie miały więcej charakteru i nie dominowały.

Orzechy, drzewa, karmel i cytrusy, a przede wszystkim pomarańcza z twarogiem, przypomniała mi Georgia Ramon Fahrenheit 264 Peru - Piura Blanco Nacional 82 %, która to jednak wygrała niską słodyczą, a wysoką gorzkością. Obie niekwaśne, choć z kwaskami.


ocena: 8/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 2860 HUF, czyli ok. 33 zł (za 70g)
kaloryczność: 463 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 25 maja 2023

GymBeam Cashew Butter + Chocolate + Banana Masło z orzechów nerkowca z czekoladą i bananem

Dopiero sięgając po ten słoik zdałam sobie sprawę, że znowu wyszła mi, choć nieco rozciągnięta w czasie, seria. Tym razem bananowa. Miałam jednak nadzieję na przełamanie złej passy, że wreszcie trafiłam na coś porządnie bananowego. Aczkolwiek nad zakupem długo się zastanawiałam, bo bałam się efektu podobnego do Diet-Food Orangnutan, który był za mocny pod względem aromatu, a na moje nieszczęście ten dostrzegłam w składzie i tutaj.

GymBeam Cashew Butter + Chocolate + Banana / Masło z orzechów nerkowca z czekoladą i bananem to krem z orzechów nerkowca z ciemną czekoladą i liofilizowanymi bananami.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach bardzo dojrzałych, czarnych i słodziutkich bananów oraz prażono-maślanych i też słodkawych nerkowców, otulonych czekoladą. Ta poprzez soczystość z łatwością połączyła się z bananem, dając się poznać jako znacząco słodka i soczyście-ziemista, trochę truflowa. Czekoladowość nasiliła się po przemieszaniu i w trakcie jedzenia, a całość wyważyła się i... chyba jeszcze przybrała na słodyczy, w tym naturalnie nerkowcowej.

Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju, z czego zlałam nieco ponad 2 łyżki (do słoika, by w razie czego wymieszać z tym, co zostało na dnie - zawsze tak robię w przypadku dużych słoików; potem do pozostałej połowy dolałam jakoś do łyżki, czyli trochę ponad jedna poszła do zlewu).
Już od razu resztę, czyli jakieś pewnie góra pół łyżki, wymieszałam niedbale, powierzchownie, ale zahaczając o dno.
Zawartość słoika okazała się bardzo gęsta w zwięzły sposób. Nie wyglądała na bardzo tłustą, a bardziej wilgotną, nasączoną. Już na oko widać w niej mnóstwo jasnych drobinek.
W trakcie jedzenia krem utrzymał gęste wrażenie. Był bowiem bardzo gęsty i esencjonalny, syty, masywny. Czuć w nim zagęszczenie czekoladą, co nadało całości bardzo kremowego (w czekoladowym sensie) efektu. Gdy powoli i zalepiająco rozpływał się w ustach, wydawało mi się, iż gęstnieje jeszcze bardziej. Wykazywał leciutką miazgowość z racji obecności drobinek wyczuwalnych zaskakująco słabo (odniosłam wrażenie, jakby część z nich rozpływała się wraz z masą), a także maślaną tłustość. Ta jednak nie była wysoka, bo właśnie drobinki i pojawiająca się z czasem drobna soczystość rozładowywały to wrażenie. Skojarzył mi się trochę z mazistym, wilgotnym ciastem-chlebkiem; jakby mieszanką brownie i chlebka bananowego, z mnóstwem czekolady.
Krem gryziony lekko trzeszczał i skrzypiał - wyłapałam wtedy lekką proszkowość. Drobinki zaś wydały mi się właśnie skrzypiące.
Gdy całość się rozpłynęła i zniknęła, zostawało trochę drobinek w zasadzie niewymagających gryzienia. Gdy jednak się uparłam i i tak to robiłam, mniejsza część okazała się krucho-twardymi orzechami, większość zaś była miękkawa - wydaje mi się, że to liofilizowane banany.

W smaku równocześnie przywitała się delikatna, acz ciemna czekolada, która swoją słodyczą próbowała dorównać wyrazistym, bardzo słodkim bananom. Natychmiast pomyślałam o czarnych i miękkich, bardzo, bardzo słodkich bananach.

Czekolada pod wpływem ich słodyczy umocniła się w swojej łagodności i maślaności, mimo że to niepodważalnie "ciemnawa". Oto orzechy nerkowca odezwały się, dodając jej maślaności, a jednocześnie tworząc subtelne tło. Ewidentnie były to jednak orzechy nerkowca podprażone znacząco, a także naturalnie same w sobie słodkie. Cały czas pobrzmiewały, wyłaniając się wyraźniej epizodycznie.

Czekolada i banan splatały się i tańczyły na nerkowcowym parkiecie - soczyste banany próbowały prowadzić. I przez moment im się udało kompozycją zawładnąć. Jednak mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach, gorzkość czekolady zaczęła się nakręcać. Jej charakter zrobił się nieco bardziej truflowo-ziemiście gorzki. Choć wciąż i ona odznaczała się słodyczą, smak ciemnej czekolady pokazał pazurki. Pomogła tu soczystość - najpierw ewidentnie słodko-bananowa, potem bananowo-kakaowa. To jednak nie tyle sama czekolada tabliczkowa, a coś czekoladowego, np. pyliście kakaowe, bazowo maślane trufle belgijskie czy mocno czekoladowy ciasto-chlebek bananowy.

Po tym mocniejszym zagraniu czekolady, banany, wraz z rozpływaniem się wszystkiego, pokazały się też z bardziej liofilizowano-suszonej strony. Soczystość nieco zanikła, a słodycz rosła, utrzymując się jednak na nieprzesadzonym poziomie. Wraz z wyłaniającymi się drobinkami, kompozycja zaczęła przytaczać coraz to kolejne fale nerkowcowości. Wtedy czekolada na moment nieco osłabła.

Orzechy nerkowca, cały czas dobrze wyczuwalne, bliżej końca, postanowiły zaszaleć. Były podprażone i przede wszystkim maślane, ale jednocześnie bardzo słodkie. Harmonijnie zmieszały się dzięki temu z bananami, ale i delikatnie gorzka czekolada wróciła. Jako już naprawdę bardzo słodka i całości dodająca echa wanilii. Także nerkowce z ochotą ją zapożyczyły. Niemal na sam koniec wyłapałam lekkie przerysowanie w kwestii czekolady.

Po zjedzeniu został posmak prażono-maślanych nerkowców oraz gorzkawej czekolady. Ciemnej, lecz łagodnej i maślanej, minimalnie belgijsko truflowej. Banany były wyczuwalne leciuteńko jako splot sczerniałych i liofilizowanych. Słodycz wydawała się wysoka, ale nie przesadzona. Miałam też poczucie, jakby coś tam było podkręconego odrobinką aromatu.

Całość była przepyszna. Wysoka słodycz nie przeszkadzała, bo należała do naturalnych, czarnych bananów, które świetnie pasowały do nerkowcowej bazy. I nawet dość mocne prażenie mi nie przeszkadzało. Ta aż zaskoczyła jednoznacznością, jako że i ciemna czekolada odważnie się zaprezentowała. Ona jednak wyszła raczej łagodnie, tylko gorzkawo (nie gorzko). Wydaje mi się, że to maślaność nerkowców tak ją wygłaskała.
Podobała mi się też konsystencja, bo lubię gładkie (dobrze, że nie dodali kawałków bananów) i gęste, ale jednak takie właśnie ciągnące pasty (które nie mają stałej czy nazbyt ciastowej formy) o miazgowym efekcie. Gdy zobaczyłam pastę, bałam się, że wyjdzie zlepek drobinek, ale na szczęście nie. Drobinkowość była subtelna i przyjemna.
Aż mi się przypomniał Grizly Gold Krem z orzechów laskowych z chocobananem i ziarnami kakao, przy czym "do jedzenia" wygrywa dzisiaj opisywany dlatego, że nie ma w nim kawałków nibsów i jednak słodycz wydawała się niższa. A jednak... tamten był bardziej charakterny w kwestii ciemnej czekolady. I chyba laskowce bardziej taką podkreślają.


ocena: 9/10
kupiłam: gymbeam.pl
cena: 36,90 zł za 340g
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: orzechy nerkowca 80%, ciemna czekolada 15% (cukier, masło kakaowe, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, bourbon waniliowy), liofilizowane banany 5%, naturalny aromat

środa, 24 maja 2023

(Libeert) Fair Pure Chocolade 72 % Cacao Ghana ciemna z Ghany

Niedługo po Libeercie dla Aldiego Fair Pure Chocolade 71 % Cacao Ecuador pomyślałam o drugim posiadanym. Specjalnie zostawiłam go na potem, bo miał być dla mnie zupełną libeertowską nowością. A Ghanę po prostu bardzo lubię.

Fair Pure Chocolade 72% Cacao Ghana to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Ghany, produkowana przez Libeert na niemieckie Aldi.

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach o gorzkim podszyciu kawy i orzechów włoskich. Mieszały się z delikatnymi migdałami i naturalnie słodszymi orzechami laskowymi. Przy tych pojawił się nawet nieco cukrowy likier orzechowy, mieszający się z ciepłem cynamonu. Był słodki i związany z nieco drzewnymi motywami. Korą, pniami... Za którymi to mignęły mi pszenne, niemal neutralne krakersy. Kompozycja była charakterna, gorzka i słodka w stonowany sposób.

Tabliczka sprawiała wrażenie trochę suchej, a już łamanie zdradziło, że jest przyjemnie twarda i masywna. Łamana trzaskała jak suche gałęzie, a gdy kostka uderzała o kostkę, brzmiała jak stukające o siebie kamyki. Wydawała się do pewnego stopnia krucha.
W ustach rozpływała się bardzo powoli mięknąc. Kształt zachowywała jednak prawie do końca. Trochę zalepiała, pokrywając podniebienie smugami. Kryła w sobie suchość, jednak była to i tak bardzo kremowa w zasadzie tylko suchawość (pylistość?).

W smaku pierwsza rozeszła się orzechowa słodycz. Orzechy nie jakieś konkretne, a mieszanka różnych, w tym laskowe... Szły w kierunku podsłodzonym.

Zaraz do głowy przyszedł mi niespecjalnie alkoholowy, a za to bardzo słodki, likier orzechowy (?) i orzechowy budyń, tylko co ugotowany i jeszcze ciepły.

Gorzkość bardzo szybko też dała o sobie znać i zaczęła rosnąć, przytaczając czarną kawę i orzechy włoskie. Kawa opłynęła wszystko, po czym zaczęła dominować. Wyrazista i mocna, acz raczej rozpuszczalna. Orzechy włoskie przemieszały się z laskowymi; pomyślałam o pekanach, acz to też nie w pełni one. Splot ten wydał mi się w pewien sposób nostalgiczny.

Przez moment wydawało mi się, że kompozycja zacznie łagodnieć w śmietankowo-maślanym kierunku, ale nie. Odnotowałam takie akcenty, ale czmychnęły daleko na tyły. Ciepłe orzechowe nuty wzbogaciły się o cynamon. Przez chwilę jeszcze myślałam o budyniu orzechowym, ale zaraz zniknął na rzecz samego cynamonu i orzechów w cynamonie. Cynamon był bardzo słodki i właśnie słodycz ogólną podniósł. Była trochę ciepła, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa otarła się o biały cukier.

A jednak cały czas słodycz trzymała się poziomu stonowanego. Cynamonem okryły się migdały. Mieszały się z orzechami włoskimi, a także zaprosiły trochę drewna. Suchego, ściętego... I trochę palonego? Oczami wyobraźni zobaczyłam też popękaną korę i grube pnie.

Słodycz w pewnym momencie ukazała mi lekką, owocową nutkę. Bananowy deser? Banan trochę pudrowy, może budyniowy...? Doprawiony cynamonem? I z odrobinką masła?

Cynamon bliżej końca wydał mi się bardziej ciepło-gorzkawy niż słodki. Dzięki temu wróciła wyrazista kawa. Teraz już zdecydowanie rozpuszczalna, bo jakby trochę pylista. Pomyślałam o migdałowej kawie... może marcepanowej? Albo marcepanie kawowym? Echo ciepła niealkoholowego likieru wróciło i na samej końcówce próbowało coś ugrać. Wiązało się ze słodyczą, ale słodycz cały czas nie wychodziła przed szereg.

Po zjedzeniu jednak czułam jej ciepło i w posmaku doszukałam się w jej kwestii małej ordynarności, mimo że była niska. Towarzyszyła jej pylista kawa i ciepłe przyprawy. Czułam też orzechy, raczej włoskie, ale w otoczeniu różnych. Wiązały się z paloną, nawet nieco za mocno nutą.

Całość bardzo mi smakowała. Okazała się prosta i wyrazista - tego mi trzeba było. Przyjemnie (choć nie siekierowo) gorzka, słodka adekwatnie. Bez wyskoków i szaleństw, za to przejrzyście kawowa i orzechowa. Sporo włoskich, laskowych i migdałów. Podobało mi się ciepło likieru i marcepanu, które to nieźle rozegrało kwestię słodyczy - nie rzucała się aż tak w oczy (czy raczej na kubki smakowe?). Cynamon i trochę drewna też zacnie wykończyły kompozycję. Rzec można, że to dokładnie to, czego można chcieć od kakao z Ghany i przystępnej cenowo czekolady.


ocena: 10/10
kupiłam: po znajomości
cena: €1,39, czyli około 6,60 zł
kaloryczność: 541 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa

wtorek, 23 maja 2023

Zotter "Kulfi" Pistachios, Almonds and Cardamom / Kulfi Pistazien, Mandeln und Kardamom ciemna mleczna 50 % z kremem z białej czekolady, bitej śmietanki i miodu z kardamonem i szafranem oraz migdałowym nugatem z kawałkami migdałów i pistacji

Prawie co tydzień chodzę do jednej indyjskiej restauracji, a Mama czasem mi towarzyszy. Kiedyś bardzo, bardzo zainteresowały ją tradycyjne lody indyjskie kulfi, jednak niestety na nie jakoś nie mogłyśmy trafić. Choć ja bym ich sobie nie zamówiła, czekolada nimi zainspirowana jakoś mnie zaciekawiła. Kulfi to tradycyjny lodowy deser, który robi się na bazie śmietanki i przyprawia indyjskimi przyprawami, głównie kardamonem i szafranem. Podaje się już dość topiący się.


Zotter "Kulfi" Pistachios, Almonds and Cardamom / Kulfi Pistazien, Mandeln und Kardamom to ciemna mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana (36%) kremem z białej czekolady, bitej śmietanki i miodu z kardamonem i szafranem oraz (18%) migdałowym nugatem / praliną z kawałkami prażonych (3%) migdałów i (3%) pistacji.

Po otwarciu uderzył wyrazisty zapach mleka oraz słodycz złożona z miodu, wanilii, białej czekolady i migdałów ewidentnie nugatowych. Odnotowałam też maślaność, a także ciepło przypraw. Zwłaszcza spód pachniał ciepło-migdałowo. Wierzch serwował nieco więcej mocno maślanej białej czekolady i miodu.
Ciepłu przypraw daleko do korzenności, nawet po przełamaniu. Wtedy wciąż było słodko, kompozycja miała delikatny charakter, w którym dowodziła śmietanka z miodem i słodkie migdały.

Tabliczka w dłoniach wydawała się masywna, dość konkretna i twarda, ale nie trzaskała. Nadzienia były konkretne, zwarte i tłuste, ale zupełnie nie twarde. Białoczekoladowy krem wyglądał na mazisty i bardzo lepki, gęsty i tłusto-wilgotny. Przypominał budyń, w którym dostrzec można kropeczki przypraw.
Nugat wydawał się masywny i suchawy, wypełniało go sporo kawałków różnej wielkości.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i gęsto, lepko. Była tłusta w śmietankowy sposób i aksamitnie gładka.
Nadzienia zaraz się pod nią podłączały, idealnie dopasowywały się i do niej, i do siebie wzajemnie.  Rozpływały się mniej więcej równocześnie, w tempie umiarkowanym.
Białoczekoladowy krem okazał się faktycznie bardzo gęsty, ale w sposób budyniowy. Był niemal śliskawy, mazisty i bardzo tłusty. Czuć w nim pewną czekoladowość, a także pełnię śmietanki... śmietany powiedziałabym. Rozpływał się gumiasto, mimo maziania się, zachowując zwarty, gibki kształt. W ustach utrzymywał się dłużej od nugatu.
Nugat okazał się zupełnie nie suchy, a też bardzo tłusty. Bardziej jednak masywny, zwarty i konkretny, nieco twardawy. Czułam w nim lekką pylistość.
Wszystko to miękło, zmieniając się w gęstą papkowatą zawiesinę. Kawałki migdałów i pistacji wyłaniały się z czasem, troszeczkę przełamując za wysoką tłustość. Zostawiałam je na koniec, gdy nawet czekolada - utrzymująca się w ustach najdłużej - zniknęła.
Dodano ich równo. Były zarówno duże, jak i malutkie, w większości miękkawe. Mała część chrupnęła bardziej twardawo (ale nie twardo).

W smaku sama czekolada przywitała mnie wysoką słodyczą palonego karmelu i orzechowością. Częściowo płynącą z nią, a częściowo chyba od nadzień. Gorzki akcent kakao tonął w mocno mleczno-śmietankowej toni, a mimo to czuć go.

Słodycz szybko wzrosła za sprawą nadzień. Odzywały się mniej więcej równocześnie, lecz choć uzupełniały się, nietrudno je rozróżnić.

Biało czekoladowy krem nieco wyraźniej i dynamiczniej podbijał słodycz miodem i wanilią. Błyskawicznie pomyślałam o biało czekoladowym budyniu z miodem, zrobionym na śmietance. W biało czekoladowości czuć też sporo maślaności. Raz po raz przewinęło się ciepło... Mleczne tsunami zasładzało i rozgrzewało. Po chwili okazało się, iż to rozgrzanie to nie tylko słodycz, a także przyprawy, choć jeszcze nie korzenność. Lekko ostre, goryczkowate. Z czasem wyraźnie poczułam kardamon i nutkę cynamonu, a także coś... słodko-gorzkawo-pikantnego i specyficznie jakby rześko kwiatowego (ponoć tak smakuje szafran). Słodycz kremu została nimi w miarę nieźle przełamana.

Nugat też wpisał się w śmietankowość i zasładzanie. W jego przypadku jednak trudniej było o coś przełamującego. Mimo to, słodka migdałowość w nim królowała. Mleko wymieszane z cukrem nie zagłuszyło migdałów, acz w gardle zadrapało. Nugat wpisał się w ciepły klimat poprzez lekką prażoność. Ta sprawiła, że cała kompozycja wydała się nieco już właśnie korzenna. Sam w sobie pobrzmiewał chyba trochę cynamonem. Wydaje mi się, że w pewnym momencie wyłapałam też coś kwiatowego - różanego? - płynącego z niego. 

Lekko prażona nutka przebijała słodycz i budyniową śmietankowość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wraz z wyłanianiem się kawałków. Nie musiałam ich rozgryzać, by zarejestrować migdały i pistacje. Były delikatne i słodkie, acz dość wyraziste w tym. Obudziły też "orzechowawą", goryczkowatą czekoladę z tła, która pod naporem słodyczy niemal odchodziła w zapomnienie.

Po tym nadzienia wydały mi się jeszcze słodsze, aż drapiące w gardle. A jednak i jakąś soczystość wyłapałam. Nugat zniknął nieco szybciej, więc krem białoczekoladowy ponownie zaszarżował maślano-śmietankowym budyniem zasłodzonym miodem i wanilią. Cała ta miodowość i biało czekoladowość tak się mieszały, że w końcu robiły się nijakie. Słodki, jasny miód opływał wszystko, jednak i tak słodycz w pewnym momencie wydała mi się w dużej mierze aż po prostu cukrowa. Mimo to, utrzymał lekko kwiatowy charakter.

Przyprawy też lekko drapały i gdy nadzienia już zniknęły, ciepłe przypraw podkreśliły mleczną, jakby jeszcze bardziej gorzką czekoladę. Roztaczała orzechowość, po której gryzione kawałki wydały mi się zacnie przejrzyste.

Migdały smakowały... lekko prażonymi sobą. Słodkawo, nieco wytrawniej, a pistacje trochę bardziej słodkawo-maślanie.

Po zjedzeniu czułam się przesłodzona, nieco cukrowo, ale przede wszystkim miodowo. Oprócz tego bardzo wyraźnie ostała się goryczkowata czekolada mleczna i migdały. Na pewno czułam lekko ostro- goryczkowatą korzenność, która choć smakowo nieco słodycz hamowała, drapania w gardle nie powstrzymała. Czułam też, jakbym zjadła bardzo tłusty budyń biało czekoladowo-śmietankowy, który otłuścił mi usta.

Całość rozczarowała mnie, mimo że i tak na wiele nie liczyłam. Budyniowość w sumie była ciekawa, ale za dużo mi tu słodyczy białej czekolady, nugatu i w ogóle. Miód to miły dodatek, ale tego wszystkiego było po prostu za dużo. Myślałam, że wyjdzie to bardziej korzennie, a niestety - przyprawy jakoś się mało wykazały. Prażone migdały i pistacje wyszły na plus, bo nieco przełamały i tłustość, i słodycz.
Mnie całość męczyła słodycz, i osobliwą strukturą. Bardzo tłusty budyń zmieniający się w gumkę i tłusty nugat, sporo do gryzienia to nie moja bajka (po 1/4 oddałam Mamie, nie mając już ochoty na więcej). A jednak w swym zasładzaniu było dość niecodzienne.
Mama nie umiała o tej tabliczce za wiele powiedzieć, jak tylko: "Smakowała mi, taka słodka, mleczny krem, jakieś orzechy do pochrupania, ale z tego co ja tam niby miałam czuć, to chyba nic albo nie wiem, że to to, tak namieszane. Dużo jak mówisz wszystkiego, a wyszła zwykła".


ocena: 6/10
kupiłam:  dostałam od zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, migdały, pełne mleko w proszku, syrop skrobiowy, pistacje, odtłuszczone mleko w proszku, mleko, śmietanka, masło, słodka serwatka w proszku, miód, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia, sól, kardamon, cynamon, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku z cytryny, skrobia kukurydziana, cukier), szafran